Internet nie unieważnia prawa

Transkrypt

Internet nie unieważnia prawa
Internet nie unieważnia prawa
Oskar Tułodziecki
Artykuł panów Igora Ostrowskiego oraz Aleksandra Tarkowskiego opublikowany w Rzeczpospolitej z dnia
13 czerwca 2013 r. zainspirował mnie do napisania niniejszego tekstu mającego charakter polemiczny w
stosunku do tez zawartych w tekście tych Autorów.
Od wielu lat daje się obserwować coraz większe znaczenie Internetu w prowadzeniu działalności
gospodarczej. Branże bardzo odległe od branży informatycznej lub telekomunikacyjnej wykorzystują
Internet do oferowania drogą elektroniczną swoich towarów i usług. Obecnie można mieć w Internecie
rachunek bankowy, kupić przez Internet wycieczkę turystyczną, a także zrobić zakupy spożywcze. Nawet
w handlu dobrami wartościowymi, takimi jak samochody czy dzieła sztuki, kupujący zwykle sięgają do
Internetu poszukując ofert odpowiednich dla siebie, zanim nastąpi faza bezpośredniej styczności z
budzącym zainteresowanie obiektem. Internet okazuje się być istotnym źródłem informacji o podobnych
ofertach oraz najkorzystniejszych cenach. Daje on szansę zaistnienia w obrocie rynkowym małym i
średnim firmom, których dostęp do potencjalnych klientów byłby w przeciwnym razie niemożliwy. Jest
więc wielkim paradoksem, że będąc dla większości firm i branż źródłem szansy na rozwój, Internet
stanowi równocześnie wielkie wyzwanie, a niekiedy wręcz śmiertelne zagrożenie dla branży
rozrywkowej i mediów, w szczególności dla firm muzycznych, filmowych czy wydawców książek i prasy.
Powolne zanikanie tradycyjnych mediów oraz kurczenie się oferty producentów treści chronionych
prawem autorskim stanowi nie tylko zagrożenie dla rozwoju, a może nawet przetrwania kultury, jaką
znamy, ale moim zdaniem może mieć także daleko idące negatywne skutki w sferze wolności
obywatelskich i praw człowieka.
Można by zadać pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy. Po pierwsze, branże inne niż rozrywkowa i
informacyjna oferują towary i usługi, których częstokroć nie można „skonsumować” wyłącznie poprzez
Internet. Komunikowanie się dostawcy i odbiorcy drogą elektroniczną ułatwia więc tylko zawarcie
transakcji, nie niosąc żadnych dodatkowych zagrożeń. Z kolei informacje czy też utwory artystyczne są
dobrami niematerialnymi, których kopiowanie i rozpowszechnianie w Internecie jest niezwykle łatwe. W
konsekwencji rodzi się pokusa, aby dystrybucję treści chronionych prowadzić na własną rękę, z
pominięciem podmiotów uprawnionych. Internet umożliwia rozpowszechnianie treści bez wiedzy i
zgody podmiotów uprawnionych. Co więcej, powstawały i powstają całe modele biznesowe oparte na
dystrybucji cudzych treści. Najważniejszą przyczyną takiego stanu rzeczy jest jednak fakt, że w sferze
dystrybucji dóbr kultury prawo ewidentnie nie nadąża za zmieniającą się rzeczywistością. Co ciekawe,
powstawały i powstają regulacje prawne dotyczące zjawisk ekonomicznych w tej sferze, albowiem
ustawodawcy wielu krajów i systemów prawnych dostrzegają szanse i wyzwania, które daje Internet.
Mam na myśli akty prawne regulujące kontraktowanie na odległość, ochronę prywatności w sieci,
przepisy przeciwdziałające atakom hakerskim czy też regulacje dotyczące podpisu elektronicznego. W
każdym z tych przypadków inicjatywy ustawodawcze poprzedzone są analizą nowej rzeczywistości
ekonomicznej stworzonej przez Internet. Regulacje prawne usiłują następnie uporządkować stosunki
ekonomiczne pomiędzy różnymi grupami zainteresowanych. Nikomu nie przychodzi przy tym do głowy,
aby zasugerować np. biurom podróży, aby rozdawały wycieczki za darmo albo bankom, aby rozdawały
swoje pieniądze lub godziły się na nadużycia takie jak ataki hakerskie lub kradzież tożsamości klientów.
