Ściągnij fragment!

Transkrypt

Ściągnij fragment!
Romek Pawlak
Przeskoczyć przez ogień
Rozdział 1
No bo czy ktoś mógł przypuszczać, że pani Szatny nie lubi koni? A tym bardziej, że
Bucefał wpadnie na nią, kiedy sąsiadka Marcina będzie szła, obładowana torbami, do swojej
chorej przyjaciółki na Jenocie? Prawdziwy pech.
Ale czasem w życiu jest pod górkę, i to jeszcze po gołoledzi, jak mądrze mawia pan
Jacek.
Pan Jacek jest zresztą taki mądry tylko w cudzych sprawach. Sam wcale nie uniknął
nieszczęścia, dopadł go pech wcale nie mniejszy niż ten pani Szatny. Chociaż jego żona
Jagoda powiedziałaby, że to żaden pech, tylko zupełnie normalne zachowanie męża. Jej
zdaniem pan Jacek jest największym ciapą w całym mieście, tylko na szczęście nikt o tym
nie wie.
Ale po kolei. Zanim Bucefał wpadł na Ćwierklaniec i narozrabiał, miały przecież
miejsce inne zdarzenia, o których nie możemy zapomnieć.
Marcin, Krzysiek, Agnieszka i reszta paczki, która zawiązała się jesienią ubiegłego
roku na Ćwierklańcu, przeprowadziła śledztwo w sprawie Czarnego Zająca. Wyjaśnili tę
sprawę, a później zaprzyjaźnili się ze sobą. Marcin odzyskał tatę, który wcześniej
zastanawiał się, czy wracać z Anglii, czy zostać tam na stałe i ułożyć sobie życie na nowo. A
Krzysiek… On tatę miał. Mamę też. Brakowało mu jednak przyjaciół - to dlatego wdał się w
konszachty z Karczychem, który terroryzował osiedle, bił młodsze dzieci i wyłudzał od nich
pieniądze. Śledztwo i przyjaźń z Marcinem zmieniły Krzyśka, pozwoliły zrozumieć, że nie
ma co zadawać się z takimi łobuzami.
No i była jeszcze Agnieszka, ładna ciemnowłosa dziewczynka, na widok której
Marcinowi robiło się cieplej na sercu.
I właściwie to chyba od niej należy zacząć tę opowieść. Bo przecież Bucefał był
koniem, na którym to ona jeździła w stadninie pod miastem. Agnieszka kochała wszystkie
zwierzęta, a te czworonogi w szczególności. Uczyła się jazdy konno, kiedyś w przyszłości
zamierzała zostać weterynarzem i pracować w zoo albo w takiej właśnie stadninie. – Albo
może zostanę kosmonautką – mówiła w chwilach rozterki. – Ale kosmonautką trudno zostać,
więc chyba jednak koniarką – śmiała się.
Bo Agnieszka była osobą wesołą i pełną radości. Jednak któregoś marcowego dnia z
płaczem zadzwoniła do Marcina, że ma problem. Straszny. Taki nie do przeskoczenia.
- I chyba się załamię! – chlipała w słuchawkę, a jej głos brzmiał tak, jakby naprawdę
zaraz miała się z trzaskiem przełamać na dwie części z rozpaczy. – Bucefał do rzeźni,
rozumiesz? Do rzeźni! Mój ukochany Bucek! – i rozpłakała się tak, że chłopcu po drugiej
stronie zrobiło się bardzo głupio. Rozejrzał się po swoim nowym pokoju, szukając
natchnienia. Trudno jednak znaleźć je na półkach z książkami czy biurku zwieńczonym
nowym komputerem, szczególnie, kiedy ktoś łka ci do ucha. Marcin starał się wymyślić coś
mądrego, ale tak na szybko nic mu nie chciało przyjść do głowy. Nie rozumiał dziewczyn,
tego, że potrafią w jednej chwili radośnie się śmiać, a w następnej histerycznie płakać, i na
odwrót.
2
- Chyba coś można zrobić? – wybąkał wreszcie.
- Nie wiem! – zawyła Agnieszka. I rozłączyła się.
Marcin w zadumie popatrzył w okno. Za nim rozpościerał się widok na świat
wymęczony brzydką, niemal bezśnieżną zimą. Trochę śniegu spadło w grudniu, Święta były
piękne, ale potem zrobiło się zimno, szaro… i teraz, w pierwszych dniach marca, tylko
lodowaty wiatr i gołe gałęzie drzew pomiędzy blokami przypominały o tym, jaka jest pora
roku. Wiosną Ćwierklaniec zazieleni się, zniknie pośród drzew i krzewów, bo było to
naprawdę ładne osiedle. Na razie jednak nie był to przyjemny widok. I nie niósł żadnej
nadziei.
- Trzeba będzie iść do niej – mruknął chłopiec, z niezadowoleniem kręcąc głową.
