Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Od Kutza
do Czekaja
Od Kutza
do Czekaja
Copyright © Barbara Hollender, 2016
Projekt okładki
ProjektCPekaesz
Zdjęcie na okładce
© Lucas Tange/cultura/Corbis/Profimedia
Portrety reżyserów:
Rafał Guz/www.rafalguz.com
Str. 52: Fot. Wojciech Druszcz/REPORTER
Str. 86: Fot. Wojciech Olszanka/EAST NEWS
Str. 232: Fot. Jacek Szymczak/FORUM
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Maciej Korbasiński
Grażyna Nawrocka
Łamanie
Jacek Kucharski
ISBN 978-83-8069-270-1
Współfinansowanie:
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia Skleniarz
31-033 Kraków, ul. Lea 118
Ojcu
Żałuję, że nie urodziłem się Żydem.
Kazimierz Kutz
– To jest moje ograniczenie, moje przekleństwo, moja religia – mówi Kazimierz Kutz. – Uciekłem ze Śląska. Od nędzy, gwałtu, cierpień. Od paranoi:
ojciec w powstaniu, a brat, ciężko ranny, w Wehrmachcie. Od brudu i pseudo­
okupacji komunistów. Chciałem być wolnym człowiekiem. Wyjechałem „do
Polski”, wykształciłem się, coś osiągnąłem. Ale nie można się wyrzec własnych genów.
Wrócił na Śląsk jako artysta – nikt tak pięknie nie pokazał na ekranie górniczego świata. I jako polityk, senator, który wierząc w odrębność Ślązaków,
przez kilka kadencji upominał się w parlamencie o ich prawo do własnej
tożsamości i kultury.
Dzisiaj Kutz mieszka w Warszawie. A właściwie w okolicach Warszawy.
Spotykamy się w jego domu w Kaniach, jak sam mówi – w „drugiej wsi
za Pruszkowem”. Przestronny salon, zimowa oranżeria, niewielki ogródek.
Osiemdziesięciosześcioletni Kazimierz Kutz opowiada mi o kinie. Z ogromną
swadą. Ale Śląsk wraca w naszej rozmowie jak bumerang.
– Bo we mnie ta śląskość tkwi. My wszyscy jesteśmy dupowaci. To efekt
naszej historii. Zawsze byliśmy prości, nie nauczyliśmy się skurwysyństwa,
ceniliśmy uczciwość. I ja jestem podobny. Przez tę swoją dupowatość często
nie łapię synchronu z rzeczywistością. I rzeczywistość mnie wypluwa.
Urodził się 16 lutego 1929 roku w Szopienicach. Nieopodal były dwie
kopalnie – w Nikiszowcu i Mysłowicach. I huty. Ale z dzieciństwa Kutz
pamięta też wiejskie chaty ze słomianymi dachami, obok których wyrastały
familoki. Po przyłączeniu Śląska do Polski Niemcy blokowali sprzedaż węgla,
10
Od Kutza do Czekaja
już polskiego. Zbudowano osobny, przemysłowy trakt do Gdyni. W Szopienicach były więc dwa dworce – osobowy i towarowy. A tuż obok dzielnice,
gdzie mieszkał lumpenproletariat. W ogromnej biedzie.
Katowice były wtedy daleko. Kutz wspomina, że przed wojną wybrał się
tam tylko raz, do dentysty.
– Poczułem się jak w Ameryce. Zapamiętałem z tej wyprawy sklep Woolwortha. Katowice i moje Szopienice były innymi światami.
Dorastał w domu typowo robotniczym. Dziadek Jan Kamiński zginął w kopalni, zostawiając żonę z szóstką dzieci. Anastazja, matka Kazimierza, wyszła za
mąż za Franka Kuca. Mieli trzech synów i dwie córki. Kazimierz był drugi z kolei.
Ojciec pracował jako dyżurny ruchu na dworcu towarowym. Zaczynał na
kolei od zera, nauczył się alfabetu Morse’a, stopniowo awansował. Zarabiał
dwieście dziesięć złotych miesięcznie. Jak na Śląsk – dużo, zwłaszcza że
matka była gospodarna.
– Przed wojną nie odczuliśmy dobrobytu, ale też nie zaznaliśmy nędzy –
mówi Kutz. – Nie mieliśmy hulajnogi, roweru, mięso jadło się raz w tygodniu,
ale żyliśmy dobrze. Nigdy nie narzekaliśmy.
