Droga ufności
Transkrypt
Droga ufności
Droga ufności br. Simon Tugwell OP Uciekałem Mu przez noce i przez dnie, Uciekałem Mu przez łuki lat, Uciekałem Mu przez labirynty Własnych myśli... Lęk nie umiał uciekać, Tak jak Miłość umiała ścigać. Francis Thompson Bóg będzie wiedział, jak czerpać chwałę nawet z naszych błędów. Nie upaść po zbłądzeniu to jedna z oznak prawdziwej świętości. Dom Augustin Guillerand Apokalipsa w zastanawiający sposób napomyka kilka razy o tych, którzy nie wejdą do Królestwa. Na czele listy znajdują się „tchórze, niewierni...” (21,8) Ucieczka od panującego nad całym światem ustroju grzechu, jak widzieliśmy, prowadzi przez wiarę i zaufanie, co oznacza oparcie się temu skrajnemu rodzajowi lęku, jaki się kryje w zatwardziałości i nieustępliwości upadłego egocentryzmu. A to niewątpliwie wymaga odwagi. Ale przecież „to piękna przygoda uciekać do Boga”. Nie bez powodu mówimy o kimś, że „ma wiarę”, jakby już to samo wystarczająco wskazywało na jego religijną postawę. Nawet jeżeli czasem użyliśmy słowa „wiara” w sensie dość rozwodnionym, mając na myśli tylko tyle, że ktoś zna właściwe odpowiedzi na pytania katechizmu. Nawet to wskazuje właściwy kierunek. Jeżeli mamy przestawać z Bogiem, jako zasadę i postawę trzeba przyjąć, że pewne rzeczy są prawdziwe, pełne prawdy o Bogu i o tym, co On uczynił. A ponieważ są prawdziwe, możemy i mamy prawo zająć pewną postawę i w pewien sposób reagować. Kiedy autor Listu do Hebrajczyków pisze: „Przystępujący bowiem do Boga musi wierzyć, że On jest” (11,6), nie ma na myśli tylko intelektualnego przekonania o istnieniu Boga. Mówi o głębokiej akceptacji tego, że Bóg jest tym, który mówi „Jestem” (Wj 3,14), którego istnienie i życie jest fundamentalne i pełne. Znaczy to tyle, że przynajmniej przestajemy się zajmować tym, kim lub czym my jesteśmy (potwierdzając swoje „jestem”), na rzecz istotniejszego i prawdziwszego Bożego „Jestem”. Znaczy to, że teraz możemy budować sobie dom raczej na opoce zamiast jak ślimak klecić go na własnym grzbiecie. Jeżeli chcemy wiedzieć, jak można się nauczyć tego rodzaju wiary i zaufania, ważne jest, żebyśmy od początku przyjęli, że to sam Bóg uczy wiary i ją zsyła. Tylko za sprawą Ducha Świętego możemy nazywać Jezusa Panem i ośmielamy się nazywać Boga naszym Ojcem. (1 Kor 12,3; Rz 8,15) To Bóg w nas stwarza samą zdolność przyjmowania Jego darów. Nie wolno zatem myśleć o wierze jako o czymś, co mamy osiągnąć. Zdolność przyjmowania sama jest darem i musimy być przygotowani na jej przyjęcie. Nie oznacza to jednakże końca wszelkiej dalszej dyskusji i starań. Możemy, jak kiedyś mówiono, otworzyć się dla łaski. Dokładniej, możemy szukać w sobie miejsca, gdzie już jesteśmy w stanie odbiorczej gotowości, zgody, aby Bóg był Bogiem. Możemy zacząć bardzo zwyczajnie od własnego ciała. Wspomniałem już, że Adam i Ewa po upadku zawstydzili się swoich ciał głównie dlatego, że uparcie im one przypominały, iż ostatecznie nie stworzyli się sami, lecz są stworzeniami Bożymi. I może dla większości ludzi najłatwiejszym sposobem uświadomienia sobie, że zależą od Boga, jest odkrycie tej zależności w zwykłych funkcjach własnego ciała. Może nie będzie to jeszcze wiara teologiczna dosłownie, ale zawsze jakiś początek. Bardzo prostym