Bardzo lubił Agnieszkę, ale czasem miał wrażenie, jakby mieszkali na różnych planetach.
Chwilę namyślał się, stukając zagiętym palcem w oparcie obrotowego fotela, zakręcił
nim, wreszcie sięgnął po komórkę, wsunął ją do kieszeni, po czym wyszedł z pokoju.
- Mama, mogę iść do Agnieszki? – spytał.
Mama tyle co przyszła z pracy, ale już stała w kuchni. Chociaż cały dzień pracowała
w zakładzie fryzjerskim, chciała, żeby tata, który powinien za chwilę wrócić do domu, miał
zawsze ciepły obiad. Minęły dwa miesiące, odkąd się pogodzili - i wyglądało na to, że
zostaną ze sobą na następnych dwadzieścia lat, z czego Marcin był bardzo dumny.
- Możesz – uśmiechnęła się. Oblizała łyżkę, którą próbowała, czy rosół jest dobrze
doprawiony, i skinęła z aprobatą głową. Nadaje się do jedzenia. – Będziecie odrabiać lekcje?
No tak, rodzice to myślą, że jak dzieci się spotykają, to tylko szkoła im w głowie. Tak
jakby sami nie mieli kiedyś dwunastu lat.
- Nie, Bucefała chcą oddać do rzeźni – odparł z powagą Marcin, zapinając kurtkę.
Zignorował zaskoczone spojrzenie mamy. Później jej to wyjaśni. – Idę to sprawdzić. A
potem od razu skoczę do pani Eli, dobra?
I już go nie było.
*
Ćwierklaniec to całkiem spore osiedle. Najwięcej tu czteropiętrowych bloków w
kształcie jamnika, ale na jednym z jego krańców wyrosły nawet dwa wieżowce, wyglądające
jak sterczące z pyska kły. Gdyby spojrzeć z góry, przypomina nieco zdeformowaną twarz, od
góry zaznaczoną cienkim strumieniem zwanym Kałużą i torami kolejowymi, od wschodu
ulicą Reymonta wiodącą do centrum miasta, a z drugiej strony zamkniętą wielkim,
nieużywanym już sadem Chrzanowskiego.
Agnieszka na szczęście nie mieszkała daleko, w połowie osiedla, na Fajerkach,
czterech blokach tworzących jakby oddzielne osiedle wewnątrz Ćwierklańca. Idąc tam,
chłopiec zastanawiał się, dlaczego Bucefał ma wylądować w rzeźni. Nigdy nie słyszał, aby
trafiały tam konie ze stadniny. I to takie, na których ktoś jeździ? Coś mu się tu nie zgadzało.
Czuł, że będą mieli z Krzyśkiem kolejną sprawę do rozwiązania.
Kiedy o tym pomyślał, od razu zrobiło mu się raźniej i podekscytowany, zaczął
pogwizdywać. Chociaż nikomu się do tego nie przyznawał, Marcin nabrał ochoty na
rozwiązywanie zagadek i wciąż szukał okazji, aby znów poczuć smak przygody.
Wspomnienie chwili, gdy odkrył, kim jest Czarny Zając, wciąż było czymś bardzo
przyjemnym.
„Chyba jest sprawa” – wystukał SMS-a do Krzyśka. – „Szczegóły potem”.
Wreszcie dotarł do bloku Agnieszki, wybrał na domofonie numer jej mieszkania i
wszedł do klatki.
Dziewczynka czekała na niego w przedpokoju. Była sama, bo mama, pielęgniarka w
ośrodku zdrowia i w karczewskim szpitalu, znów była zajęta. Twarz Agnieszki była
opuchnięta od płaczu.
- No dobra, to po kolei – powiedział Marcin, kiedy usiedli w jej pokoju.
3
- No bo wiesz – zaczęła dziewczynka, nerwowo skubiąc brzeg pomarańczowego
sweterka. – Co tydzień w stadninie jeżdżę na koniach. Pamiętasz? – A kiedy Marcin kiwnął
głową, Agnieszka westchnęła. – Konie są super. A Bucefał najlepszy. Stary, spokojny koń,
sama przyjemność, nie strach wsiadać.
Zamyśliła się, powiodła wzrokiem po swoim pokoju. Wyglądał całkiem inaczej niż
pokój Marcina, sporo tu było dziewczyńskich drobiazgów, na stoliku jakieś próbki
szamponów, pięć szczotek do włosów, a w widocznym miejscu na ścianie plakat tego
chłopaka ze „Zmierzchu”.
- Ale stary… i nie lubi byle idiotki. Pamiętasz, jak ci opowiadałam, że uszczypnął
taką jedną dziewczynę?
Patrzyła na Marcina takim wzrokiem, że bał się zaprzeczyć, ale nic nie pamiętał.
