Krzysztof Bugajski Anna Kleiber Ałła Zalewska Jakub

Transkrypt

Krzysztof Bugajski Anna Kleiber Ałła Zalewska Jakub
ISSN 2080-2633
numer 3/09
wrzesień 2009
bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Krzysztof Bugajski
Anna Kleiber
Ałła Zalewska
Jakub Jałowiczor
Tomasz Orlicz
Marcin Rusnak
Anna Porębska
wstępniak
Wstępniak
Drodzy przyjaciele,
czytelnicy oraz wrogowie. Brak tych ostatnich
świadczyłby o pospolitości naszych działań, więc
ich również witam i pozdrawiam
serdecznie,
dziękując w tym miejscu za uważne patrzenie
na ręce.
Przygotowaliśmy dla Was kolejną fantastyczno-kryminalną odsłonę. Szczególnej uwadze polecam wywiady z pisarzami: Eugeniuszem Dębskim, Piotrem Wolakiem - autorem
„Ośmiornicy” - oraz Mariuszem Kaszyńskim.
Już lada moment nastąpi najważniejsze wydarzenie z podjętych przez QFant inicjatyw: rozstrzygnięcie konkursu „Horyzonty Wyobraźni”.
Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik, głosy
jury rozdane, gala finałowa, która odbędzie się
w pięknych wnętrzach Staromiejskiego Domu
Kultury zbliża się wielkimi krokami. Chciałbym
w imieniu redakcji Qfantu oraz organizatorów
złożyć wszystkim Finalistom serdeczne gratulacje. Pokazaliście, że literaccy wyjadacze nie
mogą czuć się bezpieczni w swych pieleszach,
bo po piętach depczą im godni następcy.
Uprawianie literatury przypomina podróż
autostopem - składa się z dłuższych lub krótszych etapów wiodących do celu, choć nie
zawsze najkrótszą drogą. Podczas tej podróży, czekają na nas nieplanowane przystanki,
przedziwne spotkania z podobnymi nam zapaleńcami oraz niezwykłe przygody, których
doświadczamy w światach kreowanych przez
wyobraźnię. Jest to droga wymagająca determinacji, odwagi i wiary we własne marzenia.
Wszyscy uczestnicy konkursu udowodnili, że
stać ich na wiele i na pewno nie napisali jeszcze
swojego ostatniego słowa.
Z qfantowym pozdrowieniem
Jacek Skowroński
2
PUBLICYSTYKA
Adam Cebula - Ujrzane w fusach...................................... 4
Natalia Bilska - Czarownik w fantasy historycznej
Andrzeja Sapkowskiego..............................................14
Tomasz Orlicz - Robimy wysiadkę (?).............................20
Anna Thol - Hardkor 44 - Warszawski Ragnarok? ..24
Katarzyna Suś - Wywiad z Mariuszem
Kaszyńskim........................................................................28
Tomasz Orlicz - Zapatrzeni w niebo...............................32
Katarzyna Suś - Ośmiornica - Wywiad...........................36
GALERIA
Piotr Antkowiak........................................................................38
Darek Zabłocki.........................................................................48
LITERATURA
Krzysztof Bugajski - Łucznik...............................................56
Anna Kleiber - Obrobić staruszkę...................................60
Ałła Zalewska - Sceny z życia wampirów.....................68
Jakub Jałowiczor - Efekt śnieżnej kuli...........................74
Tomasz Orlicz - Dotknij mnie!!!.........................................86
Marcin Rusnak - DOWNBYLAW - Dziecko Boga..... 102
Anna Porębska - Jedwab.................................................. 114
POLECANKI
Martwe światło...................................................................... 124
Zabójca czarownic............................................................... 125
Anubis...................................................................................... 126
Gringo wśród dzikich plemion........................................ 127
Mediapolis.............................................................................. 128
Rydwan bogów..................................................................... 129
Księżyc na wodzie................................................................ 130
ŁUPS !........................................................................................ 131
Ostrze Tyshalle’a.................................................................... 132
Martwy aż do zmroku......................................................... 133
Błękitny Księżyc..................................................................... 134
Córki Graala............................................................................ 136
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Patroni
medialni
QFANT.PL
- numer 3/09
3
publicystyka
Adam Cebula
4
Ujrzane w fusach
Dość regularnie dostaję po głowie od Czytelników za pisanie o technicznych bebechach. Już to
za uniksy, już to za fotografię – bo na programowaniu się nie znam a o fotografii, to oni nie chcą
czytać.
Niestety, nie potrafię powstrzymać się od pisania o szczegółach, co gorsza technicznych, często zrozumiałych tylko dla nielicznych. Nie lubię
bowiem pisaniny oderwanej od rzeczywistości.
Ona jednak wymaga tych cholernych szczegółów,
w których jak wiadomo jakiś diabeł siedzi i złośliwie z nas rechocze. Wiem z doświadczenia, że jak
się bliżej przyjrzeć, to wszystko wygląda inaczej niż
na pierwszy rzut oka. Dlatego, jeśli chce się napisać coś użytecznego (świadomie unikam słówka
„prawdziwego”), co pozwoli nam np. coś przewidzieć lub czegoś uniknąć, to nie ma zmiłuj, musimy
sięgnąć do zębatych kółek, soczewek, tranzystorów
i innych „flaków” tego świata.
Nie, nie jestem programistą. Komputery spotkałem już w dość zaawansowanym życiu zawodowym. Były to tak naprawdę sterowniki przemysłowe przerobione na tak zwane komputery osobiste.
Uruchamiało się je z wbudowanym interpreterem
języka Basic i właściwie nic więcej samodzielnie
nie dawało się z tym zrobić. Można było jeszcze
z kasety magnetofonowej wgrać jakieś gry, ewentualnie edytor tekstu.
W rzeczywistości, dzięki topornej konstrukcji, maszynka dawała entuzjaście techniki wielkie
możliwości. Na przykład przerwania na tym czymś
chodziły jak żyleta i można było zastosować wewnętrzny zegar komputera do czytania licznika
w dokładnie określonych odstępach czasu. Wyprowadzone na zewnątrz szyny: procesora, danych
i adresowa, pozwalały na majstrowanie z zewnętrznymi urządzeniami.
Za pomocą kawałków drutu strzałowego „dolutowałem się” do niej i wykonałem maszynerię
demonstrującą przejście fazowe. To chyba było
moje szczytowe osiągnięcie programistyczne i informatyczne zarazem. Oczywiście, musiałem grzebać na poziomie zawartości rejestrów układu 8255,
który służył za port danych.
Jednak teraz – dzięki temu, że to robiłem – Π
razy drzwi wiem, jak wygląda na przykład hakowanie sprzętu.
A tak swoją drogą, to nijak nie mogę zrozumieć, dlaczego producent nie dostarcza dokumentacji do produkowanych przez siebie urządzeń.
Za dawnych czasów do każdego radia i telewizora
był dołączany pełny elektryczny schemat. Całkiem
niedawno rozpakowywałem (całkiem) amerykański oscyloskop i w pudle była książeczka, która zawiera nie tylko schematy ideowe poszczególnych
bloków, lecz także wszystkie informacje serwisowe, takie jak przebiegi i napięcia w poszczególnych
punktach układu, oraz rysunki płyt drukowanych,
czyli schematy montażowe.
Otóż, znów techniczny szczegół. Porządny oscyloskop trudno zrobić. Łatwo się wyłożyć na tak
zwanych pojemnościach montażowych. Tu już gra
rolę nawet sposób przycięcia kabelka, jego rodzaj,
długość, nie mówiąc nawet o tym, jak zaprojekto-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ujrzane w fusach
wano ścieżki na płytce montażowej. Dość niedawno problem ten „wyskoczył” przy płytach głównych komputera, a tak dokładniej – zaczęto o nim
pisać, bo istniał od samego początku. Oscyloskop,
tak na oko, jest bardzo topornym urządzeniem,
do czasu jednak, gdy nie zacznie się śrubować jego
parametrów. W tym śrubowaniu pies pogrzebany.
Dlatego można, ba – trzeba dać odbiorcy pełną
dokumentację. On zaś z pewnością nie wpadnie
na pomysł zmałpowania produktu, bo – o ile nie
jest durniem technicznym – będzie wiedział, że owa
instrukcja działa jak zapis nutowy: wiemy w jaki
klawisz w którym momencie uderzyć, jednak tylko
bardzo nieliczni potrafią zagrać. Tak więc, jeśli ktoś
robi dobre oscyloskopy, jest jak porządny muzyk,
ma za sobą lata ćwiczeń, wielką wiedzę. Jak muzyk
może każdemu pokazać partyturę, tak on daje pełną dokumentację. Jeśli masz taką szajbę, możesz
sobie w kąciku dydolić na skrzypeczkach póki wytrzymają sąsiedzi, albo składać i nawet sprzedawać
oscyloskopy. Powodzenia!
Zwyczaj ukrywania przed odbiorcą, jak nasz
wspaniały produkt został zbudowany, był dla mnie
czymś zaskakującym. Opowieści, jakoby chodziło
o to, by konkurencja nie ściągnęła, w świetle tego,
co dowiedziałem się czy raczej wypraktykowałem,
wydają się zwyczajną ściemą. Widać to w kontekście czegoś, co się zowie czasami właśnie „hakowaniem sprzętu”, czasami z angielska i bardziej finezyjnie, ale zwykle jest aktem rozpaczy. Producenta
wcięła jakaś kosmiczna czarna dziura, coś trzeba
koniecznie zrobić, a nie wiadomo jak, bo nie ma
ani skrawka papieru, który sensownie by produkt
opisywał. Ano, dostajesz do łapy coś, zazwyczaj
na początku zupełnie nie wiesz co. Oglądasz sobie
płytkę drukowaną. Zwykle siedzi dziś tam jeden
układ zwany, mniej więcej „chipset”. Trzeba wgooglować go w przeglądarkę albo wleźć po prostu
na stronę producenta. Zazwyczaj, mając jaką – taką
elektro-praktykę, po oznaczeniach szybko go zidentyfikujemy. Tamże, na stronach koncernu znajdujemy zazwyczaj specyfikację, pełną techniczną
dokumentację.
Po kilku dniach dumania spoglądamy na naszą
płytkę i już widzimy. Co? Że dzielny producent powielił dokładnie to, co znaleźliśmy w dokumentacji znalezionej w Internecie. Mogą być jakieś różnice, ale zwykle drobne. Zazwyczaj uproszczenia czy
QFANT.PL
wypaczenia pierwotnej idei.
Tak więc, Kochany Czytelniku, żyję w przeświadczeniu, że ów brak dokumentacji nie ma nic
wspólnego z walką konkurencyjną. Poniekąd można się spodziewać, że serwis producenta owych
„chipsetów” w granicach rozsądku udzieli pomocy
każdemu – bywa nawet elektro-amatorowi – gdyby chciał coś z układem zrobić. Więc brak „papierów” nie stanowi żadnej zapory dla ewentualnego
konkurenta. Owszem, w szukanie danych nie będzie się bawił przeciętny „naprawiacz”. Nie opłaci
mu się to. Ta praktyka, to zwyczajnie naganianie
klienta do firmowego serwisu. A najlepszy i całkiem pewny w statystycznym sensie rezultat, to
skrócenie czasu życia urządzenia. Naprawa staje
się zbyt uciążliwa, „nieopłacalna” i trzeba powędrować do sklepu i kupić coś nowego. Celem działań jest nie jakaś obca firma, tylko klient. Jawi mi
się to jako szmaciarstwo, a także poczucie własnej
bezsilności.
Tak to jakoś dziwnie jest, że od technologicznych dywagacji dochodzi człowiek do wniosków
socjologicznych czy może nawet psychologicznych.
Producent układów scalonych czuje się na rynku
pewnie. Jest pewien swojej wartości i swoich umiejętności. Bo pokazuje wszystko co i jak. Poniekąd,
jak w bardzo dobrej restauracji, gdzie kucharz robi
wszystko na oczach klienta. Zaś wytwórca produktu
finalnego najwyraźniej obawia się. Czego? To chyba sprawa dość złożona. Wystarczy powiedzieć, że
nie ma on niczego oryginalnego do zaoferowania,
jest marnym wyrobnikiem, który w głowie ma tylko jedno: jak wyszarpać od kogokolwiek możliwie
najwięcej grosza. Znaki handlowe i licencje są zasłoną dymną. Nie ma niczego oprócz zmowy kliki:
producent-sprzedawca-serwis przeciw klientowi.
Trzyma się to tylko na niewiele wartych umowach.
Nie idą za tym jakieś szczególne umiejętności.
Kiedyś szukałem zakładu zegarmistrzowskiego,
który podjąłby się naprawy dość nietypowego, jak
na „owe czasy” zegarka. Była to reklamówka, poniekąd pamiątkowa, ale porządna. O tym, że warta zachodu, dowiedziałem się na końcu. Miałem
jednak podejrzenia, że choć zegarek miał trochę
cech jednorazówki, jest dużo porządniejszy. Tymczasem kolejne zakłady odmawiały mi. W końcu
trafiłem do machera, który obiecał spróbować, ale
- numer 3/09
5
publicystyka
Adam Cebula
6
„bez gwarancji”. Chyba trudno mi się dziwić, że
chciałem się dowiedzieć, jak ów specjalista zabierze się za robotę.
– Będę pana zawodu uczyć ?! – wyskoczył
na mnie. Podrapałem się za uchem i zabrałem
zegarek. Wylądowałem w autoryzowanym serwisie szwajcarskich zegarków. Tamże pan sam, bez
proszenia, wyjaśnił mi, że to zegarek marki Bosch
(cokolwiek by to miało znaczyć...) oraz, że jest
otwierany na pompkę. Na moich oczach przyłożył
ową pompkę do pokrętła, „pompnął” i otworzył
czasomierz. Od tamtej pory znoszę do tego zakładu wszelkie zegarmistrzowskie roboty, zwykle
zresztą wywołując skrzywienia pełne niesmaku.
Bo oni są od ekskluzywnych maszyn, w cenie przeciętnego samochodu, a nie od ratowania pamiątek
po ZSRR. Ale jeszcze nigdy mnie nie wywalili. Raz
tylko wizyty tam omal nie przypłaciłem zawałem
serca. Byłem obsługiwany razem z klientem, który
przyniósł do wyceny „takie obdrapane cóś”.
– A, Patek, pozakatalogowy – powiedział pan,
jak pamiętam z dokładnością do amnezji pourazowej, i wymienił cenę. Już wiem, że o ile przeciętnemu facetowi można bez szkody detonować
pod nogami petardę 200-gramową, to zwyczajny
liczebnik, wypowiedziany w kontekście zwyczajnie wyglądającego czasomierza, acz odnoszący się
do konkretnej waluty, może zadziałać jak walnięcie
cegłą w łeb. Od tamtej pory, zanim wejdę, oglądam
się, czy nie zbliża się jakaś podejrzana o Patka persona. Ale to jedyna niedogodność.
Gdyby kto chciał wiedzieć, jak wygląda naprawdę dobra firma, to właśnie tak wygląda. Wszystko
robią na oczach klienta, nie nacinają na pojedyncze
złotówki. Doskonale wiedzą, że, jak grosz do grosza – to będą dwa grosze.
Pomimo tych doświadczeń dość długo traktowałem, nazwijmy to, „symbolicznie” lamenty programistów nad rozpowszechnianiem zamkniętego
oprogramowania. Dostępność kodu? Jak kto raz
grzebał w jakimkolwiek programie, to wie, że lepiej nie grzebać. Wydawało mi się to ideologiczne
i wydumane. Wszelako ściśle techniczne przygody,
być może zrozumiałe jedynie dla speców, z wolna
zaczęły mnie przyprawiać o zwis szczęki.
Dawny admin ostrzegł mnie kiedyś przed systemem zabezpieczania plików w Windowsie,
w którym w ogóle jakieś pliki są udostępnione.
W pewnym uproszczeniu, miało to działać tak,
że komputer klient pyta się komputera udostępniającego, czy można ten plik przeczytać. Jeśli
nie, maszyna-klient wyświetla komunikat, że dostęp zabroniony i odmawia wyświetlania pliku.
Co oczywiście oznacza, że wystarczy popsuć fabryczny mechanizm (albo poczekać, aż się sam popsuje) i możemy włazić ludziom na ich komputery
i czytać wszystko, co dusza zapragnie.
O zwis szczęki przyprawił mnie stosowany kiedyś mechanizm szyfrowania dokumentów, który
był stosowany w starym Wordzie. A mianowicie
hasło służyło do tego, by poinformować Worda,
czy wolno wyświetlić plik, czy nie. Jeśli się zgadzało, program wyświetlał tekst. A jak nie? To należało otworzyć dokument w dowolnym innym edytorze tekstów. Nie procesorze tekstu, ale prostym
edytorze, takim jak Norton Edytor. No i wówczas
okazywało się, że nie ma żadnego szyfrowania.
Jest tylko dziwny nagłówek, a dalej leci dokładnie
to, co chcemy odczytać. Jak wieść gminna niesie,
wiodąca firma informatyczna w późniejszych produktach poprawiła totalną fuszerkę i dokumenty
były naprawdę szyfrowane. Ale radość okazała się
przedwczesna: zawierały one fragment stałego tekstu z nagłówka. Czy trzeba tłumaczyć, jak bardzo
ułatwiało to złamanie hasła?
Znajomy admin opowiedział mi o tym, co spędza sens z powiek jego znajomemu. Znany byk
z szyfrowaniem haseł, wlokący się chyba jeszcze
od win NT ponoć (?) ciągle straszy. Podział hasła na dwa siedmio-(ośmio-?)znakowe rejestry.
Otóż, gdy ktoś wpisze hasło o jeden znak dłuższe
niż pierwszy rejestr, to program krakujący ma
do sprawdzenia jakieś 32 kombinacje. Ciekawe
w jakim czasie dokonuje tego komputer z procesorem 2 GHz? Dla zrozumienia problemu dodam, że
dwa znaki tworzą jakieś 720 kombinacji, 3 kilkanaście tysięcy. Oczywiście, że w sieci mającej kilkuset
userów znajdzie się najmniej kilkunastu, którzy
pomimo ostrzeżeń w końcu zrobią coś takiego.
Bodaj jedną z najbardziej bulwersujących przygód programistycznych przeżyłem, gdy pewna – jak
najbardziej profesjonalna – firma, w aplikacji przygotowywanej za bardzo grube pieniądze, odmówiła dopisania funkcji, która zabezpieczałaby przed
przypadkowym nadpisaniem istniejącego pliku.
Bo... trudne. Prawie zleciałem pod stół z wrażenia.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ujrzane w fusach
Nie wiem w czym oni to pisali, ale w Delphi sprawa sprowadzała się do odszukania odpowiedniej
zakładki i przestawiania „false” na „true”. W C++
zaś trzeba było wstukać może nawet całe dziesięć
linijek kodu. W czystym C to nie wiem, bo nie
umiem, ale wiem w której książce w którym miejscu i sprawdziłem, że wystarczy wpalcować na głupa. Działa.
Moja wiedza jest kulawa i niekompletna, ale
pozwala unikać nieszczęść. Na przykład chcesz
stracić dane z powodu wirusów? Używaj zamkniętego oprogramowania. Znajomy po latach przyznał
się, że wtopił w ten sposób zlecenie na kilkadziesiąt
tysięcy. No i tak został GNU i GPL.
Doświadczenia czy to komputerowe, czy zegarmistrzowskie doprowadziły mnie do takiej konkluzji: jeśli nie chcą ci pokazać, jak to robią, choćby otwierają pompką zegarek, to firma jest kiepska,
ukrywa okropne niedoróbki i lepiej czym prędzej
stamtąd zwiewaj.
Gdyby ten tekst traktować jako opowieść o tym,
że należy stosować oprogramowanie z otwartymi
źródłami, jadać w dobrych restauracjach, a złych
unikać, że gazety kłamią, a wszystko w gruncie rzeczy wymaga sporo roboty, to szkoda czasu.
Dość już dawno w jednym z pierwszych tekstów,
który opublikowałem w Fahrenheicie, zajmowałem
się lamentami nad tym, że szalony, jak się wtedy
wydawało postęp, jest właśnie złudzeniem, swego
rodzaju fuszerką postępu. Mój niepokój wzbudziło wówczas spostrzeżenie, że wraz z rosnącą komplikacją oprogramowania i mocy komputerów, ich
możliwości wcale nie rosną. Owszem zwiększa się
objętość np. produkowanych dokumentów, puchnie
samo oprogramowanie, owszem zwiększa się liczba
możliwych do kliknięcia przycisków, lecz w gruncie
rzeczy mamy do czynienia z wodotryskami.
Chyba nie do końca zdawałem sobie wówczas
sprawę z rozmiarów i właściwego kontekstu zjawiska. Owszem, wiedziałem o tym, że programiści
umieszczając przycisk na oknie programu robią
to często za pomocą operacji przeciągnij-upuść
w tak zwanym programie RAD (Rapid Application
Development) i że to odbywa się przez „automatyczne wygenerowanie”, a w rzeczywistości mało
inteligentne przekopiowanie całej kupy kodu. Ależ
oczywiście, po to są programy RAD, aby uwolnić
programistę od szamotania się z rutynowymi ka-
QFANT.PL
wałkami kodu i by mógł skupić się na wycyzelowaniu swej znakomitej procedury, jaka kryje się pod
przyciskiem...
Poniekąd zupełnie inną sprawą jest stałe ulepszanie pakietów biurowych. Działalność, która
przypomina przeprojektowywaniu łyżki czy widelca. No cóż, mamy nowe materiały, możemy wykonać przyrząd do jedzenia z kompozytu wzmacnianego nanorurkami węglowymi, ale po kij?!
Co nieco jeszcze się zdałoby się zrobić w edytorach graficznych. Na przykład mamy kulawe algorytmy usuwania szumów generowanych przez
matryce aparatów. Nie za mądrze ciągle działa
najbanalniejsza i najbardziej podstawowa funkcja
skalowania obrazów. Tymczasem, pamiętam z jakim szumem opisywano wprowadzenie do Photoshopa „perspektywicznego stempla”. W GIMP-ie
nazywa się to „klonem perspektywy” nie wiem jak
we wzorcowym programie graficznym. Gdy tylko o nim usłyszałem, odkryłem jak zasymulować
jego działanie za pomocą tego, co było do tej pory,
a po drugie, choć prawie codziennie retuszuję jakieś zdjęcia i zamieszczam je np. razem z artykułami, a więc robię to szumnie mówiąc, profesjonalnie, to nigdy nie użyłem owej niezwykłej funkcji.
Owszem, pojawiło się kilka wynalazków, które wydają mi się potrzebne, np. „łata” (GIMP-e). Jednak
przydatność tych programów jest właściwie bardzo
podobna, tak mniej więcej od 10 lat.
Według mnie, funkcjonalność pakietów biurowych spadła na pysk. A to dlatego, że przy
ich uruchamianiu trzeba poświęcić kupę czasu
na obezwładnianie różnych genialnych pomysłów
programistów, czego skutkiem jest psucie wpisywanego tekstu. Wyobrażacie sobie moją radość, gdy
Open Office po mozolnym wklepywaniu do dokumentu numeru konta bankowego, zamienił radośnie zapis na: coś razy 10 do kilkunastej potęgi?
Po zepsuciu wszystkich znanych mi, szumnie
zwanych „procesorów tekstu” (Word był w okolicach wersji 6 całkiem niezły, najlepsza była bodaj „dwójka”, a jak pięknie chodził „chi writer”...)
używam ostatnio do pisania edytorów prostych.
Osobliwie nieszczęsnego „vi”, literówki sprawdzam za pomocą programu aspell i zachowuję to
wszystko (to już fanaberia) w kodowaniu iso 88592. Dzięki temu mogę prostym przekopiowaniem
wrzucać tekst na znajome strony www i mam
- numer 3/09
7
publicystyka
Adam Cebula
nadzieję „w razie co” dość prosto go odzyskać. Te
zachowania, które mogą wydać się wręcz objawami psychozy, są wynikiem doświadczeń. Właśnie
nieoczekiwanej zamiany numeru konta na zapis
wykładniczy, poprawianiu małych liter na duże,
osobliwemu zamienianiu wyrazów, radosnemu dopisywaniu im – zdaniem programu – brakujących
części i temu podobnych wynalazków. Szczytem
radości są dokumenty z osadzonymi innymi dokumentami (np. rysunek w formacie Corel Draw!
5.0), których otwarcie wymagałoby owego Corela,
a czy ktoś wie, gdzie się taki jeszcze uchował?
Sprawa z owymi przyciskami z menu programów, które dzięki aplikacjom RAD rozrasta się niemal w postępie geometrycznym, polega na tym, że
jakkolwiek dodaje się kolejne przyciski, to robi się
to bez pojęcia, bez pomysłu. To nie jest tak, że programista dopisuje do obsługi „kliku” jakąś bardzo
użyteczną funkcję. On już od dawna nie za bardzo
wiedział, co z tym bogactwem zrobić. Tymczasem
mamy taki „trynd”, że co raz ma być Nowa Lepsza
Wersja. No więc dodaje się kolejny „klikalny element”. Przy odrobinie pomyślunku można by zrobić to jak w Linuksie, gdzie do aplikacji dopisuje się
osobne programy współpracujące z nią i jak ktoś
chce, może użyć LaTeX-a do produkcji partytur
albo zapisów partii szachowych, ale wcale nie musi
w nowej, lepszej wersji zaśmiecać sobie dysku tymi
wynalazkami. Niestety, nowy patent musi walnąć
usera w gębę. Taki wymóg marketingu, trzeba zrobić tak, aby nie dało się ominąć ulepszeń. I w rezultacie psuje się dobry program.
Cała ta filipika trafia z pewnością do wąskiego kręgu przekonanych. Znowu, by to wszystko
choć trochę sprowadzić do rzeczywistości, trzeba
się uciec do technicznych bebechów. Do nudnych
opowieści o technologii, które zwłaszcza humanistów przyprawiają o dreszcze.
Jeśli weźmiemy na tapetę zastosowanie komputera jako maszyny do pisania, to można wywieść
takie spostrzeżenia: wystarcza mi do pisania właściwie dwa malutkie i prościutkie programy. Jakiś,
jakikolwiek edytor i aspell. Komplikacja, jeśli jakaś
jest, wynikająca z użycia dwóch aplikacji zamiast
jednej, jest niezauważalna. Natomiast system pisania w txt daje mi wolność od komputera i oprogramowania. W praktyce oznacza to, że zamiast wozić
8
ze sobą laptopa, mam w kieszeni dyskietkę, kartę
pamięci, dziś jakiś komputer zawsze się znajdzie.
Użycie tak zwanych zaawansowanych funkcji
procesora tekstu – nie tylko Worda, lecz także kochanego Open Office'a – w redakcjach, z którymi
się spotkałem, było traktowane jako błąd. Żadnego formatowania, czysty tekst, żadnych wyróżnień,
a dokument z historią zmian (ja poprawiłem, rednacz oprawił, a tu notatka itd) to już prawdziwa
katastrofa. Owszem, te sztuczki robią wrażenie,
dobrze się pisze o tym artykuły, robi się z tego niezły materiał na kursy, daje to wrażenie wiedzy, ale
moja dobra rada: NIGDY TEGO NIE UŻYWAJ.
Jeśli w dokumencie ma się znaleźć coś niedrukowalnego, używaj tekstu „zakomentowanego”, system znakomicie sprawdzony w źródłach programów, czy LaTeX-u. Tam można wrzucić wersje,
pomysły i pomsty na współautorów. Dodam, jeśli
chcesz porządnie złożyć dokument zgodnie z zasadami zecerskimi, to LaTeX, Scribus, może Ventura, ale nie programy biurowe, bo „padają” choćby
na justowaniu tekstu, co z daleka bije po oczach.
Nie używajmy nigdy bez poprawek kodu html
wygenerowanego automatycznie z Worda, trochę
lepiej jest z Open Office'm, ale tylko trochę. Literówki poprawiaj, wymuszając sprawdzanie „słowo po słowie”, system z podkreślaniem wężykami
w locie może doprowadzić do kompromitujących
błędów. Nie używaj automatycznego systemu poprawy gramatyki. Jeśli nie rozumiesz, co mówisz,
lepiej nic nie pisz.
Można nasze gdybanie rozszerzyć o ocenę tego
czegoś, co się zowie „suitą biurową”. Arkusz kalkulacyjny? VisiCalc, zaprojektowany w 1978 w wersji
na PC, jest do dziś w ruchu u mojego kolegi z pracy. Służy do opracowywania danych. Ma jakieś 27
kB. Dzięki temu można zapisać program z danymi
na dyskietce 1,44 MB. Jednak nie robi on wykresów jak Excel. Genialnie do tego nadaje się program gnuplot. Jest niestety już wielki, kilka MB.
Robi to znacznie lepiej niż jakiekolwiek arkusze,
może z wyjątkiem tzw. „grafiki biznesowej”, która
wszelako jest raczej dziedziną plastyki, a z opracowaniem danych ma niewiele wspólnego. Gdyby komuś gnuplot wydał się „sportem ekstremalnym” – to może być np. Grace. Też za darmo i zrobi
wszystko co potrzebne do habilitacji. Cóż jeszcze
tam mamy? PowerPoint i odmiany. Od czasu, gdy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ujrzane w fusach
na własnej skórze przekonałem się, że prawdopodobieństwo uszkodzenia pliku rośnie z jego rozmiarem eksponencjalnie, nie używam. Prezentacje
wykonuję w html-u. Zawsze jest jakiś komputer
z przeglądarką internetową. Jeśli coś mi się zawali,
to w przypadku prezentacji przygotowanej w tym
języku prawdopodobieństwo, że cokolwiek pokażę rośnie eksponencjalnie z jej rozmiarem. Dodam
do tego całkowite panowanie nad formatem zamieszczanych materiałów, dzięki czemu mogę np.
zamieszczać duże rysunki w formacie .png w bezstratnej kompresji. Co powiecie na plik graficzny
z dużą liczbą szczegółów, np. zeskanowany maszynopis o rozmiarze 2000x1400 pikseli i „wadze” ok.
100 kB? Owszem, jest mniej możliwości zamieszczania wodotrysków, za to mamy absolutne panowanie nad nawigacją, w tym sztuczki typu mapy
obrazu czy sekwencyjne wyświetlanie. Co jeszcze
daje nam pomysł typu suita? Bazy danych dla początkujących. Lepiej przysiąść nad książką niż
używać. Mamy namiastki grafiki wektorowej, namiastki grafiki ilustracyjnej. Zbiór programów
prawie tak dobrych jak inne programy pierwowzory. Z naciskiem na prawie.
Jaka jest konkluzja? Komputer jako maszyna
do pisania dawno temu był znakomity i dawno
już znakomicie go oprogramowano. Współcześnie
występująca „Suita biurowa” szykuje na użytkownika szereg pułapek. W najlepszym razie ma szereg funkcji, o których trzeba wiedzieć, że nie wolno ich używać. Oprogramowanie, które ma służyć
do szybkiego wyprodukowania tekstu w biurowej
jakości, działa prawie tak dobrze jak na początku,
o ile obezwładni się różne systemy auto-poprawiania i auto-formatowania. Da się, choć było lepiej,
choć są schody z kompatybilnością wstecz i pomiędzy wersjami tego samego programu. Choć
komplikacja spowodowała absurdalny wzrost wymagań w stosunku do mocy obliczeniowej komputera, choć żal tego jak było. To co dodano, budzi
moje zdziwienie. Po kij?!
Tak na marginesie, jak dla mnie, doskonały jest
konwerter plików Worda antiword. Niestety, nie
ma wersji na Windowsy. W dystrybucjach Linuksa jest zawarty w pakietach oprogramowania (np.
Fedora 9), tak że możemy go zainstalować standardowym programem (choćby rpm). Pozwala np..
czytać dokumenty Worda na komputerze pracu-
QFANT.PL
jącym w trybie tekstowym. Jeśli chcemy po prostu
zobaczyć dokument, piszemy antiword nazwa_pliku. Jeśli jesteśmy bardziej wybredni i chcemy skonwertować plik np. „fusy0.doc” do pliku .pdf o wymiarach kartki A4 piszemy (trochę to na przełaj,
ale „u mnie działa”) antiword -a a4 -m 8859-2.txt
fusy0.doc > fusy0.pdf
Skoro jest program, to znaczy, że jest realny
problem „popsutych plików” i popsutego oprogramowania. Nie jest to więc tylko fanaberia czy ideologiczny wymysł, ale praktyczne doświadczenie.
A skoro zepsuto, to nie ma postępu.
Można przedstawić to jeszcze inaczej: nie można mylić komplikacji z postępem. Jeśli porównamy świecę z żarówką, to stwierdzimy, że np. świeca
składa się z dwóch elementów: wosku (parafiny)
i knota. Żarówka w przybliżeniu to bańka, dwa
wyprowadzenia i skrętka z wolframu. Owszem,
jest bardziej złożona niż świeca, ale jeśli porównamy ją z lampą naftową, to trudno się będzie zdecydować, które urządzenie ma więcej częściej i jest
bardziej skomplikowane. Tymczasem funkcjonalność żarówki jest bezdyskusyjna, może świecić np.
pod wodą, świeci jaśniej, można ją zapalać i gasić
tak łatwo, że da się to wykorzystać do sygnaliza-
- numer 3/09
9
publicystyka
Adam Cebula
10
cji, co w przypadku świecy jest niemożliwe. To,
że żarówka jest taka dobra, nie ma nic wspólnego
ze złożonością, to po prostu dobry pomysł.
W informatyce postępem są pomysły pozwalające zapanować nad złożonością: funkcje, klasy,
dziedziczenie. Pomysłem są maszyny wirtualne.
Niestety, jeśli służą one tylko do niwelowania skutków braku pomysłów, gdy np. dostaliśmy zabawkę w postaci języka programowania C# i strzelimy
w niej kolejny edytor tekstu, to jest to kręcenie się
wokół własnego ogona.