W rdzennie śląskiej rodzinie mocne były patriotyczne tradycje. Babka
Kazimierza ze strony matki na moście nad Brynicą witała w 1922 roku chlebem i solą generała Szeptyckiego, niosącego tej ziemi polskość. A ojciec brał
udział w trzecim powstaniu śląskim.
– Babcie, ciotki mówiły gwarą – wspomina reżyser. – Za ich młodości
w szkołach i urzędach był przymus używania niemieckiego, ale Kościół szanował tak zwany język matczyny. Władze niemieckie nie chciały, by Ślązacy
kształcili się i awansowali. Byli potrzebni do ciężkiej pracy i na mięso armatnie, a niewyedukowani katolicy najlepiej się do tego nadawali. Ślązacy
mieli nadzieję, że za rządów polskich wszystko się zmieni. I zawiedli się.
Po przewrocie majowym traktowano ich gorzej niż w czasach niemieckich.
Cała generacja strasznie to przeżywała. Dawni powstańcy byli zgorzkniali,
popijali. Ojciec też. Pracował dwanaście godzin, na trzy zmiany, a potem
szedł z kumplami do knajpy. Nie można mu było niczego zarzucić, był miłym człowiekiem i nawet wstydził się, jak przychodził pijany. Ale nigdy go
w domu nie było. Z dzieciństwa pamiętam głównie matkę.
Kazimierz Kutz11
Anastazja Kucowa trzymała rodzinę mocną ręką. To ona – dzielna i światła – rozbudziła w dzieciach ciekawość świata, dała siłę do marzeń.
– W Szopienicach kwitła kultura. Matka i ojciec poznali się w towarzystwie gimnastycznym Sokół, śpiewali w chórze Wyspiańskiego. Ja też jako
dziecko należałem i do chóru, i do Sokoła. Poza tym mama namiętnie pochłaniała książki. Ojciec śmiał się, że czytała „beczoki”, bo nad lekturami
płakała. Pamiętam, jak przeżywała Hrabiego Monte Christo – opowiada Kazimierz Kutz.
W jego domu to kobiety dbały o edukację dzieci.
– Babka stale powtarzała, że trzeba się uczyć, żeby uciec ze „śląskiego
chomąta” i nie pracować na grubie. W Szopienicach mieszkało dwadzieścia
tysięcy osób, a do przedszkola, jedynego w okolicy, prowadzonego przez
siostry boromeuszki, chodziło tylko trzydzieścioro dzieci. Wśród nich my, bo
mama w nas inwestowała. Do dziś pamiętam to przedszkole. W klasztorze,
przy cmentarzu. Był tam teatr, w którym grałem, a w kaplicy – organy, więc
słuchałem muzyki. Matka uczyła nas też języka polskiego. Jako pięciolatek
dość swobodnie czytałem. Potem w szkole zostałem prymusem. Przyjechała
nawet komisja z Katowic, żeby mnie przeegzaminować. Ale to był już rok
1939.
Śląsk, obok Zagłębia Ruhry, stał się filarem gospodarki wojennej. A jednocześnie Ślązacy byli rezerwuarem dla armii. Niemcy posegregowali ich na
pięć grup narodowościowych. Kucowie, jako dawni powstańcy, znaleźli się
w ostatniej, przeznaczonej do wysiedlenia.
– Ojciec stracił na rok pracę – opowiada reżyser. – Potem mógł tylko na
dworcu zamiatać śmiecie. Żyliśmy w potwornej nędzy, ale matka, jak to ona,
nadal myślała o naszej przyszłości. Wkuwaliśmy niemiecki.
Gdy po roku na Śląsku otwarto szkoły powszechne, Kutz uczył się dalej.
Jak mówi, głównie historii Niemiec. A potem został wysłany do karnej pracy,
do „landu”. Dostał zawiadomienie, że ma się stawić na dworcu w Mysłowicach.
– Wieźli nas w doczepionym wagonie, nawet nie wiedzieliśmy dokąd.
Dziewczyny wylądowały w Zgorzelcu, my – w dzisiejszym Bolesławcu.