ćwiczeniem, praktykowanym przez niektóre religie Wschodu, jest uświadomienie sobie własnego oddychania. Nie idzie o kontrolowanie oddechu, tylko o uświadomienie go sobie. W ten sposób stajemy przed jednym z najżywotniejszych procesów własnego życia, który odbywa się jak najbardziej zadowalająco bez naszej świadomej kontroli czy nadzoru. Zaczniemy odkrywać, że przynajmniej tu umiemy przyjmować, że już ufamy. Innym bardzo prostym ćwiczeniem jest położyć się płasko na podłodze lub jakiejś innej twardej powierzchni, zamknąć oczy i uświadomić sobie tylko pozycję całego swojego ciała. I tu odkryjemy, że dokonujemy prawdziwego, choć prymitywnego aktu wiary: powierzamy ciało podłodze, pozwalamy, aby je podtrzymywała. Znajdujemy dla siebie fundament bardzo pewny, choć pozostający całkowicie poza nami. W jakimś sensie pozwalamy, żeby podłoga nas podpierała własnym „jestem”. Możemy przestać pracować, odprężyć się, leżeć wygodnie. I znów, ileż czynności odbywa się w naszym ciele, jak sprawnie samo ono działa, a wszystko to bez naszego pozwolenia. Nie jesteśmy Bogiem. Tu, na małą skalę, stwierdzamy, że znajdujemy się w świecie powiewającym metką z napisem: „wykonane w niebie”. Ale znajdziemy zapewne we własnym ciele także miejsca napięte. Będą to te miejsca, które jakby nie ufały i zdecydowane były polegać na sobie. Stanowią one fizyczny wyraz niepokoju. Nie odprężą się tylko dlatego, że im rozkazujemy. Ale i to też jest cudowne odkrycie: jeżeli je zostawimy w spokoju, nie będziemy interweniować, przyjmiemy takimi, jakimi są (i ważne jest, żebyśmy nie mylili przyjęcia z aprobatą), możemy się przekonać, że stopniowo będą się rozluźniały. Ten moment też możemy w sobie uchwycić, odkryć w sobie mechanizm ufności. A kiedy już odkryliśmy bodaj najsłabsze jego działanie, stopniowo zaczniemy je dostrzegać i gdzie indziej. Ale takie ćwiczenie nie jest modlitwą i nie wolno się w nim dopatrywać nawet pozorów ćwiczenia pobożnego. To tylko bardzo skromne przygotowania. Jakże jednak często się zdarza utknąć w miejscu właśnie dlatego, że lekceważymy skromne przygotowania. Trudno o coś bardziej mylącego niż interpretacja Listu do Rzymian (8,5) w Biblii Jerozolimskiej: „Ci, którzy żyją według ducha, (dążą) zajmują się sprawami duchowymi.” Św. Paweł nie był teozofem! To nie „zajmowanie się sprawami duchowymi” cechuje człowieka duchowego, ale cały jego stosunek do życia. Bardzo dobrze ujął to św. Ignacy Antiocheński: „Nawet to, co robicie w ciele, jest duchowe, ponieważ wszystko robicie w Jezusie Chrystusie.” Powinniśmy się więc opierać poczuciu, że mamy wszystko jakoś zewnętrznie uduchowiać, nie wolno gardzić zwykłymi sprawami ciała. Często właśnie od nich możemy się nauczyć, chyba że nie zechcemy, bardzo pożytecznych rzeczy. A więc powszednie funkcje naszego ciała mogą nam pokazać, jak bardzo już ufamy i jakie to uspokajające i orzeźwiające, że fundament naszego życia znajduje się poza nami. To znakomity początek. Trzeba sobie jednak również wypracować o wiele wyraźniejszą ufność w Bogu, i tu znów musimy się posłużyć umysłem i wyobraźnią. Posłanie Psalmu, z którego pochodzi vacate et videte, jest wyraźne i dobitne: Bóg jest dla nas ucieczką i siłą, najpewniejszą pomocą w trudnościach. Przeto nie będziemy się bali, choćby