Najpierw prowadzili z Krzyśkiem śledztwo w sprawie Czarnego Zająca, potem były święta, a
w styczniu przeprowadzka do nowego mieszkania i Marcin dotąd nie wiedział, czy to
wszystko dzieje się naprawdę. Do pamiętania jakichś mało ważnych opowieści zwyczajnie
nie miał głowy. Zresztą, jak pamiętać wszystko, o czym opowiadała mu Agnieszka, skoro
mówiła tyle, co ośmiu chłopaków razem wziętych? To by trzeba mieć dyktafon i ciągle
wymieniać w nim pamięć.
- Nie pamiętasz – z żalem podsumowała jego milczenie dziewczyna. – No dobra,
jesienią ci wspominałam, że ugryzł tę głupią Irkę, bo ona do niego jak do samochodu, nawet
kostki cukru mu nie poda, nie poklepie, nie zagada… No i się obraziła na Bucefała. A Arek
jeszcze jej broni…
„Dziewczyny to jednak mają gadane” – z rezygnacją pomyślał Marcin. Agnieszka
mówiła już od kilku chwil, a on nadal nic nie rozumiał, i wszystko tylko coraz bardziej się
gmatwało. Jeszcze na dokładkę pojawił się jakiś Arek! Upił łyk coli, która podobno
odświeżała umysł. Ale równie dobrze mógłby pić posłodzony odrdzewiacz. Na głowę nie
pomogło, a w ustach pojawił się smak, który tylko przez chwilę był przyjemny. Soki były
lepsze.
- No. Jej kolega jest znajomym właścicieli stadniny – opowiadała dalej zaaferowana
Agnieszka, nie zwracając uwagi na Marcina. – I wspólnie przekonali go, że taki stary koń to
już nie powinien chodzić po maneżu. I jeszcze, że jest niebezpieczny dla dzieci. A wiesz, tam
jest coraz więcej maluchów. Jak ja zaczynałam dwa lata temu, to byłam sama, a teraz z
samego naszego osiedla to chyba z pięć osób jeździ. A pan Arek powiedział, że Bucefał
naprawdę jest stary i może faktycznie powinien już odpocząć…
Marcin spojrzał na nią umęczonym wzrokiem. Kim, do licha, jest ten facet? I co z
rzeźnią?
„To będzie bardzo trudna sprawa” – pomyślał z rezygnacją. Niepotrzebne się zapalił,
zanim wysłuchał, czego ta historia dotyczy.
- No i chcą kupić innego konia, młodszego, a Bucefała oddać do rzeźni – wreszcie
oznajmiła drżącym głosem Agnieszka. – Rozumiesz? Do rzeźni! Przerobić go na kiełbasę!
Mojego Bucefała!
Rozpłakała się na całego, kryjąc twarz w dłoniach.
Marcin, który nadal nie wiedział, kto to jest Irka, a kto pan Arek, ale zrozumiał, w
czym problem, powiedział cicho:
- O, cholera!
Bo co można powiedzieć, jak kogoś chcą przerobić na kiełbasę? Choćby był koniem?
Zwyczajne „O, jejku!” tu nie wystarczy przecież.
Miał ochotę wziąć Agnieszkę w ramiona, ale ona nadal chlipała bezradnie.
- A nie można by jakoś, no, zostawić go w stadninie? – zapytał delikatnie.
Agnieszka kiwnęła głową, a jej ciemne włosy spięte w dwa warkocze majtnęły z tyłu
jak wiewiórcze ogony.
4
- Można by. Albo przekonać właściciela, albo zapłacić. Widzisz, mama płaci za
utrzymanie Bucefała, to jest sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Ale jakby chcieć go ocalić
od rzeźni, to by trzeba zapłacić ze dwa tysiące i potem pięćset miesięcznie… - tu Agnieszka
znów się rozszlochała. – Zaraz mi serce pęknie! – znów jęknęła.
„O, cholera!” – pomyślał znów Marcin. Objął dziewczynkę po męsku i powiedział
stanowczo:
- Nie łam się, Aga, coś wymyślimy.
Jednak kiedy wyszedł z jej mieszkania, natychmiast opadły go wątpliwości, bo
przypomniał mu się taki film, „Babe, świnka z klasą”, gdzie siłą pakowano świnie do
samochodu, który wywoził je daleko, do ubojni. Cóż, nie będzie łatwo. Z pewnością ten
właściciel musi być niezłym draniem, skoro nie boi się wysyłać zwierząt w takie miejsce. A
skoro to drań, to łatwo się nie podda.
*
Słowa Agnieszki zapadły mu głęboko w głowę, rozmyślał nad tym, jak uratować
konia, na którym jeździła Agnieszka, idąc od niej na angielski, a nawet w trakcie lekcji.
Pani Ela od razu zauważyła, że chłopiec nie potrafi się skupić. A że była mądrą
starszą panią, która nie tylko prowadziła korki, ale też starała się wpływać na swoich
uczniów, spytała:
- Jakieś kłopoty? – i spojrzała na niego spod oka.