Ale za to mamy szalony rozwój elektroniki...
A jako kontrapunkt chciałbym dodać, że w grudniu (7–19 grudnia za Wikipedią) 1972 roku odbyła
się ostatnia, szósta wyprawa Apollo 17 na Księżyc.
Wyrosło już całe pokolenie ludzi, dla których czasy
lotów do naszego satelity to coś, jak historia o odkryciu Ameryki. Są tacy, którzy ciągle się dziwią,
dlaczego się skończyło? A ponieważ było to tak
dawno, niektórzy nawet sądzą, że to wszystko było
mistyfikacją.
Jak dla mnie, szalony rozwój elektroniki, różne
suity biurowe i szlaban na wyprawy księżycowe
dobrze się ze sobą łączą. Czy można powiedzieć,
że technologia produkcji układów scalonych jedzie
na tym, co wymyślono w latach 60-tych ubiegłego
wieku? A kto mi zabroni? Fotolitografia na ultrafiolecie, CMOS, krzem. „Nic się nie zmieniło”.
Bodaj jeden z bardziej niepokojących objawów:
„płaszczakowatość” elektroniki. Bo jest technologia
montażu na laminacie miedziowym. Wedle informacji krążących w sieci (np. Elektronika Praktyczna) wynaleziona przez wiedeńczyka (?) Paula Eislera – nielegalnego emigranta, który w 1936 roku
żeby przeżyć zbudował tą metodą radio i zapewne
bez powodzenia próbował je sprzedać. W 1941 r.
miał on za 1 funta sprzedać prawa do wszystkich
swoich patentów. W 1943 r. technologię druku
zastosowano do produkcji zapalników zbliżeniowych (data za portalem firmy Wojart) w pociskach
przeciwlotniczych. Była to jedyna metoda na poprowadzenie połączeń elektrycznych. Żadne okablowanie nie wytrzyma przyspieszeń podczas wystrzeliwania. Pomysł genialny. Być może to właśnie
on uchronił ludność Londynu przed uderzeniami
wielu V1. Współcześnie ta metoda umożliwia masową produkcję, z użyciem automatów. Odmiana
nazwana montażem powierzchniowym praktycz-
nie wyeliminowała całkowicie pracę ludzi i pozwoliła na zastosowanie nadzwyczajnie zminiaturyzowanych elementów.
Można dywagować, czy technologia układów
hybrydowych i układów scalonych to kolejne wcielenia pomysłu Eislera, ale pewne jest, że są jak stół.
Przy całej swej genialności wszystkie te rozwiązania mają jedną zasadniczą wadę: produkt musi być
płaski. W pewnym momencie zaczynają się jednak
schody z prowadzeniem połączeń. Spróbujcie postawić na kartce kilkanaście punktów i połączyć
je nieprzecinającymi się liniami, a zobaczycie,
o co chodzi. Do tego liczba elementów, jakie chcemy upakować, wyznacza wymiary powierzchni.
No i na przykład trafiamy na fizyczne ograniczenie
prędkości procesora: sygnały nie chcą biec szybciej
niż światło, co przy gigahertzowym taktowaniu
daje mocne ograniczenie na „ekonomiczny” wymiar płytki.
Montaż objętościowy w różnych wariantach stosowano już dawno i czasami stosuje się go do dziś.
Ale, jakby nie ruszyło z miejsca. Metoda dziś jest
chyba znacznie rzadziej stosowana niż te 30 lat
temu. Jednym z powodów jest to, że programy
do projektowania obwodów obsługują tylko płytki.
Kiedy trzeba zrobić przejście z jednej na drugą – to
jest właśnie jeden ze sposobów upakowania elementów w objętości – wymagana jest pracochłonna interwencja człowieka. Pracochłonna w stosunku do władowania wszystkiego na jedną płytkę,
bo wówczas program potrafi sam automatycznie
wygenerować rysunek druku.
Inne zjawisko: elektronika „usiadła” na krzemie. Materiał ten jest znakomity, ale do standardowych zastosowań. Ograniczenie temperatury pracy do 125, maks. 200 stopni dla struktur od dawna
stwarza problemy np. w energoelektronice. Znane
są materiały z tak zwaną szeroką przerwą energetyczną, które dałyby się rozgrzać jako półprzewodniki do ok. 700 stopni Celsjusza. Słyszy się
o węgliku krzemu (wcześniej o diamencie). No i...
Owszem, podobno już gdzieś są diody mocy i tyle.
Jak powiedziała znajoma pani doktor, która
uczestniczyła w bardzo międzynarodowej konferencji poświęconej temu problemowi „to wygląda
zabawnie”. „To”, czyli rozwiązywanie problemów
z nowym materiałem. Zabawnie, bo inżynierowie
powielają metody, które sprawdziły się w stosunku
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ujrzane w fusach
do krzemu. Nie mając za bardzo pojęcia o fizyce,
majstrują na oślep. Przypomina to trochę próby
uprawy glonów morskich przez rolników. Tak to
wygląda, jakby wypuścić w morze dyrektora pegeeru (było dawno coś takiego) bo był specem od koniczyny.
Współczesne pomysły na rozwój przypominają
trochę wizje Warszawy w roku 2000. Starsi pamiętają taki temat w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Zazwyczaj należało coś narysować. Więc
wszyscy mają prywatne helikoptery i sobie nimi
latają. Idziemy radośnie tym torem z dziecięcym
uśmiecham na twarzy. Tworzymy zgodnie z prostą
zasadą: nic nowego, tak samo, tylko bardziej. No
więc... komplikacja komplikacji. Jeden z najbardziej efektownych „wynalazków” naszych czasów
– telefon komórkowy – jest dość toporną chimerą.
Posklejaniem radiotelefonu z komputerem. A komputer to także taki ulepek, posklejanie odtwarzacza
CD, modemu ze starym pecetem, w którym nawet
twarde dyski były łączone poprzez karty multi IO.
Jeśli miałbym to przełożyć na rozwój źródeł światła, to bynajmniej nie zastąpiono świecy żarówką.
Zbudowano ogromny żyrandol z setką świec. A telefon komórkowy, to żyrandol na wózeczku.
Zabawne jest ogromne przywiązanie do istniejących systemów. Wyraźnie to widać, gdy spojrzymy sobie na to, co się dzieje np., gdy ludzie próbują sobie radzić z (chyba wymyślonym) efektem
cieplarnianym. Pomysł? Biopaliwa. Znaczy jeździmy na oleju do smażenia placków i frytek. Podobno daje się, Polacy ponoć już to robią. Jako metoda
kombinowania, to chyba dobre. Ale do kombinowania. Dlaczego nie sięgnąć po rozwiązania radykalnie rozwiązujące problem? Na przykład do silnika pastora Stirlinga? Nie, bo ... za egzotyczny?
Bo, jak znam polskich majsterklepków, pojazdy
jeździłyby na śmieciach zgrabionych z pobocza.
Otóż z nieznanych mi powodów lansuje się pomysł
– moim zdaniem to techniczna katastrofa – samochodu elektrycznego lub hybrydy elektryczno-spalinowej, czyli chimery. Entuzjastom rozwiązania
chciałbym zwrócić uwagę, że pies jest pogrzebany
zupełnie gdzie indziej niż „piszą” w gazetach. Forma czasu przeszłego dokonanego typu „napisano”
jest tu chyba wyjątkowo nieuzasadniona: napisali,
piszą pewnie nawet w tej chwili i będą pisać. Tamże
QFANT.PL
zwraca się uwagę, że prąd do ładowania akumulatorów także trzeba wyprodukować i to nie koniecznie ekologicznie. To już inna para kaloszy, ja
od siebie dodam, że sprawność zespołu akumulator–ładowarka nie jest imponująca, jak to mierzyłem to ponad połowa energii ogrzewa świat.
Gdzieś na pograniczu wojny z CO2 i naftowymi szantażami są np. samochody na sprężone
powietrze. Konstrukcja, którą wymyślił ok. 1870
r. Ludwik Mękarski (ur. 1843, zm. 1923), francuski konstruktor polskiego pochodzenia. Była ona
długo stosowana w kopalniach zagrożonych wybuchem. Współczesne samochody, które się oferuje już w sklepach, przejadą na „pełnych butlach”
nawet ok. 300 km. Ale bynajmniej nie to jest zasadnicza zaleta rozwiązania, choć elektryczniaki
pokonują na jednym ładowaniu zaledwie do 100
km. Ważniejsze jest coś innego: trwałość. Akumulatory litowo-jonowe wytrzymują jakieś 1000 ładowań. Litościwie szacując, obawiam się. Patrząc
na doświadczenia z bateryjkami np. do komputerów, po cyklu 300-400 ładowań pojemność spada
o jakieś 15 %. Producenci szacują, że na komplecie ogniw przejedzie się jakieś 160 tys. km. Moim
zdaniem można liczyć na jakieś 100 tys., po czym
trzeba wybulić pewnie z połowę wartości bryki.
Pewnie gdzieś po 60. tysiącu zaczniemy odczuwać
efekt zmniejszania się pojemności akumulatorów.
Po jakichś pięciu latach, gdyby samochód nawet
stał na kołkach, i tak ogniwa będą do wymiany.
Pojazdy i urządzenia na sprężone powietrze jeździły, pracowały dziesiątki lat. Mogę dodać, że mój
ulubiony silnik Stirlinga w tej konkurencji można
szacować na jakieś 800 tys. bez przeglądu, co nie
oznacza, że wytrzyma w sumie milionów kilometrów, po remontach w stopniu komplikacji takiej,
jak wymiana pierścieni w silniku spalinowym.
Trudno mi się pozbyć wrażenia, że pęd do elektrycznego autka ma swe podłoże w dziecięcych doświadczeniach z samochodzikami na bateryjki.
Może jeszcze jedna historyjka od czapy, która
jest spoglądaniem na szczególiki. Skoro o efekcie
cieplarnianym mowa: jak działa szklarnia? Ach...
wysokoenergetyczne promieniowanie Słońca, które ma maksimum w okolicy światła żółto-zielonego, bez przeszkód jest przepuszczane przez szyby.
Rośliny i ziemia pochłaniają je i nagrzewają się,
lecz do temperatur znacznie niższych, kilkanaście
- numer 3/09
11
publicystyka
Adam Cebula
12
stopni Celsjusza. Emitują więc długofalowe niskoenergetyczne (pamiętamy że „e równa się ha razy
ni”?) promieniowanie, które szyby odbijają z powrotem... A guzik. Z miasta(ście), a... No właśnie,
ja, ze wsi wam powiem, jak jest naprawdę. Ten
efekt, który się tak ładnie tłumaczy, to jakieś kilka
procent cieplnej mocy szklani. W rzeczywistości
chodzi o to, aby wiatr nie dmuchał. W tych temperaturach i w warunkach ziemskiej atmosfery, to
zasadnicze zjawisko odpowiedzialne za transport
ciepła. Z tego powodu możemy sobie pomalować kaloryfer na biało. Decyduje unoszenie, ruch
powietrza, nieważne czy to konwekcja, czy zefirki. Kolejne zjawisko potężnie przenoszące ciepło,
to parowanie. Szklarnia blokuje je utrzymując
we wnętrzu wysoką względną wilgotność powietrza. Gdy temperatura na zewnątrz opada, możemy
zaobserwować na szybach czy folii skraplanie się
wody, które wiąże się z wydzielaniem wielkiej ilości
ciepła parowania. To są zasadnicze zjawiska. Zapamiętaj sobie Czytelniku: moc przenoszona przez
promieniowanie jest proporcjonalna do czwartej
potęgi temperatury (w skali bezwzględnej). Dlatego w naszych warunkach nie gra ono zauważalnej
roli. A, żeby dowalić jeszcze do pieca efektu cieplarnianego: jeśli dodamy do powietrza choćby
CO2, ale wystarczy pary wodnej, to oczywiście
stanie się ono bardziej czarne dla zakresu dalekiej
cieplnej podczerwieni. A to oznacza, że nie tylko
łatwiej pochłania promieniowanie cieplne ziemi,
samo się przy tym ogrzewając, dokładnie w tym
samym stopniu zwiększa możliwość wypromieniowania tego ciepła, np. w kosmos.
Po co to napisałem? To kolejna ilustracja tego,
co wynika z przyglądania się technicznym flakom. Dlaczego nikt nie napisze, że zadaniem szyb
w szklarni jest przede wszystkim to, żeby nie wiało?
Bo... ja kto brzmi?! Przecież to oczywiste! A wykład
o promieniowaniu, to ho, ho!
Czas na jakieś podsumowanie. Jaka jest nasza
rzeczywistość oglądana poprzez techniczne fusy,
bebechy i inne śmieci? Jadąc od początku, wyłazi fasadowość choćby takiego „haj–techu”. Mamy
kilku producentów, którzy coś potrafią, i całą resztę strojących się w piórka wysokich technologii.
Widać to właśnie po tym, że ukrywają, co siedzi
w ich wyrobach. Postęp w informatyce jest w lwiej
części udawany. Dominuje coś, co w Polsce nazywa
się: „fuszerka”. Dziadostwo. Z jednej strony to zwyczajne niedoróbki, z drugiej – „bezmyślny postęp”,
zmiany dla zmian, owczy pęd do komplikowania
wszystkiego, bez zastanowienia czy końcowy produkt do czegokolwiek się przyda.
Fuszerka w dziedzinie informatyki osiągnęła
taki poziom, że część userów nie mogła już z nią
wytrzymać. Tak powstał Linux. Tymczasem „zawodowe oprogramowanie” zajęło się zagospodarowaniem usera, który jest inteligentny inaczej i np.
wymaga językowego suportu. Ten trend w branży
obuwniczej wyraził się powstaniem butów z rzepami dla sznurówek. Już więcej nie trzeba się uczyć
węzłów.
Kiedyś w Linux News dla żartu opublikowałem
filipikę przeciw GUI-wi, czyli graficznemu interfejsowi użytkownika. Postawiłem zarzut ciężkiego
kalibru, mianowicie, że producenci implementują
userom dysfunkcję. Za DOS-a (o Uniksach nie
wspominając) potrafili wpisywać bezbłędnie zarówno polecenia, jak i ścieżki dostępu do katalogów.
I owszem, wiem jeszcze, co się znajduje w katalogu
/usr/bin czy gdzie szukać logów. Ale sprawdziłem
np. na studentach, wychowani na systemach graficznych już nie wpiszą żadnego polecenia, a wymyślenie, jak powinno wyglądać (po cholerę pisujemy -o nazwa_pliku?), jest po prostu niemożliwe.
Wniosek jest taki, że o ile zapomnimy, jak się wiąże
sznurówki, to technika nam pomoże w rozwiązaniu tego problemu. Niestety, prawie na pewno nie
będzie to tak skuteczne, jak porządny węzeł.
Poszczególne dziedziny mają tendencję
do „osiadania, na laurach”. Zdaje mi się, że wiedza
nabiera trochę charakteru magii – tak jak nikt nie
zastanawia się, dlaczego takie zaklęcie, tak nikt się
nie dziwi, że montaż musi był płaski. To jest poza
wszelką dyskusją – zmiany mogą dotyczyć tylko tego, jak wiele się upchnie. Tak na marginesie,
zastopowanie montażu objętościowego jest chyba
pokłosiem kiepskich postępów matematyki.
Dlaczego wstrzymano wyprawy na Księżyc?
Wbrew różnym teoriom spiskowym, sprawa jest
prosta: obciachano NASA fundusze. Niewielkie,
jeśli porównamy je z kasą wydawaną na wojsko.
To tylko najbardziej spektakularne zabranie kasy.
Mniej więcej w tym czasie na całym świecie zaczęto stopować pieniądze na badania, zwłaszcza
na tak zwane badania podstawowe. Gdyby ktoś po-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ujrzane w fusach
wiedział, że przecież Unia wybudowała sobie całkiem niedawno zderzacz za jakieś – jak wyczytałem na stronach projektu – 5 mld. CHF (inne dane
ok. 10 mld. dolarów), to warto sobie porównać to
z wrzuconymi lekką rączką na oko 5 bilionami $
w ratowanie systemu bankowego.
Owszem, postęp się dokonuje, ale niejako wbrew.
Czemu? To już temat do następnych dywagacji, ale
jeśli mamy jakieś szlachetne przedsięwzięcie, to
mimo jego ochoczej realizacji, bądźmy dobrej myśli: postęp w końcu i z nim da sobie radę. W naszym świecie dopuszczamy rozwój wedle recepty,
tak samo, tylko bardziej. Bo zmiany – zwłaszcza te
nieoczekiwane – są dla nas zabójcze.
Z jakichś powodów wiedza w tym świecie, ta
tak zwana prawdziwa, a dokładniej model rzeczywistości pozwalający przewidzieć wyniki eksperymentu, jest nam wroga. Wiedza powinna być np.
medialna. To ważniejsze niż żeby była prawdziwa.
I dlatego opis działania szklarni musi być zgodny
z obowiązującym gazetowym „tryndem”. Bo, jeśli ludność dowie się, jak jest, to odwróci się np.
od naszego elektrycznego autka...
QFANT.PL
Dla mnie fantastyka zawsze była bardziej
ostrzeganiem przed tym, co złego może się niebawem zdarzyć, niż wesołą futurologią zajmującą się
szczęśliwym rozwojem ludzkości. Tak więc patrzenie w fusy i bebechy – bliskie starogreckim wróżkom i Cygankom – jest jej nieodłączną częścią.
Co można powiedzieć na koniec? Wciąż wydaje się
nam, że postęp jest nieodłączną cechą ludzkości.
Tymczasem...
Andrzej Drzewiński napisał kiedyś takie opowiadanie: w pewnym mieście urodził się chłopiec,
który jako nastolatek zaczął sprawiać kłopoty. Jak
to nastolatek. Zachciało mu się zobaczyć, co jest
za przełęczą, która wznosiła się nad miastem. Było
to bardzo niepokojące dla mieszkańców, z których
nikt nigdy nie miał takich pomysłów. Któregoś
dnia, gdy był już dość duży, ruszył w góry i dotarł
na przełęcz. Zobaczył w dole prawie identyczne
miasto, zaś naprzeciw siebie młodego człowieka.
Ten spojrzał na jego miasto, jemu w twarz, następnie odwrócił się i ruszył w dół. Nasz bohater zrobił
tak samo. I nigdy więcej nie wrócił na przełęcz. Jakoś tak to szło, opowiadam z pamięci.
- numer 3/09
13
publicystyka
Natalia Bilska
Czarownik w fantasy historycznej
Andrzeja Sapkowskiego
Historyczna fantasy próbuje pogodzić dwa,
wydawałoby się, skrajnie różne i nieprzystawalne
porządki: historyczny i magiczny (baśniowy), nic
więc dziwnego, że w powieściach tego rodzaju niemal zawsze pojawiają się bohaterowie posługujący
się magią. Należą oni bowiem do obu porządków,
dzięki czemu stanowią łącznik między nimi. Ich
obecność ma uzasadnienie historyczne, ponieważ
niektóre dziedziny magii naprawdę wykładano
na uniwersytetach, babki-zielarki znały się na leczniczych i trujących roślinach, a domniemane czarownice rzeczywiście płonęły na stosach. Z drugiej
zaś strony magowie i wiedźmy to bohaterowie wielu bajek i baśni, a także postacie najbardziej chyba
typowe dla powieści fantasy we wszystkich jej odmianach. Ponieważ magia jest fundamentem światów fantasy, obecność adeptów sztuk tajemnych
staje się koniecznością fabularną. Zauważalne jest,
że czarownica i jej męski konfrater często odgrywają w literaturze nieco inne role, pełnią różne
funkcje i patrzą na rzeczywistość z odmiennej perspektywy. Dlatego po próbie analizy postaci wiedźmy („Qfant” nr 2), przychodzi kolej na czarownika,
wykształconego na uniwersytecie mieszkańca quasi-średniowiecznego miasta.
Zawód: mag?
Czarownik, w przeciwieństwie do czarownicy, wiedzę zdobywa na uniwersytetach, jest więc
człowiekiem gruntownie wykształconym. Posiada pewne wrodzone predyspozycje magiczne, ale
umiejętności te zostają wzmocnione i wyszlifowane dopiero podczas nauki w szkole wyższej. W Trylogii husyckiej mówi się o wielu ośrodkach uniwersyteckich znanych z wykładania sztuk tajemnych,
między innymi o Pradze, Bolonii, Padwie czy hiszpańskim Alumbrados. Magowie mocno podkreślają związek ze swoimi macierzystymi uczelniami.
Gdy spotykają się z innymi, nieznanymi im dotąd
czarownikami, zwykle zaraz po prezentacji imienia i nazwiska wymieniają nazwy szkół wyższych,
które ukończyli. Pozwala to na uniknięcie niepotrzebnych pytań. Rozmówcy na samym wstępie
14
otrzymują wiele ważnych informacji, dotyczących
przede wszystkim poglądów interlokutora i jego
„zawodowych” zainteresowań. Uczelnie różnią
się bowiem od siebie nie tylko atmosferą czy poziomem nauczania, specjalizują się także w nieco
odmiennych dziedzinach magii. Krążą o nich rozmaite opinie i plotki. Zdarza się, że czarownik nie
tylko kończy uniwersytet (lub nawet kilka), ale zostaje tam później w charakterze wykładowcy.
Uprawianie innych zawodów, między innymi
lekarza-chirurga i aptekarza, również ściśle wiąże
się z działalnością magiczną. Chirurg jest „podejrzany”, ponieważ wykonuje czynności zwyczajowo pozostawiane katom i balwierzom – medycy
uniwersyteccy „nie zniżają się nawet do flebotomii, z własnych katedr chwalonej jako remedium
na wszystko .” (1) Natomiast lekarze znający się
na magii bynajmniej nie stronią od chirurgii i bywają w tej dziedzinie wybitnymi specjalistami.
Główny bohater powieści Sapkowskiego, Reinmar
z Bielawy, także zna się i na medycynie, i na magii,
potrafi więc wzmacniać działanie niektórych leków
przy pomocy zaklęcia. Podczas jednej z operacji
życie pacjenta ratuje tak zwany „czar Alkmeny”,
który pozwala w jednej chwili zasklepić wszystkie
naczynia i zatamować krwawienie. Takich sposobów jest o wiele więcej.
Podobnie jak chirurdzy, aptekarze zawsze znają
się na magii, chociaż ich umiejętności ograniczają się często do przygotowywania i sprzedawania
innym czarownikom potrzebnych im leków o niezwykłych właściwościach. Nie każdy klient może
kupić takie produkty. Aptekarze są ostrożni i dopiero po usłyszeniu właściwego hasła udostępniają magiczne ingrediencje, za posiadanie których
łatwo mogliby trafić na stos. Hasło brzmi Visita
Inferiora Terrae – jest to rozwinięcie pierwszych
liter tajemnej formuły alchemików (V.I.T.R.I.O.L.),
mającej ponoć związek z legendarnym kamieniem
filozoficznym i z procesem przemiany nieszlachetnych metali w szlachetne. (2) Hasło to używane jest
także w innych sytuacjach. Dzięki niemu czarow-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czarownik w fantasy historycznej Andrzeja Sapkowskiego
nicy wzajemnie się rozpoznają, mogą załatwić wiele spraw, a poza tym wiedzą, kto zasługuje na zaufanie, a kto nie.
Czarownik a reszta społeczeństwa
Magowie mieszkają albo w pojedynkę, albo
w niewielkich grupach. Nie mają oficjalnego przywódcy, a jednak czują się wspólnotą. Pomagają
sobie w trudnych momentach, wymieniają doświadczeniami, prowadzą korespondencję, przyjeżdżają na konsultacje i udzielają porad zawodowych. Środowisko magów w dużym stopniu
przypomina środowisko akademickie. Nie istnieje
żaden centralny zarząd, niektórzy czarownicy cieszą się jednak większym szacunkiem niż inni, więc
ich zdanie ma większe znaczenie. Prestiżu dodaje
nie tylko wiedza i umiejętności, ale także zaawansowany wiek świadczący o tym, że dany mag odznacza się niesamowitym sprytem, który pozwolił
mu wyjść cało z niejednej opresji i przeżyć wiele
lat w wyjątkowo niesprzyjających warunkach. To
spostrzeżenie naprowadza nas na kolejny problem,
czyli na status czarownika, na jego pozycję w quasi-średniowiecznym społeczeństwie wykreowanym przez Sapkowskiego.
Uprawianie czarów jest potępiane zarówno przez
katolików, jak i przez husytów. Magów traktuje się
więc, przynajmniej oficjalnie, na równi z heretykami, a w przypadku dekonspiracji poddaje się ich
torturom i zabija na stosie. Jednocześnie władze
państwowe i kościelne doskonale zdają sobie sprawę
z tego, że uniwersytety propagują nauczanie magii,
rozumianej jako rozszerzenie i uzupełnienie nauk
przyrodniczych. Nie ma mowy o organizowaniu
z tego powodu nagonki na wykładowców-czarowników czy na studentów uczęszczających na ich wykłady, wszyscy działają więc chyba za cichym przyzwoleniem władz. Prawdopodobnie niektóre kraje,
jak chociażby Hiszpania czy Polska, mają liberalne
nastawianie do kwestii magii, inne zaś traktują ją
bardziej surowo. Jednak nawet w opanowanych
przez husytów Czechach i na rządzonym przez biskupa Konrada Śląsku oficjalne prawo nie zawsze
idzie w parze z rzeczywistymi działaniami. Biskup,
który z urzędu potępia magię, prywatnie korzysta
z usług czarownika Birkarta von Grellenort, a Flu-
QFANT.PL
tek, szef husyckiego wywiadu, czy nawet Prokop
Goły, dowódca Taboru, nieraz proszą Reynevana
o magomedyczną pomoc.
Magiem nie gardzi się tak jak wiejską czarownicą, jest to bowiem człowiek wykształcony, obyty w świecie i elastyczny, potrafiący odnaleźć się
w niemal każdej sytuacji. Bywa bardzo przydatny,
ale mimo to uważa się go za potencjalnego wroga,
wymagającego stałej kontroli. Ludzie pozostający
przy władzy często, wbrew własnym zarządzeniom,
korzystają z usług magów, piją mikstury zabezpieczające przed trucizną, noszą amulety i, dzięki magicznym umiejętnościom swoich podopiecznych,
zyskują przewagę nad wrogami. Gdy jednak poczują się zagrożeni albo gdy działania czarownika
nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, bez wahania skazują go na śmierć lub przekazują w ręce inkwizytorów. Prawo stoi wtedy po ich stronie. Mag
to przecież heretyk i sługa szatana, więc zamordowanie go nie jest przestępstwem, lecz powodem
do dumy.
Status czarownika w Trylogii husyckiej określić
można jako wyjątkowo niestabilny. Człowiek parający się magią budzi strach i odrazę, a jednocześnie
szacunek, pomaga mu się zdobyć wykształcenie,
wykorzystuje jego wiedzę, ale gdy przestaje słuchać
poleceń protektora i zaczyna działać na własną
rękę, szkaluje się go i zabija. Mag wykonuje ważne
zawody, bywa chirurgiem, aptekarzem, naukowcem, ale musi ukrywać swoje umiejętności, żeby
nie trafić do więzienia. Wiele tu sprzeczności. Pewne jest tylko to, że w „normalnym” społeczeństwie
nie ma miejsca dla osób posługujących się czarami,
funkcjonują oni na marginesie, czasem tylko znajdując dla siebie półoficjalne, społeczne nisze. Przewagę maga stanowi płeć: mężczyźnie jest o wiele
łatwiej niż kobiecie przetrwać w średniowiecznych
realiach, nawet jeżeli zajmuje się alchemią lub odprawia nocami tajemne rytuały.
Mieszczuch
Niektórzy magowie wybierają niepewny los doradcy bogatego rycerza lub dostojnika kościelnego
- ich domem staje się wtedy odosobniony zamek
lub inna, możnowładcza siedziba. Większość de-
- numer 3/09
15
publicystyka
Natalia Bilska
cyduje się jednak na swobodne życie na terenie
miasta. Dzieje się tak z kilku istotnych powodów.
W mieście łatwiej znaleźć kryjówkę, jednocześnie
wygodną i zapewniającą bezpieczeństwo. Mag
potrzebuje pracowni i, w przeciwieństwie do czarownicy, uzależniony jest od wielu przedmiotów,
od swoich alembików, ksiąg i półproduktów możliwych do kupienia jedynie w aptekach. A także od przeróżnych ozdób i rytualnych dodatków,
które wprawdzie nie są konieczne z praktycznego
punktu widzenia, ale dodają magicznym czynnościom powagi i dostojeństwa.
Czarownik to człowiek typowo miejski, nie potrafiący obyć się bez możliwości, jakie daje mu rozwój
współczesnej techniki. Poza tym niezbędna wydaje
mu się bliskość uniwersytetu, dzięki któremu pozostaje w kontakcie ze swoim środowiskiem macierzystym, ma wgląd w najnowsze dokonania naukowe
i może nieustannie się dokształcać. Znamienne, że
czarownik, tak jak naukowiec, specjalizuje się tylko w jednej, konkretnej dziedzinie, inne zaś zna
jedynie pobieżnie. Telesma zajmuje się talizmanami, Fraudinst magią medyczną, Brehm alchemią,
a Rupilius bytami astralnymi - są więc wykształceni
jednostronnie. Nie potrafią też czerpać mocy bezpośrednio z natury, jak czynią to leśne wiedźmy. To
wszystko sprawia, że miasto jest dla nich miejscem
o wiele właściwszym od puszczy czy małej wioski,
ponieważ tylko w warunkach miejskich potrafią
przeżyć bez pomocy osoby z zewnątrz.
Miasto można więc uznać za naturalną przestrzeń czarownika. To tutaj najczęściej znajduje się
jego tajna pracownia, w której można przeprowadzać rozmaite eksperymenty. Magowie zwykle nie
zajmują się mało konkretnymi dziedzinami magii
w rodzaju wróżbiarstwa, ich zainteresowania są
bardziej „naukowe” – męskie czary i nauka ściśle
się ze sobą wiążą. Magia nie jest jednak traktowana
jako prenauka, czyli coś z gruntu niedoskonałego,
wymagającego wielu poprawek i zmiany dotychczasowego sposobu myślenia, lecz jako w pełni
wykształcony i okrzepły system. Czarownik łączy
więc wiedzę magiczną odziedziczoną po przedstawicielach Starszych Plemion ze stricte ludzkimi dokonaniami naukowymi, dzięki czemu jego
działania mają większą skuteczność. Nie zdobywa
16
jednak przewagi nad innymi ludźmi, ponieważ stoi
za nimi zorganizowany system społeczny, z którym trudno walczyć, a jeszcze trudniej go obalić.
Magia, wraz ze związanymi z nią istotami, powoli
odchodzi w przeszłość, jej czas mija. Nie bez powodu tak często z ust czarownic i czarowników
pada stwierdzenie: „tak mało nas już zostało”. Z ich
perspektywy nauka nie jest więc wcale finalnym
etapem rozwoju sztuki magicznej, lecz odwrotnie
– zapowiada upadek, nadejście czasów, gdy prastara wiedza ras nieludzkich odejdzie w zapomnienie
i żaden człowiek nie będzie potrafił z niej korzystać. Nostalgiczny motyw przemijania dawnego
świata pełni w powieściach Sapkowskiego bardzo
ważną funkcję, implikuje pewne zdarzenia, które
w innych warunkach nie miałyby racji bytu oraz
wzmaga nastrojowość. Towarzyszy zresztą innemu,
czysto historycznemu zjawisku: powolny zmierzch
średniowiecza zapowiada jednocześnie świt ery
nowożytnej.
Nieludzka magia
Z wypowiedzi mamuna Jona Malevolta wynika, że ludzie nie wynaleźli „magicznych kanonów”,
lecz przejęli je od Starszego Ludu i przekształcili,
dodając własne, oryginalne elementy. Istnieje więc
magia nieludzka, magia Starszych oraz oparta
na niej magia ludzka, wykładana na uniwersytetach. Mamun potrafił korzystać i z jednej, i z drugiej. Po przodkach odziedziczył pewne wrodzone
umiejętności, posiadł też wiedzę przekazywaną
w jego rodzie z pokolenia na pokolenie, a na studiach w Bolonii i Pawii zapoznał się z dokonaniami
rasy ludzi. Z tego wynika, że czarownik aż z trzech
źródeł czerpie swoją magiczną moc. Po pierwsze,
rodzi się już z pewnymi umiejętnościami naturalnymi, rozwijanymi później podczas nauki, po drugie dziedziczy zdolności typowe dla swojej rasy
lub rodziny, a także kształci się pod okiem członków swojego rodu. Po trzecie zaś, zdobywa wiedzę
w szkole wyższej, praktykując u starszych i bardziej
doświadczonych magów. Przykładem czarownika,
korzystającego z magii „narodowej” jest rabbi Maizl Nachman Ben Gamiel. Na pytanie Reynevana,
gdzie można się nauczyć tak perfekcyjnie i szybko
leczyć wyłamane stawy, odpowiada: „U mnie […]
Będziesz miał wolne siedem lat, wpadnij. Nie zapo-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czarownik w fantasy historycznej Andrzeja Sapkowskiego
mniawszy się wpierw obrzezać. (3)” Nikt obcy nie
może więc zostać wtajemniczonym w żydowskie
arkana, nawet jeżeli jest przyjacielem i obrońcą żydowskiej rodziny. Tajniki tej magii, sięgającej korzeniami tradycji chaldejskiej (4) , muszą pozostać
pilnie strzeżonym sekretem. Popularne skojarzenia wiążą żydowskie czary z kabałą oraz z golemami, dlatego te wątki również pojawiają się w powieściach Sapkowskiego. Reynevan jest świadkiem
przywołania glinianego człowieka, który, ożywiony przez rabbiego Maizla, ratuje przed opryszkami
jego dom i najbliższych krewnych.