Nie, wprost przeciwnie, ułatwia się kontraktowanie za pomocą sieci i wzmaga się prawne
zabezpieczenia, aby konsumenci mogli szybko i wygodnie dysponować swymi środkami zgromadzonymi
w bankach. Rzecz interesująca, sfera kultury i dystrybucji jej dóbr wydaje się być tej ochrony
pozbawiona. Postulaty, aby po uwzględnieniu specyfiki Internetu dostosować poziom i środki ochrony
utworów do nowych wyzwań, spotykają się z wrogą reakcją oraz demagogicznymi kontrargumentami.
Unijne dyrektywy z 2001 roku – o prawie autorskim w społeczeństwie informacyjnym oraz o handlu
elektronicznym, a nawet dyrektywa o przestrzeganiu praw własności intelektualnej z 2004 roku, są
wysoce nieadekwatne do tego celu, a próba implementacji nawet tych nie dość doskonałych przepisów
bywa torpedowana, chyba że chodzi o zwolnienia z odpowiedzialności prawnej dostawców usług
internetowych, i to w zakresie daleko wykraczającym poza standard wyznaczony prawem unijnym.
Główną przyczyną wydaje się być oczywisty konflikt pomiędzy wysokim poziomem praw własności
intelektualnej a rozwojem przemysłu internetowego. Niski poziom ochrony stwarza dostawcom
rozmaitych usług internetowych okazję do uzyskania wysokich przychodów, w formie sprzedaży samego
„ruchu” w Internecie, czy też wskutek pośrednictwa w „wymianie” cudzych treści odbywającej się
pomiędzy osobami nieuprawnionymi, czy wreszcie wskutek oferowania usług wyszukiwania oraz
agregowania „wolnych” zasobów. Modele biznesowe są znane, a łączy je jedno: przychody są
generowane wskutek zainteresowania internautów darmowymi treściami, przy czym udostępnianie tych
treści odbywa się bez udziału uprawnionych, którzy mogą tylko bezradnie obserwować jak inni zyskują
na ich dziełach. Jest paradoksem, że sytuacja taka zdaje się odpowiadać rozmaitym organizacjom
zajmującym się nominalnie promowaniem wolności w Internecie. Propagując rozszerzającą się, ich
zdaniem, wolność jednostki i kultury pochwalają ten stan. Co więcej, nie tylko przeciwstawiają się one
dostosowaniu prawa do wymogów rzeczywistości cyfrowej, ale jeszcze wręcz namawiają do osłabienia
prawa autorskiego. Rzecz ciekawa, te same organizacje pozostają całkowicie ślepe na prawdziwe
zagrożenia praw i wolności internautów, polegające np. na nieledwie nieograniczonym eksploatowaniu
ich prywatności czy też braku możliwości realizacji praw podmiotowych, w sytuacji np. naruszeń w sieci
praw osobistych czy też praw do wizerunku. Osoba chcąca ustalić tożsamość sprawcy naruszenia
napotka na nieprzezwyciężalne bariery wynikające z prawa telekomunikacyjnego czy prawa o ochronie
danych osobowych. W efekcie Internet wymyka się praktycznie spod działania systemu prawnego, a
prawa obywatelskie, zarówno podmiotowe, jak i prawo do sądu, pozostają papierową deklaracją. Ten
skandaliczny stan pozostaje niedostrzegany przez organizacje nominalnie walczące o prawa internautów
oraz konsumentów kultury.
Interesującym studium postaw i reakcji społecznych, a także działań lobbingowych, była niesławnej (dla
wielu) pamięci umowa międzynarodowa zwana ACTA. Pamiętamy tysięczne demonstracje i protesty
oraz histerię mediów skierowaną przeciwko „spiskowi korporacji” przewidującemu cenzurę w sieci oraz
monitorowanie komunikowanych w niej treści. Rzecz jednak w tym, że umowa ta nie zawiera ani słowa
na temat cenzury i monitorowania treści. Tysiące ludzi zostało zmanipulowanych przez działaczy, przy
aktywnym współudziale mediów, przy czym nieliczne głosy wskazujące na prawdziwą sytuację utonęły w
powodzi demagogicznej histerii.