Nie zaproponowała swojej cudownej herbaty, czekała w milczeniu, aż Marcin
odpowie. Herbata malinowa pomagała inaczej spojrzeć na wszystkie problemy, ale z
jakiegoś powodu nauczycielka uznała, że dziś lepiej poczekać i dać się chłopcu wygadać
samemu.
Nie czekała długo. Marcin miał do niej zaufanie i zwłoka wynikła bardziej z tego, że
musiał zebrać myśli, niż z wahania, czy jej o wszystkim opowiedzieć.
- Przerabiają konia na kiełbasę – mruknął wreszcie i streścił jej historię nieszczęsnego
Bucefała.
Słuchała go uważnie, spoglądając na zdjęcie męża. Ten wyszedł ze szpitala, gdzie
długo leżał i teraz kurował się w sanatorium w Nałęczowie.
- No, to jest poważny problem – przyznała w końcu, robiąc smutną minę. –
Agnieszka chce, żeby Bucefał został, a właściciel już nie chce, bo ma inne plany… Dziwne
mi się wydaje, że koń ze stadniny w ogóle może wylądować w takim miejscu. No, ale czasy
się zmieniły…
- Kiedyś konie nie szły do rzeźni? – zdziwił się Marcin. Nauczycielka była dla niego
kopalnią wiedzy o dawnych czasach. Nie tylko o Karczewie, o przedwojennych i tuż
powojennych losach Ćwierklańca, ale tak w ogóle o życiu. Sporo czasu, zamiast o
angielskim, rozmawiali o różnych innych rzeczach.
Pani Ela pokręciła głową.
- Może szły, ale te ze stadniny się szanowało, bo to były konie do jazdy wierzchem.
No, mniejsza z tym, trzeba nadrobić materiał – zagoniła go do roboty. – Powtórzmy
przysłówki.
- No właśnie – mruknął Marcin. – Woli kiełbasę, drań jeden. Znaczy ten właściciel.
- Jego prawo, Marcin – zauważyła z westchnieniem anglistka. – Ale wy jesteście
mądre dzieci, pewno coś wymyślicie.
Nauka tego popołudnia Marcinowi nie szła, bo pomiędzy wierszami pani Ela
przyznała, że konie do rzeźni trafiały, tylko że nie te najlepsze, i wciąż tę myśl obracał w
głowie.
No bo czy Bucefał nadal był najlepszy, skoro gryzł i sama Agnieszka przyznawała, że
jest stary?
*
5
Marcin dobrze wiedział, że można problem próbować rozwiązać samemu, ale lepiej
skorzystać z pomocy. Dlatego rano złapał w szkole Krzyśka.
- Dobra, Sherlocku, to mamy problem – zaczął, odciągając go w bok, w stronę szatni.
Tam opowiedział Krzyśkowi, co się przytrafiło Agnieszce. Albo raczej co czeka
nieszczęsnego Bucefała, jeśli czegoś nie wymyślą.
- Eee, to nie zagadka detektywistyczna, tylko co innego – skrzywił się Krzysiek,
rozglądając się na boki, bo jak zwykle, nauczyciele grasowali na korytarzu, wypatrując
uczniów, którym można by zwrócić uwagę i odreagować fakt, że zamiast siedzieć w pokoju
nauczycielskim i w spokoju pić herbatę, trzeba stać na dyżurze.
Marcin popatrzył na niego z dezaprobatą.
- No to co? Przecież to jest zadanie, prawda? Sherlock nie tylko rozwiązywał
zagadki, pomagał też ludziom.
Krzysiek nie znał wszystkich przygód angielskiego detektywa, więc na wszelki
wypadek milczał. Wreszcie popatrzył przed siebie, na plamę po jakimś płynie, który na
jasnożółtej ścianie zostawił zielony zaciek wyglądający jak pazur drapieżnika, i mruknął:
- Ale teraz mamy dwudziesty pierwszy wiek…
- No właśnie – energicznie potwierdził Marcin. – I dlatego trzeba pomóc biednemu
Bucefałowi, bo dziś zwierzęta trzeba szanować, nie? No i Agnieszka też potrzebuje naszego
wsparcia. A nawet pomocy…
Krzysiek zamyślił się. Obaj chłopcy polubili dziewczynkę, razem często odrabiali
lekcje albo chodzili na spacery. Agnieszka czasem pomagała im w angielskim, z którego
była lepsza. „Ty to masz talent” – mruczał z zazdrością Krzysiek, zaglądając do jej notatek.
Była lepsza od nich obu, ale Krzyśkowi to bardziej ciążyło, bo odkąd zerwał z bandą
Karczycha, a przystał do Marcina i Agnieszki, dwóje zaczęły mu się wydawać
beznadziejnymi ocenami, dopiero czwórką można się było pochwalić.