Diabelskie sztuczki
Ostatnie zagadnienie związane ze sposobem
funkcjonowania postaci czarownika w Trylogii
husyckiej dotyczy magii diabelskiej. Jak wiadomo
z historii, dawny magus, czyli mędrzec odkrywający tajniki natury, został w średniowieczu przemianowany na „źle czyniącego” heretyka, służącego
piekielnym mocom. W powieściach Sapkowskiego
natomiast, chociaż krążą o czarownikach rozmaite plotki, niewiele z nich znajduje potwierdzenie
w praktyce. Birkart von Grellenort jest wprawdzie
nazywany przez biskupa Konrada „synem diabła”
(5) , ale w gruncie rzeczy nie ma on zbyt wiele
wspólnego z władcą podziemia. Głosi nawet, że
„diabeł losem jednostek przejmuje się mało”, a Bóg
„losem jednostek przejmuje się jeszcze mniej”.
Tylko jeden czarownik pojawiający się w Trylogii
oficjalnie uważa się za sługę szatana i nazywa go
nawet swoim „ukochanym mistrzem” – to skazany na śmierć aptekarz, Zachariasz Voigt. Pozostali
nie przyznają się do tego rodzaju powiązań, wielu
z nich w ogóle nie wyraża swoich religijnych przekonań, jakby nie były dla nich istotne. Należy dodać, że środowisko czarownic jest bardziej jednolite pod tym względem, kobiety łączy bowiem kult
Wielkiej Matki, gdy tymczasem magowie bardziej
ufają swojemu rozumowi niż siłom wyższym. Żadna z wykreowanych przez Sapkowskiego wiedźm
nie uznaje się za satanistkę. Natomiast niektórzy
czarownicy, o czym świadczy przykład Voigta, idealnie wpisują się w propagowany przez Inkwizycję
model czarownika o heretyckich, bluźnierczych
poglądach.
QFANT.PL
Sapkowski korzysta z różnych płaszczyzn skojarzeniowych, przedstawia zarówno maga uważającego się za osobę stojącą ponad dobrem i złem,
obojętnego na tematy religijne, pochłoniętego
swoimi badaniami, jak i maga o jasno sprecyzowanych zapatrywaniach na temat wiary. Reynevan
jest przez pewien czas zagorzałym zwolennikiem
husytyzmu, Voigt satanistą, a niektórzy prascy alchemicy rozpoczynali karierę magiczną w katolickich klasztorach. Magowie różnią się między sobą
nie tylko pochodzeniem i rodzajem uprawianej
magii, posiadają także odmienne poglądy.
Mimo to opinia publiczna jednoznacznie łączy
magię z herezją i z postacią diabła, o czym świadczy ironiczna wypowiedź Reynevana, piętnująca
obiegowe stereotypy i powielane w nieskończoność absurdy:
[…] Ja? Ja jestem jeszcze lepszy. Jestem czarnoksiężnikiem, znam artes prohibita. Mam to we krwi, cały na wskroś
przesycony jestem straszliwą czarną magią. Gdy sikam, nad
strugą moczu pojawia się tęcza. […] Jestem również, ostrzegam, kacerzem […] Na naszych tajemnych kacerskich zgromadzeniach Szatan objawia się nam pod postacią czarnego
Natalia Bilska, rocznik 1985
Absolwentka filologii polskiej na UMK
(specjalność: wiedza
o kulturze, folklor).
Laureatka kilku konkursów tak prozą, jak
i wierszem pisanych.
Książkowa maniaczka,
samowolny interpretator, „gdybacz” i „wczytywacz” – od wielu lat działa na literackich
stronach internetowych. Prywatnie wielbicielka „knajpiarskości”, prozy Andrzejewskiego,
filmów Ozpeteka, górskich wędrówek i muzyk
folk. Mieszka w Toruniu i aktualnie odbywa
staż w tutejszym Muzeum Etnograficznym.
W „Qfancie” zajmuje się przede wszystkim peryferyjnymi pododmianami fantasy.
- numer 3/09
17
Natalia Bilska
publicystyka
kota, któremu my, heretycy i husyci, zadzieramy ogon i kolejno całujemy w jego kocią dupę. (6)
(1) A. Sapkowski, Boży bojownicy, Warszawa 2004, s. 70.
(2) Jw., s. 581.
(3) A. Sapkowski, Lux perpetua, Warszawa 2006, s. 314.
(4) R. Bugaj, Nauki tajemne w dawnej Polsce – Mistrz Twardowski, Wrocław 1986. s. 15.
(5) Ma to zresztą dwuznaczny wydźwięk, ponieważ pogłoski mówią, że to właśnie biskup Konrad jest
biologicznym ojcem Grellenorta.
(6) A. Sapkowski, Lux perpetua, dz. cyt., s. 307.
PRZEPROSINY
DRODZY CZYTELNICY!
Czytając poprzedni numer Qfantu zapewne natknęliście się na publicystykę sygnowaną nazwiskiem pana Łukasza Andrzeja Glinki, traktującą bezpośrednio, bądź też pośrednio, o teorii
względności Einsteina. Z przykrością zawiadamiamy, że publicystyka popularnonaukowa pana
Glinki nosiła znamiona nadużycia, bądź też miejscami wręcz plagiatu, którego oryginalnych, źródłowych treści należy się doszukiwać w Wikipedii. Redakcja Qfantu, wespół ze współpracownikami Wikipedii, zleciła wykonanie analizy porównawczej, która potwierdziła odtwórczą rolę autora
publikacji „Słowo o teorii względności Einsteina”, pana Łukasza Andrzeja Glinki. W związku z zaistniałą sytuacją pragniemy Was przeprosić, jednocześnie zaznaczając, że treści zawarte w wyżej
wspomnianym rysie popularnonaukowym same w sobie stanowią wartościową całość i nie wprowadzają czytelnika w błąd.
Redakcja Qfantu
18
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Patroni
medialni
QFANT.PL
- numer 3/09
19
publicystyka
Protuberancje: Tomasz Orlicz
Robimy wysiadkę (?)
Kiedy lat temu bez mała dwadzieścia i pięć
przyszło mi oglądać chyba najgłośniejszy polski
film science fiction, pamiętam, że jako piętnastolatek odczułem w pewnej chwili bliżej nieokreślone,
aczkolwiek znaczące ukłucie w okolicy podołka.
Wspomnienie o fabule „Seksmisji”, niczym nocny koszmar, nieustannie powraca w dzisiejszych
czasach galopującego postępu. Postępu, który naśladując miecz Damoklesa – bezpardonowo
wprowadza w szeregi kobiet i mężczyzn równouprawnienie.
Ba!, żeby jedynie równouprawnienie; demiurg
postępu pozwala płci pięknej przejść do ofensywy. Aby namacalnie stwierdzić jej symptomy wystarczy jeden niewinny rzut oka na otaczającą nas
rzeczywistość, pozwalający na przykład zauważyć,
że za sterami nowoczesnych samochodów w przeważającej większości zasiadają dziś kobiety. Tak
samo jak motoryzacyjny, z dnia na dzień padają
kolejne, na pozór mniej znaczące bastiony naszej
męskości, udowadniając coraz dobitniej, że stajemy
się coraz bardziej zbytecznym dodatkiem ewolucji.
Sufrażystki; niebezpiecznie ogólnikowa Deklaracja
Praw Człowieka; feministki i metoda zapłodnienia
in vitro – tego typu „incydenty” powinny już dawno sprawić, że w pewnym momencie historii ludzkości któryś z mądrzejszych mężczyzn raczej musiał zauważyć naszą męską drogę jako prowadzącą
na manowce. Niestety, nikt z „naszych” nie raczył
dostrzec tak „oczywistych oczywistości”. Albo i nie
chciał. I oto stało się najgorsze. Wszyscy mężczyźni
świata przecierają oczy, obserwując ze zdumieniem
doniesienia naukowe o rzekomym wyprodukowaniu (a fe!) zupełnie sztucznych plemników! Po raz
kolejny rzeczywistość prześcignęła fantastykę naukową. Nawet Kościół Katolicki, który słynie z siły
bezwładności automatycznego potępiania wszystkiego, co nie jest naturalne, nie zdołał zredagować
odpowiedniej rangi oświadczenia. Bo jakże to tak?
W laboratorium? Bez miłości? Bez obojga płci,
które przecież na obraz i podobieństwo Stwórcy są
do siebie przypisane jak – nie przymierzając – awers
do rewersu? A co z grzechem pierworodnym? Przecież tego typu doniesienia naukowe nie mieszczą się
20
w żadnym kanonie prawd objawionych!
Nigdy nie istniało, bo istnieć nie może, coś takiego
jak równouprawnienie. Kobietę z mężczyzną łączy
zaledwie aspekt prokreacji i zbieżne z nim elementy.
Cała reszta pozostaje jedynie górnolotną propagandą, nierzadko wykorzystywaną w walce płci. Do tej
pory dominacja mężczyzn była oczywista. Mogliśmy
się cieszyć wyższymi pensjami na porównywalnych
stanowiskach, a także reputacją o niebo lepszych
myślicieli. A wszystko to dzięki sztucznie narzuconym podziałom, które funkcjonują w naszych społeczeństwach na tyle długo, aby mogły w najlepsze
zakotwiczyć się w zbiorowej świadomości. Tymczasem niepostrzeżenie miejsce powolnej, siermiężnej
ewolucji zajęła naukowa rewolucja, zmierzająca nieuchronnie do wyeliminowania z populacji jej męskiego, coraz bardziej zbytecznego pierwiastka. Już
od dłuższego czasu my, mężczyźni, jesteśmy wypychani z kolejnych nisz aktywności. Najśmieszniejsze
jednak jest to, że nie potrafimy niczego w danej materii dostrzec. Przykład? Proszę bardzo. Oto pewna
zadeklarowana feministka fantastycznego getta, Ewa
Białołęcka, w wywiadzie-reportażu, który ukazał się
w Nowej Fantastyce [8, 2009], raczyła stwierdzić
wprost, że z jednej strony – owszem – toleruje równouprawnienie i szeroko rozumianą równowagę,
wynikająca z wzajemnych wad i zalet płci, z drugiej
zaś uważa, że „mężczyźni mają prawo żyć”! No pięknie... Prawda nie wygląda różowo. Czy aby nie jest
tak, że jak długo jesteśmy w stanie tu i ówdzie pomyziać płeć przeciwną, ta będzie łaskawie obdarzała
nas prawem do egzystencji? Oby jak najdłużej pozostało nierozstrzygniętym pytanie: ile jeszcze wiosen,
czy, daj Boziu, pokoleń, mężczyzna będzie mógł się
cieszyć tak zdefiniowanym „prawem życia”. A jak to
życie znam, w związku z cudownym wynalazkiem
syntetycznych plemników już za parę latek pojawi
się gdzieś na świecie nowy, fundamentalistyczny
odłam feministek, który poniesie na sztandarach
hasło: PRECZ Z CHŁOPAMI!!! Tym razem jednak
– w przeciwieństwie do okrzyków bitewnych rodem
z sufrażystkowej i feministycznej części XX wieku –
tego typu hasło może skutecznie dosięgnąć celu.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Robimy wysiadkę
Coraz częściej słyszymy w literackim światku fantastyki o tak zwanych kobiecych akcentach
(wyjątek stanowi twórczość Magdaleny Kozak) czy
wręcz o „ekspansji dziewczyńskiego punktu widzenia”, co niewątpliwie jest związane z postępującą
asymetrią, pojawiającą się na rynku czytelniczym.
Coraz więcej kobiet czyta fantastykę, sprawiając,
że to poletko literatury ambitnej staje się coraz
mniej stechnicyzowane, coraz bardziej baśniowe.
Ową kobiecą magiczność fantastyki można dostrzec chociażby w tym samym wydaniu Nowej
Fantastyki, zapoznając się z horoskopową publicystyką Agnieszki Haskiej i Jerzego Stachowicza. Ich
„Przepowiednie z lamusa” jedynie na pozór mogą
się ocierać o wszelkiego typu wizje alternatywne,
wskazując pośrednio, że istnieje wzrastające zapotrzebowanie na tego typu dywagacje. Świat literacki bardzo przesunął się ostatnimi czasy w stronę
kobiecej intuicji. Broń boże, nie twierdzę, że taki
stan rzeczy nosić powinien negatywne znamiona.
Śmiem nawet przypuszczać, iż w pewnym sensie
nasza sfera kulturowa wręcz powinna się przez to
wzbogacić.
Każda oznaka profetyzmu była i jest nierozerwalnie związana z aspektem konieczności przetrwania potomstwa, z pierwiastkiem kobiecej intuicji, który od wieków zdaje się zaklinać różne
postaci płodności. Pragnę jedynie zaznaczyć, że
być może nadszedł czas, w którym mężczyzna, aby
zapewnić sobie jakąkolwiek formę przetrwania,
musi przejść do kontrofensywy? Owa konieczność
jest jednak bardzo silnie ograniczana prawami natury. Jak wieść darwinowska niesie, zbędny produkt ewolucji zanika. Płetwa, po wyjściu na ląd,
na przestrzeni dziejów zmienia się w małpią łapkę
lub ewentualnie w ogon. Dlatego też obawiam się,
że nie wystarczą nam w przyszłości kolejne, niebieskie pigułki na potencję. Pozostaniemy dla kobiet
atrakcyjnym aspektem ich bytowania jedynie tak
długo, jak długo związani będziemy z bezpieczną
egzystencją ich męskiego potomstwa. Przyjdzie
jednak taki dzień technologicznego dobrobytu,
w którym, niczym w powieści Alfreda Eltona Van
Vogta, narodzi się jakiś bliżej nieokreślony, raczej
na pewno zbliżony do kobiecego wzorca, Slan.
Monopłciowa, niekoniecznie gorsza hybryda, której potomkowie zapałają do męskiej części społe-
QFANT.PL
czeństwa autentyczną wrogością. W co w takim
razie przeistoczy się za lat kilkadziesiąt czy kilkaset mężczyzna? Miejmy nadzieję, że raczej będzie
to odmienny, zupełnie odrębny gatunek, któremu
technologia przyszłości pozwoli na przetrwanie
bez konieczności jakiegokolwiek międzyosobniczego myziania.
We wspomnianym wywiadzie-reportażu stwierdza Ewa Białołęcka, że „Seksmisja” Machulskiego
ją wkurza, gdyż ukazuje wszystkie feministki jako
idiotki. Ubolewam, że tak postawioną diagnozą
omija Białołęcka szerokim, niemal Kurylskim łukiem zagadnienie odradzania się życia i nadziei,
że nie dostrzega ironii, że jest w stanie spojrzeć
na fabułę, traktującą o przyszłości, ledwie przez
pryzmat feminizmu. Lecz z tym filmem jest związany zgoła odmienny problem. Pomijając z przyczyn oczywistych genialność aktorskich kreacji,
wspomnę jedynie, że już samym pojawieniem się
w świadomości polskiego społeczeństwa „Seksmisja” zubożyła, czy wręcz zdematerializowała cały
nurt polskiej literatury fantastycznej, związany
z tematem ewolucyjnych zmian damsko-męskich
relacji. Mam tu na myśli „zagrożenie” naszego gatunku monopłciowością, która poza dziełem Machulskiego bodajże nie była nigdy i nigdzie aż tak
drastycznie zarysowana. Czemu Białołęcka, uznana, fantastyczna pisarka, nie wspomniała o tym
aspekcie naszej, męskiej beznadziejności? Z wrodzonej przyzwoitości stwierdzając ledwie, że jako
mężczyzna mam prawo żyć?
Czuję ukłucie w podołku. Kobieta mnie bije.
I raczej czarno to widzę. Ciemność wręcz.
- numer 3/09
21
publicystyka
Ostatnia m isja Ja ku
ba
ził się jak zw ydziwny. Jakub obud
en dzień był jak iś
ł przed chałuł, a następnie wylaz
kle na kacu. Wsta
wę. Teraz dopiero
poskrobał się w gło
pę. Stanął, ziewnął,
worzył drzwi. Na, że przecież nie ot
przy pomniał sobie
cz i obejrzał się.
macał w kieszeni klu
Przecież i tak
ńcował – burk nął. –
ta
ym
z t
s
pie
A,
–
z.
jestem na zewnątr
ył na siodło i pobory konia, wskocz
z o
ił
Wyprowadz
przed wejściem,
ody. „Zaparkowa ł”
ga lopował do gosp
y, przyoblek łszy
ię. Wszedł do knajp
zeskoczył na ziem
miejscow ych
zy uśmiech. Kilku
ejs
ni
ęk
jpi
na
ój
sw
twarz w ko czmychnęło.
na jego widok szyb
d nosem egzorcysta.
– Hy – burk nął po
ki szacunek. Zaedzieć, że budzi ta
i
Miło było się dowi
iek li? Czyżby miel
murzył. Czemu uc
raz jednak się zach
coś na sumieniu?
i jeszcze nie
ym stoliku. Kumpl
ion
ub
ul
zy
pr
dł
Zasia
z się pojawią...
ma, ale pewnie zara
że! – zadysponował.
du
– Barman, dwa
kontuarem nie
u głucha cisza. Za
Odpowiedziała m
ionami. Widać na
Jakub wzruszył ram
było widać ajenta.
źlony egzorcysta
Po kwadransie roze
zaplecze poszedł...
po kufel, obdł do lady, sięgnął
ze
ds
Po
a.
lik
sto
wstał od
spodek. Spojłożył należność na
po
t
we
Na
.
m
sa
się
służył
et.
rzał na stosik mon
ął, odliczając
musi być! – mrukn
ąd
– O nie, porz ek
piwek.
trącił sobie jako na
miedziaki, które po
T
Następnie u
siadł na mie
jsce i pociąg
Skrzy wił się.
nął k ilka łykó
Piwo było p
rawie bez sm
w.
– Kranówą
aku.
rozcieńczył,
cz
y co? – burk
Wrócił do la
nął.
dy i potrącił
trunku. W k
sobie jeszcz
e karę za jako
najpie nadal
nikogo nie b
ść
już połowę
yło. Gdy w ys
złocistego n
ączył
apoju, spojr
Korczaszko
zał w ok no.
i posterunk
Semen
ow y Birsk i,
patrzy, posp
widząc że n
iesznie schow
a nich
al
i
się za framu
– Z kumple
gą.
m się nie n
apiją? – rozż
w ycz. – Nie
, to niemożl
alił się Węd
iwe.
roA może... N
o jasne! Poju
k i w ty m ro
trze są jego
szóste imien
ku. Na pew
no szykują
inkę! Zaraz w
ja kąś niesp
maszerują d
odziano środka ca
i flaszkami.
łą
bandą, z tort
.. Ale to „zar
em
az” ja koś dzi
dziło. Jakub
wnie nie nad
skończył ku
chofel i nalał so
razem na kre
bie następny.
chę.
Tym
– Konikow
i trza by dać
... – mruk nął
marł. – Jak
to konikowi?
pod nosem
i za – szepnął. –
byłka zdech
Przecież moj
ła pół roku
a
te
kom
u
?
Wyjrzał prz
ez okno. Kil
ku miejscow
jakby w pop
yc
łochu. Przed
k najpą nie by h rozbiegło się
nego zwierz
ło oczy wiści
ęcia.
e żad– U, niedobr
ze – zafrasow
ał się Wędro
Przy pomnia
w ycz.
ła mu się ro
ostrzegał go
zmowa z lek
, że za dużo
arzem. Dok
tor
chla i pod w
mogą pojaw
pły wem alko
ić się urojen
holu
ia. Wprawd
po pijaku w
zie Jakub są
idzi się mys
dził, że
zk i, k rasnolu
białe piesk i
dk i, a co naj
i ufoludk i, al
w yżej
e widać soli
konia może
dna delirka
w yczarować
n
awet
.
– Od dziś, n
ie więcej niż
sześć piw dzi
sobie solenn
ennie! – obiec
ie. – Z drugi
ej strony, że
ał
by nie to del
irium,
wać –
ę zasu
t
o
h
c
e
pi
w na
b
metró
o
l
. Jaku
i
k
butem opa!?
ś
osiem
ł
m
a
i
i
y
s
k
z
mu
pod c
ajpy z
to bym ł się.
asnęły do jego k n ust piwa.
z
r
t
a
e
zadum i wejściow ł wchodzić ociągnął ha owny w yDrzw . Kto śmia ienia aż p
Duch
ni
oszcz. jednej dło iw
się
b
z
ł
o
i
d
r
l
z
p
ź
e
w
e
z
,
ro
d
z
e
i
ą
K
roz
i
n
ę
.
s
z
w ia r z
czył k
ł głow
turgic
Uniós okalu wkro sze szaty li twart y bre nę. Stanął
iej o
Do l
yajlep
utan
ył w n icę, w drug spinający s zą ł odczy t
b
y
n
o
c
s
n
a
l
a
z
e
p
i
stroj
z
y
głosem
jskow
ał kad
trzy m sunął za wo rzmiącym u.
. – To
g
i w
zm
Jakub
pidło iw Ja kuba k i egzorcy echnął się
i
uł
ec
naprz ńsk ie form jasne – uśm
.
i
c
o
a
st k
boku
wać ł
i w sz y
o się z
ł
o
g
e
N
l
z
–
ął?
ro
n.
tu wzi
rny se ziałbym – głos.
ę
u
i
d
s
ś
o
e
k
d
n
t!
t yl
Skąd ż
powie
ądś te
siąt la
– Nie ysta znał sk czył oczy. – osiemdzie ł suroa
z
z
c
s
rz
ędzie
Egzor ? – Wy trze
a spoj
. No, b Duch ojc
..
ko!
z
t
s
a
e
T
j
–
ży
sz? –
ty nie go w ynika o kufla.
asz du ł
n
ż
e
i
d
c
ą
t
g
e
e
e
t
ba
i s
Pr z
i co z
własn
oskro
aszyć
– No gnął piwa z acząłeś str ? – Jakub p ony pawać
oc i ą
pie z
ej str
wo i p tu, w k naj gzorcyzmo ie. Z drugi obronić...
e
e
n
y
Ż
z
s
w
k
iami
u
–
usi cię to chyba sł przykrośc ż po tym, ja
m
z
r
e
d
,
u
t
e
j
le
o
z
i
i
l
r
N
pas
a
O
p
–
.
nien
bie. udow zepisami
i
ł
b
z
w
o
o
ę
p
p
p
się
pr
ca
naj
syn oj u tu? Tę k iezgodne z
m
n
trząc,
ólnej
e
a
z
b
c
,
y
ch
ym
szczeg
z
e
b
e
Poza t kręciłeś. To ują.
l
e
wło, a
ul
się prz ś, co to reg umował Pa
s
ie
d
są jak łwan – po
e
– Ba
k sią ż c
.
c.d. w
złości
22
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 3/09
23
Anna Thol
publicystyka
Hardkor 44 - Warszawski Ragnarok?
W dwa dni od wybuchu Powstania Warszawskiego w porannym wydaniu londyńskiego „The
Times” można było przeczytać lakoniczną wiadomość. Było to doniesienie Delegatury Rządu
na Kraj i Komendanta Głównego Armii Krajowej.
„ (...) 1 sierpnia o godzinie piątej po południu oddziały Armii Krajowej wystąpiły do otwartej walki
o opanowanie Warszawy”. „Warschau wird glattrasind” - brzmiała odpowiedź Himmlera. Zrównana
z ziemią stolica miała stać się symbolem niszczącej
germańskiej potęgi. Rząd polski gorączkowo zabiegał o pomoc mocarstw zachodnich, a w mieście
przesłoniętym chmurą dymu, za ścianami ognia
trwała dramatyczna walka, przez historię zapisana
jako klęska, a czy zapamiętana jako lekcja o duchowej niezawisłości? Najnowsze przedsięwzięcie
Muzeum Powstania Warszawskiego, utrzymany
w konwencji science fiction film „Hardkor 44”
w realizacji Tomasza Bagińskiego i studia Platige
Image, ma rozwiać tę wątpliwość.
„ Chciałbym podejść do opowieści z Powstania Warszawskiego zupełnie inaczej niż zostaliśmy przyzwyczajeni. Nie na kolanach, chyląc głowę przed ofiarami i smutnym polskim losem. Nie
w brudzie, pokazując beznadzieję zrywu i ponure
śmierci młodych Polaków w kanałach i wypalonych piwnicach. Chciałbym podejść do tego tak,
jakbym opowiadał pewną mitologię, trochę odrealniony świat archetypów” - zapowiada reżyser.
Pytanie, co więc wybuchnie przed nami
na ekranie w filmie „Hardkor 44”? Autorzy planują
post-nuklearny spektakl i jako źródła możliwych
zapożyczeń wymieniają takie tytuły jak „Parszywa
Dwunastka”, „Złoto dla zuchwałych”, czy „Obcy –
decydujące starcie”. Za scenariusz odpowiedzialni
będą Łukasz Orbitowski, znany pisarz grozy, oraz
scenarzysta komiksowy – Tobiasz Piątkowski.
Historia ma początek u schyłku lata 1944 roku.
Do Warszawy zostaje wysłana rzesza inteligentnych maszyn wojennych kierowanych przez SSmańskiego dowódcę, Wagnera. W ruinach miasta
zawiązuje się powstańcza kontra. Arnold, pojawiający się znikąd bohater, uczestnik walk wrze-
24
śniowych, bandę rzezimieszków prowadzi w samo
centrum piekła, gdzie, jak możemy się spodziewać,
przyjdzie im odkupić swoje winy. Takie podejście
do tematu u jednych może budzić wątpliwości,
u innych entuzjazm. Materiał źródłowy dotyczący
powstania jest ogromny, począwszy od lirycznych
wspomnień artystów, przez dumne, lecz równie
często pełne goryczy relacje powstańców, kończąc
na publikacjach specjalistycznych, włączających
bunt w panoramę dziejów. Jednak przez niemal
wszystkie z tych świadectw przemawia gniewna
bezsilność, powtarzane rozpaczliwie „w imię czego?”. Liczni potępiają powstanie jako akt bezsilnej
rozpaczy, w którym emocje wzięły górę nad rozsądkiem i błądząca po omacku siła pociągnęła za sobą
straszne konsekwencje. Poległo ponad dwanaście
tysięcy walczących, liczba zabitych cywilów sięgnęła dwustu tysięcy. Zasada otwartych negocjacji nie
obowiązywała na polu bitwy, gdzie oczywistością
była nie tylko bezwzględność wobec wroga, ale także bezkompromisowość wobec własnych słabości.
Bo jak przytłaczający kontrast dla młodzieńców
na barykadach stanowiły świetnie wyszkolone oddziały szturmowe SS? Cenę jakiej wytrzymałości
i determinacji wojna ściągała od towarzyszącym
buntownikom kobiet? I czy istnieje taka zuchwałość i męstwo, które suszyły łzy przemykających
wśród zgliszcz małych łączników? Tymczasem
głównym czynnikiem międzynarodowego układu
sił była właśnie polityka ugodowości. Zdaje się, że
jej pierwsza zasada mogłaby brzmieć – jeśli gdzieś
dojść, to tylko krętą ścieżką. Szczere motywy i działania partyzantów pozostają w opozycji do braku
jasnego stanowiska alianckich sojuszników, niewątpliwie opieszałych w kwestii propolskiej interwencji
w Moskwie. Strategia Armii Krajowej motywowana
pustymi obietnicami, dyplomatyczne manipulacje,
sprzeczne informacje agentur wojskowych, posłuszne lekceważenie przez koalicję niekoherencji
rosyjskich zapewnień i działań, w końcu niekonsekwencja instytucji powołanych przez państwa zachodnie do współpracy z ruchem oporu w Europie.
Krytycy powstania przypominają, że wybuch nie
miał żadnego wytłumaczenia w faktycznym stanie
sił i zaopatrzenia polskiego podziemia. Nasuwa się
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Hardkor 44 - Warszawski Ragnarok?
również pytanie, czy powstańcy mieli świadomość,
że sprawa Polski nie rozgrywa się tam, gdzie zerwany bruk służy za twierdzę przeciwko rażącej broni.
Przegraną, niezależnie od ich intencji i poświęceń,
miał przypieczętować dokument, nie kula w bohaterskiej piersi.
Nie ulega wątpliwości, że powstanie jest zagadnieniem aktualnym, funkcjonującym wręcz jako
narodowe sacrum. Stale na nowo podejmuje się
rozważania o właściwościach społecznych, umożliwiających zryw, o politycznych nadziejach przywódców, które okazały się płonne. Wszystko to
jednak w atmosferze publicznej debaty o temacie
przewodnim nie dotyczącym tak naprawdę powstania, a poprawności bądź niepoprawności spojrzenia na nie. Z jednej strony litania strat, z drugiej
gloria victis, zaś warto podkreślić, że film „Hardkor
44” zajmować będzie się nie tym, co spowodowało
upadek, lecz tym, co umożliwiło niespodziewaną,
wytrwałą walkę, której Niemcy bynajmniej nie
zdusili ani szybko, ani bezboleśnie.
Proces wchłaniania motywu historycznego
przez popkulturę jest nieunikniony. W spektakularnej potyczce wyjaskrawia się rycerski ideał,
a tragiczne przeżycia uwikłanych w dziejową burzę
jednostek nabierają na ekranie szczególnego znaczenia. Kipiący akcją obraz filmowy pozwala w jakimś stopniu niekoniecznie dotknąć, ale zrozumieć
uczucia lęku i rozpaczy. Sprawia też, że historię,
pogardzaną czasami jako naukę odkurzającą zdeaktualizowane gruzy, widzimy w innym świetle.
Przestaje być makulaturą zalegającą w muzealnych
księgozbiorach. A powstanie, akt sprzeciwu wobec tyranii, jest dziś usprawiedliwiane. Czy można
wstydzić się za odwagę i męstwo protestującej Warszawy 1944 roku? Być może protest ten nie został
usłyszany bądź wystarczająco zrozumiany. Jeżeli
więc w filmie „Hardkor 44” zobaczymy miażdżące
starcie rebeliantów z armią zmutowanych stworów
o fosforyzujących ślepiach, to nie bezpodstawny
będzie zarzut, że historię się tu z czegoś obdziera.
Konkretniej, obdziera się ją z łachmanów.
Odnośnie reżimów pojawia się jednak w dalszym ciągu pytanie, z zaskakującym dla mnie uporem pomijane we wszystkich medialnych dyskursach. Jak mówić o tym, co nigdy nie powinno się
QFANT.PL
wydarzyć, a co oznacza ponury pochód skazanych
na śmierć ludzkich istnień, w sądzie zbrodni nad
niewinnością. Bardzo wyraźnie zarysowuje się tutaj spór realizmu z fantastyką. Czy „Hardkor 44”
może okazać się osiągnięciem niweczącym spór
literatury fantastycznej z mainstreamem? Czy liryczna istota narodowowyzwoleńczego zrywu
i klimat grozy, uzyskany dzięki efektom specjalnym, sprawi, że kiczowate rekwizyty fantastyki zostaną docenione?
W Muzeum Powstania Warszawskiego możemy obejrzeć symulację przelotu nad Warszawą
z 1944 roku z pokładu repliki Liberatora. O ile
więc „Hardkor 44” ma wykorzystywać powstanie
jako tło fabularne, ten projekt – należący również
do grupy Platige Image, posłuży jako materiał edukacyjny. Rekonstrukcja wizualna może odegrać
bardzo ważną rolę, docierając do szerokiego grona odbiorców, ale oczekiwania związane z jednym
i drugim projektem są jednak różne.
Temat powstania został podjęty w wielu rodzimych dramatach wojennych, jak choćby „Eroica”
Andrzeja Munka czy „Kanał” Wajdy, a walcząca
stolica była tłem wyreżyserowanego przez Romana
Polańskiego „Pianisty”, produkcji ukazującej życie
i wspomnienia polskiego kompozytora żydowskiego pochodzenia, Władysława Szpilmana. Wszystko
to jednak dzieła klasyczne, którym, prócz godnej
podziwu kompozycji i autentyczności, nie można
odmówić też tendencji fabularnej.
Tymczasem stale podkreślana jest potrzeba promocji dziejów Polski nie tylko w kraju, ale
i za granicą. Pod tym względem najbardziej chłonną i dobrze prosperującą platformą jest rynek gier
komputerowych, ale wprowadzenie gry opartej
na wydarzeniach historycznych wiąże się z ryzykiem kontrowersji. Nie lada problem stanowi
zgodność faktów. Warto tu wspomnieć awanturę
sprzed pięciu lat dotyczącą „Codename: Panzers”,
węgierskiego RTSa, osadzonego w realiach drugiej
wojny światowej. Do mediów dostała się wtedy
wiadomość, że gra zawiera fałszujące treści – m.in.
intro głoszące, że to Polacy wywołali wojnę, napadając na niemiecką rozgłośnię radiową w Gliwicach. Magazyn „Mówią Wieki” wycofał patronat
nad grą, kiedy okazało się, że larum podniesiono
niepotrzebnie. Twórcy wzorowali się na ówczesnej propagandzie, by jak najlepiej oddać warun-
- numer 3/09
25
publicystyka
Anna Thol
ki, w jakich niemieckiemu żołnierzowi przyszło
wierzyć w nieomylność Rzeszy. Inna z kolei, dość
rozczarowująca jest wzmianka o „Battle for Britain”. W symulatorze walk powietrznych o Anglię nie
spotykamy ani jednej jednostki polskiego lotnictwa – ani Dywizjonu 303, ani bombowców z Coastal Command.
Promocja historii narodu za granicą wymaga olbrzymich nakładów finansowych. Stworzenie porywającego widowiska pochłania zwykle paromilionowy budżet i jest to główny powód, dla którego
nie wyprodukowano jeszcze nawiązującej stricte
do historii Polski gry bitewnej, RPG czy FPS. Za to
do sklepów trafiła rok temu komputerowa adaptacja prozy Andrzeja Sapkowskiego. Grze „Wiedźmin” brawurowej rekonstrukcji średniowiecznego
tła i prawdziwie słowiańskiego klimatu odmówić
nie sposób, tym większe też zdziwienie wywołuje
wiadomość, że prace CD Project RED nad edycją
konsolową zostały wstrzymane.