12
Od Kutza do Czekaja
Przyjeżdżali tam chłopi, macali nas jak na targu niewolników i zabierali do
roboty. Byłem mały i chudy i nikt mnie, kurczę, nie chciał. A pod wieczór
przyszedł ogrodnik. I trafiłem do niesamowitej rodziny, właścicieli piętnasto­
hektarowego, supernowoczesnego gospodarstwa.
Kazimierz miał własny pokój, dostawał pensję – dwadzieścia cztery marki. W Bolesławcu na rynku sprzedawał nasiona i przyprawy. Roznosił też
zamówienia do bogatszych domów i zarabiał na napiwkach.
– Wokół były żydowskie obozy pracy. Zrobiły na mnie potworne wrażenie – opowiada. – Ale poza tym było w porządku. Moich kolegów strasznie
wykorzystywano, ja miałem jak u Pana Boga za piecem. Byłem jedynym
Polakiem w okolicy, dziewczyny traktowały mnie jak powiernika, przychodziły się zwierzać i ja, piętnastolatek, coś im tam radziłem. Moi gospodarze
nie mieli syna ani wnuka, traktowali mnie jak własne dziecko, nawet chcieli
mnie adoptować. Pisali w tej sprawie do ojca.
Ojciec odpisał, że nie ma dzieci na sprzedaż, sam Kazimierz też zresztą
nie chciał zostać Niemcem. Po dwunastu miesiącach wrócił do Szopienic,
oddał matce oszczędności. Pół roku przed końcem wojny dostał przydział na
ucznia zaopatrzeniowca w kopalni Milowice. Poza tym czytał.
– Nasi sąsiedzi mieli fantastyczną bibliotekę – wspomina. – Utonąłem
w literaturze – francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej. Pochłaniałem Tołstoja,
Czechowa. Nie przebrnąłem tylko przez Dostojewskiego. Wstyd przyznać, ale
go nie znam, odrzucał mnie. A najważniejszy był Stendhal, chłopak z biedy,
który zaszedł tak wysoko. To pobudzało moją wyobraźnię.
Potem Kutz dostał się do szkoły w Mysłowicach. Gdy rekonstruowano
harcerstwo, poprowadził szkolną drużynę. Ojciec należał do PPS-u, Kazimierz też miał zapatrywania lewicowe, jego drużyna nosiła imię Ignacego
Krzywickiego. Rozwiązał ją w 1948 roku, gdy zostało zlikwidowane szare
harcerstwo, i zapisał się do związanej z PPS-em Organizacji Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Ostatni rok przed maturą spędził na
zakładaniu kół OMTUR-u w małych miejscowościach.
– Chciałem być pisarzem, myślałem o studiach w Krakowie, jednak bałem
się, że na Jagiellonkę się nie dostanę – mówi. – Wybrałem szkołę filmową jak
erzac. Ona nie miała wtedy nawet statusu wyższej uczelni.
Kazimierz Kutz13
Kutz pierwszy raz w życiu znalazł się w Łodzi. Niekonwencjonalny egzamin trwał tydzień. W komisji siedzieli między innymi Antoni Bohdziewicz
i Stanisław Wohl. Do dziś pamięta swoją tremę. Ale został przyjęty.
– Dla Ślązaka zawód humanistyczny to idiotyzm. I tak zostałem idiotą
– śmieje się.
W Łodzi, jak sam to określa, „walczył o życie”. Po pierwszym roku trzydzieści osób miało zostać skasowanych. Wiedział, że jak go wyleją, czeka go
los robotnika. Więc ciężko pracował. Zorganizował nawet grupy samokształceniowe, ale i tak pamięta z tamtego czasu gigantyczny strach. Że nie da
rady. A jednak zdał z drugą lokatą, zaraz za Kubą Morgensternem. Uczelnia
zaproponowała im obu asystentury. Kutz dostał etat, prowadził zajęcia z literatury i dramatu. Nagle znalazł się w szkolnej elicie.
Poszedł jak burza. Miał determinację Ślązaka. Dziesięć lat po maturze
zrobił swój pierwszy film. A przecież droga do debiutu nie była wtedy łatwa.
Najpierw trzeba było popracować jako asystent, potem robiło się godzinny
obraz telewizyjny, który musiała zatwierdzić rada reżyserów przy Stowarzyszeniu Filmowców. Po debiucie kinowym ta sama rada przyznawała jeszcze
twórcy kategorię reżyserską.