Tylko jak pomóc koniowi, który jest w stadninie? To gorzej niż opanować materiał z
angielskiego!
- A gdzie w ogóle jest ta stadnina? – spytał.
- Gdzieś za miastem – niepewnie odparł Marcin. Nagle zdał sobie sprawę, że na temat
Bucefała wie bardzo niewiele. Właściwie nic. Ledwie tyle, że Agnieszka jeździ, a jakaś
zołza, ta Irka, ma na pieńku z koniem, jest skarżypyta i w ogóle paskuda.
Krzysiek popatrzył na niego, pokręcił znacząco głową, wreszcie wzruszył głową.
- No nic, pomyślimy – powiedział. – A teraz biegnę na lekcje, bo mnie Kubicka
zamorduje.
*
Krzysiek zwrócił Marcinowi uwagę na istotną sprawę: jak mają pomóc Agnieszce,
kiedy tak niewiele wiedzą? Trzeba by przepytać Agnieszkę dokładniej.
Marcin postanowił tak właśnie uczynić. Napisał SMS-a, że przyjdzie do niej po
południu, a sam prosto po lekcjach ruszył do pana Jacka.
Malarz nie mieszkał na Ćwierklańcu. Zanim Marcin trochę ponad miesiąc temu
przeprowadził się z jednego końca osiedla na drugi, miał spory kawałek na Fiołkową, gdzie
znajdował się niewielki domek pana Jacka, jego żony Jagody oraz Egona, czarnego pudla,
którego Marcin natychmiast pokochał jak własnego psa.
Z nowego mieszkania i ze szkoły Marcin miał bliżej. Ale nawet gdyby miał tak
daleko, jak do centrum miasta, i tak by tam chętnie chodził. Zabawy z Egonem to było coś
niezwykłego. Psiak szalał, biegał i skakał, a jego radość była zaraźliwa. Uwielbiał śnieg, ale
do biegania wystarczała mu ziemia albo chodnik. Niejednej osobie postawił na spodniach
czy kurtce pieczątkę, bo z każdym dzieckiem czy dorosłym musiał się przywitać, opierał się
łapami i na swój psi sposób mówił: „Lubię cię!”.
Teraz Egon wychodził na spacery z Marcinem tym chętniej, że w małej willi panował
6
smutek. Najpierw grypę złapał pan Jacek, a w trzy dni po nim Jagoda. Egon nie złapał co
prawda wirusa, ale widząc swoich właścicieli leżących w łóżku albo bez życia snujących się
po pokojach, też stał się osowiały, a w jego oczach i długim pyszczku częściej Marcin
dostrzegał smutek i pytanie, co będzie dalej, niż dawną psią radość z życia.
Chłopiec przychodził i wyprowadzał Egona na spacer. Chociaż pies mógł załatwić
potrzeby w ogrodzie, nie przepadał za tym, wolał spacer, choćby na smyczy. Tylu jego
kolegów zostawiało na ulicy albo gdzieś na murze swoje znaki, że Egon nie chciał być
gorszy. A już pierwsze kroki z chłopcem przywracały mu radość życia, bo przecież trzeba się
było pogonić, poszczekać, obiec dokoła latarnię, a nawet podskoczyć koło krzaka, który
sprawiał groźne wrażenie.
„Tak, zwierzęta też mają swoje charaktery” – myślał Marcin, wchodząc w Fiołkową.
Jeszcze parę kroków i już sięgnął do furtki.
Tu znienacka wyskoczył na niego Egon, poszczekując radośnie. Mokre łapy
natychmiast odbił na spodniach chłopca, wspinając się przednimi łapami na jego uda, żeby
dosięgnąć twarzy. Bo z Egona był lizak, jak mówiła Jagoda. Musiał polizać, pokazać, że lubi
człowieka, szczeknąć radośnie i już. Nie tylko na spacerze. Gości w domu witał podobnie
gorąco.
Marcin potarmosił go czule, po czym skierował się do drzwi i zadzwonił.
Otworzył mu pan Jacek, okutany w gruby włochaty szary sweter, wyglądający jak
zdjęty z brudnej owcy.
- No, zuch chłopak, nie wystraszył się grypy – mruknął.
Powtórzył to chyba po raz trzeci w ciągu trzech dni, i Marcinowi zrobiło się nieswojo,
że może naprawdę się zarazi?
- Zrobić jakieś zakupy? – zaproponował szybko.
- Nie, wszystko mamy – uspokoił go pan Jacek, zamykając za nim drzwi, bo do
środka ciągnął nieprzyjemny ziąb. – Przespaceruj Egona, strasznie tu rozrabia. Nudzi się
biedakowi…
Egona Marcin zawsze zabierał z przyjemnością, nawet kiedy nikt nie był chory.