zatrząsała się ziemia i góry zapadły w otchłań morza. Niech jego wody burzą się i kipią, niech góry się chwieją pod jego naporem; Pan Zastępów jest z nami; Bóg Jakuba jest naszą obroną! Nie tylko wtedy, kiedy wokoło panuje cisza i spokój, możemy ufać Bogu! Podobnie wyraża swoje zaufanie św. Paweł: „Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz?... A jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe... nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie...” (Rz 8,35n) Pewien schemat medytacji zarysowuje się tu w związku ze zmartwychwstaniem Chrystusa. Zmartwychwstanie jest potężnym dowodem, że choćby ludzie dopuścili się najgorszego, Bóg jeszcze nie został pokonany. Śmierć i zmartwychwstanie Pana naszego Jezusa Chrystusa znaczy, że oto wypełnia On wszystkie rzeczy, całą ludzką przestrzeń. (por. Ef 4,10) Przychodzi, żeby się z nami spotkać w grzesznej rzeczywistości naszej ludzkiej kondycji. Niewątpliwie jest to myśl bardzo pocieszająca. Zmartwychwstanie dodaje nam śmiałości, abyśmy się nie obawiali niczego, co nam może zrobić człowiek: „Pan jest ze mną: nie lękam się; cóż może mi zrobić człowiek?” (Ps 117[118],6) Bardziej jeszcze dodaje nam pewności myśl, że nie trzeba się bać nawet tego, co sami możemy zrobić sobie lub innym. Nawet gdybyśmy się dopuścili najgorszego, Bóg nie jest pokonany. Często dręczy nas świadomość, że zawiedliśmy innych, żeśmy ich właściwie zniszczyli, zranili, utrudnili im miłość. Ale Bóg nie został pokonany. Nie jest w naszej mocy zniszczyć kogokolwiek ostatecznie w sensie najzupełniejszego zniszczenia, jakim jest potępienie. I nawet szkody wyrządzane przez grzech sobie samym nie muszą być ostateczne. Zawsze w tym życiu droga powrotu do Boga stoi przed nami otworem i można się przekonać, że nasze grzechy pochłania ocean Jego miłości. Nie znaczy to, oczywiście, że nasze grzechy się nie liczą. Myśl ta ma nas jednak uwolnić od owego porażającego niepokoju, który bardziej niż cokolwiek innego hamuje rozwój w prawdziwej miłości. Możemy nawet pójść dalej. „Bo gniew Edomu będzie cię sławił”, jak mówi Psalm 75 [76], 11. Wydarzenia Wielkiego Piątku i Wielkiej Nocy świadczą, że Bóg rzeczywiście posługuje się samą naszą wrogością, naszym odepchnięciem Go, i dostarcza nam w ten sposób środków do naszego uwolnienia. Zupełnie tak, jak gdyby przyjmował nasze warunki i z miejsca, w którym się postawiliśmy, znajdował dla nas drogę do życia wiecznego. Opatrzność Boża nie oznacza, że Bóg wszystko zaplanował z góry, tak że do nas należy tylko wypełniać te plany. Takie przekonanie łatwo może nas doprowadzić do rozpaczy: gdybyśmy tylko zeszli z właściwej drogi, któż by nam dopomógł? Myślmy o Bożej Opatrzności raczej jako o sposobie, w jaki Bóg włącza do swojego planu wszelkie nasze wolne wybory, błędy, grzechy i wszystko. On jest mistrzem, który potrafi potknięcie najgorszego bodaj partnera uczynić tańcem. Nasza nienawiść, lęk stają się okazją do odkupienia, o czym tak dobitnie się przekonujemy na Kalwarii. Nie trzeba więc tak bardzo się obawiać własnego lęku i nienawiści. Nawet jeżeli nie potrafimy sobie z nimi poradzić, Bóg nie jest pokonany. Inny obraz, jakim bardzo lubi się posługiwać Chrystus, to obraz pasterza, który wyrusza na poszukiwanie zagubionej owcy. (Mt 