– Ceniłem tamten system – mówi Kutz. – Asystowanie pozwalało poznać
zawody filmowe, a przy weryfikacji, owszem, zdarzały się błędy, ale generalnie było w porządku. Dzisiaj film może zrobić każdy. I nie wiadomo dlaczego
dużą produkcję o Westerplatte, w którą pieniądze inwestuje Polski Instytut
Sztuki Filmowej, robi człowiek bez żadnego doświadczenia zawodowego.
On sam po raz pierwszy znalazł się na planie jako asystent w filmie Andrzeja Wajdy Pokolenie.
– Andrzej studiował rok wyżej niż ja – opowiada. – Ładny, miły, po Akademii Sztuk Pięknych, miał do nas lekki dystans. W szkole nie było praktyk,
a on dostał się na plan do Forda, który wtedy trząsł kinematografią. Był
przyjacielem drugiego człowieka w państwie, dostał misję stworzenia kina,
„najważniejszej ze sztuk”. Mając władzę i otwarte budżety, przyjął technikę
ruskich bojarów, którzy uważali, że wszyscy powinni się ich bać. Na planie jego filmów panowała kompletna cisza. I właśnie do jego Piątki z ulicy
14
Od Kutza do Czekaja
Barskiej trafił Wajda. Ta praktyka była dla niego ważna. W czasie pracy nad
Piątką Ford wyjechał do Wenecji, gdzie dostał nagrodę. Andrzej zobaczył
faceta, który wyszedł w świat. A przecież głośno było też o Ostatnim etapie
Jakubowskiej. Wajda zrozumiał, że trzeba być najlepszym.
W tamtym czasie trzęsąca szkołą filmową Wanda Jakubowska traciła swoje wpływy, nie była w stanie pomóc studentom zadebiutować. Po łódzkich
studiach było już około dwustu osób, a nikt nie docierał do zawodu.
– To, jak się wówczas mówiło, „niepokoiło partię” – opowiada Kutz. –
Ford nienawidził Wandy i chcąc ją ośmieszyć, pokazać swoją siłę i jej bezsilność, dał zadebiutować Wajdzie,. Ten zaś wziął do ekipy kolegów z uczelni.
Współpracę z Wajdą przy Pokoleniu, a potem przy Kanale Kutz bardzo
sobie chwali.
– Fascynowały nas kino amerykańskie i włoski neorealizm, ale tak naprawdę
nie mieliśmy pojęcia, jak się robi filmy – mówi. – Pamiętam, zaczęła się wtedy
budowa Pałacu Kultury. Kręcąc Pokolenie, mieszkaliśmy wszyscy naprzeciw,
w jednym pokoju w hotelu Metropol, i przez dwadzieścia cztery godziny na
dobę kombinowaliśmy. Ford raz w tygodniu przeglądał materiały. Z czasem
zaczął kapować, że jesteśmy, kurwa, za dobrzy, i kazał Andrzejowi wycinać
sceny. Ale Andrzej ich nie wyrzucał, a Ford miał słabą pamięć i zapominał.
Kiedy Pokolenie było gotowe, Ford znów próbował je zmieniać. Chciał
nawet zostać współautorem filmu, ale jakoś udało się tego uniknąć. Po premierze ukazały się świetne recenzje. Wilhelm Mach swój artykuł w „Nowej
Kulturze” zatytułował Polska młoda gwardia. Zaczął się okres ważny dla
kinematografii, także dlatego, że właśnie powstały Zespoły Filmowe.
– To naprawdę wielkie dokonanie przedwojennej generacji lewicowych filmowców – przyznaje Kazimierz Kutz. – Zespoły były inwestycją państwową,
ale panowała w nich wolność. Państwo akceptowało scenariusze, a w nas samych nie było autocenzury. Zespoły sprawdzały się fantastycznie, produkcja
z pięciu filmów rocznie wzrosła do dwudziestu czterech. A my tych starych
komunistów szybko połknęliśmy i stworzyliśmy polską szkołę filmową.
Kutz zatrudnił się w zespole Start Wandy Jakubowskiej, ale szybko przeniósł się do Kadru. W 1956 roku znów podjął współpracę z Wajdą – tym
razem przy Kanale.