„Hardkor 44” może okazać się alternatywą. Obraz zostanie wykonany w stylistyce przywołującej
na myśl dzieło Zacka Sydnera, adaptację komiksu
pt. „300” autorstwa Franka Millera. Tło i mecha-
26
nika obrazu opierać się będą na złożonej graficznej dekoracji, kwestie aktorskie natomiast zostaną odegrane w studio. Na pierwszy klaps i relacje
z planu zdjęciowego przyjdzie nam jeszcze trochę
poczekać. Produkcja ruszy pełną parą w połowie
przyszłego roku, ale twórcy już teraz mają ręce pełne roboty.
Anna Thol
W życiu afirmująca
niezależność, w sztuce
romantyzm, którego
główne założenia - jak
twierdzi - odrodziły
się w literaturze fantastycznej.
Próbuje
sił w publicystyce, ale
po cichu pisze opowiadania pod animacje
dla dzieci, z nadzieją wskrzeszenia stylistyki
disneyowskiej. Scenarzystka qfantowych komiksów. Weekendowa tenisistka.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 3/09
27
Katarzyna Suś
publicystyka
Wywiad z Mariuszem Kaszyńskim
Do księgarń trafiło właśnie „Martwe światło”,
kolejna książka Mariusza Kaszyńskiego. W związku
z tym postanowiliśmy zadać autorowi kilka pytań.
bryczną zbrodnię. Czy nie boi się Pan, że czytelnik
może się od razu zniechęcić do książki z racji mocno zużytego motywu?
Dlaczego zdecydował się Pan na horror? Jest to
poniekąd już dość mocno wyczerpana tematyka.
W literaturze, filmie, komiksach, wszędzie tam,
gdzie opowiadana jest jakaś historia, pewne motywy przewijają się częściej niż inne. Ile to razy słyszeliśmy na przykład o ratowaniu świata? Nie ma
w tym nic złego, że opowieść wychodzi z dobrze
znanego wszystkim punktu, ważne, jak potoczy się
dalej, czy będzie potrafiła czytelnika czymś zainteresować, zaskoczyć w swym dalszym biegu. Ponadto motyw amnezji można rozwinąć na tysiące
różnych sposobów i nie tyle ma on wpływ na samą
historię, co na sposób jej opowiedzenia. Dowiadujemy się, jak dana historia się kończy, a dopiero
później poznajemy łańcuch zdarzeń, które do tego
doprowadziły.
Czy istnieje tematyka niewyczerpana? Szczerze
wątpię. A to, czy ktoś czyta lub właśnie pisze w jakiejś konwencji, czy to horroru, fantasy, science
fiction, czy jeszcze innej, to już rzecz upodobań.
Wszystkie te odmiany fantastyki istnieją od dawna i będą istnieć jeszcze długo, nie wierzę wręcz,
by kiedykolwiek miały zniknąć. Mogą się mieszać,
przenikać, ale główny podział pozostanie, tym
bardziej, że zawsze znajdą się zwolennicy czystego
gatunku, którym nie przeszkadza, że dany motyw,
dany schemat został już wielokrotnie wykorzystany, i którzy wręcz będą kręcić nosem na wszelkie
nowości.
Ja akurat należę do miłośników horroru. Nie
oznacza to wcale, że czasem nie nachodzi mnie
ochota, by napisać coś innego... Zadebiutowałem
na przykład opowiadaniem „Kopia bezpieczeństwa”, która było czystym science fiction rozgrywającym się w stosunkowo niedalekiej przyszłości.
Pana książki są dość krwawe, nie boi się Pan porównań do chociażby „Piły”?
Faktycznie, zwłaszcza w dwóch pierwszych
książkach, „Skarbie w glinianym naczyniu” oraz
„Rytuale” jest znaczna ilość ofiar. Narzucił to jednak raczej pomysł na ich fabułę niż jakaś tkwiąca we mnie żądza mordu. Ogólnie rzecz biorąc,
raczej nie przepadam za slasherami. W wydanym
niedawno „Martwym świetle” trup nie ściele się
już gęsto, właściwie mamy tylko trzy ofiary, o których dowiadujemy się już w pierwszym rozdziale,
co jednak nie oznacza wcale, że książka jest lżejsza
od poprzedniczek. Mam nawet wrażenie, że wręcz
przeciwnie.
W „Martwym świetle” rozpoczyna Pan klasycznie od amnezji bohatera oraz podejrzenia o maka-
28
Czy ma Pan jakichś ulubionych twórców?
Myślę, że każdy ma takich autorów, których
książki może kupować właściwie w ciemno.
Do moich ulubionych należy, nie będę tu oryginalny, Stephen King. Chyba nie istnieje miłośnik
horroru, który nie zna jego książek. Poza Mistrzem
jest jeszcze wielu autorów, których cenię, których
książki w większym lub mniejszym stopniu mnie
ukształtowały. Myślę, że nie ma sensu próbować
ich wymieniać.
Skąd pomysł na „Rytuał”?
„Rytuał” jest poniekąd efektem ubocznym jednego z opowiadań, które napisałem, a mianowicie
„Przerwanej lekcji”. Już po skończeniu opowiadania pokazałem je przyjacielowi, który swego
czasu był moim pierwszym czytelnikiem wszystkiego, co napisałem. Mogłem polegać na jego
opinii, bo zazwyczaj mówił mi, może tylko nieco
łagodniej, to, co później słyszałem od redaktorów,
w których ręce trafiały moje prace. Miał pewne zastrzeżenia dotyczące zakończenia. Przerobiłem je
więc, lecz im więcej o nim myślałem, tym bardziej
utwierdzałem się w przekonaniu, że właściwie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Mariuszem Kaszyńskim
nie muszę kończyć całości w miejscu, w którym
opowiadanie się zakończyło, że akcję można pociągnąć dalej, wzbogacając całą historię. Że mam
materiał, który wystarczyłby na książkę, nie tylko
opowiadanie. Skończyło się na tym, że po pewnym
czasie, już po ukazaniu się opowiadania w antologii „Księga Strachu”, zasiadłem do pracy nad książką. Zmieniłem głównych bohaterów z nastolatków
na osoby dorosłe, a „pociągnięcie” całej akcji poza
punkt, w którym kończyła się pierwotna opowieść,
zaowocowało tym, że „Rytuał” nie przypomina historii, dzięki której powstał. W każdym razie nie
słyszałem głosów, by ktoś to pokrewieństwo wychwycił.
Jaka byłaby Pana rada odnośnie pisania?
Trudne pytanie. Przede wszystkim dlatego, że
na ten temat pisze się całe książki. Jeśli mam odpowiedzieć w miarę zwięźle, skupię się na trzech
rzeczach. Po pierwsze, wytrwałość. Nie należy
poddawać się po porażkach, gdy kolejny redaktor
odrzuci naszą książkę lub opowiadanie, tylko pisać
dalej. Następny utwór z pewnością będzie lepszy,
jeśli tylko się postaramy i wyeliminujemy z niego
błędy poprzednika. Jeśli chodzi o mnie, ukazała się
dopiero szósta książka, którą napisałem. Pięć poprzednich leży w szufladzie zapewne na wieczne
zapomnienie. Niemniej jednak uważam, że było
warto je napisać, gdyż bez nich nie wypracowałbym umiejętności pozwalających na napisanie tej
szóstej i kolejnych. Druga rada: piszcie systematycznie, najlepiej codziennie, choćby po trochu.
Oczywiście nie warto siadać na pięć minut, ale jeśli
możemy wyrwać z planu dnia godzinę, to już fajnie. I trzecia rada, którą spotyka się we wszelkich
przewodnikach o pisaniu. Czytajmy to, co napiszemy. Ja nie pokazuję nikomu utworu, nim nie
przeczytam go przynajmniej dwukrotnie. I mówię
tu o minimum. Mój debiut na przykład, opowiadanie „Kopia bezpieczeństwa”, czytałem i, co za tym
idzie, poprawiałem co najmniej kilkunastokrotnie. Oczywiście wraz z nabieraniem doświadczenia te autokorekty wymagają coraz mniejszej ilości podejść, jeśli mogę to tak określić, jednak nie
wyobrażam sobie oddać jakiegokolwiek tekstu bez
porządnej weryfikacji.
QFANT.PL
Czy odczuwa Pan kryzys?
Wręcz przeciwnie. Brakuje mi czasu, by opowiedzieć wszystkie historie, które siedzą mi w głowie i tylko czekają, by przelać je na papier. Ostatnio obliczyłem, że potrzebowałbym dwuletniego
urlopu, by stworzyć książki, o których napisaniu
myślałem.
Jakie ma Pan plany wydawnicze?
Nie powiem zbyt dużo, by nie zapeszyć. Pracuję
obecnie nad historią, która jest bardziej zbiorem
opowiadań niż jednolitą powieścią. W każdym
razie jeszcze dużo pracy przede mną, a doskwiera
brak czasu.
Jak udało się Panu zachować proporcję między
opisami a akcją?
Pisząc raczej nie zastanawiam się nad budową danego fragmentu książki. Podchodzę do tego
czysto intuicyjnie. Wiem, jakie książki lubię - jak
napisane - i staram się osiągnąć taką konstrukcję.
W moim przypadku praca nad tym elementem
następuje dopiero w drugim etapie tworzenia powieści, czyli dopiero gdy przystępuję do jej poprawiania. Wtedy, czytając, wychwytuję, że w danym
miejscu brakuje opisu, natomiast w innym jest on
na przykład zbyt długi. Oczywiście trudno tu mówić o jakiejś jednej jedynej recepcie na budowę
książki. Wiadomo, że są czytelnicy, którzy uwielbiają długie, szczegółowe opisy, inni natomiast
wolą, gdy są one skrócone do minimum, a zbyt
długie po prostu przeskakują. Ja, mam nadzieję,
plasuję się gdzieś pośrodku tych upodobań.
Jaki jest Pana gust filmowy?
Mój gust filmowy jak najbardziej pokrywa się
z tym, co lubię czytać. A więc są to przede wszystkim horrory... Ale też thrillery, kryminały, filmy
science fiction i historyczne, komedie, ale te zwariowane, z pogranicza absurdu, jak obrazy grupy
Monthy Pythona lub te z Leslie Nielsenem. Jak widać upodobania mam dość szerokie, łatwiej powiedzieć, czego nie lubię, a mianowicie filmów, gdzie
- numer 3/09
29
publicystyka
Katarzyna Suś
efekty specjalne górują nad fabułą lub te, gdzie
właściwie nie ma akcji. Kino obyczajowe jest nie
dla mnie.
Wspomnę może jeszcze, że ostatnio, właściwie
zupełnie przypadkiem, natknąłem się na anime
w konwencji horroru i muszę przyznać, że to kino,
a przynajmniej niektóre tytuły, naprawdę wciąga.
Pisanie to dla Pana praca czy hobby?
Zdecydowanie hobby.
Czym w wolnych chwilach zajmuje się autor tak
krwawych pozycji?
To pytanie nawiązuje do poprzedniego w wolnych chwilach zajmuję się moim hobby, czyli
pisaniem. Zacznijmy może jednak od tego, że jeżeli uwzględnię czas poświęcony pisaniu, to właściwie trudno mi znaleźć wspomnianą wolną chwilę. Praca zawodowa, rodzina, trochę codziennego
stukania w klawisze i nagle okazuje się, że czasu
brakuje. Jeśli już uda mi się jakoś wygospodarować
chwilę dla siebie to zwykle około dwudziestej dru-
30
giej, wtedy to słucham muzyki, czytam książki lub
oglądam telewizję - tak wygląda mój dzień podczas
tygodnia.
Natomiast w wolne dni staram się uciec
z miasta. Lubię spokój, jaki dają wieś i tereny działkowe - oczywiście poza chwilami, gdy wszyscy naraz odpalają kosiarki, by przystrzyc swoje trawniki.
Co robię na działce? - zazwyczaj nic, pełen relaks,
spacer z dziećmi, jakieś gry, no i oczywiście zdjęcia.
To ja jestem rodzinnym fotografem, więc robię ich
sporo. Lubię zwłaszcza fotografować motyle, właśnie z tego względu jest to pasja sezonowa, ale to
bardzo dobrze, bo nie umiem wytrwać zbyt długo
przy jednych zainteresowaniach. Interesuje mnie
wiele rzeczy, od kosmologii, ewolucji po - ja wiem
- żeglarstwo, ale pod warunkiem, że nie zajmuję się
zbyt długo jednym tematem. Wtedy mnie to męczy
i szukam czegoś innego.
Bardzo dziękuję i nie mogę doczekać się kolejnych Pana książek.
Rozmawiała Katarzyna Suś
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 3/09
31
publicystyka
Tomasz Orlicz
Zapatrzeni w niebo
Od kiedy Homo Sapiens uświadomił sobie, że
planeta Ziemia jest ledwie kolejnym punkcikiem
na bezkresnym nieboskłonie (a musimy pamiętać,
że proces ten odbywał się na raty), zastanawiamy
się, czy oprócz nas jest tam KTOŚ jeszcze, czy starcza miejsca i przyzwolenia w kosmosie na choćby
jedną dodatkową rasę braci w rozumie. Wystawiamy w niebo coraz wymyślniej uzbrojone uszy i oczy
naszej ciekawości, nieustannie nasłuchując i wypatrując odpowiedzi – karmiąc się nadzieją. Zdarzają
się przy tym bardzo widowiskowe niespodzianki,
jak chociażby ta związana z domniemanymi dowodami bytowania cywilizacji na czerwonej planecie.
Tak zwane marsjańskie kanały, które zdążyły przeistoczyć się w legendę, okazały się być ledwie złudzeniem optycznym. Jednak w chwili swego rzekomego odkrycia, w roku 1877, kiedy to Giovanni
Schiaparelli dostrzegł podczas koniunkcji proste
linie na Marsie, oczy niemal wszystkich mieszkańców Ziemi z wyrazem głębokiego zaniepokojenia
zwróciły się w kierunku czerwonego boga wojny.
Co bardziej zapobiegliwi obywatele zaczęli nawet
nawoływać do konieczności podjęcia przygotowań
na wypadek inwazji Marsjan. Nośność tematu sięgnęła zenitu w roku 1938, w dniu Halloween, kiedy
to większość radioodbiorników w Stanach Zjednoczonych nadawało rzekomy reportaż (audycję Orsona Wellesa na podstawie „Wojny światów” Herberta Georga Wellsa) z inwazji z kosmosu.
Również planeta Wenus, która, w przeciwieństwie do swojej mitologicznej imienniczki, jest
szczelnie okutana kobiercem nieprzezroczystej
atmosfery, była rozpatrywana jako kolebka życia.
Wielu wizjonerów końca XVIII, całego XIX i początku XX wieku przyrównywało warunki panujące
na tej siostrzanej planecie do tych, które być może
u zarania dziejów panowały w biblijnym Edenie.
Niestety, już pierwsza sonda, która pod banderą
sierpa i młota nie zdołała przedrzeć się przez niezwykle gęstą warstwę atmosfery, odarła ze złudzeń
wszelkiej maści marzycieli. Oszacowane ciśnienie
atmosferyczne przy powierzchni planety sięgało
niemal 100 barów, temperatura 460°C, no i przede
wszystkim wszędobylskie opary kwasu siarkowego,
32
które sprawiły, że opancerzona niczym czołg sonda Wenera 4 działała jedynie do wysokości 26 kilometrów. Tak brutalna weryfikacja niegdysiejszego
wyobrażenia doprowadziła do tego, że na wiele lat
zapomniano o Wenus, przyrównując zastane tam
warunki do panujących w piekle.
Bardzo szybko, bo zaledwie w przeciągu kilkunastu kolejnych lat, sięgnęliśmy dalej - ruszyliśmy
w kosmos. Nasze sondy obfotografowały większość
ciał niebieskich, a jedna z nich, Cassini, wysłała
nawet próbnik Huygens na powierzchnię saturnowego księżyca Tytana. Na kolejnym księżycu, tym
razem związanym z Jowiszem, odkryliśmy wszechocean Europy, ukrywający się pod grubą skorupą
lodową, który być może pozwolił na narodziny
i ewolucję życia, jakiego nie znamy tu, na Ziemi.
Jednak przede wszystkim dzięki technice lotów
kosmicznych sięgnęliśmy znacznie dalej, zaglądając licznymi teleskopami orbitalnymi w głęboki
kosmos. Niezmiennie towarzyszyła nam przy tym
potrzeba poznania innych światów, być może podobnych do naszego.
Ale palmę pierwszeństwa w odkrywaniu planet
dzierży radioteleskop Arecibo w Portoryko, a właściwie... nieregularne jego funkcjonowanie, spowodowane konserwacją tego kolosa, i czas wolny
profesora Aleksandra Wolszczana. Przewrotnością
losu można określić odkrycie pierwszego pozaukładowego zestawu planet w okolicach pulsara
PSR 1257+12. Polski astronom, korzystając z niemal nieograniczonego dostępu do radioteleskopu,
dokonał w 1990 roku odkrycia planet w miejscu,
w którym nikt nawet nie śmiał przypuszczać, że
mogą istnieć podobne twory natury. Najprawdopodobniej cztery planety wokół PSR 1257+12 nie
nadają się do podtrzymania jakiejkolwiek formy
życia. Należy zwrócić na to baczną uwagę, gdyż
z tego właśnie powodu wiele środowisk naukowych uważało i nadal uważa wolszczanowe planety za „nieprawdziwe”, gdyż nie okrążają zwykłej
gwiazdy. Jednak z samymi pulsarami, a właściwie
z odkryciem pierwszego z nich, wiąże się inna,
równie nieprawdopodobna historia. Kiedy w 1967
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zapatrzeni w niebo
roku Jocelyn Bell, doktorantka na Uniwersytecie
w Cambridge, odebrała dziwne, powtarzające się
z niezwykłą regularnością sygnały radiowe, natychmiast wielu naukowców skłonnych było wyrazić
swoje zdanie na temat tego frapującego odkrycia
w kategoriach umyślnego sygnału od obcej cywilizacji. Niestety, bardzo szybko okazało się, że mamy
„jedynie” do czynienia z nowym rodzajem obiektu
gwiazdopodobnego, którego istnienie przewidział
30 lat wcześniej radziecki fizyk Lew Landau.
Coraz śmielej zaczynamy poszukiwać nowych
światów, posługując się coraz wymyślniejszymi metodami. Obserwujemy bacznie pojedyncze gwiazdy, zwracając uwagę, czy czasem nie chybocą się,
co mogłoby świadczyć o obecności przy „pijanym”
słonku planety podobnej masą do naszego Jowisza,
jak to miało miejsce w przypadku jowiszowego towarzysza 51 Pegasi. Jesteśmy w stanie oglądać tak
zwane tranzyty, podczas których planeta przechodzi na tle tarczy gwiazdy, pozwalając wręcz „dojrzeć”, z czego składa się atmosfera nowo odkrytego ciała niebieskiego. Należy również wspomnieć
o opracowanej przez polskich astronomów i z powodzeniem wdrażanej metodzie poszukiwania planet, bazującej na zjawisku mikrosoczewkowania
grawitacyjnego. Twórcy metody OGLE (optycznego eksperymentu soczewkowania grawitacyjnego,
którego angielski skrót jest akronimem puszczania oczka), w znakomitej większości wywodzą się
z Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu
Warszawskiego, będąc w ścisłej czołówce zespołów poszukujących nowych światów podobnych
do Ziemi. W największym skrócie metoda Polaków
bazuje na zjawisku, polegającym na zakrzywianiu
światła od odległej gwiazdy w chwili, kiedy na jego
drodze – między obserwowaną gwiazdą a obserwatorem na Ziemi – przesuwa się odpowiednio
masywny obiekt. W takiej sytuacji obserwowana
gwiazda doznaje okresowego pojaśnienia, związanego z grawitacyjnym skupianiem fal świetlnych.
Jest jednak być może jeszcze inna metoda, której zastosowanie przy poszukiwaniu planet pozaukładowych rozpatruję od pewnego czasu, a która
może się okazać niezwykle interesującą. Owa hipotetyczna metoda bazowałaby na odwróconym
zjawisku dyfrakcji, choć - przyznaję, takie określe-
QFANT.PL
nie może być nieco mylące. Zapewne każdy z nas
pamięta z lekcji fizyki, że wiązka światła, po przejściu przez odpowiednio wąską szczelinę doznaje
ugięcia na boki. Obrazowo przedstawiane jest to
w podręcznikowych przykładach w postaci płaskiej
fali padającej i fali o kolistym czole, tworzącej się
za szczeliną. Należy pamiętać, że i tak przedstawiony, uproszczony przykład jest mylący, oraz przede
wszystkim o tym, że widmo światła nie jest zjawiskiem ciągłym, że dzieli się na poszczególne, ściśle
określone barwy. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że
fale elektromagnetyczne są w stanie doznać ugięcia
przy przejściu obok materialnej przeszkody, jednocześnie pamiętając o pewnej zależności, która
falom o niższej, malejącej częstotliwości pozwala
doznawać coraz większego ugięcia, możemy pokusić się o zaadaptowanie tego zjawiska do poszukiwania planet. Bazując na zależności kąta ugięcia
od długości fali, można potraktować kuliste ciała
niebieskie jako swego rodzaju filtry i koncentratory, które w dogodnym położeniu byłyby w stanie
wyprostować w kierunku obserwatora pewną ściśle określoną część widma promieniowania danej
gwiazdy. W zależności od tego, jak daleko od swego
macierzystego słońca dana planeta by przechodziła
(przecinając linię obserwator-gwiazda, analogicznie do przypadku tranzytów), ściśle zmieniałaby
się barwa odfiltrowanego światła danej gwiazdy
czy też częstotliwość pochodzącego od niej promieniowania radiowego. W związku z faktem, że
tak odfiltrowany (monochromatyczny) sygnał byłby bardzo skupiony, mielibyśmy do czynienia z pojedynczym błyskiem, który w zakresie widzialnym
byłby łudząco podobny do błysku światła laserowego. Być może dałoby się odebrać również nieco
mniej wzmocnione zakresy fal, bliższe fioletowi,
które powinny poprzedzać błysk właściwy, a także wystąpić po nim. Niewątpliwą zaletą metody
może się okazać możliwość poszukiwania planet
w ściśle określonych odległościach od gwiazdy
macierzystej. Łowca-astronom – miast poszukiwać
błysków w całym widmie promieniowania – może
w taki sposób skalibrować detektory teleskopów,
aby te obserwowały jedynie wyznaczone wartości
światła bądź fal radiowych. Nasuwa się zasadnicze
pytanie: czy którykolwiek z naukowców zetknął
się z tego typu zjawiskiem przy obserwacjach nieba? I po raz kolejny na scenę naszych rozważań
- numer 3/09
33
publicystyka
Tomasz Orlicz
wkraczają poszukiwania pozaziemskich cywilizacji, a konkretnie jeden sygnał, rzekomo odebrany
w grudniu 2008 roku w zakresie widzialnym przez
doktora Ragbira Bhatala z Australii. Jak twierdzi
sam odkrywca: „Regularny impuls wśród innych
dźwięków kosmosu sugerował, że jego adresatem
[?] może być ktoś bardzo inteligentny...”. Czyżby dr
Bhatal – uznany naukowiec, który kieruje australijską sekcją programu OSETI – szukając oznak działalności obcych cywilizacji, przypadkowo odkrył
„ledwie” kolejną, pozaukładową planetę? W danym przypadku należałoby obserwować tę część
nieba nieustannie, gdyż istnieje duże prawdopodobieństwo powtórzenia się analogicznego impulsu po upływie planetarnego roku (obserwować
w danym zakresie fali światła), bądź też innych,
które będą świadczyły o istnieniu całego układu
planetarnego (szansa dostrzeżenia analogicznego błysku, związanego z kolejną planetą w danym
układzie, jest na poziomie kilku procent).
Jest co najmniej jeden, szalenie pozytywny
aspekt badania Sfery Niebieskiej w kontekście skupionego promieniowania monochromatycznego.
Być może zjawisko dyfrakcji fal elektromagnetycznych, uwzględniwszy efekt ich skupiania po przejściu obok planet skalistych, pozwoli na badanie
odległego kosmosu w zupełnie inny, niespotykany
dotąd sposób? Może wystarczy odpowiednio dostroić i nakierować radioteleskopy na ciała niebieskie naszego Układu Słonecznego? Przypominam, że fale radiowe – będąc dłuższymi – doznać
powinny większego ugięcia, co utwierdza mnie
w przekonaniu, że znając zasadę, a także dokładną
odległość obserwatora (radioteleskopu) od planety
(działającej w tym przypadku jak dyfrakcyjna soczewka), można śledzić kosmos w jednym, ściśle
określonym zakresie częstotliwości. Oczywiście
tak zorganizowane obserwacje mają także minus
w postaci bardzo szybkiego przeczesywania nieboskłonu (związanego z dużą prędkością kątową), ale
nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł pogardzić „planetarnym radioteleskopem” o średnicy kilku tysięcy
kilometrów.
Bibliografia:
1. Harry Y. McSween, Jr. - Od gwiezdnego pyłu do planet, Prószyński i S-ka, seria „Na ścieżkach nauki”
Warszawa 1996
2. Albert A. Harrison – Kontakt; odpowiedź ludzkości na odkrycie cywilizacji pozaziemskiej, wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999
3. Michale W. Werner, Michael A. Jura - Planety których miało nie być, Świat nauki nr 7 (215) 2009
4. Metody poszukiwania pozasłonecznych układów planetarnych:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Metody_poszukiwania_pozas%C5%82onecznych_uk%C5%82ad%C3%B3w_planetarnych
5. Sygnał dr Bhatala: http://wolnemedia.net/?p=14937
34
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
programowaniekatalogi
DTP
webdesign
design
grafika
fotografia
internet
foldery kreacja
poligrafiakoncepcja
identyfikacja wizualna
serwisy ideaprojektowanie
plakaty logotypy
skład
przygotowanie do druku
t
e
w
a
y
n
o
m
t
e
i
a
n
b
a
e
t
z
s
r
t
e
i
i
l
w
ś
o
e
J a gł
n
layout
broszury
galerie
wdrażanie
si
lep
aj
yn
eśm
est
ie j
tn
ale
e, b
lep
ni
iej
ym
t
ow
ra
aku
Nie daj się złapać na tani chwyt
z gościem wiszącym głową w dół.
Po prostu wejdź na
www.adesign.8p.pl
i sprawdź naszą ofertę.
QFANT.PL - numer 3/09
e-mail: [email protected]
35
publicystyka
Katarzyna Suś
Ośmiornica - Wywiad
Właśnie trafiła do księgarń „Ośmiornica” – debiutancka powieść Piotra Wolaka, postanowiliśmy
zatem zadać mu kilka pytań.
Zdawać by się mogło, że po „Ojcu Chrzestnym”
o mafii wiemy już wszystko, dlaczego zdecydował się
Pan na ten jakże trudny i wymagający gatunek?
Mario Puzo rzeczywiście bardzo wysoko ustawił
poprzeczkę, lecz pomimo to postanowiłem spróbować. Miałem kilka pomysłów i po rozważeniu
wszystkich „za” i „przeciw” wybrałem jeden z nich
– najbardziej obiecujący.
To co niekiedy "zabija" dobrą powieść to nieodpowiedni dobór słów, lub też zbędne opisy. Jak udało się
Panu uniknąć tej pułapki?
Zgadza się, nie było łatwo. Starałem się tak
wszystko wyważyć, by niczego nie było ani za mało,
ani za dużo.
Dlaczego właśnie "Ośmiornica", czy ma to się
wiązać z realnymi sprawami?
Szukałem jakiegoś intrygującego tytułu. Ten wydał mi się najbardziej odpowiedni.
Z czego czerpał Pan inspirację?
Z samego życia. To ono pisze najciekawsze, a zarazem najbardziej nieprawdopodobne scenariusze.
Swego czasu głośno było o aferze z Łódzką
„Ośmiornicą”, czy nie boi się Pan, że część czytelników uzna, że Pana książka to po prostu fabularny
opis tamtych zdarzeń?
Szczerze mówiąc wydarzenia te gdzieś mi
umknęły, dlatego zbieżność tytułu jest całkowicie
przypadkowa. W związku z tym mam nadzieję, że
się tak nie stanie.
Jaki jest Pana przepis na pisanie?
Przede wszystkim znaleźć interesujący, najlepiej
niecodzienny temat i ciekawie go przedstawić.
Czy ma Pan jakichś ulubionych autorów?
Jest wielu świetnych pisarzy. Jeżeli mam wybierać – najbardziej przypadli mi do gustu: Jeffry Archer, John Grisham i Wilbur Smith.
Czy na Pana twórczość miał wpływ jakiś uznawany przez Pana autorytet?
Oczywiście. Wielu cennych wskazówek udzielił
mi krytyk literacki Jan Zdzisław Brudnicki. Choć
czasem trudno jest o obiektywizm w stosunku
do siebie samego, to jednak dzięki niemu spojrzałem na pisanie z zupełnie innej perspektywy.
Przebicie się na rynku wydawniczym jest nie lada
zadaniem, Pan miał dodatkowe utrudnienia, jak
36
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ośmiornica - wywiad
Panu udało się tego dokonać?
Wyciągnąłem wnioski z błędów, jakie popełniłem przy pisaniu poprzedniej powieści, a których
później już nie dało w stu procentach poprawić. Ponadto uważnie słuchałem wszystkich słów krytyki.
Z reguły Pan się nie poddaje prawda?
Na tym polega życie. Nie można się poddawać.
Należy cały czas przeć do przodu i zamiast zniechęcać się ,wyznaczać sobie nowe cele i próbować je realizować. Bez nich życie byłoby puste, monotonne.
QFANT.PL
Jakie rady dałby Pan młodym, ambitnym pisarzom?
Przede wszystkim nigdy nie poddawać się. Jeżeli
nie wyjdzie za pierwszym razem to trzeba próbować po raz drugi i kolejny - aż do skutku. Trzeba
także umieć wysłuchać słów krytyki i wyciągać
z nich właściwe wnioski.
Bardzo dziękuję za udzielenie wywiadu.
- numer 3/09
37
galeria
Piotr Antkowiak
QF: Ilustracja fantastyczna przedstawia dziś
najczęściej sylwetki zdeprawowanych elfek w krzykliwych wdziankach, galaktycznych cowboy’ów,
opętanych magów czy dyktatorów. Gdzie leży źródło Twojej, tak odległej od tej maniery, stylizacji?
Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że dotychczas ilustracji jako takiej nie uprawiałem – wrażenie to może sprawiać jedynie podejmowana
niekiedy tematyka, sugerująca istnienie opowieści wewnątrz moich, graficznych lub malarskich,
przedstawień.
Źródeł tego, co dziś można w nich zobaczyć, jest zapewne wiele i ja sam nie potrafię
ich wszystkich wymienić. Ale nie jest tak, że ja
od lat szczenięcych żyję w całkowitym oderwaniu od tego, czym interesowali się lub interesują
nadal moi rówieśnicy. Były więc komiksy, które dawniej rzadko gościły na półkach księgarni,
a niemal każdy z nich stanowił fascynującą przygodę. Były bajki, seriale animowane, nieco później filmy sf i cały ten niezmierzony, wciąż rozrastający się obszar literatury fantastycznej. Były
też galerie malarstwa prezentowane w piśmie
Fantastyka, niezwykle inspirujące i działające
38
na wyobraźnię, zwłaszcza kiedy jest się bardzo
młodym człowiekiem.
Do pewnego momentu, jak wiele innych
osób, czerpałem z tych właśnie źródeł, w brudnopisach były - a jakże - elfki, galaktyczni żołnierze, magowie i statki kosmiczne, a futurystyczne
wizje są obecne nawet na niektórych z moich
wielkoformatowych grafik sprzed kilku zaledwie
lat. Myślę sobie, że człowiek o twórczych aspiracjach, który przez lata poruszał się wśród dzieł
(plastycznych, filmowych, literackich) niosących
określone treści, ukształtowanych przez pewne
konwencje, niejako automatycznie pragnie spróbować własnych sił w ramach tychże konwencji,
dołączyć na swój sposób do tego uniwersum pokrewnych wyobrażeń. Ja tego wcale nie neguję,
bo i na tej drodze z pewnością nadal powstają
rzeczy ciekawe, niezwykłe, jednak u mnie zasadniczo wystąpiło spore zmęczenie takimi obrazami, na których statek kosmiczny jest po prostu statkiem kosmicznym, a mag obowiązkowo
trzyma w ręku ognistą kulę. Obecnie skupiam
się bardziej na odkrywaniu własnej wrażliwości,
która w coraz mniejszym stopniu reaguje na gotowe już wytwory cudzej wyobraźni, a w więk-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
szym na świat, który mnie otacza i towarzyszy
mi każdego dnia, gdy wychodzę z domu. Mam
jednak wciąż w sobie skłonność do fantazjowania, rezultatem jest więc takie trochę dryfowanie
na pograniczu rzeczywistości i fikcji – to między
innymi, jak przypuszczam, stanowi punkt wyjścia dla prac plastycznych, które dziś tworzę.
Jeszcze parę słów na temat ilustracji – nie demonizowałbym sprawy tak bardzo, ponieważ
ta forma twórczości jest ściśle związana z tym,
co ilustruje, w tym przypadku najczęściej z literaturą. Okładki książek, na których roi się
od uzbrojonych po zęby wojowników, czarodziejów, smoków i międzygwiezdnych flotylli,
w jednej części są, jak sądzę, efektem ich treści,
w drugiej zaś konsekwencją wymogów, jakie
stawia ilustratorom rynek wydawniczy. Na portalach internetowych poświęconych twórczości
plastycznej jest rzeczywiście bardzo dużo prac
powielających konwencję sf i fantasy, ale wielu
ich twórców to prawdopodobnie ludzie albo już
będący zawodowymi ilustratorami, albo pragnący ten właśnie cel osiągnąć. Jeżeli spojrzymy
QFANT.PL
na sprawę w ten sposób, niezmienne podejmowanie tych samych tematów w ilustracji fantastycznej przestaje dziwić. Zresztą zdarzyło mi się
kilkakrotnie trafić na osoby, które otwarcie deklarowały, że to, co obecnie robią, jest po prostu
doskonaleniem warsztatu, a na artyzm przyjdzie
czas... Ja natomiast robię inaczej, bo szkoda mi
trochę tego czasu i nie wiem, czy w bliżej nieokreślonej przyszłości nadal będę miał chęć do malowania tego, co mi „w duszy gra”. Z drugiej strony,
wcale nie twierdzę, że już nigdy, przenigdy nie
namaluję gwiezdnego okrętu lub uzbrojonego
cyborga.