18,12n) Dopóki sobie wyobrażamy, że to my mamy szukać Boga, często musimy tracić ducha. Dzieje się jednak odwrotnie, to On nas szuka. Spokojnie więc możemy przyznać, że bardzo często nie szukamy Boga. Ba, nie tylko! Często uciekamy przed Nim co sił w nogach, otwarcie wobec Niego zbuntowani. A On wie o tym i liczy się z tym. Zstąpił za nami w nasze ciemności. Tam, gdzie sądziliśmy, że ostatecznie przed Nim uciekniemy, wpadamy prosto w Jego ramiona. Nie musimy więc wzbudzać w sobie fałszywej pobożności, żeby zyskać nadzieję zbawienia. Nasza nadzieja jest w Jego zdecydowanej woli zbawienia nas. I On nie zrezygnuje! To nas powinno uwolnić od paraliżującego niepokoju, który udaremnia wszelki prawdziwy rozwój, to nam pozwala robić, co w naszej mocy, przyjmować owe małe, ale prawdziwe obowiązki, jakie na nas spoczywają. Nie do nas należy podejmowanie całego ciężaru własnego zbawienia, inicjatywa i program to nie nasza sprawa: nasza rola to przyzwalać, uczyć się, jak odwzajemniać miłość Temu, którego miłość spłynęła na nas tak szczodrze, kiedy On wcale nas jeszcze nie obchodził. Możemy też sobie darować owo rozpaczliwe pytanie: „Czy jestem na właściwym miejscu?” „Czy zrobiłem, co należy?” Musimy oczywiście od czasu do czasu uznać swoje grzechy i błędy i starać się wyciągnąć z nich naukę. Nie powinniśmy jednak pielęgnować tej troski, która prowadzi do rozpaczy. Opatrzność Boża znaczy, że dokądkolwiek zaszliśmy, cokolwiek zrobiliśmy, tam i w tym znajduje się początek drogi do nieba. Choćbyśmy przegapili nie wiem ile wskazówek, setki razy skręcili nie tam, gdzie było trzeba, i jak najniepotrzebniej skomplikowali swoją podróż, droga nadal nas wzywa, a Chrystus wciąż „czeka, by wam pokazać łaskę”. (Iz 30,18) Jeżeli naprawdę damy tym rzeczom do siebie przemówić, na pewno będziemy mogli przyjąć zaproszenie Pana, a właściwie Jego rozkaz, aby „wszystkie troski... przerzucić na Niego” (1 P 5,7), aby On miał o nie pieczę. Będziemy mogli zostawić w sercu miejsce Chrystusowi, ażeby tam zamieszkał, a to wiara daje Mu tam miejsce. (por. Ef 3,17) Będziemy mogli pozwolić, aby zdetronizował nas jako bogów w naszych sercach i zaprowadził tam swoje prawo. Pozwolić, aby oddał nas samym sobie, tak jak na początku oddał Adama Adamowi. Wtedy możemy otrzymać od Niego wszystko, co nasze, wszystkie nasze zdolności, całą naszą wolność, zdolność podejmowania inicjatyw, decyzji, tak aby nasza prawdziwa niezależność nie była już wyzwaniem dla suwerenności Boga, lecz właśnie najpiękniejszym jej wyrazem, kiedy dzień po dniu, minuta po minucie otrzymujemy swoją wolność z twórczej miłości Boga. Ale podobnie jak wspomniane wyżej proste ćwiczenia cielesne angażują nas w akceptację bólu i napięć odkrywanych we własnym ciele, tak samo przyjęcie siebie jako daru od Boga oznacza na razie przyjęcie siebie jako daru już zepsutego. A przyznanie tego wymaga wielkiej pokory. Przyjęcie siebie jako stworzenia, daru, pociąga za sobą akceptację (co nie oznacza zgody) wszystkiego, co się nie udaje, i świadomość, że sami z siebie niewiele możemy zdziałać, żeby to naprawić. To Ten, który nas stwarza, zbawia nas także i leczy. Ucząc się, jak przyjąć siebie, nauczymy się również, jak przyjmować owo zbawienie i leczenie. Potrzeba tu tej samej wyjściowej