Kazimierz Kutz15
– Poszła fama, że to dno – opowiada. – Na wewnętrznej, zespołowej kolaudacji szef produkcji Kadru Ludwik Hager i kierownik literacki Tadeusz
Konwicki obejrzeli cztery godziny materiałów. Byli przygnębieni. Konwicki
leżał na stole, gryzł paznokcie, a w końcu powiedział: „Jesteście gówniarzami. Ale w tym filmie jest film”.
Wajda pracował dalej, skrócił całość o dwie godziny. Wreszcie profesorowie ze szkoły – Jakubowska i Wohl – powiedzieli, że chcą Kanał obejrzeć.
Nie wiedzieli, że to nowa wersja.
– Projekcja trwała ponad dwie godziny, bo musieliśmy robić przerwy po
każdym akcie – wspomina Kutz. – Jakubowska siedziała w pierwszym rzędzie, w przerwach wstawała, z wypiekami na twarzy paliła papierosy. Kiedy
film się skończył, zapadła groźna cisza, po czym Wanda podeszła do Andrzeja. „Przepraszam cię za wszystko, co złego o tobie powiedziałam i myślałam.
Jesteś genialny”, stwierdziła. A Wohl zwrócił się do autora zdjęć Jerzego
Lipmana: „To, co tu zrobiłeś, sprawia, że od dzisiaj nie jestem operatorem”.
I naprawdę wycofał się z zawodu. Myśmy ich pożarli. Ford zresztą nie umiał
sobie z tym w swojej próżności poradzić.
W 1958 roku Kutz zrobił swój pierwszy film.
– Rządzący w Kadrze Konwa miał świetne stosunki z pisarzami z pokolenia pryszczatych, które dało się co prawda nakłuć przez komunę, ale
było bardzo zdolne. Każdemu z zespołu potrafił coś zaproponować. Mnie
zainteresował prozą Józefa Hena.
Krzyż walecznych składał się z trzech nowel. Druga wojna światowa.
Młody żołnierz, który dostaje Krzyż Walecznych i kilka dni urlopu, czuje się
bohaterem. Ale w rodzinnej wiosce zastaje tylko zgliszcza. Na wojnie nie ma
wygranych. Do polskich żołnierzy przyplątuje się pies nazista z hitlerowskiego obozu zagłady. Po wyzwoleniu młoda wdowa po dowódcy cieszy się szacunkiem miasteczka, dopóki nie zakochuje się w chłopaku, który zjawia się
w okolicy. Kutz odzierał wojnę z patosu, mierzył się z narodowymi mitami.
– W tamtym czasie polskie filmy utrzymane były w stylistyce romantycznej, inteligenckiej, szlacheckiej – mówi dzisiaj. – Po Krzyżu krytycy zaczęli
pisać, że poszerzyłem paletę naszego kina, wprowadzając do niego motywy
16
Od Kutza do Czekaja
plebejskie. Oczywiście mieli trochę racji, ale to mnie strasznie wkurwiło
i stąd między innymi wzięło się Nikt nie woła.
Bohater tego pochodzącego z 1960 roku filmu był przeciwieństwem
Maćka Chełmickiego. Nie wykonał wyroku wydanego przez podziemie. Jak
sam mówił, „nie zabił czerwonego”. Uciekł na Ziemie Zachodnie, bo bał się
o własne życie. Kutz opowiedział o miłości, przed którą mężczyzna się broni,
wiedząc, że nie może zapewnić kobiecie stabilizacji. Ale też o skomplikowanych polskich losach. O ludziach zagubionych w nowej rzeczywistości.
Stworzył na ekranie świeżą filmową estetykę. Czarno-białe zdjęcia Jerzego
Wójcika zachwycały plastycznością, niepokoiły, współtworzyły nastrój opowieści. Jednak ówczesna krytyka zmieszała Nikt nie woła z błotem.