QF: Jestem ciekawa Twoich inspiracji, nie tylko
w dziedzinie malarstwa...
Książka, film, muzyka, życie... To pewnie
brzmi strasznie banalnie, ale inspirację naprawdę można odnaleźć wszędzie. Człowiek zauważy,
jak pięknie światło słoneczne zagrało na liściach
drzewa, które mijał wcześniej setki razy i już ten
drobiazg może być punktem wyjścia do stwo-
- numer 3/09
39
galeria
Piotr Antkowiak
rzenia obrazu, a nawet całej opowieści. Część
z moich prac powstała w ten właśnie sposób –
nie powiem które i z jakich dokładnie inspiracji,
bo i ja mam prawo do zachowania swoich małych tajemnic
Jeśli mowa o książkach, to jest to niewątpliwie fantastyka. Pomimo własnych dróg, które
wyznaczyłem sobie w malowaniu, nadal najczęściej sięgam po ten gatunek literacki, ale robię to
głównie z chęci obcowania ze słowem pisanym,
dla samej przyjemności wynikającej z lektury.
Jeżeli coś z tych książek przenika do moich obrazów, to nawet o tym nie wiem.
Z filmem różnie bywa. Filmowa fantastyka
od dawna już dostarcza mi licznych rozczarowań: nie wiem dlaczego, ale akurat w przypadku
dziesiątej muzy powielanie schematów i konwencji bywa tak boleśnie męczące, że czasami
już patrzeć się nie chce... Trochę więcej mocy
dostrzegam dziś w dramatach, filmach obyczajowych, tragikomediach – bo, choć i tu problematyka jest powtarzalna, ładunek emocjonalny
tych historii wydaje mi się chwilowo silniejszy
i więcej z nich zostaje gdzieś we mnie. Co nie
oznacza, że nie tęsknię za dobrym, wciągającym
kinem fantastycznym.
Często czerpię energię twórczą z muzyki – nadal zdumiewa mnie fakt, że dźwięk potrafi w tak
dużym stopniu natchnąć do stworzenia obrazu.
Zdarzało mi się nieraz rysować lub malować pod
wpływem muzyki: w kręgu moich zainteresowań
przez długi okres pozostawał rock progresywny,
także muzyka elektroniczna, trochę filmowej.
Dzisiaj ten zakres jest szerszy, dokonuję sporadycznie bardzo dziwnych wyborów, przy czym
nadal dostrzegam w dźwiękach spory potencjał
„obrazotwórczy”.
Z innych inspiracji: w ramach ciekawostki
powiem, że jeden z moich obrazów powstał pod
wpływem gry wideo.
QF: Jakie dzieła znalazłyby się w Twojej kolekcji, gdybyś mógł wybierać spośród wszystkich
światowych osiągnięć artystycznych?
40
Przyznam z pewnym zawstydzeniem, że moja
wiedza na temat światowych osiągnięć artystycznych jest niewielka. Częściowo to skutek wyborów, jakich dokonywałem i dokonuję w wolnym
czasie – przeważnie skupiam się wtedy na własnej
twórczości. Ale niewykluczone, że jest w tym też
trochę zwykłego lenistwa, bo są i chwile, kiedy
absolutnie nic nie robię.
Nie jestem raczej typem kolekcjonera, nie
odczuwam potrzeby gromadzenia dzieł sztuki w swoim najbliższym otoczeniu, chyba
wolę po prostu pójść do muzeum lub galerii –
co zresztą w przeszłości zdarzało mi się czynić.
Zdaję sobie oczywiście sprawę z trudności, jakie
pojawiłyby się w przypadku chęci obejrzenia
na żywo architektury Inków, Zakazanego Miasta w Pekinie czy skalnych kościołów Kapadocji.
Kto wie, może przyjdzie kiedyś czas i na dalekie
podróże.
Parę przykładów spośród tego, co znam,
mogę jednak podać. W rzeźbie byłoby to pewnie
któreś z dokonań Augusta Rodina – piękne dzieła, łączące doskonałość formy z dużym ładunkiem emocjonalnym. W grafice Albrecht Dürer,
Escher, Alfons Mucha. W malarstwie Rene Magritte, Caspar David Friedrich, Hieronim Bosch,
James Tissot, Hokusai, Mucha, z Polaków Jacek
Malczewski, z fantastyki Siudmak, może coś
z Beksińskiego, na pewno Yerka...
QF: Twoje prace przypominają dziecięce fantazje. Pełne ciepłych kolorów, a zarazem niepokojące, jak wyzwanie do niebezpiecznej wyprawy.
Dzieci występują na ilustracjach albo jako mędrcy, albo jako wojownicy…
Znajoma osoba wyznała mi nawet, że moje
prace trochę ją przerażają – ponoć za dużo
w nich przestrzeni...
Dziecięcych bohaterów rzeczywiście trochę
się namnożyło. Kluczem do zrozumienia ich
obecności jest taka moja mała teoria, że wszyscy, bez względu na wiek, na poziomie emocji
najbardziej podobni jesteśmy właśnie do dzieci. Dostrzega się to w sporadycznych chwilach
zachwytu nad otaczającym nas światem, spon-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 3/09
41
galeria
Piotr Antkowiak
tanicznych radościach, ale także w nierzadkich
momentach bezradności, kiedy człowiek zostaje
sam na sam z własnym zwątpieniem, potyka się
o kłody, które mu życie pod nogi rzuca i staje
się jak dziecko pozostawione w ruchliwym centrum wielkiego miasta. Jeśli więc jest gdzieś tu
widoczna walka, to nieudolna i niekoniecznie
zwieńczona zwycięstwem. Nie znaczy to wcale,
że ja mam jakieś szczególnie trudne życie, takie
refleksje wynikają z drobnych obserwacji tego,
co dzieje się również poza mną, pomimo mojej
dość introwertycznej natury.
Mędrcy być może też tu są, ale nazwałbym to
mądrością nieuświadomioną, jak w przypadku
dziewczynki, która czyta potworowi bajkę, pozbawiona zupełnie myśli, że bestia mogłaby zaatakować. Okazuje się natomiast, że to ona miała rację.
Tyle o wojownikach i mędrcach. Czasem jednak dzieci to po prostu dzieci...
Jeśli zaś chodzi o formę tego wszystkiego –
już jakiś czas temu doszedłem do przekonania,
że bajkowość w połączeniu z powagą tematu
tworzy mieszankę wybuchową, która rzadko
pozostawia człowieka obojętnym. Póki co będę
zmierzał w tym właśnie kierunku.
QF: Rozgraniczasz w swojej pracy malarstwo
i design, czy umiejętności na obu płaszczyznach
kreacji traktujesz jako elementy warsztatu?
Design to moja praca, na tym zarabiam i muszę doskonalić swoje umiejętności, by utrzymać
się na powierzchni tego wielkiego i głębokiego
oceanu, jakim stała się już branża projektowa.
Do tej pory jednak, jeżeli można mówić o jakiejkolwiek łączności pomiędzy tymi dwiema
dziedzinami, jest ona jednostronna. Z malarstwa
i grafiki wyniosłem swój zmysł estetyczny, wyczucie koloru i kompozycji, które stosuję w designie. Jeżeli przyjdzie mi kiedyś podjąć pracę ilustratorską, wówczas umiejętność posługiwania
się programami graficznymi uznam za bardzo
przydatną, podejrzewam bowiem, iż większość
ilustracji powstaje dziś za pomocą narzędzi cyfrowych.
42
QF: Starasz się opowiadać na płótnie, ale
na stronie galerii autorskiej Piotra Antkowiaka
można znaleźć również kompozycje muzyczne…
Jak wygląda Twoje studio? Jakich programów
używasz do komponowania?
Studio? Nie ma żadnego. Zbyt szumna to nazwa dla mnie, ja tworzenie muzyki traktuję jako
przygodę, która być może w pewnym momencie
zwyczajnie się zakończy (czego póki co nie mogę
powiedzieć o malarstwie). Daję w ten sposób
upust pragnieniu tworzenia również opowieści
muzycznych – to pragnienie zostało mi z czasów, kiedy wsłuchiwałem się w rozbudowane
kompozycje i concept albumy z gatunku rocka
progresywnego. Przez długi czas nie miałem
możliwości urzeczywistniania pomysłów, które
mi się po głowie kołatały, o kupnie komputera
w ogóle jeszcze nie myślałem, nie mówiąc już
o jakiejkolwiek wiedzy związanej z jego obsługą.
Przez szereg lat z kilkoma znajomymi próbowaliśmy sił jako zespół, mając nadzieję tą drogą realizować nasze fascynacje muzyczne. Ja miałem
być basistą. Trochę nie wyszło – brak zgodności
w kwestii repertuaru, brak wiary w sukces, brak
lidera, który całość pchałby jakoś do przodu –
chyba wszystko po trochu spowodowało, że ten
sen się skończył. Pozostała mi po nim gitara basowa, która dziś spełnia bardziej rolę mebla niż
instrumentu. Właściwie to nie umiem na niej
grać. Może jeszcze kiedyś się nauczę, a może już
nie.
Aktualnie bawi mnie komponowanie samemu, świadomość, że mam nad wszystkim pieczę
i wiem mniej więcej, w którym kierunku dany
pomysł ma zmierzać. Wiedzy muzycznej żadnej
nie posiadam, nie znam się na nutach, wszystko
robię „na czuja” i po prostu cieszę się, kiedy wychodzi mi coś, czego da się słuchać.
Nazwy programu muzycznego nie podam,
by uniknąć posądzeń o reklamę.
QF: Powraca w Twojej twórczości motyw walki - świat sztuczny, wykreowany a utracona rzeczywistość. Fabryki umierają, natura wydaje się
czymś niezwykłym, co człowiek z tęsknotą odtwa-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 3/09
43
galeria
Piotr Antkowiak
44
rza, lecz nie sposób tego odzyskać… Jest to więc
świat obietnicy i rozczarowania czy świat wyzwań
i spełnienia?
Zaryzykuję stwierdzenie, że jest jeszcze jedna możliwość: podróż, której początku już nie
widać, a końca wcale nie chce się ujrzeć. Czyli
wieczna wędrówka pomiędzy snem a jawą, podczas której zdarzyć się może tyle złego, co i dobrego – nie postrzegałbym więc całej sprawy tak
fatalistycznie.
Walka zaś, o której wspominałem już wcześniej, odbywa się bardziej na poziomie jednostki, to raczej zmaganie się z samym sobą, które
bywa nieporadne, pozbawione jakichkolwiek
racjonalnych planów, a jednak piękne dzięki towarzyszącym mu emocjonalnym uniesieniom.
Ta walka w pewnym momencie być może przestaje być walką, a staje się taką prywatną wędrówką, której nie chcemy już nigdy przerywać,
bo zdajemy sobie sprawę, że to ona właśnie jest
tą najwspanialszą rzeczą, która nas spotkała, pomimo wszystkich ułomności, jakie nam w niej
towarzyszą. A więc dziewczynka i potwór może
bez końca będą czytać sobie bajki w brzozowym lesie; śpioch nigdy nie zatęskni do widocz-
nej w oddali metropolii i wciąż będzie wysyłał
w przestrzeń swoje zmyślone ptaki; motyl pozostanie na skałach, wiecznie oczarowany chwilą,
w której jego skrzydła ożyły; kobieta na wzgórzu
nigdy nie przestanie śnić o wolności, którą może
tak naprawdę już posiada. Można te sceny postrzegać wręcz jako małe, osobiste dramaty, ale
niekoniecznie tak musi to wyglądać – wszyscy
przecież w podobny sposób podróżujemy przez
życie i jesteśmy jak małe, roztrzęsione duszyczki rzucone na wiatr, rozkochane w tym długim,
niespokojnym locie. Czy jesteśmy więc nieszczęśliwi? Nie sądzę. Zdolność i chęć do opowiadania o tym jest chyba najlepszym dowodem.
To oczywiście są tylko niektóre z możliwych
tropów. Ja sam swoje prace rzadko sobie tłumaczę, a do niektórych wniosków dochodzę przez
przypadek, na długo po powstaniu danego obrazu. Myślę, że wcale nie jestem w tej kwestii wyjątkiem. Moim zdaniem dobrze jest, kiedy dzieło
może służyć jako swoista trampolina dla wyobraźni odbiorcy i zwierciadło jego wrażliwości,
stanowić początek różnych dróg interpretacji.
I do podejmowania tych dróg wszystkich zachęcam.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
Piotr Antkowiak
Obecnie zarabiam
na życie projektowaniem stron internetowych, być może
w przyszłości będę
próbował swoich sił
w ilustracji. Prywatnie
maluję obrazy olejne,
czasem
komponuję
muzykę. Książki czytam dziś raczej tylko "do poduszki", ale większość z nich to niezmiennie literatura fantastyczna.
QFANT.PL
- numer 3/09
45
galeria
Piotr Antkowiak
46
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 3/09
47
galeria
Darek Zabłocki
48
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 3/09
49
galeria
Darek Zabłocki
50
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 3/09
51
galeria
Darek Zabłocki
Darek Zabłocki
Darek Zabłodzki to młody zdolny Gdańszczanin, o którym można
śmiało powiedzieć, że jest potwierdzeniem słów „trening czyni mistrza”.
W bardzo krótkim czasie przeszedł
z nieśmiałych szkiców ołówkiem
do zaawansowanych technik digitalpainting. Osiągnął już wiele, ale jak
sam o sobie mówi, cały czas się uczy.
Przy pomocy tabletu wyczarowuje
na rysunkach mityczne stwory, mroczne postacie i magiczne
scenerie. Dajcie się wciągnąć w niezwykły świat Daroza.
52
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 3/09
53
galeria
Darek Zabłocki
54
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 3/09
55
opowiadanie
Krzysztof Bugajski
56
Łucznik
Spotkałem drewnianego boga z miastem Ur
na głowie. Nazywał się Lynch i był bardzo stary.
– Jak myślisz? – spytałem. – Kiedy odlecą?
Popatrzył w dal, ponad trzema szczytami Żelaznej Rodziny i westchnął.
– Odlecą? – uśmiechnął się. – Nie wiem, Ogilvy. Myślę, że nikt nie wie. Pamiętam, kiedy przyleciały. Czekaliśmy tygodniami, wpatrując się w nie,
ale nic się nie zdarzyło. Potem po prostu spowszedniały i trzeba było na powrót zająć się waszym
życiem. Dziś patrzę na nie jak na obłoki – tak bardzo wtopiły się w obraz naszego nieba. Choć może
nie…
– Usiądziemy? – spytałem.
Zawsze śmieszyło mnie, jak siadał. Tak nienaturalnie prosto trzymał sylwetkę i skrzypiał, jak rozsychająca się wierzba. Usiedliśmy na ławce przed
jedynym placem naszego miasta – Gath Nazaret.
– Wiesz, co się tylko zmieniło? – zapytał powoli, odwracając twarz w moją stronę.
– Powiedz, Lynch.
– Ludzie zaczęli mocniej wierzyć, że będzie lepiej. Dla niektórych to tylko dziewięć wielkich,
czarnych zeppelinów, dla wielu jednak to…
– Bóg?
Westchnął ponownie i znów spojrzał na milczące, zawieszone w przestrzeni sterowce.
– Tak. Rodzaj Boga.
– Sam nim jesteś, Lynch. Nie potrzebuję innych
niż ci, których mam. Siedzę teraz z bogiem, rozmawiam z nim. Po co mi inni, milczący?
Zaśmiał się gorzko.
– Widzisz, Łuczniku… Malutcy wierni mieszkają na mojej głowie, daję im możliwość korzystania z części mojej wiedzy i kocham ich. Czasami
stosuję próby, by wiedzieli, że jestem, i że zawsze
mogą zwrócić się do mnie o pomoc. Zawsze pomagam i nie chcę, by się bali. Ale gdyby mnie zabrakło,
poradziliby sobie. Nie jestem im potrzebny, za to
ja ich potrzebuję. Bez nich moje serce zatrzymało
by się. Usechłbym, Ogilvy. Milczący Bóg byłby tym
Jedynym, tak myślę. Wy potrzebujecie właśnie Jedynego.
– Hm…
Popatrzyłem na starą, lecz nienaturalnie wy-
prostowaną sylwetkę. Jego lubiłem najbardziej.
Był mądry i najbliższy nam, ludziom. Nabrałem
powietrza i lekko dmuchnąłem w te miniaturowe
wieże, kościoły i kamienice, tak mocno wrośnięte
w boską głowę.
– Ot tak, Lynch, żeby o tobie nie zapomnieli.
Zaśmiał się tak, jak śmieje się wierzba.
Dokładnie w południe stanąłem na miejscu
zwanym Ubitą Ziemią i wysoko wypuściłem płonącą strzałę. Niektórzy wierzyli, że nigdy nie spadają, trafiając celnie i zabijając parszywych bogów
nieszczęść i tragedii. Dla innych była to tylko martwa tradycja, a jeszcze innym, moja płonąca strzała
służyła za zegar, dzięki któremu mogli powiedzieć:
„Łucznik Ogilvy wypuścił strzałę. Niedługo możemy wracać z pola do domu, do rodziny”.
Dla mnie strzały po prostu znikały z oczu.
– To się nigdy nie zdarzyło, Łuczniku! Nigdy!
– krzyczała Głupia Małgorzata i biła się po głowie
ostrym kawałkiem odłupanego krzemienia. Bardzo
mocno krwawiła. Wyciągnąłem ostrożnie dłoń.
– Oddaj mi kamień, Małgorzato.
Kucnąłem obok niej i próbowałem uspokoić.
– Oddaj mi kamień!
Rzuciła go na ziemię i opadła na kolana. Płakała. Nagle podniosła głowę ku niebu i na chwilę
przestała krzyczeć. Gwałtownie wstała i wciąż wyciągała szyję, rozglądając się. Wydawało mi się, że
czegoś tam szuka. Jakby chciała sprawdzić, czy to,
co zawsze pozwalało jej być bezpieczną, nadal tam
tkwi. I, że tego nie znajduje.
Opadła na powrót na kolana i spojrzała na mnie
przestraszona.
– Psy! – krzyczała z opuszczoną głową. – Pogryzły się! Tak bardzo się pogryzły! Ja nigdy nie
widziałam takiej ciemnej krwi! Tak dużo krwi…
Płynęła pomiędzy kamieniami, jakby to były rzeki.
– Wiem, Małgorzato. Widziałem i też nie mogłem nic zrobić. Chcesz? Dotknę jej, ale tylko wtedy, kiedy przestaniesz płakać.
Uspokoiła się nagle i popatrzyła na mnie zaciekawiona. Miała spuchniętą, brudną twarz, mokrą
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Łucznik
od łez i krwi.
– Chcę. Przestanę. Już przestałam, popatrz.
Odsłoniła piersi, brudną dłonią wytarła zapłakane oczy i uśmiechnęła się.
Osiemnastego dnia miesiąca Kutych Skrzyń
i Ścinania Lasu, córka Anny Od Noża, Smilla przebiegła trzy mile bez odpoczynku do Gath Nazaret,
by opowiedzieć matce o czymś bardzo dziwnym
i ważnym. I o czymś, czego nie rozumiała.
Przyszliśmy wszyscy najszybciej, jak tylko
mogliśmy na Ubitą Ziemię, nasze święte miejsce
za miastem. Niektórzy wystraszeni, inni zaciekawieni. Jeszcze inni byli rozgorączkowani i niecierpliwi. Wszyscy oczekiwaliśmy odpowiedzi.
Lynch i inni bogowie zjawili się razem. Po prostu „stali się” naprzeciw nas, jak zwykle poważni
i dostojni. Amon, sprawca Niewidzialnego Wiatru
i bóg kóz. David Hand, siewca Pomysłów i Wynalazczości. Berenika, niewidzialna bogini Wyciszenia, Skromności i Miłości do Dzieci. Trzej uskrzydleni bracia Tuatha De Danann, władcy naszych
Dobrych Uczynków i ich żony: piękna Nyx, która
sprawia Noc, Hemera, która sprawia Dzień i wiecznie się śmieje i Sofia, która sprawia, że to wszystko
rozumiemy.
„Willow Lynch wygląda przy nich zbyt staro” –
pomyślałem o moim ulubionym bogu, trzeszczącym władcy Porządku, Prawa i Równowagi.
Stałem pośrodku kilkusetnego tłumu, trzymając za rękę wystraszoną małą Smillę, a Głupia Małgorzata siedząc na ziemi, śpiewała szeptem „Nasze
matki” i przytulała się do mojej nogi. Pogłaskałem
ją po głowie i pochyliłem się nad uchem dziewczynki.
– Idź, Smilla. Nie bój się. Idź – powiedziałem
i delikatnie pchnąłem ją przed siebie. Odwróciła
się i popatrzyła na mnie wystraszona.
– Podejdę do Bereniki, Łuczniku. Zgoda?
– Zgoda. Idź. Wszyscy czekamy.
Tłum rozstępował się przed nią. Niektórzy kładli dziewczynce dłonie na ramionach, delikatnie
ponaglając, inni odchodzili od niej daleko, jakby
obawiając się, że Smilla niesie złe wieści.
Po chwili stanęła przed bogami i wyciągnęła
rękę. Wiedzieliśmy, że w tej chwili inna, niewidzialna dłoń bogini Miłości obejmie ją i sprawi,
by dziecko przestało się obawiać.
Mała Smilla odwróciła się w stronę tłumu i westchnęła.
– Poszłam dziś rano na Jałowe Pustkowie opłakać Łatka, którego rozszarpał nieznany, czarny pies
rys. Tomasz Chistowski
QFANT.PL
- numer 3/09
57
opowiadanie
Krzysztof Bugajski
– powiedziała ze łzami w oczach. – Nie chciałam,
by mama widziała, że płaczę. Nie chciałam iść daleko. Tylko tyle, żeby być samą. Już kiedyś znalazłam
takie miejsce, gdzie widać tylko niebo, pustynię,
dalekie szczyty Żelaznej Rodziny i nasze sterowce. Usiadłam i… – zamilkła na chwilę. – Potem
nagle się obudziłam. Trzymałam w ręku gałązkę,
a wokół mnie było dużo rysunków na piasku. Niektóre przedstawiały mnie, bo poznałam po warkoczu, który co rano plecie mi mama. Na innych
poznawałam trzy szczyty naszej Żelaznej Rodziny,
mamę, Łatka stojącego na tylnych łapach i trzymającego w pysku wielką kość…
Płakała, ale ktoś niewidzialny podtrzymywał
ją na duchu. Milczeliśmy, czekając na dalszą część
opowieści.
– I… dziewięć naszych sterowców, z których
zwisały liny. I dziewięcioro spośród nas, którzy
te liny trzymają. A potem… Potem popatrzyłam
na nie i zaczęłam słyszeć narastający odgłos. Szum.
Jakby one nagle zaczynały się budzić. Nie poruszały się, ale stały się mniej wyraźne, jakby zamazane.
Zaczęło mi się kręcić w głowie i potem jakby jakiś
szept, który pojawił się znikąd… A przecież nikogo tam nie było oprócz mnie. Jakby te głosy dochodziły z piasku, z kilku kamieni…
Zamilkła.
– Ona pachnie! Smilla pachnie różami! –
krzyknął ktoś z pierwszych rzędów naszego tłumu.
– Czujecie?!
Czuliśmy nie tylko zapach kwiatów, ale zaczęliśmy słyszeć także ten odgłos, o którym nam opowiadała. Dziwny, stały pomruk, jakby coś się miało
zdarzyć.
Mała córeczka Anny Od Noża popatrzyła w górę
i uśmiechnęła się.
Jeszcze tej samej nocy, Willow Lynch zwołał
najstarszych mieszkańców Gath Nazaret, by przypomnieć nam naszą historię.
Spotkaliśmy się w wielkim, drewnianym spichlerzu, bo tylko tam kilkadziesiąt osób mogło pomieścić
się pod dachem. Noce miewaliśmy zimne. Drewniany bóg siedział na nieociosanym stołku i czekał, aż
zajmiemy miejsca. Podszedłem do niego.
– Zanim zaczniesz, mogę cię o coś spytać?
– Tak – odpowiedział smutno.
– Czy były inne dzieci?
58
– Słucham? – zdawał się nie rozumieć pytania.
– Czy były inne dzieci, Lynch?
Popatrzył na mnie i zaskrzypiał, zbliżając usta
do mojego ucha.
– Było jedno, Ogilvy. Przed Smillą byłeś ty.
Nie pamiętam matki, ani ojca, ale pamiętam
sterowce. Pamiętam, że David Hand podarował
mi łuk, który noszę do dzisiaj, a Amon, władca naszych bogów powiedział, że od teraz będę odmierzał czas. Zabraniano mi pomocy przy żniwach,
nie musiałem martwić się o jedzenie i wodę. Wystarczyło, ze raz w ciągu dnia wejdę na Ubitą Ziemię i wypuszczę w niebo płonącą strzałę. Myślę, że
niedługo muszę poprosić o zgodę Annę Od Noża
i zacznę uczyć swego fachu Smillę…
Minął jeden dzień i jedna noc od naszego zgromadzenia. Zdawało się, że wszyscy z mniejszym
entuzjazmem podchodzą do swoich obowiązków.
Zauważyłem też, że plac pośrodku naszego miasta
opustoszał, choć zwykle o tej porze pełen był ludzi. Było ciepło, choć dało się odczuć w powietrzu
nadchodzący deszcz. Stałem przy studni i patrzyłem na Gath Nazaret, które z dnia na dzień stało się
inne, obce. Spojrzałem na wysokie słońce i powiedziałem do siebie:
– Musisz iść, Ogilvy. Południe…
– Od dziś już nic nie musisz – usłyszałem głos
Amona. Stał za mną i trzymał za rękę Głupią Małgorzatę.
– Przyniosłam ci ten kamień, Łuczniku – powiedziała i wyciągnęła otwartą dłoń. – Są tam
jeszcze ślady mojej krwi. Nie udało mi się zmyć ich
do końca. I chciałam obiecać ci, że już nigdy tego
nie zrobię.
Patrzyłem na nią, jak stała przy studni. Miała
umyte, uczesane włosy i czyste ubranie.
– Dostałam tę sukienkę od pani Loki O Białych
Włosach, której jednooki pierworodny kończy
za kilka dni pięć lat – uśmiechnęła się. – Powiedziała, że jej już nie będzie potrzebna.
– Wyglądasz bardzo pięknie, Małgorzato.
Spojrzała na mnie zalotnie.
– Naprawdę? Podobam ci się?
– Tak.
Roześmiała się głośno i mocno objęła mnie
za szyję. Po chwili powiedziała:
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Łucznik
– Wiesz? Do dziś byłam bardzo daleko stąd. Tak
daleko, że teraz już bym tam nie trafiła. Wystraszyłam się bardzo i poprosiłam Amona o odpowiedź.
Nie powiedział nic, tylko wziął mnie za rękę i przyszliśmy do ciebie.
Popatrzyłem na milczącą twarz boga, ale on nie
patrzył na mnie. Nie znał już odpowiedzi na żadne
z naszych pytań.
– Chcieliśmy cię błagać – zaczął głębokim, cichym głosem – byś pozwolił nam zostać w Gath
Nazaret.
Pierwszy pojawił się Willow Lynch, zaraz po nim
David Hand. Potem przyszli pochyleni bracia Tuatha De Danann. Zaraz za nimi biegły uśmiechnięte Nyx, Hemera i Sofia. Na końcu zobaczyłem
przepiękną kobietę, której twarzy nie znałem.
– To Berenika – odezwał się takim samym głębokim i cichym głosem Amon.
– To naturalna kolej rzeczy, Łuczniku – odezwał się Lynch. – Jedni bogowie odchodzą, by mogli przyjść inni. Ten świat, to miasto zmienia się
wraz z upływem pokoleń. Dlatego nie jesteśmy już
tu potrzebni. Wystrzeliłeś w niebo tyle strzał, ile
potrzebowaliśmy. Odmierzałeś nasz czas tymi płonącymi pociskami. Ostatnim znakiem miało być
dziecko, dziewczynka, która w smutku, bezwiednie
miała zapachnieć różami. Ona będzie u twojego
boku. Przywitasz Smillę, jako swoją żonę. Błagamy
cię, byś pozwolił nam tu pozostać i na nowo rozpocząć życie. Jak normalnym śmiertelnikom.
Milczałem i patrzyłem, jak klękają przede mną
i jak pochylają głowy.
– Daję ci swoje ręce, które pchną dalej postęp
Gath Nazaret. – David Hand wyciągnął do mnie
swoje silne dłonie. A potem reszta przeszłych bogów oddawała się mi z czcią, pobożnością i wiarą. „Ja miałam być tylko zawsze u twoich kolan”
– usłyszałem w myślach głos Małgorzaty. Nie patrzyłem, jak odchodzi.
– Ja daję ci moc miłości, byś mógł kochać swoich wiernych i byś zawsze potrafił znaleźć dla nich
chwilę ciszy.
– Ja ofiarowuję ci obowiązek tworzenia nocy,
by każdy, kto cię kocha mógł odpocząć przed pracą.
– Ja, daję ci dzień, by rosło zboże.
– Ja daję ci równowagę pomiędzy nimi, by ludzie mogli zrozumieć działanie tego, co istnieje
QFANT.PL
na niebie.
– Dajemy ci piękno nagradzania za każdy dobry uczynek, który zobaczysz, lub, o którym nikt ci
nie powie.
– Ja daję ci siłę wiatru, który sprawia, ze wszystko się zmienia, i mądrość, że trzeba się z tym godzić.
– Ja daję ci… – zaczął Willow Lynch, ale przerwałem mu podniesioną dłonią.
– Ty nie musisz mi nic dawać – powiedziałem
cicho i ogromne, błękitne skrzydła wystrzeliły mi
z pleców.
Dwudziestego trzeciego dnia miesiąca Kutych
Skrzyń i Ścinania Lasu, mały chłopiec o jednym
oku, syn Loki O Białych Włosach stanął pierwszy
raz w miejscu zwanym Ubitą Ziemią, z cisowym
łukiem przewieszonym przez ramię. Towarzyszył
mu bardzo stary, drewniany człowiek z miastem
Ur na głowie.
– Jak myślisz, Lynch – spytało dziecko i wskazało małym paluszkiem na niebo – kiedy one odlecą?
– Nie wiem, mały. Myślę, że nikt nie wie.
Krzysztof Bugajski
- numer 3/09
Miłośnik lalek teatralnych, kapeluszy
i kina. Z wykształcenia
geodeta, ale bardziej
wyedukował go teatr od aktorstwa, poprzez
scenografię,
pisanie
scenariuszy, aż do reżyserii. Od dwóch lat
w miarę poważnie
traktujący pisanie.
59
opowiadanie
Anna Kleiber
Obrobić staruszkę
– Zrobiłeś już tego czarnego merca?
– Co ty, szefie, od rana tyle roboty, że nie wiadomo, w co ręce włożyć.
– Psiakrew z tym Kazikiem! – szef ze złością
rzucił niedopałek. – Jak tydzień temu polazł na pogrzeb, to do dziś go nie ma. Rozgrzeb chociaż ten
samochód, żeby klient zobaczył, że coś się robi.
Nim Romek zdążył otworzyć maskę, od strony
przystanku autobusowego nadeszło dwóch mężczyzn. Obydwaj byli krótko ostrzyżeni, barczyści,
o mocno rozbudowanych karkach. Ten wyższy
miał dużą bliznę, która przecinała mu cały prawy
policzek i kończyła się dopiero przy uchu. Niższy
też był piękny inaczej, bo oczy miał nie tylko wyłupiaste, lecz także mocno zezujące.
– No, majsterek – odezwał się wyższy – jak tam
moje auteczko?
– Niestety, nie zdążyłem go zrobić – Romek rozłożył ręce. – Ale jutro na piątą na pewno będzie
gotów.
– Że niby co?! Że niby ja do jutra do piątej mam
autobusami jeździć?! – pocięty wściekł się nie
na żarty. – Słyszałeś pajaca? – zwrócił się do wyłupiastego.
– Słyszałem. Mam mu przyłożyć? – zapytał ten
rzeczowo i zaczął masować prawą pięść.
– Nie teraz. Jak mnie znów do wiatru wystawi,
to wtedy dasz mu łupnia. A ty już bierz się do roboty! – huknął na Romka. – Bo jutro już taki wyrozumiały nie będę! – pogroził mu jeszcze pięścią
przed nosem i obaj pobiegli w kierunku przystanku, bo akurat nadjechał autobus.
***
W dyskoncie z powodu zbliżającego się weekendu było bardzo tłoczno. Jednak najwięcej zamieszania było przy lodówce z wędlinami, gdzie w ramach promocji obniżono większość cen.
– Niech się pani przesunie!
Grubas z wąsem odepchnął staruszkę grzebiącą w salcesonach. Starowinka pokornie zrobiła mu
miejsce i z niepokojem obserwowała, jak mężczyzna wybiera kilka sztuk i wkłada je do koszyka.
Gdy wreszcie odszedł, szybko dopadła do kartonu
60
i po krótkiej chwili namysłu wybrała trzy sztuki.
Obejrzała je jeszcze pod światło, pokiwała z zadowoleniem głową i podreptała do kasy.
– Widziałeś chama? – Kazik był oburzony.
– No pewnie – odpowiedział Romek i do zakupów dołożył czteropak piwa.