Pierwsze spotkanie z pudlem państwa Radeckich wyglądało przerażająco: Marcin został tak
wystraszony przez Egona, że zemdlał z przerażenia. Szybko jednak przekonał się, że to
naprawdę słodziak, lizak i wierny przyjaciel. A odkąd Marcin z Egonem poradzili sobie ze
szkolnym rozrabiaką Karczychem, który terroryzował Ćwierklaniec, chłopiec dałby sobie za
pudla uciąć rękę.
Wziął smycz i wyszli przed furtkę. Jak zwykle, Egon przodem, czujnie się
rozglądając.
Przeszli przez Fiołkową, minęli bloki Cegielni i znaleźli się na Reymonta, ulicy
oddzielającej to małe osiedle i wille od Ćwierklańca, na którym mieszkał Marcin. Egon szedł
przodem. On też już wiedział, że chłopiec lubi się nim pochwalić. Kiedy wędrowali alejkami,
często podchodziły inne dziewczynki albo chłopcy, i chociaż w centrum uwagi zawsze był
Egon, bo każde z dzieci chciało go pogłaskać, to Marcin również zyskiwał w oczach
kolegów.
Ale tego dnia na razie nikogo nie spotkali, więc Marcin minął Dominiaka, trzy
połączone bokami bloki, gdzie jeszcze parę miesięcy temu mieszkał - i skierował się w
stronę Jenoty, kilkunastu starych domów, gdzie mieszkała pani Ela, do której chodził na
korki z angielskiego.
Nagle zza jednego z tych domów wyszła młoda kobieta, trzymająca za rękę może
trzyletnią dziewczynkę w różowej kurteczce. Marcin skrzywił się lekko – zupełnie nie
rozumiał, jak można włożyć coś w tak paskudnym kolorze. Ale dziewczyny to lubiły, chyba
że jak Pati, buntowały się przeciw światu mody. Chociaż glany też były modne, i skórzana
kurtka, więc – myślał – trzeba by chyba chodzić całkiem nago, żeby nie zostać posądzonym
7
o bycie modnym.
Nagle Egon wyciągnął łebek i puścił się pędem w stronę dziewczynki.
- Egon, wracaj! – krzyknął Marcin. Pudeł nie słuchał go, biegł, wyciągając linkę na
całą długość, a pęd rozwiewał mu czarne uszy.
- Diabeł! Diabeł! – przenikliwie krzyknęła dziewczynka, widząc nadbiegającego
czarnego psa. – Mama, ja już jestem grzeczna! – zawołała i zaczęła ryczeć. – Mówiłaś, że już
jestem grzeczna!
Nagle linka się skończyła, Egon szarpnął się na końcu jak przynęta na haczyku, a
dziewczynka kwiknęła jeszcze bardziej przeraźliwie. Zaczęła wyć, jakby ją ktoś smażył w
ognisku. Była jedną wielką różową krzyczącą rozpaczą, przyklejoną do nogi mamy.
„No tak, tak się kończy pozwalanie Egonowi na bawienie się z wszystkimi” –
pomyślał ze złością Marcin, przyciągając do siebie Egona, zupełnie jakby go przeciągał na
linie, bo pies z całą siłą się opierał. Chłopiec spojrzał na psa, który patrzył na niego
zdziwiony, dlaczego ta dziewczynka ucieka, zamiast się bawić. Może chciała uciekać, żeby
ją gonił?
Zawstydzony, czerwony jak burak, wreszcie odciągnął zdezorientowanego Egona na
drugą stronę ulicy, pozwalając kobiecie z dzieckiem przejść.
- Zły Egon – mruknął, karcąco spoglądając na psa. – Zły.
„Dlaczego?” – zdawał się mówić wzrok Egona. - „Co jest złego w zabawie? Nie
gonimy się?”.
Marcin pokręcił głową. Wiedział, że czasem takie małe dzieci boją się psów. Ale
przecież Egon nigdy nikomu nie zrobił krzywdy. Tylko jak to wytłumaczyć takiemu
maluchowi?
Resztę spaceru odbyli bez przeszkód, chociaż Marcinowi popsuł się trochę humor.
- I co, spokojny był? – spytał pan Jacek, kiedy chłopiec odprowadził Egona do domu.
Marcin nie wiedział, co odpowiedzieć, bo jeśli powie prawdę, to Egon może
skończyć zamknięty w ogródku albo już do końca życia wyprowadzany na smyczy.
- No? – malarz zaniepokoił się milczeniem Marcina i zerknął na niego bacznie.
I nagle Marcina oświeciło.
- Nie było źle – wykręcił się. – A w ogóle, mam problem.
Nie było siły, żeby pan Jacek nie złapał takiego haczyka. Marcin szybko opowiedział
mu o kłopotach Agnieszki z Bucefałem.
- Hm, niedobrze – mruknął malarz, drapiąc się po ręce, na której wciąż widać było
ślad po jakiejś ciemnej substancji, zapewne po farbie. – Nie idzie się jakoś dogadać?