– Taka to była krytyka: ideologiczna i sfingowana – wzdycha po latach
Kutz. – Ten film był po prostu bezgranicznie odważny. Całkowicie logiczny, tyle że szalony. Wtedy dopiero co powstawała Przygoda, nie było jeszcze Zaćmienia i Powiększenia Antonioniego. Gdyby Nikt nie woła ujrzał
we właściwym czasie światło dzienne, to ja bym dzisiaj był hej, hej! Ale
mój niewinny film o pierwszej miłości na Ziemiach Zachodnich praktycznie
dostał dożywocie: zakaz pokazywania na zagranicznych festiwalach przez
dwadzieścia lat. Raz tylko mnie wypuścili z tym tytułem – do Danii. W delegacji byli też Jerzy Bossak i Jan Lenica. Obaj, przerażeni, powiedzieli, że
zamordowałem kino. Władze robiły projekcje Nikt nie woła dla redaktorów
naczelnych pism, żeby im uświadomić, jak trzeba być pryncypialnym. Mój
film był dla nich poza wszelkimi wyobrażeniami o kinie. Tylko Jurek Kawalerowicz i Tadeusz Konwicki go bronili. Powtarzali, że miałem odwagę
stworzyć coś nowego, niesztampowego. Po latach jestem z siebie dumny.
A te doświadczenia przydały mi się w śląskich produkcjach.
Filmem Nikt nie woła zajęło się Biuro Polityczne, gdzie postanowiono
ukrócić samowolę środowiska. Władza chciała pokazać, kto rządzi w kulturze. Wiceminister kultury Tadeusz Zaorski dostał polecenie, żeby „załatwić
problem Kutza”. Wezwał go do siebie.
– Przed tym spotkaniem usłyszałem od Konwy: „Muszę ci powiedzieć,
że idziesz w trudnej sprawie. Trzymaj się” – opowiada reżyser. – Wchodzę
do Zaorskiego, a on przygląda mi się zatroskany: „Panie Kazimierzu, ja się
Kazimierz Kutz17
bardzo martwię, co dalej i z czego pan będzie żył. Może zgodziłby się pan
pracować z Kawalerowiczem jako asystent?”. Odpowiedziałem: „Panie ministrze, to nie wchodzi w rachubę. Moja obecność na planie byłaby dla niego
nieznośna”. Na co Zaorski, który był porządnym człowiekiem, mówi: „Niech
pan wraca do domu, może coś wymyślę”.
Kutz przygotowywał już wtedy z Kazimierzem Brandysem Ludzi z pociągu. W Kadrze podjęto decyzję, że będzie pracował incognito. Scenariusz
został przedstawiony komisji bez nazwiska reżysera. A tam skierowano go
do produkcji.
– Pracowałem bez umowy, nie pozwolono mi zatrudnić Jurka Wójcika –
dzisiaj reżyser opowiada o tym już spokojnie. – Kręciliśmy we Wrocławiu,
potem za Białymstokiem. Jak przywiozłem gotowy materiał, to wszystkie te
skurwysyny przyszły na kolaudację. Powiedzieli: „No tak, Kutz się nawrócił”.
Dopiero wtedy podpisałem umowę.
Następne filmy były jak ćwiczenie ręki. Milczenie to historia chłopaka
sieroty, którego miasteczko wyklęło, niesłusznie oskarżając o próbę zamachu
na proboszcza, Upał – nietypowa dla reżysera komedia muzyczna ze Starszymi Panami – Jeremim Przyborą i Jerzym Wasowskim. Ktokolwiek wie...
– opowieść o dziennikarskim śledztwie w sprawie zaginięcia dziewczyny,
które staje się pretekstem do przyjrzenia się polskiemu społeczeństwu. Skok
– obyczajówka o wchodzeniu w życie kilkorga młodych ludzi.
W 1968 roku w tygodniku „Ekran” ukazał się tekst, w którym Kutz krytykował zespoły.
– Bo z czasem one się wynaturzały – twierdzi. – Coraz bardziej służyły
interesom różnych grup. Poza tym wszyscy – szefowie zespołów, kierownicy
literaccy – zaczęli za dobrze przy tym żyć i pojawiła się tendencja, która
króluje dzisiaj, że kino robi się dla pieniędzy. Za ten wywiad obraził się na
mnie Konwicki, choć przecież nie występowałem przeciwko niemu. Po latach
na pytanie dziennikarki o tamte wydarzenia i obrazę Konwickiego odpowiedziałem: „Ja nigdy nie byłem w partii, a nie przyszłoby mi do głowy, żeby
mieć do kogokolwiek pretensje, że był”. I jednego dnia Tadeusz podszedł do
mnie w Czytelniku i przeprosił mnie.

Podobne dokumenty