– Biedna babcia. Trochę do mojej podobna była
– powiedział Kazik.
– Ale twoja do biednych nie należała – zauważył
Romek z przekąsem. – A po tej stypie to do teraz
do siebie nie doszedłeś.
– Zazdrościsz mi? – zaperzył się Kazik. – Gdybyś dostał taki spadek, to też byś się uwalił przy
pierwszej lepszej okazji. A że to akurat była stypa… – westchnął.
Podeszli do kasy. Staruszka zapłaciła już za zakupy i drżącą ręką pakowała je do woreczka.
– Zobacz – szepnął Kazik – tylko salcesonem
i bułkami się odżywia. – A wiesz, co to znaczy?
– Co?
– Że ma kupę siana!
– Co ty pleciesz?
– No tak. Moja babka to też tylko kaszanka, sucharki albo jakieś tam cienkie mleczko. Aż mi jej
czasem żal było. A teraz co się okazało?...
– Wiem, wiem – Romek wszedł koledze w słowo – bogaty jesteś.
– Nie przesadzaj, w końcu to tylko kawalerka i auto – odrzekł Kazik, skromnie spuszczając
wzrok.
– A ja nawet tyle nie mam – Romek znów spojrzał na staruszkę.
Poprawiła chustkę na głowie, pod jedną pachę
wsadziła salceson i bułki, a pod drugą starą torebkę. Odprowadzili ją wzrokiem do drzwi, gdzie
zmieszała się z tłumem i znikła.
– Im bardziej te staruszki są biedne, to tym bardziej nadziane – filozoficznie stwierdził Kazik.
– Taaa… – przeciągle powiedział Romek i spojrzał na kolegę. Kazik zerknął na niego i już wiedzieli. Pomysł był w dechę.
***
– Podaj mi olej.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Obrobić staruszkę
– Który?
– A czyje to auto?
– Tego chudego w okularach. Profesor jakiś czy
coś.
– To daj ten z lewej. Wleję mu stary, i tak się nie
połapie.
Romek podał Kazikowi pojemnik i oparł się
o samochód:
– To jak, obrabiamy tę babcię?
– Ciszej, bo jeszcze szef usłyszy – syknął Kazik.
– Pewnie, a co, pękasz już?
– Oszalałeś?! – oburzył się Romek. – O co innego mi chodzi…
– O co? – Kazik przerwał pracę i spojrzał na kolegę.
– Bo widzisz… ty jakiś tam spadek dostałeś,
mam na myśli to, że masz już chociażby dach nad
głową, a ja nic. Więc może tak po akcji ja siedemdziesiąt procent, a ty resztę?
Kazik zaśmiał się chrapliwie i wybrudzonym
smarem palcem popukał się w czoło, robiąc tam
sobie plamę:
– Nie ma mowy – powiedział. – Obaj ryzykujemy tak samo, więc podział też będzie po połowie,
a jak chcesz mieć więcej, to sam sobie ją obrabiaj –
zakończył Kazik i z powrotem zabrał się do pracy.
Romek zadumał się. Sam na pewno nie da rady.
Aby wyśledzić, gdzie staruszka mieszka, zapoznać
się z nią i co najważniejsze, oswoić, potrzebował
czasu i musiałby zwolnić się z pracy. Na to już sobie
pozwolić nie mógł, bo tak naprawdę nie był przekonany, czy babcia rzeczywiście była bogata i gra
była warta aż takiego poświęcenia.
– Niech ci będzie – zgodził się niechętnie.
Kazik wystawił głowę spod maski:
– To idź teraz do dyskontu i zacznij ją obserwować. Ja tu jeszcze zostanę i zrobię twoją robotę.
***
Kazik z pięć razy obszedł cały sklep, przeczytał
ceny na wszystkich artykułach, a babci jak nie było,
tak nie było. Już miał sobie odpuścić dalsze oczekiwanie, gdy nagle się pojawiła. Wzięła koszyk i zdecydowanie podreptała w kierunku lodówki z wędlinami, po drodze zgarnęła kilka bułek i zatrzymała
się przy pudełkach z salcesonem. Odstawiła jedno
na bok, dokładnie obejrzała drugie, uśmiechnęła
QFANT.PL
się pod nosem i wyjęła trzy batony.
Kazik, aby mieć alibi, wrzucił do swojego koszyka jakieś ciastka i stanął przy kasie obok. Zapłacił
za towar i poczekał, aż babcinka zapłaci za swój:
– Może pani pomóc? – zagaił ciepło i uprzejmie.
Kobieta wzdrygnęła się i spojrzała na niego
z popłochem.
– Pomóc? A w czym? – pisnęła najwyraźniej
przestraszona i kurczowo przycisnęła do siebie zakupy.
– No, te zakupki mogę pani ponieść. Dokąd sobie pani tylko życzy! – uśmiechnął się szeroko.
– Nie! Dziękuję! – pisnęła jeszcze cieniej, zgrabnie go wyminęła i szybko potuptała do drzwi.
„Jakaś zdziczała ta babcia” – pomyślał z niechęcią. – „Cóż, tym bardziej trzeba będzie ją oswoić”.
***
Kolejnego dnia czekali na nią we dwóch. Tym
razem postanowili, że będą ją śledzić. Schowali
się za śmietnik i popalając papierosy zaglądali, czy
nie idzie. Pojawiła się po szóstej. Weszła do sklepu,
a po dziesięciu minutach wyszła z niego, dzierżąc
pod pachą zakupy, i zdecydowanym krokiem skierowała się ku cmentarzowi. Kazik i Romek nie mieli
problemów, aby zostać niezauważonymi, ponieważ
droga była gęsto obsadzona drzewami i krzewami,
a tuż przy samym cmentarzu znajdowały się ogródki działkowe, w których mogli się zaszyć i wszystko
obserwować.
Starowinka kupiła znicz, zamieniła parę słów
z grabarzem i weszła między nagrobki. Zatrzymała się przy jednym z nich i usiadła na ławeczce.
Po chwili z drugiej strony cmentarza nadeszła inna
staruszka, także niosąca pod pachą zakupy. Wydawała się być nieco starsza i bardziej zgarbiona.
Przysiadła obok, zamieniła z koleżanką kilka słów,
wyjęła butelkę mineralnej, po czym obie zaczęły
jeść bułki, raz po raz zapijając wodą.
– Głupie jakieś te babki – rzucił Romek. – Siedzą na cmentarzu i ucztę sobie urządzają. Chodźmy już lepiej do domu, bo się ściemnia. Jutro znów
na nią zapolujemy.
– Masz rację – odpowiedział Kazik. Dyskretnie
wycofali się zza okazałego krzaka jałowca.
- numer 3/09
61
Anna Kleiber
opowiadanie
***
Przez następne trzy dni nic się nie zmieniło. Staruszka z salcesonem i bułkami leciała na cmentarz,
kupowała znicz, witała się z grabarzem i przy nagrobku posilała z koleżanką. Potem wsiadała do autobusu i odjeżdżała. Romek i Kazik próbowali jechać
za nią autem, ale zawsze w końcu gdzieś ją gubili.
Czwartego dnia lało jak z cebra, a wszędobylska
woda zamieniła drogę na cmentarz w śliskie, tłuste
błocko. Mimo to babcinka zjawiła się w dyskoncie,
a po zakupach skierowała na cmentarz. Niestety, gdy
stamtąd wychodziła, poślizgnęła się i przy wtórze
głośnego wrzaśnięcia padła z plaskiem jak długa.
– Dalej! Lecimy jej pomóc! – Kazik wyskoczył
zza krzaków. Za nim wyleciał Romek i obaj podbiegli do leżącej babci.
– Niech się pani nie rusza, zaraz wezwiemy pogotowie – polecił jej Romek.
– Noga, moja noga… – jęczała cicho.
rys. Magdalena Mińko
62
***
– Naprawdę nie wiem, jak mam się wam odwdzięczyć – babcia Stefania siedziała w fotelu,
a zagipsowaną nogę trzymała na taborecie.
– Ależ to drobiazg – powiedział Kazik. – My
z Romanem już jesteśmy tacy charytatywni,
we krwi to mamy. Miękkie serduszka i te rzeczy…
– odchrząknął i zamilkł, bo zagalopował się kłamstwie i w zasadzie sam nie wiedział, co jeszcze
mógłby mieć miękkiego.
– Tak, tak – bezmyślnie przytaknął Romek, który zajęty był oglądaniem i szacowaniem wartości
sprzętów.
Niestety w dopieszczonym, niedawno wyremontowanym mieszkaniu nie było niczego, co można
by było wynieść w torbie. No, może poza kilkoma obrazami. Niewykluczone było, że stara miała gdzieś zgromadzoną biżuterię, ale aby mogli się
do niej dobrać, musiałaby im dać ją dobrowolnie,
albo… sami by sobie wzięli po jej śmierci. W końcu wypadki chodzą po ludziach – zachichotał.
– Czego rechoczesz?
– Ach, to z tej radości, że udało nam się uratować panią Stefanię. Jeszcze by nam się w tym błocie
udusiła. A szkoda by było.
– Bardzo, bardzo wam dziękuję – Stefania z przepraszającym uśmiechem wyciągnęła w kierunku
Kazika rękę z trzymaną filiżanką. Ten w mig pojął,
o co chodzi, doskoczył do niej i usłużnie odstawił
naczynie na stół.
– Tylko jak dalej pani sobie poradzi? – z fałszywą troską zapytał Romek. – W końcu to złamanie
w dwóch miejscach, a pani oczywiście wygląda
bardzo młodo, ale swoje lata ma. Wiem, bo słyszałem, co pani mówiła do lekarza – dodał szybko, aby
jej przypadkiem nie obrazić.
– Przestań – wtrącił się Kazik. – Pani Stefania
na pewno ma jakąś rodzinę, która chętnie się nią
zaopiekuje. Ma pani kogoś bliskiego? – zwrócił się
do staruszki i z napięciem oczekiwał na odpowiedź.
Babcia westchnęła:
– Niestety, nie mam…
– Och, to cudownie! – wykrzyknął radośnie Romek, a babcia pytająco uniosła brwi. – To znaczy,
chciałem powiedzieć, że to cudownie, że na nas pani
trafiła, bo my naprawdę bardzo chętnie pomożemy.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Obrobić staruszkę
– Naprawdę? – ucieszyła się.
– Pewnie! Okna umyjemy, ugotujemy obiadek,
przepierzemy galotki i… – puścił wodze fantazji
Romek, ale babcia mu przerwała:
– Och, nie dziękuję, w domu dam sobie radę
sama, gorzej, że nie mogę wychodzić do sklepu…
– Zakupy też zrobimy – szybko dodał Kazik.
– Ale mnie chodzi o salceson...
– Salcesonik? Owszem, kupimy. Mam po niego
lecieć? – zaoferował Romek.
– Nie! – babcia się zdenerwowała, ale szybko
pohamowała i spokojniej dodała – Dziś już nie
trzeba. Ale musielibyście go kupić jutro, pojutrze
i w ogóle przez cały ten czas, kiedy nie będę w pełni sprawna. Nie będzie to dla was uciążliwe?
– Wcale, a wcale – Romek walnął się pięścią
w pierś, aż echo poszło.
– Tylko, pamiętajcie, to jest bardzo ważne, aby
codziennie kupić świeży salceson! Broń Boże, abyście zrobili jakieś zapasy. Codziennie świeży salceson! – babci aż żyła wyskoczyła na szyi, tak przejęła
się świeżością salcesonu.
– No dobrze, już dobrze… – łagodnie przytaknął Romek i dyskretnie zakreślił na czole kółko, a Kazik skinął głową na znak, że też uważa ją
za starą wariatkę.
– Babciu, obiecujemy, że co dzień kupimy świeży salceson – przyrzekł uroczyście i obaj wstali,
szykując się do wyjścia.
– Siadać! Nie skończyłam jeszcze – na szyi babci
wyskoczyła kolejna żyła, więc posłusznie powrócili
na swoje miejsca. – To jest bardzo ważne, bo na salceson czeka Czesława.
– Czesława? Kto to taki?
– Moja koleżanka. Ja jej kupuję w dyskoncie tani
salceson, a ona przynosi mi za to boczek prosto
ze wsi. Ma swoje wtyki, a boczek wart jest grzechu
– babcia niezgrabnie poprawiła się w fotelu i przejęta ciągnęła dalej:
– Każdego dnia, między szesnastą a dziewiętnastą pójdziecie do tego dyskontu na osiedlu i z
lodówki z wędlinami, z drugiego kartonu od dołu
wyjmiecie trzy batony SALCESONU. Bierzcie zawsze te, które będą leżeć w lewym górnym rogu.
Dacie radę? – spojrzała na nich uważnie. – Nie pomylicie się?
– Dwa batony salcesonu z trzeciego kartonu…
– powtórzył Kazik.
QFANT.PL
– Źle, źle! – babcia trzasnęła pięścią w oparcie. –
Widzę, że bez Leona nie dacie rady.
– Kto to jest ten Leon?
– Kierownik sklepu. Zadzwonię do niego i powiem, aby wydawał wam salceson, bo jeszcze
wszystko pomieszacie.
– Co pomieszamy?
– No… salcesony. Te trzy z lewej najbardziej
mięsne są. Ma się te układy – dodała z zadowoleniem.
– I co dalej? – ponaglił babcię Kazik.
– Pójdziecie na cmentarz i tam przy grobie
mojego starego wymienicie z Czesławą salceson
na boczek.
– A który to nagrobek? – ziewnął znudzony Romek, bo już mu bokiem wychodziło słuchanie tego
bredzenia.
– Zapytajcie pana Gienia. To mój zaprzyjaźniony grabarz. Zresztą do niego też zadzwonię
i do Czesławy także, aby się was nie przestraszyli.
– Rozumiem, że potem ten boczek mamy pani
tu przywieźć?
– A jakże inaczej? – obruszyła się. – No i to już
będzie wszystko – uśmiechnęła się łagodnie.
***
– Co o niej sądzisz? – zapytał Kazik, gdy znaleźli
się już na klatce schodowej.
– Wariatka. Ba, nawet dwie wariatki, bo ta cała
Czesława też ma zdrowo narąbane. Boczek za salceson, salceson za boczek… – Romek zaczął naśladować głos babci.
– Masz rację. Ale co tam, możemy trochę na ten
cmentarz polatać, a potem zobaczymy, jak się
sprawy ułożą. Może nam coś odpali? Albo oswoi
się na tyle, że nam w końcu wszystko przepisze?
W końcu rodziny nie ma, sam słyszałeś.
– I dobra nasza!
Przybili piątkę i rozeszli się do swoich domów.
***
Przez cały miesiąc Romek z Kazikiem regularnie zanosili salceson na cmentarz. Chodzili tam razem, bo dni zrobiły się krótkie, a we dwóch zawsze
raźniej. Na początku wszyscy – kierownik sklepu
Leon, grabarz Gienio oraz Czesława od boczku –
- numer 3/09
63
opowiadanie
Anna Kleiber
patrzyli na nich z jawną niechęcią. Jednak po pewnym czasie zaakceptowali ich, a dalsza współpraca
układała się harmonijnie i bez problemów.
Któregoś dnia, gdy Czesława dała im boczek
i pospiesznie oddaliła się z salcesonem, zauważyli,
że zmienił się grabarz. Ubrany był w ten sam strój
co Gienio i z daleka wyglądał zupełnie jak on, jednak dopiero, gdy podszedł bliżej, okazało się, że był
to nowy pracownik. Ukłonił się grzecznie i bacznie
przyjrzał ich twarzom.
***
– Dziękuję – babcia Stefania z nabożną czcią
po raz kolejny odebrała od nich boczek i powąchała go przez papier. – Co za zapach – westchnęła,
z rozkoszą wciągając woń tłuszczu. – Może chcecie
kawałek? – i podsunęła go Kazikowi pod nos.
– Nie, nie! – odwrócił się z obrzydzeniem
do śmierdzącego opakowania.
– Nie, to nie – mruknęła i włożyła go do zamrażalnika, w którym, jak zdążył zauważyć Kazik,
leżały tylko i wyłącznie takie boczki. – Wyobraźcie sobie, że za dwa dni będę bez gipsu. Lekarz
powiedział, że noga nadzwyczaj dobrze się zrosła.
Już niedługo was zwolnię – powiedziała radośnie.
– A może napijecie się herbatki?
– Bo ja tam wiem? Romek, napijemy się?
– Siadajcie, w końcu niedługo się rozstaniemy
– powiedziała babcia i wyjęła z szafki trzy filiżanki.
– A co tam nowego? – zagaiła.
– Gdzie?
– No u was, w sklepie, na cmentarzu… tak dawno nie wychodziłam z domu…
– Pan Leon ma się dobrze, Czesława chyba też,
zresztą nigdy nie mówi nic więcej ponad dzień dobry… Aha, grabarz się zmienił.
– Jak to zmienił?! – Stefania z wrażenia upuściła
jedną z filiżanek, która rozbiła się w drobny mak.
– Zwyczajnie, mamy nowego, młody jakiś. Z daleka wyglądał zupełnie jak pan Gienio – wyjaśnił
zdziwiony poruszeniem babci Kazik.
– Patrzył na was? Obserwował? Mówił coś? –
babcia rzucała pytania jak katarynka, bez przerwy.
– Trochę patrzył…
– I co?!
– A co miało być? Nic, popatrzył i poszedł.
– Popatrzył i poszedł… – powtórzyła za Rom-
64
kiem babcia. – Ale co się stało z Gieniem?! – w jej
oczach pojawiło się przerażenie.
– Nie wiemy – Kazik wzruszył ramionami. –
Może umarł – rzucił obojętnie.
– Więc nie mogę tam już chodzić… – szepnęła
zbielałymi ustami.
– Gdzie? – zdziwił się Romek.
– Na cmentarz… to koniec… – szeptała, cała się
trzęsąc.
– Dlaczego?
– Bo, bo… – ocknęła się i przypomniała o obecności gości. – Cmentarz bez Gienia to nie ten sam
cmentarz. A wiecie, że on był z tego samego roku
co ja?
– I co z tego? – ziewnął Kazik.
– To z tego, że i ja niedługo mogę umrzeć…
Na te słowa Romkowi zaświeciły się oczy.
– Słabo mi… – staruszka dała sobie spokój z robieniem herbaty i przysiadła na taborecie.
Romek szybko nalał kranówy i podał babci. Wypiła ją chciwie, chlapiąc przy tym na całą kuchnię.
– Tak mi się źle zrobiło… – powiedziała. – Moje
roczniki umierają… – z zadumą pokiwała głową.
– Ponosicie jeszcze Czesi ten salceson? – zapytała.
– Ta wiadomość zupełnie pozbawiła mnie sił – wyjaśniła.
– Nie ma sprawy – obiecał Kazik.
– Hmmm…. tego…. – odezwał się Romek, który zwietrzył dobry moment na podjęcie tematu testamentu. – Nie, żebym pani jakoś specjalnie źle
życzył, ale skoro pani twierdzi, że już jej roczniki
umierają, to może byłoby dobrze spisać jakiś testamencik?
– Że co? – spytała nieprzytomnie.
– Bo widzi pani, my tak latamy na ten cmentarz
i oczywiście będziemy nadal to robić – zapewnił.
– Pomagamy z całego serca, ale niechby pani nam
umarła jak ten cały Gienio, to co wtedy z mieszkankiem? Krewnych pani nie ma…
– Ach tak – powiedziała i spojrzała na niego
spod oka. – Testament, tak?
– No tak – zmieszał się Romek.
– Ale nadal będziecie chodzić na cmentarz? –
chciała mieć pewność.
– Oczywiście.
– To podaj mi komórkę. Leży na lodówce –
wzięła od niego aparat i wybrała numer. – Wyjdźcie stąd i zamknijcie drzwi. Po prawnika dzwonię.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Obrobić staruszkę
***
Prawnik miał się pojawić około dwudziestej.
Kilka minut po odezwał się dzwonek.
– Otwórzcie, to pan Zieliński – poleciła babcia.
Romek szybko się poderwał i otworzył drzwi.
W korytarzu stał wysoki, barczysty mężczyzna,
bardziej wciśnięty niż ubrany w czarny, drogi garnitur. Romek skądś go znał… Mężczyzna drgnął
niespokojnie i przedstawił się:
– Zieliński Bolo jestem… – burknął. – To znaczy, chciałem powiedzieć, mecenas Bolesław Zieliński – i wyciągnął dłoń.
Romek też się przedstawił. Zaraz, a ta blizna
na policzku… przecież to był klient z warsztatu!
– Ja pana pamiętam! – wykrzyknął z entuzjazmem.
– Skąd?! – przeraził się mecenas Bolo.
– Z warsztatu! Z takim wyłupiastym pan był
po odbiór mercedesa… – ciągnął radośnie.
– To nie ja! – zaprzeczył nazbyt gwałtownie. –
I nie znam żadnego wyłupiastego! – z nerwów pot
wystąpił mu na czoło.
– Co się tam dzieje? – z pokoju odezwała się
babcia Stefania.
– Pan Romek mi wpiera, że mnie zna – z pretensją w głosie wyjaśnił Bolo Zieliński i pewnym
krokiem wczłapał do pokoju.
– Nic podobnego – kategorycznie odezwała się
Stefania. – Pan na pewno go nie zna – nie znoszącym sprzeciwu tonem zwróciła się do Romka i dodała – a teraz przyjdźmy już do sprawy, bo coraz
gorzej się czuję…
– Coraz gorzej? – przeraził się Romek. – No to
dalej, rób pan ten testament! – pogonił mecenasa.
– Zaraz, co to, piekarnia, czy jak? – burknął
prawnik z niechęcią i pogrzebał w kieszeniach marynarki. – O, mam – powiedział i wyjął złożoną
na czworo kartkę. – To taki gotowy druk testamentowy, z Internetu się teraz ściąga. Dajcie wasze flepy, to jest, chciałem powiedzieć, dowody, a wpiszę
dane i będzie testamencik, że mucha nie siada.
Rozsiadł się za stołem i niewprawną ręką wypełnił papiery.
– Podpisać mi, o tu – grubym paluchem wskazał
miejsce Romkowi i Kazikowi, po czym podszedł
z długopisem do Stefanii. – A honorarium? – zapy-
QFANT.PL
tał, gdy już się podpisała.
– Przecież panu mówiłam, że za dwa dni zapłacę. Ci panowie nie mają grosza przy duszy.
– Ja od tych panów nic nie chcę, tylko od pani –
dodał z naciskiem.
– Teraz nic nie mam – powtórzyła dobitnie. –
Za dwa dni!
– Nic? Zupełnie nic pani nie ma? – patrzył
na nią zimnym wzrokiem.
– He, he, he! – zaśmiał się nagle Romek. – Ależ
ma pani, ma! Niech mu pani da tego boczku –
i znów, porażony siłą swego dowcipu, radośnie zarechotał.
– Tak, o boczek mi właśnie chodzi – zimno
powiedział Bolo mecenas. – Nawet ze dwa bym
wziął!
– Wynocha! – krzyknęła strasznym głosem babcia. – Bo po policję zadzwonię!
– Naprawdę? – tym razem to Bolowi uśmiechnęła się paszcza.
– Jasne! – syknęła – A co, boczków w domu
mieć nie wolno?!
– Chodź pan – Romek przestał się śmiać, bo babcia zrobiła się biała jak kreda. – Przecież za dwa dni
panu zapłaci. Jak dożyje – dodał ciszej.
***
– Coś długo nie widać tej Czesławy – powiedział
Kazik i naciągnął na głowę czapkę. Na cmentarzu
było szaro, zimno i nieprzyjemnie.
– Może zostawmy ten salceson w cholerę
i chodźmy już stąd – trwożliwie odpowiedział
Romek. Chyboczące na wietrze światełka zniczy
na przyprawiały go o ciarki.
– A boczek? Musimy przecież go odebrać.
Nagle za plecami coś zaszeleściło. Kazik szybko
się obejrzał. To była Czesława:
– Pssst… cicho… – powiedziała przykładając
palec do ust. – Macie tu boczek i dawać mi salcesony… – rozejrzała się nerwowo na boki.
W koronach drzew zaszumiał wiatr i spadło kilka żółtych liści. Od strony miasta nadjechał furgon,
zatrzymał się przy bramie, po czym otworzyły się
drzwi i wysiadło z niego trzech mężczyzn. Widząc
to Czesława upuściła salcesony, najwyżej jak tylko
mogła podkasała długą spódnicę i pędem puściła
się między nagrobkami.
- numer 3/09
65
opowiadanie
Anna Kleiber
66
– Co za cholera… – powiedział zdziwiony Romek i powiódł wzrokiem za staruszką, skaczącą
nad grobami jak łania. Nagle od strony ogródków
z głośnym szczekaniem wyskoczył w jej kierunku
pies. Puścił się za nią galopem i błyskawicznie dopadł, lecz po chwili rozległ się jego żałosny skowyt,
a staruszka zniknęła za drzewami.
– Ciekawe, co mu zrobiła?
Nim Romek otworzył usta, jak spod ziemi wyrósł grabarz:
– Policja! Ręce do góry! – powiedział, mierząc
w nich pistoletem.
– Co? – zaśmiał się Kazik.
– Ręce do góry! – zawtórował ktoś z tyłu. Byli
to mężczyźni z furgonu. Dwóch się zatrzymało,
a trzeci poszedł po psa. Po chwili z ogródków działkowych wyłoniło się następnych pięciu mężczyzn.
– Chłopaki, co jest grane? – Romek poczuł się
jak bohater sensacyjnego filmu.
– Żadne chłopaki, tylko policja. Mówiłem przecież – żachnął się grabarz. – Co tam macie? – zapytał i skinął głową w stronę boczku.
– Boczek dla babci Stefanii – zgodnie z prawdą
odpowiedział Romek.
Mężczyźni zaśmiali się ironicznie. Jeden z nich,
najstarszy, odwinął brudny papier. Pod spodem
znajdował się czarny woreczek. Policjant rozerwał
go i pokazał wszystkim zawartość – był tam gruby
plik dwustuzłotowych banknotów.
– Boczek, tak?! – i wykonał gest, jakby chciał
uderzyć Romka w twarz.
– Zobacz to – odezwał się kolejny i pozbierał
z ziemi salcesony.
– A to niby co? – znów zapytał grabarz.
– Nie wiem – na wszelki wypadek odpowiedział
Kazik, bo już nie wiedział, czego się spodziewać.
– To się zaraz okaże – mruknął grabarz i odwrócił w stronę nadchodzącego z psem policjanta.
– Chodź szybciej z tym Azorem, bo musi nam powiedzieć, co tu mamy, nie, Azorek? – poklepał psa
po łbie, a ten zawarczał groźnie, bo dopiero co oberwał w niego solidnego kopa.
– No, Azorek – powiedział do niego czule – co to
jest? – i podsunął mu pod nos jeden z batonów.
Pies obwąchał go, najpierw z namysłem, uważnie,
a potem zaczął szczekać i merdać ogonem.
– Mówi, że narkotyki! – triumfalnie zakrzyknął
grabarz.
– Nie mnie takie kity! – odezwał się Romek. –
Na salceson każdy pies by się ślinił! A wy od razu
narkotyki i narkotyki!
– Tak? – przeciągle zapytał najstarszy. – To zobacz – i długopisem zrobił w nim dziurę. Nie musiał nawet specjalnie naciskać, bo od razu zaczął
wysypywać się z niej biały proszek. Powąchał go
ze znawstwem i powiedział:
– Jesteście aresztowani za posiadanie narkotyków – oznajmił z satysfakcją i wyjął z kieszeni kajdanki.
– Nie, to jakaś farsa... – zbielałymi z przerażenia ustami szepnął Kazik. – Romek – zwrócił się
do kolegi – co jest?
– Nie wiem… – jęknął. – Przecież mieliśmy tylko obrobić staruszkę…
Anna Kleiber (1974r.)
Pochodzi z Dolnego Śląska, mieszka
w Wielkopolsce. Studiowała ogrodnictwo
na Akademii Rolniczej
w Poznaniu. W roku
2003 obroniła doktorat, w którym badała
wpływ różnych poziomów pożywek oraz
podłoży organicznych i mineralnych na plonowanie oraz stan odżywienia dwóch odmian
pomidora szklarniowego. Obecnie pracuje
w Bibliotece Raczyńskich w Poznaniu na stanowisku kustosza. Autorka prac naukowych
i popularnonaukowych z zakresu szkółkarstwa, uprawy warzyw pod osłonami oraz informacji naukowej. Hobby, które miało początek w mrokach szkoły podstawowej, to pisanie
opowiadań. Przede wszystkim absurdalnych,
czasem kryminalnych, a raz nawet powstała
jedna zupełnie poważna bajeczka, która została wydana w zbiorze bajek psychoedukacyjnych. Kilka opowiadań zostało nagrodzonych
w konkursach literackich. Jest żoną Tomasza
oraz mamą Małgosi i Marcinka.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 3/09
67
Ałła Zalewska
opowiadanie
Sceny z życia wampirów
Wampir Włodek wstał wcześnie, bo o północy. Usiadł na posłaniu, przeciągnął się energicznie
z nieprzyjemnym trzaskiem stawów, po czym zeskoczył z łóżka. Tak, z łóżka. A może któreś z was
chciałoby sypiać w dusznej, niewygodnej trumnie?
Nie? Wampiry też nie.
Podszedł do okna i odsunął grubą kotarę. Blask
księżyca zatańczył wśród zakurzonych mebli,
upchniętych byle jak w kawalerce, na poddaszu zaniedbanej kamienicy. Królestwo starego wampira
nie prezentowało się może wyjątkowo elegancko,
ale Włodek czuł się tu komfortowo. Przede wszystkim miał spokój. Kamienica pustoszała z biegiem
lat, a dziś zamieszkiwało ją tylko kilkoro emerytów i jedna cicha rodzina. Nikt nie szukał sensacji
i nie patrzył sąsiadom na ręce, nawet jeśli owe ręce
opatrzone były pokaźnymi szponami. Wampir żył
sobie tutaj wygodnie od kilkunastu lat i nie zamierzał tego zmieniać. To było twarde postanowienie.
Nie dał się namówić na przeprowadzkę, gdy grupka jego młodszych krewnych wykupiła dwa piętra
w apartamentowcu blisko centrum. Na co komu te
luksusy? Włodek nie nawykł. Poza tym, co przeszło trzystuletni wampir robiłby z takimi małolatami? Oczywiście spotykali się od czasu do czasu,
ale z pewnością nie zniósłby codziennych imprez
i dzikich harców rozhulanej młodzieży. Kiedy
o tym myślał, poczuł się nagle strasznie stary. Gdyby nie kochał życia tak mocno, dawno wybrałby
Katakumby, gdzie od tysiącleci spoczywali jego
przodkowie.
Poły czarnego prochowca rozwiewał zimny,
listopadowy wiatr, niosący ze sobą drobne krople deszczu. Wymarzona pogoda na spacer. Włodek wciągnął do płuc wilgotne, rześkie powietrze,
a na jego bladym obliczu pojawił się rumieniec.
Uwielbiał chwile, gdy sroga Matka Natura przytrzymywała większość istot ludzkich w ciepłych
domostwach. Dawniej było inaczej, ludzie bali się
ciemności i nikt przy zdrowych zmysłach nocą nie
wychodził. Teraz uliczne światła naśladują dzień,
a ulice tętnią życiem praktycznie do białego rana.
Kiedyś noc była schronieniem dla kogoś takiego,
jak on. Teraz jest sprzymierzeńcem, lecz już nie
68
chroni, jak za dawnych lat. Mógł wyjechać na wieś,
ale przecież stamtąd właśnie uciekł. Nic nie przerażało go bardziej niż myśl, że zostanie sam. Bliskość
innych wampirów dawała poczucie bezpieczeństwa. Wstyd przyznać, ale bliskość ludzi również.
Odgłosy budzącego się miasta zwykle wpływały
na Włodka kojąco – kołysały do snu swoją miarową melodią. Tym razem było inaczej. Pomiędzy
dźwięki ulubionej kołysanki wdarł się niepokojący zgrzyt, kakofonia pomieszanych nut. Pukanie
do drzwi, hałas na klatce schodowej, szuranie kapci, podniesione głosy, nerwowe rozmowy. Wampir
z trudem otworzył powieki. Planował długi odpoczynek po nieprzespanej nocy. Zrezygnowany
zwlókł się z pościeli i wyjrzał przez wizjer. Ten, kto
do niego zapukał, schodził właśnie po schodach.
Odczekał chwilę i otworzył drzwi. Na wycieraczce
leżała koperta. Podniósł ją i wycofał się do mieszkania. Zaproszenie na zebranie mieszkańców?
Podwyżka czynszu? Czuł emocje falujące między
murami kamienicy i zaczął bać się tego, co ujrzy
na kartce papieru.
– Proszę pana, proszę pana! Dzień dobry! Słyszał pan już? – drobna babinka spod dziewiątki
wydawała się być bliska zawału.
Włodek rzadko wychodził z domu za dnia, ale
tym razem sytuacja była krytyczna. Zerknął spod
szerokiego ronda czarnego kapelusza i poprawił
ciemne okulary.
– Tak, dostałem zawiadomienie.
– I co teraz? Co teraz? Ja nie mam dokąd pójść…
– starszej pani załamał się głos.
– Spokojnie, przecież zaproponowano nam lokale zastępcze.
– Zastępcze? Pan nie wie, co to za zastępcze! To
slumsy są, proszę pana! Za stara jestem, żeby coś
takiego przeżywać. Chciałam tutaj spokojnie spędzić jesień życia i umrzeć! – trzęsący się głos płynnie przeszedł w urywany szloch.
Wampir dotknął ramienia sąsiadki, przesyłając
jej przy tym potężną dawkę uspokajającej energii.