Pozwolę sobie postawić tezę odwrotną do tej, która jest obecnie lansowana. Warunkiem rozwoju
kultury nie jest ułatwianie obrotu cudzymi dobrami, a wręcz przeciwnie, zapewnienie, aby wyłączność
przysługująca autorom była respektowana zarówno w gospodarce tradycyjnej, jak i w nowej gospodarce
opartej o Internet. To nie autorzy powinni się „dostosować do rzeczywistości”, patrząc bezradnie, jak na
owocu ich pracy bogacą się inni. To prawo powinno ukształtować rzeczywistość tak, aby umożliwić
autorom zyskowną eksploatację ich dzieł w Internecie, w podobny sposób, jak kiedyś doszło do
uchwalenia przepisów umożliwiających działalność bankową w Internecie; wtedy przecież nikt bankom
nie doradzał, aby zakończyły działalność, bo nastała era Internetu. Hasło głoszące, że wszyscy jesteśmy
twórcami, jest chwytliwe. Ale niektórzy z nas są twórcami zawodowymi, którzy swej twórczości
poświęcają całe życie i swoje pasje. Jest niewłaściwe i niemoralne, aby owoc twórczości był
przedmiotem nielegalnego obrotu. Nie ożywi to kultury; co najwyżej wzbogaci dostawców Internetu i
niektórych serwisów internetowych. Dzieła autorskie wymagają częstokroć dla swego powstania
poważnych inwestycji. Niewłaściwe jest, aby negować prawa producentów i dystrybutorów, którzy
sfinansowali powstanie dzieła i jego promocję. Jeżeli kogoś stać jest na to, aby udostępniać swą
twórczość za darmo, nie jest to przecież zabronione. Nie jest natomiast właściwe dysponowanie cudzą
własnością i postulowanie jej ograniczania, niezależnie czy z pobudek biznesowych, czy też
ideologicznych.
W dyskusji często pada również argument, że wzmocnienie praw własności intelektualnej w Polsce to
działanie na korzyść wielkich korporacji. I tutaj mam przeciwne zdanie. Jestem bowiem przekonany, że
wielkie międzynarodowe korporacje produkujące treści, wielkie wytwórnie filmowe czy muzyczne,
poradzą sobie niezależnie od poziomu przestrzegania ich praw w Polsce. Co najwyżej zarobią trochę
więcej albo trochę mniej. Przestrzeganie prawa w tym zakresie jest za to warunkiem przetrwania
polskich autorów, producentów, wytwórni muzycznych, wydawców książek oraz mediów. Polscy twórcy
muszą utrzymać się, co do zasady, z naszego rodzimego rynku i poziom przestrzegania prawa w tym
zakresie jest dla nich kwestią przetrwania. Dzieła wybitne rodzą się w wyniku długotrwałej i intensywnej
pracy. Filmy i nagrania muzyczne to wielomilionowe inwestycje. Nie będą one powstawać, jeżeli nie
będzie szansy na ich odpłatne rozpowszechnienie. Ma to wpływ i na rozwój kultury, i na miejsca pracy
związane z rodzimą kulturą. Jeśli usłyszymy argument o rzekomym zawłaszczaniu twórczości przez
pośredników, takich jak dystrybutorzy i wydawcy, poddajmy go analizie przez pryzmat kondycji naszych
wydawców książek, dystrybutorów czy wydawców prasy. Spójrzmy na kondycję takich zasłużonych
instytucji kultury jak Ossolineum czy PIW i dopiero wtedy zastanówmy się, czy warto kłaść na drugiej
szali argument o tym, że wszyscy jesteśmy twórcami. Być może wzmocnienie przestrzegania praw
autorskich sprawdzi się dużo lepiej aniżeli mecenat państwowy, bo w niektórych sferach dotacje na
kulturę będą mogły być ograniczone lub wręcz staną się niepotrzebne.
Poziom przestrzegania praw własności intelektualnej ma również bezpośredni wpływ na prawa i
wolności obywatelskie. Na naszych oczach serwisy powielające cudze treści powodują postępującą
erozję tradycyjnych mediów. Powstaje ponownie pytanie, jak miałyby one „dostosować się” do nowej
sytuacji, patrząc jak inni przejmują i powielają wygenerowane przez nich treści, w sposób daleko
wykraczający poza zakres dozwolonego użytku. Wolne media, silna „czwarta władza” jest niezbędnym
warunkiem dalszego istnienia społeczeństwa obywatelskiego i wolności obywatelskich. Tylko redakcja,
za którą stoi silny wydawca, może rozpowszechniać treści będące nie w smak władzy, wpływowym
korporacjom, lokalnym układom czy przestępczej mafii. Dziennikarze działający na zasadzie wolnych
strzelców albo blogerzy, mogą stanowić cenne uzupełnienie dialogu społecznego, ale roli tradycyjnych
mediów nie zastąpią.
Jak wynika z powyższego, znaczenie prawa autorskiego wykracza poza interes jednej czy kilku grup
interesów. Zmiany w ustawie autorskiej powinny więc służyć wzmocnieniu ochrony twórców, co
przełoży się na wzbogacenie i rozwój kultury oraz przestrzeganie wolności obywatelskich.