- No nie – wyjaśnił Marcin. – Agnieszka mówi, że trzeba zdobyć pieniądze. I jakby
miał pan jakiś pomysł… - znacząco zawiesił głos.
Malarz westchnął, podrapał się w swędzącą dłoń.
- Tak na szybko to nie mam – przyznał, bezradnie rozkładając ręce. – Ale pomyślę –
obiecał.
Marcin skinął głową. Im więcej osób będzie myśleć, tym większa szansa, że ktoś coś
sensownego wymyśli.
*
Marcin myślał o sprawie wieczorem, wiercąc się w łóżku, myślał i rano, w szkole.
Wiedział już jedno: każda sprawa powinna mieć swoją nazwę. Zatem sprawę pomocy
ulubionemu koniowi Agnieszki powinni nazwać „Akcja Bucefał”.
- A ty co tam przeżywasz, Lenart? – spytała nagle Wojtala, wyrywając zamyślonego
Marcina z odmętów pomysłów złych i jeszcze gorszych, w rodzaju porwania Bucefała.
- On ma konie we łbie, psze pani! – wyrwał się Rudas. Jak zwykle, złośliwy głupek.
Ale klasa Marcina nadal była głupia jak but, chociaż to drugi semestr piątej klasy, mieli już
po dwanaście lat!
8
- Jednego – z wyższością poprawił go Baobab, czyli gruby Petronel Lipko. – Jednego
konia. Bucefała.
Wychowawczyni spojrzała na Marcina zaskoczonym wzrokiem.
- Masz konia? – spytała.
Marcin westchnął. Jesienią Wojtala bardzo mu pomogła wyciągnąć się z problemów.
Dzięki niej wyszedł na półrocze bez trói, choć piątek miał za mało. No i przede wszystkim
wtedy, w czasie tej wieczornej rozmowy, wyrzucił z siebie wszystko, o Karczychu, Czarnym
Zającu, o rodzicach… Była fajna wtedy. A jej pies, Maks, jeszcze bardziej.
Ale potem wszystko wróciło do normy. Sekret Czarnego Zająca został odkryty,
rodzice się pogodzili, Marcin zaczął się normalnie uczyć… a Wojtala nie próbowała
pomagać Marcinowi na siłę.
- No? – ponagliła go teraz. – Języka nie masz?
- Mam – mruknął. – Język i konia. Baobab ma rację. Ratujemy konia.
Brwi wychowawczyni zmarszczyły się w wyrazie zdziwienia. Chyba w swojej
karierze pedagogicznej nie miała jeszcze takiego ucznia, który a to rozwiązuje zagadkę bestii
grasującej po osiedlu, a to zajmuje się jakimś koniem.
- Bo on idzie do rzeźni – mruknął wyjaśniająco Marcin.
- Lenart, mam z ciebie siłą wyciągać pojedyncze słowa? – zdenerwowała się nagle
Wojtala. Wróciła do biurka, usiadła na krześle i wzięła do ręki długopis. – Przecież już cała
klasa chce wiedzieć, o co chodzi. Mów śmiało!
No to wtedy Marcin opowiedział o Bucefale.
- Aha – mruknęła Wojtala, podczas kiedy klasa, poza Baobabem, który coś tam
wiedział i Rudasem, który widać podsłuchał ich rozmowę, spoglądała ze zdumieniem na
Marcina. No bo kto by podejrzewał Lenarta o takie rzeczy…
- I co zamierzacie zrobić?
Marcin wzruszył ramionami. Popatrzył w okno, za którym wiatr kołysał gałęziami
drzew.
- W tym właśnie problem. Myślimy cały czas.
- To myślcie – kiwnęła głową wychowawczyni. – A może ktoś ma jakiś pomysł?
Ale nikt nie miał, nawet dziewczynki.
- No to wracamy do polskiego – zarządziła Wojtala.
Na przerwie podeszła jednak do Marcina. Baobab, który sunął ku niemu z drugiej
strony, od razu zmienił kierunek, jakby przeczuwając kłopoty.
- Chwalebne, że pomagasz koleżance – powiedziała wychowawczyni. – Ale dobrze
by było, gdybyś nie wpadł w żadne kłopoty, rozumiesz?
Marcin spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Nie zamierzam – zapewnił. „Ci nauczyciele to jednak przesadzają – pomyślał
gorzko. – „Nawet na przerwie muszą nas pouczać”. – Niby jak?
Nauczycielka wzruszyła ramionami.
- Nie wiem – przyznała. – Ale wy to miewacie pomysły… No przecież o Czarnym
Zającu też by nikt nie pomyślał, prawda? – spojrzała na Marcina.
Niechętnie skinął głową.
Ale Wojtala odeszła, a Baobab już biegł w jego stronę. W ręku trzymał kawałek
czekolady, który trochę się rozpuścił i ubrudził mu palce. Wyglądały, jakby Petronel wsadził
rękę do sedesu.