Spojrzała na niego zaskoczona, wymamrotała, że
musi się położyć i wróciła do swojego mieszkania.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Sceny z życia wampirów
Włodek wyszedł na ulicę. Nie lubił światła
dziennego. Lata tradycji zepchnęły jego gatunek
w mrok, ale nie było prawdą, że słońce jest dla
wampirów zabójcze. Trochę piekły go oczy, trochę
gorzej widział, musiał chronić skórę niemal pozbawioną pigmentu, jednak dzień nie był w stanie
wyrządzić mu większej krzywdy niż poczucie dyskomfortu. Opatulił się płaszczem po sam nos i ruszył w kierunku nowej części miasta.
Siedziba firmy deweloperskiej mieściła się
w jednym z niedawno wybudowanych biurow-
ców. Budynek epatował odpychającą dla wampira
nowoczesnością. Przezroczysta winda zawiozła
go prosto na czwarte piętro. Wolałby skorzystać
ze schodów, ale natrętnie uprzejmy portier niemal
siłą wepchnął go do akwarium, wędrującego to
w górę, to w dół.
Na widok nietypowego interesanta sekretarka
stanęła na baczność, upuszczając pilnik do paznokci.
– Był pan umówiony?
– Chciałbym rozmawiać z dyrektorem.
– Nie może pan wejść, jeśli nie był pan umó-
rys. Magdalena Mińko
QFANT.PL
- numer 3/09
69
opowiadanie
Ałła Zalewska
wiony.
Włodek niecierpliwie machnął ręką w skórzanej
rękawiczce i sekretarka – kompletnie zdezorientowana – klapnęła ciężko na swój fotel.
Dyrektor, z początku zaskoczony niespodziewaną wizytą, szybko przybrał służbową pozę, pełną kontrolowanej nonszalancji.
– Zapraszam, co pana do nas sprowadza? Obsługą klientów indywidualnych zajmuje się nasze
biuro, piętro....
– Przyszedłem do pana.
– Słucham wobec tego.
– Wykupił pan kamienicę przy ulicy Malinowej.
– Tak, to prawda, ale nie tyle kamienicę, co teren pod kilkoma starymi budynkami. Już dawno
przeznaczono je do rozbiórki, więc nie ma znaczenia, czy zrobiłoby to miasto, czy nasza firma.
– Dlaczego mieszkańcy dowiadują się o tym dopiero teraz? I dlaczego dostaliśmy tak krótki termin opuszczenia budynku?
– Proooszę pana. W sąsiednich dwóch budynkach już nie ma lokatorów, a w waszej kamienicy
mieszka dosłownie kilka osób. Nie możemy opóźniać prac budowlanych. Mamy podpisane kontrakty. Powstaje nowe osiedle i każde opóźnienie
to ogromne koszty!
– Widzę, że jest pan oszczędny. Ile pan oszczędzi, przesiedlając nas do baraków?
Włodek potrafił w niewielkim stopniu wpływać
na ludzkie myśli i zachowania, ale tutaj stanął twarzą w twarz z korporacją – tworem ukształtowanym na podobieństwo smoka, któremu w miejsce
odciętej głowy odrastają trzy nowe. Zdjął okulary
i wytarł czoło. Fosforyzująca zieleń oczu wampira na pewno zadziwiłaby jego rozmówcę, lecz ten
był zbyt zajęty właśnie rozpoczętą rozmową przez
telefon komórkowy. Włodek po prostu wstał i wyszedł.
Po raz pierwszy w życiu poczuł się tak bezsilny. Znowu przebiegła mu przez głowę myśl, że być
może na niego już czas...
– Daj spokój! Przecież u nas zawsze znajdzie się
dla ciebie miejsce! Nie martw się, ostatnio dołączył
do nas Stefan, jest mniej więcej w twoim wieku
i bardzo mu się tu podoba.
70
Młody wampir uśmiechał się przyjaźnie, ukazując swoje białe, przerośnięte kły. Kły robiły wrażenie od wieków, jednak uzębienie nie miało żadnego
związku ze sposobem odżywiania się wampirzego
rodu. Pełniło raczej funkcję „odstraszacza”.
Włodek westchnął ciężko.
– A oni? Ci wszyscy ludzie, którzy ze mną
mieszkają?
– Nie rozśmieszaj mnie. Coś cię łączy z tymi żałosnymi istotami?
– Po pierwsze, te żałosne istoty rządzą obecnie
światem, z którego dobrowolnie się wycofaliśmy.
Jesteśmy u nich gośćmi. Po drugie, oni mają uczucia.
– Kto by się przejmował uczuciami zwierząt,
które zawładnęły tą planetą, tylko po to, by ją
zniszczyć – młodzieniec nerwowo odgarnął długie, ciemne włosy. Trzeba przyznać, że dbał o wizerunek.
– Sam lubisz przebywać w ich towarzystwie, żeby
„pożyczać” te emocje, których im zazdrościsz.
Ciemnowłosy nie odpowiedział. Chyba zrobiło mu się głupio. Faktycznie, całą grupą chodzili
do klubów, gdzie mogli wmieszać się w tłum wystylizowanej wampirycznie, ludzkiej młodzieży.
Międzygatunkowe imprezy sprawiały im dużą
przyjemność.
Podjął decyzję. Doskonale rozumiał swoich
sąsiadów. Starych drzew się nie przesadza, a już
na pewno nie w takie warunki. Sam czuł się stary i wypalony. Chociaż ciało nadal miał sprawne,
umysł był niewyobrażalnie zmęczony. Trzysta lat.
I tak wytrzymał długo. Odkąd świat stał się zbyt
mały dla obu rozumnych gatunków, stopniowo –
jeden po drugim – odchodzili Najstarsi. Wkrótce
zostali tylko ci, którzy nie znali Starego Świata, ale
i oni szybko nużyli się egzystencją. Odchodzili.
Włodek był tak samo znużony, wiedział jednak, że
nim zdecyduje się odejść, musi zrobić coś, czego
wymaga od niego niedawno odkryte sumienie.
Wampir rzadko spotykał się z życzliwością.
Przed wiekami jego pobratymcy otrzymywali piętno odmieńców, budzili strach i obrzydzenie. Krążyły wokół nich fantastyczne historie o krwiopijcach, którzy bez skrupułów mordują niewinnych
ludzi. Teraz nikogo nie obchodzi kim jesteś, co robisz, jak żyjesz i gdzie, bylebyś nie pchał się niko-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Sceny z życia wampirów
mu w przestrzeń interpersonalną i nie kłuł w oczy.
Obojętność, lekko podszyta wrogością, zalewała
świat. Co gorsza, szarzały powoli ludzkie emocje,
te smakowite wibracje kory mózgowej, wybuchy
w klatce piersiowej, rwące rzeki tętniącej krwi...
Kto jeszcze umie kochać? Kto byłby gotów oddać
życie za przyjaciela? Kto jest szczęśliwy? Ludzie
tracili powoli to wszystko, dzięki czemu warto żyć,
a Włodek tracił motywację, by jeszcze tu przebywać. Kamienica na Malinowej jawiła mu się jedyną ocalałą twierdzą wszelkich moralnych wartości.
To nie mogło się tak skończyć. Musiał coś zrobić.
Po prostu musiał. Nawet gdyby wszystko miało prysnąć wraz z ostatnim oddechem ostatniego
mieszkańca.
Kamienica była żywym tworem. Zamiast naczyń krwionośnych przecinały ją nitki wzajemnych relacji, zależności i uczuć. Tutaj nikt nie był
sam, mimo że okrutny los wrzucił do tego worka
kilkanaście opuszczonych dusz. Drobne sąsiedzkie przysługi, ciepłe spojrzenia, troska – niby nic,
a może uratować życie. Pan Józef co miesiąc dostaje nową porcję leków, chociaż jego renta starczałaby ledwo na połowę z nich. Pani Zofia nie może
chodzić z powodu chorej nogi, ale codziennie ktoś
robi dla niej zakupy. Państwa Leśniewskich nie
stać na przedszkole, więc ich mała córeczka zostaje
pod opieką pani Lucyny, gdy jej rodzice są w pracy. Dziewczynka uwielbia starszą panią i nazywa ją
babcią.
Nawet dla niego, wampira, znalazło się miejsce
w tej niewielkiej rodzinie. Pomimo nietypowej,
zbyt wysokiej i smukłej sylwetki, spiczastych uszu
i niezwykłych tęczówek był dla sąsiadów „miłym
panem Włodkiem”. Uśmiechali się na jego widok, zagadywali, nieustannie zapraszali na brydża,
choć nigdy z takich zaproszeń nie korzystał. Kiedy długo nie wychodził z mieszkania przychodzili
sprawdzić, czy wszystko w porządku. Z początku
próbował zatrzeć swój wizerunek w ich umysłach,
ale odnajdywali go, gdy tylko osłabił czujność.
Opiekowali się nim. Teraz nadeszła chwila, by on
zaopiekował się nimi.
– Panie Stefanie, a pan, co o tym sądzi?
– Po pierwsze mówmy sobie po imieniu. Po drugie, uważam że to świetny pomysł. Nie ujmując nikomu... mam już trochę dość młodzieży. To jednak
QFANT.PL
inny świat. Dzieci XXI wieku. Nie to co my, stare
próchna.
Włodek roześmiał się. Zwykłemu, ludzkiemu
obserwatorowi niezwykle trudno byłoby ocenić
ich wiek. Oblicza obu wampirów, mimo niespotykanej, woskowej wręcz gładkości, miały w sobie
rys mądrości życiowej i doświadczenia, charakterystyczny dla starców.
Stefan przyjechał tu ze wsi zabitej dechami,
w pobliżu której wynajmował niewielki dworek.
Posiadłość była urocza, lecz leżała zbyt daleko
od Miejsca Mocy i wampir nie czuł się tam najlepiej. Zdecydował się na przeprowadzkę, gdy dowiedział się, że dzieci Laury założyły swoistą komunę
w miejskiej dżungli, zaledwie kilka kilometrów
od jednego z najważniejszych ziemskich czakramów. Pożywienia było więc w bród, ale na tym
kończyły się dobre strony nowego mieszkania.
Stefan zupełnie nie mógł się odnaleźć w centrum
zatłoczonego, hałaśliwego miasta. Dziwił się młodym. Wampiry z natury były samotnikami, nawet
rodzeństwo nie zwykło ze sobą mieszkać. Dziwił
się, jednak sam – bardziej lub mniej świadomie –
szukał towarzystwa. Może samotność to rodzaj epidemii? Propozycja Włodka spadła mu jak z nieba.
Nie był jeszcze gotów, by odejść, za to bardzo chętnie zmieni miejsce zamieszkania. Nawet za cenę
przebywania z ludźmi. Podali sobie ręce.
Wszystko odbyło się błyskawicznie. Po prostu,
nie było na co czekać. Właściciel posesji wybałuszył oczy, gdy usłyszał proponowaną sumę. To
znacznie więcej niż willa była kiedykolwiek warta,
nawet ze swoją kilkuhektarową działką, toteż nie
stanowiło dla niego problemu, żeby w trybie natychmiastowym wymówić wynajem kilku firmom.
Potem było już z górki. Ekipy remontowe, zmotywowane solidną premią, wyrobiły się w trzy tygodnie, wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.
Włodek nie umiał powstrzymać wzruszenia,
gdy z ukrycia obserwował rozpromienione twarze
sąsiadów, którzy właśnie ujrzeli swój nowy dom.
Akcja została doskonale zorganizowana. W umówiony dzień pod kamienicę zajechały ciężarówki
z firmy organizującej przeprowadzki. Ludzie byli
przekonani, że za moment trafią do rozpadającego się samotniaka, w którym rządził niepodzielnie kwiat miejskiego menelstwa. Gdy stanęli przed
- numer 3/09
71
opowiadanie
Ałła Zalewska
pięknie odnowionym, trójkondygnacyjnym budynkiem otoczonym przez wspaniały park, nie
wierzyli własnym oczom. Zaczęli szeptać coś o pomyłce, ale wtedy wkroczył między nich Stefan,
który wcielił się w rolę gospodarza, i rozdał klucze
do mieszkań.
– A pan Włodek? Gdzie jest pan Włodek? Czy
dla niego też są klucze? – zapytała jedna z kobiet.
– Właśnie! Gdzie on jest? Nie widziałem, żeby
wynosił dziś rzeczy... – zaniepokoił się starszy pan.
Ukryty w cieniu rozłożystego dębu wampir pomyślał, że nie znalazłby lepszej inwestycji dla swoich oszczędności.
Siedzieli ze Stefanem na balkonie. Mieli dla
siebie całe piętro, resztę towarzystwa rozlokowali
na dwóch niższych poziomach. Był wyjątkowo ciepły, jak na tę porę roku, wieczór.
– To jest dopiero życie. Nie zdawałem sobie
sprawy, jak bardzo brakowało mi szumu drzew.
Włodek wciągnął w nozdrza upojny zapach
dymu. Ktoś palił liście na pobliskich działkach.
– Aż nie chce się stąd odchodzić.
– Kto powiedział, że musimy? Mamy czas. Całą
wieczność.
– Za wieczność podziękuję, ale kilka lat jeszcze
się przyda. A wiesz, że twoi podopieczni zorganizowali w pralni świetlicę?
– To, na co czekamy? Szachy stygną.
– Panie Włodku! Panie Włodku! – zdyszana
pani Lucyna dogoniła go na schodach, gdy wracał
72
ze spaceru. – Ale, powie mi pan? Ten drugi… Stefan? Stefan. To też jest wampir, prawda? Oj przepraszam, nie wiem czy lubicie taką nazwę. Wydaje
mi się, że wolicie „elfy”.
To była prawda.
Ałła Zalewska (1978r.)
Urodzona w Toruniu Olsztynianka, początkująca fantastka. W szufladzie trzyma zakurzony dyplom ukończenia filologii polskiej,
jednak na ścieżkę pisarską trafiła (zupełnym
przypadkiem) dopiero kilka miesięcy temu.
Pierwsza jej próba literacka zaowocowała debiutem na łamach Science Fiction Fantasy
i Horror. Obecnie autorka jest bardzo zajęta
szukaniem nowych pomysłów i inspiracji, które będzie mogła przekuć w słowo pisane.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
weryfikatorium
weryfikato
Piszesz?
atorium.pl
weryfikator
Pokaż swoje teksty na
naszym forum
i zobacz, co powiedzą o
nich nasi użytkownicy
katorium.pl
torium.pl
weryfikato
weryfikatorium.pl
QFANT.PL
- numer 3/09
73
opowiadanie
Jakub Jałowiczor
74
Efekt śnieżnej kuli
Gęsty lepki śnieg padał na szybę samochodu,
którym jechał T.G. Latarnie miejskie dla oszczędności energii przyciemniono, Warszawę spowijał
wieczorny mrok. Jezdnia była śliska, pojazdem rzucało na boki. Ale ewentualna stłuczka była ostatnia
rzeczą, o jaką T.G. się w tej chwili martwił. Miał
na głowie zupełnie co innego.
Ilu żołnierzy mają Sowieci? Gdzie są teraz ich
wojska? I najważniejsze – co z wyrzutniami? Musiał się tego dowiedzieć od Mewy. Natychmiast.
Informacje, które docierały do rezydujących
w Langley zwierzchników T.G., wyrwały ich z poczucia błogiego odprężenia. Sowieci szykowali
wojnę. Manewry pod kryptonimem Sojuz 80 były
tylko przykrywką przygotowań do inwazji. Atak
na Polskę wydawał się kwestią najbliższych dni.
Tymczasem siły Paktu Północnoatlantyckiego były
ślepe jak skazaniec w opasce na oczach. Gęste zimowe chmury zasłaniały widok satelitom szpiegowskim. Oficerowie oglądający fotografie klęli
w żywy kamień. Zdjęcia przedstawiały jednolitą
szarą masę. Gdzieś pod tą masą przesuwały się
pancerne kolumny Armii Czerwonej, czekające
na rozkaz, by ruszyć w głąb kraju buntowszczików.
Kraju, który – wedle słów Stalina – stanowił przepierzenie oddzielające ZSRR od Niemiec. I w którym znajdowały się wyrzutnie rakiet z głowicami
nuklearnymi.
Oczywiście Sowieci nie uzbroili Polaków w broń
atomową. A nuż trafiłby się jakiś nawiedzony romantyk, który zdążyłby je posłać w kierunku odwrotnym od planowanego, zanim położyłaby go
kula politruka? Nie, polacziszki nieobliczalni. Ale
to oni mieli wyzwolić spod jarzma kapitalizmu Danię i północne Niemcy, więc rakiety jądrowe były
im potrzebne. Dlatego posiadali wyrzutnie. Głowice mieli dostać od Rosjan, gdy tylko przyjdzie
rozkaz odpalenia.
Dochodziła 22.30. T.G. zjechał stromą i krętą ulicą Karową, co przy panujących warunkach
graniczyło z próbą samobójczą. Krążył po mieście
już od dwóch godzin, żeby upewnić się, że nikt go
nie śledzi. Dzięki połączonemu z samochodowym
radiem urządzeniu podsłuchiwał też komunikaty
esbeków raportujących na bieżąco prowadzenie
figurantów. T.G. pojechał Wisłostradą w prawo,
a na skrzyżowaniu z Tamką zawrócił. Pod czwartą
latarnią, licząc od ulicy Lipowej, miała leżeć przesyłka od Mewy. Kilkunastocentymetrowa warstwa
śniegu powinna ukryć ją przed przypadkowymi
przechodniami.
Mewa był informatorem CIA, najlepszym, jakiego Agencja miała w całym bloku wschodnim.
Dzięki dostępowi do najważniejszych dokumentów polskiego Sztabu Generalnego i spotkaniom
z generałami sowieckimi przekazywał materiały
pochodzące z samej góry. Współpracował z Amerykanami już od dziewięciu lat. Ale jeszcze nigdy
na wiadomość od niego Waszyngton nie czekał
z taką niecierpliwością jak teraz.
Na przeciwległym pasie pojawił się radiowóz,
ale na szczęście nie zatrzymał się. Agent był już
niemal u celu, gdy nagle krew ścięła mu się żyłach.
Tuż przed nim przejechał pług śnieżny. Metalowa
łopata odrzuciła śnieg z prawego pasa na ciągnący
się wzdłuż ulicy trawnik, tworząc długą, wysoką
na dobre pół metra zaspę.
T.G. zaparkował na poboczu i wyskoczył z samochodu. Przyklęknął obok niego i zaczął gorączkowo rozgrzebywać śnieżną hałdę. Dla bezpieczeństwa musiał zgasić światła samochodu, więc szukał
prawie po omacku. Rozdrabniał śnieg w palcach,
ale nie znajdował niczego. Kopał coraz dalej i głębiej. Ręce grabiały mu od mrozu, a jednocześnie
zalewała go fala gorąca. Mijały minuty, a przesyłki
ciągle nie było. Po kwadransie agent miał już plecy i piersi zupełnie mokre od potu. Jeszcze kilka
desperackich ruchów… Jest! T.G. nie wierzył własnemu szczęściu. Ale nie mylił się, trzymał w rękach owinięte w celofan opakowanie po kefirze.
Wewnątrz znajdował się list. Nie było czasu na napawanie się sukcesem, musiał natychmiast przetłumaczyć informacje i przesłać je do Waszyngtonu.
– Ciekaw byłem, obywatelu, czego wy tak szukacie w tym śniegu.
T.G. odwrócił się gwałtownie. Stojący za nim
milicjant złośliwie się uśmiechał.
***
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Efekt śnieżnej kuli
Sala Kongresowa? Trudno o gorszeAłła
miejsce
wami w rytm zgrzytających gitarowych akordów.
Zalewska
na występ zespołu takiego jak P.O.D. Dźwięk Kolorowe światłą pulsują przed oczami. Artyści
uderza jak fala sztormu, dredowaci faceci na sce- brodzą w sztucznym dymie, zalewa ich czerwień
nie o mało nie eksplodują, a idioci z Urzędu ds. reflektorów, a kiedy dźwięk uderza mocniej, scena
Kultury wymyślili sobie, że publiczność obejrzy rozjarza się oślepiającą jasnością. Dzikus i Tomek
widowisko siedząc grzecznie na krzesełkach. Bez stoją obok siebie i falują rytmicznie ze wszystkiżartów, siedzieć na czterech literach i wsłuchiwać mi. Dzikus zdjął flanelową koszulę i przewiązał się
się w popisy wirtuozów to można w filharmonii. nią w pasie. Tomek ściągnął podkoszulek. Kiedy
Metalu słucha się całym sobą. Muzyka przeszywa podnosi głowę, dredy drapią go w plecy. Śmieszne
cię na wylot i podrywa z miejsca, gitarowy łomot uczucie. Wtem muzyka cichnie. Ale tylko na mowali ci się na głowę ze wszystkich stron, otacza cię ment. Perkusja jak seria z karabinu – i zaczyna się
krzyk setek rozentuzjazmowanych fanatyków cięż- rzeź.
kiego brzmienia. Nie, tu po prostu nie da się spoTomek trzyma ręce nisko, chroniąc brzuch. Pokojnie stać.
pycha ludzi stojących z przodu. Jakiś łokieć trąca
Oczywiście urzędowi specjaliści od młodości go w plecy. Wszyscy skaczą na siebie, na oślep, beznic by z tego nie zrozumieli. Tłumaczyć im, że ładnie. Dzikus próbuje ustać w miejscu, młóci ręod czasów Rolling Stonesów trochę się zmieniło – kami. Tomek podskakuje, zderza się z innymi. Jest
próżny trud. A zmieniło się na przykład zachowa- gorąco, ciała spływają potem. Nad wszystkim gónie publiczności w czasie koncertu rockowego.
ruje potężny hałas. Już nie powolne dudnienie, nie
Krzesła są za blisko sceny, nie ma miejsca jazgot, jak w starym punku, i nie grunge’owy brud,
na zrobienie dymu. No to trzeba je przestawić. Jak ale czysty warkot gitary, wspieranej przez ciężki
na wytwór gospodarki PRR stawiły dziarski opór, bas i tłukący w zawrotnym tempie bęben. Wokaliale co to jest dla kilkuset par glanów? Rzędy drew- sta wyrzuca z siebie gardłowy krzyk, a publiczność
nianych siedzeń kruszą się jak próchno. No, teraz jest jak w ekstazie. Błyska stroboskop. Następują
przestrzeni wystarczy. Artyści są trochę zdezorien- po sobie ułamki sekund światła oraz ciemności,
towani. Co tu się dzieje? Rozróba jakaś? Mamy w której nie widać zupełnie niczego. Jakby oglądaprzerwać? Milicja nie interweniuje, a sytuacja za- ło się kolejne klatki filmu. Przed Tomkiem stoi łysy
raz wraca do normy.
chłopak. Niski, ale muskularny. Ma na sobie czarTomek przyszedł tu nie tylko dlatego, że lubił ną koszulkę z trupią czaszką, skórzany pas nabity
P.O.D. Prawdę mówiąc, znalazłoby się sporo kapel, ćwiekami, na rękach pieszczochy. I tymi pieszczoktórych słuchał chętniej. Ale żadna z nich nie mia- chami tłucze wszystkich dookoła. Strach podejść.
ła w sobie tego, co występ amerykańskich gwiazd. Dzikus zniknął gdzieś w tłumie, nie da się go teraz
Zapach Zachodu, możliwość zobaczenia na wła- szukać. Wokalista przybija piątki stojącym najblisne oczy świata znanego jedynie z emitowanych żej fanom. Hałas, dym, pogo…
raz na tydzień filmów. Wizyta ludzi z wolnego kraMilicja zaatakowała zaraz po zakończeniu konju, w którym nie ma zomowców, Komitetów ds. certu. Na wychodzących z Sali Kongresowej ludzi
Młodzieży, sowieckich generałów i uszatego karła natarło kilkudziesięciu kadetów ZOMO. Raczej dla
w telewizji. I gdzie nie trzeba posłusznie recytować treningu niż z rzeczywistej potrzeby. Był gaz, arbełkotu o niewzruszonej przyjaźni i współpracy, matki wodne (bardzo przyjemne w środku zimy),
który kiedyś doprowadzał do wściekłości, a teraz trochę pałowania. Nikt nie podjął walki. O co tu się
już tylko upadla.
bić? Przed koncertem co innego. Wtedy było ostro,
Tomek zdjął grubą frotkę, którą spinał dredy, bo okazało się, że są dwie kolejki i nie ma pewnoi potrząsnął głową. Zegarek dla bezpieczeństwa ści, że dla tych z drugiej wystarczy miejsca w sali.
schował do kieszeni spranych bojówek. Trącił Zrobiła się bitwa na całego, dwie suki poszły z dyw ramię Dzikusa. Ten uśmiechnął się szeroko. Ro- mem. Dopiero przyjazd wozu pancernego uspokoił
bimy kocioł! Dzikus odgarnął czarne włosy z czoła sytuację. Ale teraz lepiej po prostu zwiewać, gdzie
i ruszył pod scenę.
pieprz rośnie.
Muzyka jest powolna, publiczność macha głoTomek i Dzikus prysnęli do pierwszego lepsze-
QFANT.PL
- numer 3/09
75
opowiadanie
Jakub Jałowiczor
76
go autobusu. Przez chwilę nie mówili nic. Gardła
mieli kompletnie zdarte. Bolały ponaciągane karki
i obite plecy. W uszach przeciągły pisk. Dzikusowi
puchło oko, w które dostał czyjąś głową. Do jutra
będzie fioletowe. Kto wie, co jeszcze zacznie boleć,
gdy opadną emocje. Słowem – rewelacyjny koncert.
Amerykański zespół u szczytu świetności zagrał
w Polskiej Republice Rad! Kiedy zapowiadała go
telewizja, Tomek myślał, że to jakiś propagandowy
wymysł. Tak jak wtedy, kiedy sprzedano tysiące biletów na występ Smashing Pumpkins na Stadionie
Śląskim, a potem szef Urzędu ds. Młodzieży gdzieś
zniknął. A wpływy z biletów razem z nim. Ale tym
razem oszustwa nie było. P.O.D. już od dłuższego czasu chciało zorganizować trasę koncertową
za żelazną kurtyną. Początkowo władze zgodziły
się na jedynie na występ na Placu Czerwonym, ale
w końcu zezwoliły, by kapela w drodze powrotnej
zatrzymała się jeszcze w Warszawie.
Autobus brnie przez zaśnieżone ulice, krąży
po mieście, jakby szukał najdłuższej drogi. Wszystko w tej cholernej republice ustawiają propagandyści, nawet trasy komunikacji miejskiej. Zamiast
pruć prosto na Bielany, rozklekotany ikarus musi
jechać przez ruiny Nowego Miasta, mijać zryty
pociskami czołgowymi plac Krasińskich, okrążać
stojący na rogu Nowotki i Muranowskiej monumentalny pomnik generała Jaruzelskiego. Pamiętajcie, polaczki, kto tu rządzi i co wam zrobi, jak się
będziecie stawiać. Jakby było trzeba przypominać.
Tomek był u siebie dopiero po godzinie. Pokazał
dowód osobisty żandarmowi siedzącemu w dyżurce przy wejściu do bloku. Żandarm znał go – miał
obowiązek znać wszystkich mieszkańców – ale bez
dokumentu nie mógł wpuścić nikogo. Chłopak wjechał na siódme piętro śmierdzącą moczem windą.
Było już późno, więc klucz w drzwiach mieszkania
przekręcił najciszej jak mógł. Tymczasem w kuchni paliło się światło. A mężczyzna, który siedział
przy stole, palił papierosa.
– Siadaj – powiedział mężczyzna tonem urzędnika przyjmującego petenta. Miał twarz, o której
nie można było powiedzieć zupełnie nic. Ubrany
był w szarą marynarkę. – Jak się udał koncert? –
spytał.
– Świetnie – szepnął Tomek. Niby wiedział, że
oni zawsze przychodzą w najmniej spodziewanym
momencie, ale dlaczego akurat teraz…?
– Mówi ci coś nazwa Marlboro? – gość popatrzył Tomkowi w oczy. Pod sufitem kłębił się powoli dym.
– O ile wiem, to marka amerykańskich papierosów – odparł chłopak.
„Mściwe skurwysyny” – pomyślał. – „Przecież
to było tak dawno!”
– A czym się te papierosy różnią od naszych? –
pytał dalej mężczyzna w marynarce.
– Nie rozumiem – udał zdziwienie przesłuchiwany.
– Doskonale rozumiesz – zaprzeczył spokojnie
mężczyzna. – Bierze się dużą płachtę, pisze na niej
hasło, zwija w rulon, a do środka wkłada ulotki.
Całość związuje się sznurkiem i przymocowuje się
do niego zapalonego papierosa. Rulon wiesza się
za oknem. Potem można spokojnie zejść na dół.
Po chwili iskra papierosa dochodzi do sznurka
i przepala go. Płachta się rozwija i widać napisane
na niej hasło, a ulotki rozsypują dookoła. Ale uwaga, papieros – to musi być Marlboro. Ruski by zgasł
przed czasem.
Tomek wbił wzrok w ziemię. Wynalazł ten mechanizm parę miesięcy temu, a zastosował zaledwie
raz. Był pewien, że esbecja zdążyła już zapomnieć
o sprawie. On sam próbował, ale nie potrafił.
To było trzynastego kwietnia. Tomek chciał
uczcić pewną mało znaną rocznicę. Jego ojciec
pozostawił po sobie kilka podziemnych broszur
z dawnych czasów. Jedna z nich opisywała losy
polskich oficerów wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną. Ich masowe groby odkryli potem
Niemcy. Informację o znalezisku podano trzynastego kwietnia 1941 roku.
Tomkowi udało się sporządzić prawie dwieście
ulotek. Wrzucił je do zwiniętego w rulon transparentu, na którym czerwonymi literami napisał
„Katyń pamiętamy”. O jego akcji nie wiedział nikt
oprócz Doroty.
Poznał ją kilka tygodni wcześniej na imprezie.
Nie za bardzo wiedziała, co działo się w ostatnich
odcinkach „Prokurator Heleny W.” i „Alei Przyjaciół”, za to przyznała się, że lubi Herberta. Rzecz
jasna, nikt z obecnych na przyjęciu nie miał pojęcia, co to za jeden. Poza Tomkiem. Chłopak patrzył
w piękne orzechowe oczy Doroty, a serce waliło
mu jak perkusja kapeli thrash metalowej. Dorocie
podobało się, że Tomek próbuje coś zdziałać, w coś
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Efekt śnieżnej kuli
wierzy. Zwłaszcza, że wierzyli w to samo.
Tomek wywiesił swój transparent za oknem wysokiego bloku przy Świętokrzyskiej. Jak udało mu
się dostać do budynku zamieszkanego przez partyjnych dygnitarzy, nie powiedział nawet Dorocie.
Był z siebie niesamowicie dumny, kiedy zbiegał
po schodach do czekającej na ulicy dziewczyny.
Na jej delikatną buzię wystąpił rumieniec emocji.
Napis był widoczny z bardzo daleka. Ludzie
zadzierali głowy do góry, nie wierząc własnym
oczom. Wiatr rozrzucił ulotki po ulicy. Kilku przechodniów podniosło je i przeczytało o sowieckim
ludobójstwie. Na ulicy zapanowało poruszenie.
Od lat nie było w Warszawie nawet najmniejszej
manifestacji, a tu w samym centrum miasta, w biały dzień, na bloku dla partyjnych ktoś wiesza tekst
o Katyniu? Niektórzy szybko się oddalali w obawie
przed prowokacją, ale parę osób zatrzymało się
przed budynkiem. Jakiś staruszek miał w oczach
łzy.
Akcja pacyfikacyjna trwała pół minuty. Obok
skrzyżowania Świętokrzyskiej z Marszałkowską
zatrzymał się radiowóz. Oficer MO podniósł z ziemi ulotkę, spojrzał na pospiesznie ściągany przez
dozorcę transparent, wyjął z kabury pistolet, strzelił do pierwszej z brzegu osoby, po czym wsiadł
do samochodu i odjechał. To wystarczyło. Ludzie
rozpierzchli się na boki i w mgnieniu oka ulica całkowicie opustoszała. Został tylko Tomek, który jak
skamieniały patrzył na leżącą na chodniku Dorotę.
Chłopak zorientował się, że płacze, dopiero
po długiej chwili. Wspomnienia, które chciał wyrzucić z pamięci, wróciły ze zwielokrotniona siłą.
Nie próbował nawet powstrzymać targających nim
spazmów. Mężczyzna w marynarce milczał.
– Nie możemy wskrzesić umarłej – powiedział
wreszcie. – Ale możemy sprawić, by tamte wydarzenia nigdy nie miały miejsca.
***
Facet włamuje się do domu, nie pozostawiając
śladów na drzwiach, urządza przesłuchanie, wie
o tobie więcej niż ty sam, nawet wygląd ma stuprocentowo esbecki, a twierdzi, że walczy o niepodległość Polski? To się Tomkowi w głowie nie mieściło. Ale już łatwiej było uwierzyć w jego szczere
QFANT.PL
intencje niż w to, że zmajstrował wehikuł czasu.
Tymczasem wehikuł stał sobie spokojnie na środku garażu i nie obchodziło go, w co chłopak wierzy, a w co nie. Obok wehikułu stał niedawny gość
Tomka oraz człowiek w białym kitlu. Tworzyli dość
ciekawą parę. Pierwszy – szary i bez właściwości,
drugi – chodząca karykatura Einsteina: siwy, z gęstą i zmierzwioną brodą i wzrokiem wskazującym
na ograniczony kontakt z rzeczywistością. Szary
przedstawił się (wreszcie) jako Kotwicki, a kolegę
tytułował Profesorem. Twierdzili, że należą do jakiejś organizacji, która znalazła sposób na oderwanie Polskiej Republiki Rad od Związku Sowieckiego i utworzenie niepodległego państwa polskiego.