postawy wiary i zaufania. I znów wiele tu mogą pomóc lub przeszkodzić obrazy, jakimi się w myślach posługujemy. Wszyscy łatwo ulegamy urokowi sukcesu i stosujemy do siebie jakieś wydumane kryterium sukcesu. Może nawet chętnie dramatyzujemy siebie jako bohaterów własnego życia. I oczywiście wszyscy uwielbiamy grzebać się w motywach własnego postępowania. Ale tak naprawdę może ważniejsze jest, żeby stanąć po prostu na ziemi. Według św. Tomasza pokora w istocie wiąże się z realistycznym spojrzeniem na siebie. Musimy być na tyle skromni, żeby przyjąć prawdę o tym, czym jesteśmy rzeczywiście, to zaś się na ogół sprowadza do mieszaniny dość błahych trosk i ambicji. Na ogół nie jesteśmy mordercami nie dlatego, żeśmy tacy cnotliwi, ale dlatego że jesteśmy wybredni i tchórzliwi. Większość z nas chciałaby się kierować czystymi intencjami, nie dlatego jakobyśmy byli świadomi wymagań stawianych przez świętość Boga, ale dlatego że pragniemy sobie z satysfakcją powiedzieć: „Dobra robota, dobry i wierny sługo.” Musimy się nauczyć być tym, czym jesteśmy, a więc przyjąć własne ograniczenia, własną ślepotę, wątpliwość naszych intencji i częstą niepewność, czy to co zrobiliśmy, było dobre czy złe, po mocne czy szkodliwe, i przyjmując to, wszystko ofiarować Bogu i pozwolić, żeby zrobił z tym, co zechce. Może czasem nasze wady Mu się przydadzą. Czyż wielu z nas nie zdarzało się skorzystać z tego, że ktoś się na nas rozgniewał albo tak nas zirytował, że musieliśmy się nauczyć cierpliwości? Może i my tę przysługę oddajemy naszym bliźnim? Nie nazbyt szczytna to myśl. To Bóg zagląda w nasze serce, to Bóg planuje naszą edukację. Musimy być gotowi przystać na Jego rolę, ufając, nawet kiedy nie rozumiemy, i wiedząc, z jednej strony, że nie usprawiedliwia nas samo to, iż nie uświadamiamy sobie żadnego grzechu, a z drugiej, że nawet jeśli własne serce nas oskarża, to zawsze „Bóg większy jest od naszego serca.” (1 J 3,20) W Alicji w krainie czarów, kiedy Alicja spotyka Królową Kier i tłumaczy, że zgubiła swoją drogę, Królowa Kier odpowiada: „Nie wiem, co masz na myśli mówiąc o swojej drodze. Wszystkie drogi tutaj należą do mnie.” I tego właśnie też musimy się nauczyć: tutaj wszystkie drogi należą do Boga. Musimy być gotowi przyjmować siebie i swoje drogi od Boga za każdym razem na nowo, powierzając nasz rozwój i dojrzewanie Jego opiece i przewodnictwu, gotowi dość często się przekonywać, żeśmy zbłądzili i zeszli z drogi i że nawet wtedy postępowała za nami Jego miłość, włączając same nasze błędy do swoich planów. Zdarzy się, że głośno i nieomylnie przekona nas o grzechu Duch Święty. Nigdy, przenigdy jednak nie będziemy w stanie powiedzieć: „Teraz jestem dobry, teraz jestem święty.” Pozostaje nam raczej mieć nadzieję, że może będziemy jak ów łotr na krzyżu (por. Łk 23,40n), że nawet może po całym życiu błądzenia i potykania się jednak na końcu zostaniemy ludźmi, którzy mogą być zbawieni, których serca zdolne są usłyszeć i przyjąć zaproszenie Bożej miłości. Nie oznacza to zadowolenia z własnych błędów. Oznacza to oglądanie się na Opokę, na jakiej nas postawiono, i szukanie bezpieczeństwa tylko w niej. On jest tym, który mówi „Jestem”. I fundamentem wszystkiego, czym my możemy się okazać, jest Jego oświadczenie o sobie.