*
Jak w każdej tego typu historii, Watson też chciał mieć w niej miejsce, odegrać swoją
rolę. Wszyscy więc myśleli, wyciskając co się da ze swoich szarych komórek, aż tenże
pomocnik Sherlocka Holmesa wziął i wymyślił rozwiązanie.
- Spotkajmy się po lekcjach – zaproponował następnego dnia.
9
- Szczypałeś się? – spytał z uśmiechem Marcin.
To była taka metoda Krzyśka na rozwiązywanie problemów. W nocy myślał, a żeby
nie zasnąć, szczypał się w ramię.
- Nie – Krzysiek zaprzeczył zdecydowanym ruchem głowy. – Czytałem.
Marcin najpierw zrobił wielkie oczy, a potem spytał:
- Co?
Krzysiek do niedawna czytał niewiele, tyle co do lekcji. Pod wpływem Marcina
sięgnął po parę książek Conan-Doyle’a i jakis kryminał Akunina. Ale nie wzbudziły w nim
tak żywych reakcji, jak prawdziwe życie. Chłopiec wolał działać niż oddawać się lekturze,
stąd Marcin był zaskoczony, że teraz jego przyjaciel sięgnął po jakąś książkę. „Ciekawe, po
jaką?” – pomyślał. – „Kurde, ja też mogłem…” – rozzłościł się nagle na samego siebie.
- Internet czytałem – wyjaśnił Krzysiek. – Internet, Marcin, jest kopalnią porad i
pomysłów.
Coraz bardziej zdumiony Marcin spytał:
- No to co wymyśliłeś?
- A nie, nie tak szybko – zaprzeczył Krzysiek, dumny z siebie jak paw. – Umówimy
się z Agnieszką i Egonem na spacer, co? I wszystko wam wyjaśnię. To znaczy, jaki mam
plan.
*
Jacek i Jagoda bardzo się ucieszyli z wizyty dzieci, chociaż trzymali się z daleka. Już
dochodzili do siebie, nie powinni zarażać grypą, ale tak na wszelki wypadek… Widząc
jednak trójkę przyjaciół, pan Jacek nie potrafił ukryć uśmiechu. To, co się zaczęło pod
koniec ubiegłego roku, nadal trwało. A malarz lubił rzeczy trwałe.
Marcin wziął Egona, przez chwilę wahał się, czy nie założyć łobuzowi smyczy, ale w
końcu machnął ręką, mruknął:
- Chodź, Egon, idziemy na łąki – i pozwolił psu biegać swobodnie.
W drodze Agnieszka popatrywała z zaciekawieniem na Krzyśka, wciąż robiącego
tajemnicze miny. Wreszcie nie wytrzymała:
- No! – zachęciła go.
Krzysiek rozejrzał się dokoła. Zmierzali w stronę łąk, ale wciąż trochę ludzi spieszyło
się w stronę kościoła czy osiedla Cegielnia naprzeciwko Ćwierklańca.
- Jeszcze kilka kroków – mruknął tajemniczo.
Agnieszka, która ostatnie dni przepłakała, nie mogła już wytrzymać, posykiwała co
chwila nerwowo.
Wreszcie, gdy pod ich stopami zachrzęściła zmarznięta trawa, a pies puścił się
galopem w stronę rachitycznego krzaka obranego z liści, obiegł go i znów ruszył w ich
stronę, zupełnie, jakby uprawiał slalom, Krzysiek westchnął dramatycznie.
- No tak – zaczął. – Na Bucefale jeżdżą dzieci, prawda?
Agnieszka skinęła głową. Przecież to oczywiste, sama im to mówiła.
- Właśnie – ciągnął Krzysiek. – Zatem to dzieciom powinno najbardziej zależeć, żeby
stary dobry Bucefał tam został, no nie?
Agnieszka znów skinęła głową. Marcin powoli zaś zaczął się domyślać, o co
Krzyśkowi chodzi.
- Zbiórka, nie? – spytał, wchodząc mu w słowo. – Jak Owsiaka?
- A niech cię! – mruknął niezadowolony Krzysiek. – No, zbiórka, Sherlocku, zbiórka.
Zrobimy zbiórkę na Bucefała. Dobry pomysł? - popatrzył na nich z nadzieją.
Agnieszka powoli skinęła głową.
- To znaczy, że mamy zbierać na ocalenie Bucefała, tak?
Krzysiek skinął głową.
- Tak. „Bucefał potrzebuje twojej pomocy. Zamiast kupić batonik, daj na konia, żeby
10
można było na nim jeździć, zamiast jeść kiełbasę z niego”.
- O kurczę – powiedział Marcin. Bo na dźwięk słowa „kiełbasa” Egon od razu
zameldował się przy jego nodze i siedząc na dwóch tylnych łapkach, zaczął przednimi
prosić.
No tak, nie wszyscy nie lubili kiełbasy.
*

Podobne dokumenty