– Nie ma co mówić o szansach powstania,
bo nie ma nawet szans na powstanie – tłumaczył
Kotwicki. – Twoje pokolenie, młody człowieku, to
pokolenie nie wierzących w nic degeneratów. Alkoholizm i narkomania są normą, pod względem
liczby samobójstw przegoniliśmy Szwecję i Japonię, a to jest niezłe osiągnięcie. Nie ma i nie będzie
ludzi wybitnych, bo każdy, kto zaczyna wystawać
ponad przeciętną, zostaje zlikwidowany. Zrozumiesz przyczyny tego stanu rzeczy, kiedy opowiem
ci historię ostatnich trzech dekad. Słyszałeś kiedyś
o Solidarności?
***
Nie czekali, aż gospodarz otworzy. Kiedy stanął
w przedpokoju w piżamie, bardziej zaskoczony niż
przestraszony, drzwi były już do połowy rozrąbane
siekierami.
– Zabieraj tylko płaszcz, zaraz wracasz – powiedział oficer MO.
– Jezu, środek nocy…
– Zamknij się!
Wpadli do środka, wykręcili mu ręce, zacisnęli kajdanki na przegubach. Było ich czterech: ten
oficer, dwóch funkcjonariuszy w kaskach z pleksiglasową szybką osłaniającą twarz, a do tego żołnierz z automatem przewieszonym przez ramię.
Narzucili na aresztowanego kurtkę i wywlekli go
z domu. Jego żona straciła głowę. Nie wiedziała –
biec za nimi czy uspokajać płaczące dziecko?
– Nie drzyj się, suko głupia, mówię, że on zaraz
wraca – rzucił jej na odchodnym oficer.
Nie wrócił ani zaraz, ani później. Tak samo
- numer 3/09
77
opowiadanie
Jakub Jałowiczor
jak prawie pięć tysięcy innych działaczy opozycji.
Przywódcy Solidarności, księża, uznani za niebezpiecznych nauczyciele i artyści. Wszyscy oni zostali
załadowani do pociągów i wywiezieni na wschód.
Nigdy więcej ich nie widziano. Była noc z siódmego na ósmego grudnia 1980 roku.
Aresztowania stanowiły zaledwie początek operacji. W kilka godzin po ich rozpoczęciu granicę
Polski przekroczyły czołgi: piętnaście dywizji radzieckich, dwie czechosłowackie i jedna wschodnioniemiecka. Wspierały je wojska PRL: 4. i 12.
dywizja zmechanizowana oraz 5. i 11. pancerna.
Niemcy zajęli północno-zachodnią część kraju
ze Szczecinem i Poznaniem, Czesi i Słowacy – południe, w tym Górny Śląsk, a Rosjanie całą resztę – wschód, centrum razem z Warszawą, Łódź,
Kraków, aż po Wrocław. Miasta w zasadzie nie stawiały oporu. Ludzie byli zaskoczeni, pozbawiono
ich przywódców, w dodatku wyłączono telefony,
uniemożliwiając kontakt. Precyzja, z jaką przeprowadzono akcję, była przebłyskiem jakiegoś diabolicznego geniuszu.
W specjalnej odezwie do żołnierzy enerdowskich Breżniew podkreślił, że powrót wschodnich
landów do ojczyzny jest ważnym krokiem na drodze ku scaleniu Niemiec w jedno państwo. Tymczasowo utworzono tam komisaryczny zarząd złożony z Polaków i Niemców. System
sprawdził się bezbłędnie, jedni i drudzy natychmiast wzięli się za łby, więc potrzebny
był arbiter, który decydował o wszystkim
za nich.
Do pierwszego starcia doszło na Górnym
Śląsku. Na wieść o zbliżających się czołgach
górnicy zamknęli bramę jednej z kopalni
i zaostrzyli kilofy. Czescy żołnierze doskonale pamiętali, kto w 1968 roku zaproponował Związkowi Radzieckiemu pomoc
w stłumieniu Praskiej Wiosny. Zresztą
propagandyści, którzy przypominali im, że
z ludnością kraju, któremu Czechosłowacja
zawdzięcza uratowanie socjalizmu, trzeba
się obchodzić ostrożnie, doskonale wiedzieli, co robią. Ciężkie pociski rozerwały
bramę. Na teren zakładu wpadła piechota.
Zginęło siedmiu Polaków.
Jedynie w Warszawie udało się na moment zaskoczyć sowietów.
rys. Magdalena Mińko
78
Żołnierze w uszankach z czerwoną gwiazdą patrzyli tęsknym wzrokiem
na otwarte drzwi Katedry Polowej Wojska
Polskiego. Wewnątrz kościoła na pewno nie
było tak przenikliwie zimno, jak na wielkim, pustym placu, po którym hulał wiatr.
Nie wolno im było jednak wejść do środka.
Mieli stać w widocznym miejscu. Pięciu
czerwonoarmistów tłoczyło się zatem wokół
koksownika, a kilku innych kuliło wewnątrz
zaparkowanej pod klasycystycznym gmachem dawnej Biblioteki Narodowej szaro-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Efekt śnieżnej kuli
zielonej ciężarówki z płócienną budą. Koksownik
za nic nie chciał się zapalić, bo żołnierze nie dostali
drewna na rozpałkę. Próbowali użyć do tego gałęzi przyniesionych z przylegającego do placu parku
Krasińskich, ale te były mokre od śniegu. Po kilku bezskutecznych próbach jeden z krasnoarmiejców, dryblas o szerokiej azjatyckiej twarzy, wpadł
wreszcie na najprostsze rozwiązanie. Wbiegł pospiesznie do najbliższej klatki schodowej i zanim
zdążył się napatoczyć ktoś z dowództwa i zrobić
awanturę z powodu opuszczenia stanowiska, wrócił, dźwigając pod pachą rzeźbione krzesło. Sporo
wysiłku wymagało pocięcie bagnetami nogi na cieniutkie paski, ale w końcu się udało. Stare drewno
szybko zajęło się ogniem i już po chwili rozżarzył
się również koks. Na poczerwieniałych od mrozu
twarzach pojawiły się uśmiechy ulgi. Ktoś z radości
pomachał nawet nadchodzącemu ulicą Miodową
polskiemu żołnierzowi. Ten odmachał, a następnie
zdjął z ramienia kałasznikowa i posłał serię.
Jednocześnie zaterkotały dwa inne karabiny.
Jedna seria przecięła budę ciężarówki, druga podziurawiła maskę, zmieniając silnik w kupę złomu.
Żołnierz, który położył czerwonoarmistów
stojących przy koksowniku, miał może dwadzieścia lat. Był spokojny i opanowany, jakby spędził
na wojnie całe życie. Ogarnął wzrokiem pobojowisko. Żaden Rosjanin nie dawał znaku życia.
– Znikamy! – zawołał Polak do swoich dwóch
kolegów.
– Co ty, Staszek? Na piechotę? – Spytał go nerwowo tęgawy towarzysz. – Niepotrzebnie rozwaliliśmy samochód.
– Damy radę – uspokoił go zapytany. – W mieście tyle wojska, że nikt nie zwróci na nas uwagi.
Potem skombinujemy cywilne ciuchy i gdzieś się
zamelinujemy. Szybko, zanim ktoś da Ruskim
cynk.
Nie zdążyli. Od strony placu Bankowego dał się
słyszeć ryk potężnego silnika. Strzelanina zwabiła
czołg.
– Masz ten koktajl, Jacek? – Staszek zwrócił się
do milczącego dotąd trzeciego z przyjaciół. Ten
wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki półlitrową butelką po wódce wypełnioną przezroczystym
płynem.
– Chodźcie – zakomenderował krótko dowód-
QFANT.PL
ca.
Trzej buntownicy podbiegli do kamienicy stojącej na rogu Długiej i Miodowej i przywarli do ściany. Warkot narastał z każda chwilą, wtórował mu
chrzęst ciężkich gąsienic. Ziemia drżała pod ciężarem stalowego cielska.
Staszek wyjrzał ostrożnie zza węgła, odkręcając
jednocześnie zakrętkę butelki. Jacek zatkał szyjkę
kawałkiem szmaty i sięgnął po zapałki.
Ta sekunda rozciągnęła się na całą wieczność.
Staszek najpierw zobaczył wyłaniającą się zza rogu
opuszczoną nisko lufę, potem podłużny kadłub,
wreszcie wielką, płaską jak latający talerz z filmu
wieżyczkę.
„Tył kadłuba, zbiorniki paliwa, Boże, niech one
będę pełne…”.
Staszek przytknął szmatę do zapalonej przez
Jacka zapałki. Wyskoczył z ukrycia.
„Za Pyjasa, skurwysyny…!”.
Rzucił prawie na oślep. Nie patrzył na skutek,
natychmiast dopadł z powrotem muru. Ognisty
podmuch przeszedł za jego plecami. Eksplozja
zatrzęsła ziemią. Na skulonych żołnierzy posypały się kawałki gruzu. Huk powybijał szyby z okien
okolicznych budynków. Powietrze wypełniło się
śmierdzącym dymem.
– Jacek, Piotrek – wysapał Staszek. – Na moją
komendę zrywamy się stąd. – Odczekał chwilę. –
Już!
Popędzili w kierunku kościoła paulinów. Ich
podkute ćwiekami buty ślizgały się na chodniku.
Krótkimi seriami położyli czerwonoarmistów napotkanych koło Barbakanu. Pobiegli na nowomiejski rynek. Tam, o dziwo, nie zastali wroga. Strzałami z karabinów rozbili drzwi zamkniętej kawiarni
i weszli do środka. Potrzebowali chwili, żeby uspokoić się i zastanowić, co dalej.
Na skrzyżowaniu Miodowej z Długą pozostał
buchający ciemnoczerwonym płomieniem wrak
ciężkiego T-72. W niebo bił gęsty jak smoła dym.
Sowieci skierowali w ten rejon kilka czołgów,
wozów pancernych i nieco piechoty. Nie zaatakowali Nowego Miasta, lecz je zablokowali, strzelając
do każdego, kto próbował się wydostać. Dopiero
po kilku godzinach z dudnieniem silników i łopotem śmigieł nadleciały znad Pragi obładowane rakietami helikoptery.
Termit to środek zapalający składający się
- numer 3/09
79
opowiadanie
Jakub Jałowiczor
z tlenku żelaza, diżelaza oraz glinu. Płonąc, wytwarza on temperaturę blisko trzech tysięcy stopni,
co wystarcza, by stopić żelazo lub zniszczyć betonową konstrukcję. Proces spalania termitu polega
na wzajemnej wymianie atomów tlenu zawartych
w tlenkach, dlatego nie da się go ugasić przez zalanie wodą czy zasypanie piaskiem.
Swąd pożaru czuć było w całej Warszawie przez
wiele dni.
Przez Ludowe Wojsko Polskie przetoczyła się
po tych wydarzeniach fala dezercji. Wielu żołnierzy schroniło się w lasach. Szwadrony Służby Bezpieczeństwa i KGB jeszcze przed nadejściem wiosny wymordowały wszystkich, którzy nie zdążyli
wcześniej zginąć z głodu i zimna.
Dotychczasowy minister obrony narodowej
generał Jaruzelski wystąpił w telewizji, by poinformować o powstaniu Komitetu Obrony Demokracji. Jej przewodniczącym został Michaił Susłow,
a w składzie oprócz Jaruzelskiego znalazł się minister spraw wewnętrznych i dwóch innych generałów. KOD objął władzę na terenie całej Polskiej
Republiki Rad. PRR nie została oficjalnie proklamowana. Po co dodatkowo podgrzewać nastroje?
Nazwa ta padła mimochodem w przemówieniu
i odtąd władza używała jej, jakby państwo leżące
między Bugiem a Odrą i Wartą nigdy nie nazywało
się inaczej.
Zachodnie rządy były wobec komunistycznej
inwazji bezsilne. Na kilka dni przed nią prezydent
Carter wysłał do Moskwy depeszę ostrzegającą
przed skutkami ataku na Polskę, ale to było wszystko, co mógł zrobić bez szczegółowych informacji.
Zachodnie Niemcy milczały, podobnie jak Francja. Głos w obronie swojej ojczyzny miał podobno
zabrać Jan Paweł II, ale niespodziewanie zachorował. Osobisty lekarz papieża był akurat na kilkudniowym urlopie, a w klinice Gemelli zastępował
go zatrudniony niedawno Bułgar. Natychmiastowa
pomoc nie przyniosła rezultatu. Lekarz mógł jedynie stwierdzić zgon wskutek zawału serca.
***
Tomek słuchał opowieści z zapartym tchem.
Niektóre fakty znał z bibuł po ojcu, ale większa
część najnowszej historii stanowiła dla niego białą
plamę.
80
– Ten naród gnije i rozpada się – kontynuował
Kotwicki. – Cios zadany mu prawie trzydzieści lat
temu był śmiertelny. Od momentu najazdu szwadrony śmierci bezpieki działają nieprzerwanie,
eliminując najbardziej wartościowe jednostki. Wymordowano niemal całą inteligencję. Ginie każdy
uznany za mądrzejszego od bezrozumnej masy
dookoła. Oprócz naszej organizacji nie ma całej
republice w zasadzie żadnego podziemia. Ludzie
są bierni i zastraszeni. Mózgi wykastrowała im
„publicystyka ekonomiczna” wmawiająca im, że
są zerami i jedyne, co potrafią, to machanie łopatą
albo kilofem. Że nic się nie da zrobić, bo są „realia,
panowie, realia”, nie rzucaj się z szablą na czołgi,
a demokracja to nie dla nas, bo z tym narodem
inaczej niż siłą się nie da. I ludzie w to wierzą.
Buntują się tylko wtedy, kiedy się im obetnie przydziały żywnościowe. Wtedy – owszem, wychodzą
na ulice i gotowi są zabijać. Władza rzuca im jakieś
ochłapy, a przy okazji wyłapuje najaktywniejszych
buntowników. Przed koncertem, na którym byłeś,
setki osób ruszyły na milicję. Zabrano im igrzyska.
A kto pójdzie bić się o niepodległość? Ci, którzy
poszli, pewnego dnia po prostu zniknęli, tak jak
zniknął twój ojciec. Wkrótce podzielimy los Czeczenów, jeśli cokolwiek ci to mówi. Chyba, że odwrócisz bieg historii.
– Dlaczego akurat ja? – spytał Tomek, patrząc
Kotwickiemu w oczy.
– Bo masz powód. Jeśli ci się uda, nie dojdzie
do tego, co wydarzyło się w rocznicę odkrycia grobów katyńskich.
– Nie pozwalaj sobie! – syknął Tomek.
– Uspokój się, dzieciaku – twarz Kotwickiego
była jak głaz. – To jedyna szansa. Dla ciebie i dla
Doroty. I dla twojego ojca też. Zgadzasz się?
– Zgadzam się – odpowiedział chłopak, patrząc
w ziemię. – Co mam zrobić?
Wehikuł czasu wyglądał niepozornie. Dwie
szklane półkule o średnicy półtora metra połączone zawiasem tak, by można je było zamknąć.
Do jednej z nich przymocowany był ciekłokrystaliczny wyświetlacz i urządzenie przypominające
prymitywny silniczek elektryczny.
– Kucnij w środku – instruował Tomka Profesor. – Wylądujesz czwartego grudnia 1980 roku
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Efekt śnieżnej kuli
dokładnie w tym miejscu, w którym jesteśmy teraz.
Trzej opozycjoniści znajdowali się w parku
przylegającym do warszawskiej cytadeli. Po jednej
stronie mieli podziurawione okienkami strzelniczymi mury rosyjskiej twierdzy, po drugiej skarpę,
na której stały wille Starego Żoliborza. Wehikuł
ustawili na pustym od niepamiętnych czasów cokole pomalowanym na zielono-żółto-czerwono,
który lud Warszawy nazywał pomnikiem Boba
Marleya. Musieli się spieszyć. Dochodziła czwarta
nad ranem i było ciemno, ale milicyjny patrol mógł
się pojawić w każdej chwili.
– Nie myśl, że sami nie wykonalibyśmy tej misji
– tłumaczył Profesor – ale my w 1980 roku byliśmy
już na świecie. Doszłoby do sprzężenia jaźni, którego skutki trudno przewidzieć.
– Jeszcze jedno – zdążył zapytać Tomek, nim
Profesor opuścił nad nim szklaną pokrywę. – Jak
wy mnie właściwie znaleźliście?
– Jesteś na liście młodych gnoi – odparł Kotwicki. – To taki ranking prowadzony przez bezpiekę.
Mamy w niej swojego człowieka, pokazał nam twoje dossier. Nie zapomniano ci akcji ze Świętokrzyskiej. Masz zginąć w ciągu najbliższych tygodni.
– Dlaczego mi nie powiedzieliście? – przeraził
się chłopak.
– W twojej sytuacji mógłbyś to uznać za niezłe
rozwiązanie – wyjaśnił Profesor, po czym zamknął
kulę.
Elektryczny zgrzyt, błysk przed oczami, ssanie
w żołądku, jak w czasie jazdy ekspresową windą
w dół, a potem nagłe uderzenie w całą powierzchnię ciała. Tomek niepewnie otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Po jednej stronie miał cytadelę,
po drugiej skarpę. Wehikuł dalej stał na pomniku Marleya. Kotwicki i Profesor gdzieś zniknęli.
A na szklaną pokrywę padał gęsty lepki śnieg.
Chłopak wyszedł z pojazdu. Nie miał go jak
ukryć. „Cała nadzieja w tym, że nikt nie zwróci uwagi na półtorametrową szklaną kulę stojącą
na cokole na środku parku” – pomyślał. Zegar wehikułu pokazywał 21.32. Tomek ustawił na tę porę
własny zegarek, po czym ruszył piechotą wzdłuż
Wisłostrady. Według instrukcji Kotwickiego miał
w ciągu godziny znaleźć się na Powiślu.
Agent T.G. był niespokojny. Praca w CIA przy-
QFANT.PL
zwyczaiła go do ryzyka, ale tak ważnej sprawy nie
prowadził jeszcze nigdy. Jeździł ulicami Śródmieścia od godziny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie
z planem, za trzydzieści minut Mewa podrzuci
przesyłkę na umówione miejsce. „Odbiorę ją około
22.30” – pomyślał Amerykanin i kolejny już dzisiaj
raz spojrzał w lusterko wsteczne.
Tomek patrzył na ciemną plamę gotyckiego
kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny.
Bardzo chciałby móc wspiąć się na skarpę i przespacerować uliczkami Nowego Miasta. Widział je
pierwszy raz życiu. W jego czasach od placu Krasińskich aż po Konwiktorską ciągnęło się wielkie
pogorzelisko. Nie było jednak czasu na zwiedzanie.
Fosforyzujące wskazówki wskazywały 21.58.
Zaparowane szyby utrudniały widoczność, ale
T.G. był pewien, że nie ma ogona. W podsłuchiwanych rozmowach także nie zauważył jakiegoś
szczególnego podekscytowania. Żaden z esbeków
nie wspominał o prowadzeniu pracownika ambasady USA. Zbliżał się czas odbioru przesyłki. Agent
skręcił z Krakowskiego Przedmieścia w Karową.
Zimno przenikało Tomka na wylot. Dotarł
na wskazane przez Kotwickiego miejsce przed
czasem i teraz każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Stał na chodniku, patrząc na przejeżdżające Wisłostradą samochody. Od Kotwickiego
dowiedział się jedynie, że ma nie dopuścić do aresztowania człowieka w brązowej kurtce, który będzie
szukał czegoś w zaspie śnieżnej. „Ciekawe, jak to
zrobić” – myślał. – „Mam się rzucić na milicjantów
i powalić ich jak Rambo?”. Ulicą śmignął radiowóz,
w przeciwnym kierunku sunął pług śnieżny.
– Co ty masz na głowie, brudasie? – odezwał
się głos za plecami Tomka. Milicjant zaszedł go
od tyłu jak małe dziecko.
– To taka choroba skóry.
Milicjant przyjrzał się Tomkowi uważnie.
– Dowód osobisty – zażądał.
– Już daję – odparł, siląc się na spokój. Zaczął
przetrząsać kieszenie, udając, że szuka dokumentów. „Jezu, skąd ja wezmę peerelowskie papiery?”.
– No, ruchy! – pospieszał go milicjant. Tomek
gorączkowo próbował wymyślić jakieś wytłumaczenie, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Tym-
- numer 3/09
81
opowiadanie
Jakub Jałowiczor
82
czasem funkcjonariusz rzucał nerwowe spojrzenia
na drugą stronę ulicy.
– Stój tu, zaraz do ciebie wrócę – powiedział
nagle. Podniesieniem ręki zatrzymał pojazdy jadące ulicą i przemierzył ją szybkim krokiem. Tomek
odetchnął z ulgą. Było blisko.
Milicjant szedł w kierunku jakiegoś mężczyzny,
który przykucnął obok samochodu i szukał czegoś
w śniegu.
Minął kwadrans, a przesyłki ciągle nie było. T.G.
był tak pochłonięty szukaniem, że nie rozglądał
się dookoła. Zdenerwowanie zmieniło się w przerażenie. Walcząc z zimnem i zmęczeniem, agent
rozkopywał zaspę. Był już bliski rezygnacji. Nagle
natrafił palcami na jakieś zawiniątko. Podniósł je
do światła. Jest! Wiadomość od Mewy znaleziona!
– Ciekaw byłem, obywatelu, czego wy tak szukacie w tym śniegu!
T.G. odwrócił się gwałtownie. Stojący za nim
milicjant złośliwie się uśmiechał.
– Dajcie mi tę paczkę! – powiedział ostro funkcjonariusz. Wtem zachwiał się trafiony czymś
w głowę. Granatowa czapka spadła na ziemię.
– Palant! – krzyknął Tomek i rzucił następną
śnieżką.
– Ty gnoju…! – milicjant nie posiadał się z oburzenia. Nie patrząc na boki, ruszył przez ulicę
w kierunku bezczelnego brudasa. Tomek puścił się
biegiem.
Korzystając z chwili nieuwagi pana władzy, T.G.
wsiadł do samochodu i pospiesznie odjechał.
Trudno było biec po zaśnieżonym chodniku
w butach sznurowanych za kostkę. Tomek słyszał
tuż za plecami sapanie wściekłego milicjanta. Wtem
zauważył, że świat dookoła cichnie i ciemnieje.
Milicjant nie dowierzał własnym oczom. Chłopak, którego gonił, bladł. Ale nie na twarzy, tej
przecież mundurowy nie widział. Bladła cała postać, jakby człowiek rozpływał się w powietrzu.
Tomek czuł dziwną lekkość potęgującą się
z każdą chwilą. Przestawała istnieć ulica, przestawało istnieć wszystko wokół. Zapanowała ciemność. Tomek miał wrażenie, jakby jego ciało stawało się bezkształtną masą, którą zasysa potężna
próżnia. Potem coś ścisnęło go ze wszystkich stron
i wystrzeliło z ogromną siłą jak pocisk z lufy. Uderzenie w całą powierzchnię ciała uświadomiło mu,
że żyje i odzyskał normalną postać. Jego oczy poraziło światło.
T.G. jedną ręką trzymał kierownicę, a drugą
rozwijał folię, w którą owinięty był kubek po kefirze. Wszystko się zgadzało, w środku były złożone
starannie kartki. Agent rozpoznał charakter pisma.
„Drodzy przyjaciele” – pisał Mewa. – „Na polecenie ministra obrony Jaruzelskiego, gen. Hupałowski i płk Puchała zatwierdzili w siedzibie Sztabu
Generalnego ZSRR plan wprowadzenia (pod pretekstem manewrów) oddziałów Armii Czerwonej,
armii NRD i armii czechosłowackiej na terytorium
Polski.”
Przetłumaczony tekst trafił do ambasady amerykańskiej o dziewiątej rano. Natychmiast przesłano go do Waszyngtonu, choć była tam jeszcze
noc. O 9.10 miejscowego czasu dyrektor CIA Stan
Turner zatelefonował do Zbigniewa Brzezińskiego
i poinformował go o sytuacji. Brzeziński natychmiast przekazał wiadomość prezydentowi Carterowi. Nazajutrz, w sobotę 6 grudnia Turner przedstawił doradcom prezydenta informacje otrzymane
od Mewy: atak z trzech stron na Polskę nastąpi
w ciągu 48 godzin, milicja aresztuje opozycję, rozlew krwi jest pewny. Następnego ranka, na spotkaniu w Sali Gabinetowej Białego Domu Jimmy
Carter wysłuchał szczegółowego raportu. Podczas
spotkania Turner został poproszony do telefonu.
– Wszystkie oddziały mają już wyznaczone zadania – powiedział, gdy tylko wrócił. – Nasz niemiecki informator twierdzi, że inwazja może nastąpić jeszcze dziś w nocy.
Nie było czasu na jałowe dyskusje. Prezydent
zatwierdził oświadczenie, w którym stwierdzono,
że przygotowania do ataku wydają się zakończone,
ale rząd USA ma nadzieję, że nie dojdzie do niego,
gdyż miałby on bardzo negatywny wpływ na stosunki amerykańsko-radzieckie. W tłumaczeniu
na rosyjski oświadczenie brzmiało: Wiemy o was
wszystko. I nie myślcie sobie, że bez naszej wiedzy
potraficie choćby kiwnąć palcem.
Jednocześnie wysłano noty do sekretarza generalnego ONZ oraz przywódców Wielkiej Brytanii, Niemiec, Włoch, Kanady, Australii, Francji
i Japonii. Zbigniew Brzeziński zatelefonował także
do Jana Pawła II i przedstawił mu położenie Polski.
Poprosił o numer prywatnego telefonu, pod który
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Efekt śnieżnej kuli
mógłby zadzwonić, gdyby pojawiły się nowe informacje.
– Proszę zaczekać – odparł Jan Paweł II. Brzeziński usłyszał, jak papież zwraca się do kogoś
po polsku:
– Stasiu, czy ja mam prywatny telefon?
W poniedziałek ósmego grudnia 1980 roku Polacy wstali jak co rano. Klnąc na śnieg, ziąb i spóźniające się autobusy, pojechali do pracy. Po południu
w Warszawie wykoleił się tramwaj. A następnego
dnia zapalił się odwiert naftowy w Karlinie. Koniec
marzeń o polskim Kuwejcie!
Natomiast Amerykanie wysłali jeszcze jeden
ważny list.
„Twoje informacje mają wyjątkową wartość
i przyszły w samą porę. Twój raport odegrał bardzo ważną rolę przy podejmowaniu decyzji przez
rząd Stanów Zjednoczonych” – odczytał Mewa,
czyli pułkownik Ryszard Kukliński.
***
Oczy Tomka powoli przyzwyczajały się do światła przenikającego przez dach zrobiony z zielonkawego szkła. Chłopak rozejrzał się niepewnie, choć
przecież wiedział, gdzie jest. Doskonale znał ten
budynek wykonany z betonu i metalu imitującego
zaśniedziałą miedź. Czuł się jak ktoś, kto odzyskuje świadomość po gwałtownym wybudzeniu z głębokiego snu. Miał w głowie bolesną pustkę, lecz
przedmioty, które widział, poruszały w jego umyśle ciągi wspomnień, jakby wokół pojedynczego
puzzla wyrastała sama cała układanka.
„Biblioteka Uniwersytecka – kolokwium
ze wstępu do językoznawstwa – ostatnie podejście, ten rzeźnik Kotowski oblał mnie już dwa
razy – Dzikus zdał, taki z niego kolega. Zamknięte, bo nie ma jeszcze dziewiątej – zegarek – imieniny – prezent od rodziców – pasek wymieniony
po tym, jak pogryzł go pies…”.
Gdy tylko Tomek uświadamiał sobie te fakty,
stawały się one nagle najoczywistsze pod słońcem.
Za to wydarzenia, które miały miejsce w rzeczywistości Polskiej Republiki Rad, wydawały się teraz
odległe. Między nimi a obecną jaźnią Tomka wyrosła gdzieniegdzie tylko prześwitująca zasłona.
„Jak ja się tu znalazłem?” – zastanawiał się. –
„Wessało mnie w jednym punkcie historii, a wy-
QFANT.PL
pluło w innym? Tak po prostu? Może i jest w tym
logika – jeżeli misja się udała i nie doszło do interwencji, to przecież nie mogłem spotkać Kotwickiego i Profesora. Czyli nie mogłem znaleźć
się w przeszłości. Czyli, kiedy już w niej byłem,
musiałem z niej jakoś zniknąć. Proste. Ale dlaczego wylądowałem tu i teraz?”. Tomek sprawdził
w telefonie komórkowym datę. Był ten sam dzień,
w którym wsiadł do wehikułu czasu. „No to czemu
jestem w miejscu, z którego mnie porwało w 1980
roku, a nie w parku? I dlaczego jest dziewiąta, a nie
czwarta nad ranem? Podróż w czasie zajęła mi pięć
godzin, czy jak? Ciekawe, czy Profesor umiałby
rys. Magdalena Mińko
- numer 3/09
83
opowiadanie
Jakub Jałowiczor
84
to wyjaśnić. A swoja drogą, co się tu działo przez
ostatnie dwadzieścia lat?”.
Tego Tomek za nic nie mógł sobie przypomnieć.
„Potrzebuję jakiegoś bodźca” – pomyślał. „Prosta
sprawa, przecież tu jest internet!”.
Szklane drzwi rozsunęły się automatycznie.
Chłopak zeskanował w czytniku kod karty wstępu i wszedł po szerokich schodach na poziom
pierwszy biblioteki. („Tron papieski – pielgrzymki
do Polski – Dni Młodzieży – spalony kark w Rzymie w dwutysięcznym”). Znalazł wolny komputer
i wpisał w wyszukiwarce „1981”. Znowu to uczucie
podobne do déjà vu. To samo co zaraz po wylądowaniu. Nazwiska i daty widoczne na ekranie budzą
wspomnienia. Niektóre z nich są silne, inne słabsze, bo dotyczą wydarzeń znanych jedynie z książek. „Stan wojenny – ZOMO – wojsko na ulicach
– Wujek i Manifest lipcowy – Niedzielak, Popiełuszko, Zych, Suchowolec – nie za bardzo im pomogłem. Lata wegetacji. Okrągły stół – negocjacje
– kontrakt...”.
Tomek nabrał powietrza jak nurek przed zejściem pod wodę. Właściwie już wiedział, co jego
pamięć odkryje za moment.
„…Pojednanie – ludzie honoru – karłowaty
rzecznik stanu wojennego i bohater podziemia
na wódce u prezydenta – groby polskich oficerów…”.
„…Uwłaszczenie – enrichessez-vous, bogaćcie
się, panowie proletariat – przekręt za przekrętem,
zadłużenie zagraniczne, alkohol, spółki polsko-rosyjskie – wy nie wiecie, jak daleko oni zaszli, ja ich
nie mogę jutro wpuścić do biura! – ci ludzie są chorzy z nienawiści…”.
Tomek ukrył twarz w dłoniach. Wiedział już
wszystko.
„Za dużo tego na raz. Nie wyrobię, po prostu
nie dam rady. To po to się narażałem? Po to wam
uratowałem tyłki, żebyście się teraz bratali z esbekami? Żebyście mogli pomiatać tymi, którzy wypominają wam zdradę? Żeby Polacy mogli wyręczyć
krasnoarmiejców w strzelaniu do Polaków? Żeby
partyjni podostawali mercedesy full wypas zamiast
wołg? Żeby esbecy z mordowania opozycji przekwalifikowali się na usuwanie niewygodnych policjantów? Żeby motłoch, zamiast żyć pod butem
bezpieczniaka mógł go sobie wybrać powszechnie,
równo, bezpośrednio, proporcjonalnie i w głosowaniu tajnym na posła?
Po co ja się w ogóle mieszałem w historię? Zachciało mi się poprawiać po Panu Bogu…!”.
– Przepraszam, nie korzystasz już z komputera?
Tomek słyszał ten głos pierwszy raz w życiu,
jednak wydał mu się on znajomy i bliski. Chłopak
odwrócił się i spojrzał prosto w piękne orzechowe
oczy.
2008
Treść korespondencji między pułkownikiem Kuklińskim
a CIA została zacytowana z książki Benjamina Weisera „Ryszard Kukliński: życie ściśle tajne”.
Jakub Jałowiczor (1984r.)
Z
wykształcenia
politolog, z zawodu
dziennikarz. Pracuje
w „Tygodniku Solidarność”, gdzie prowadzi
dział kulturalny i rubrykę satyryczną oraz
pisze reportaże. Wcześniej w „Polsce The
Times”, przez moment
w radiu Józef, dłużej w radiu Kampus. Pierwsze opowiadanie opublikował w portalu Creatio Fantastica. Jest też współautorem scenariusza filmu sensacyjnego. Całe życie mieszka
na warszawskich Bielanach i ma nadzieję, że
tak zostanie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Nieposkromiona wyobraźnia pracująca na irracjonalnych założeniach —
i lewicowe manifesty. Fantastyczne, malarskie stwory, krajobrazy, maszyny —
i rewolucja proletariatu.
Nad wszystkim zaś unosi
się duch westernów noir
i gorączkowego futuryzmu sprzed wieku.
Jacek Dukaj
RYDWAN BOGÓW
Podróż po starożytnym Egipcie, współczesnej Polsce oraz
tajemniczych krainach
nie z tego świata.
mediapolis
Połączenie tego, co
najlepsze w „Łowcy
androidów” oraz
„V jak Vendetta”.
ostatnia awatara
Brat zakonu Templariuszy, wzór wszelkich
cnót i wartości kodeksu rycerskiego,
w ostatecznej walce
z siłami ciemności.
Zysk i S-ka Wydawnictwo
QFANT.PL
- Poznań,
numer tel.
3/09
ul. Wielka
10, 61-774
(061) 853 27 67,
[email protected], www.zysk.com.pl
85
opowiadanie
Tomasz Orlicz
Dotknij mnie!!!
Rozdział I „Należy trwać” – jedna z prawd sztuki religijnej
Terengi”.
Cyberfeerię wypełniła mgła – raz bladoczerwona, raz bezbarwna jak prawdziwa, to znów
połyskująca złotą poświatą. Kłębiła się, wirowała i delikatnie jaśniała od wewnątrz. Adam Trel
przelotnie dostrzegł jakieś rzeczy – artefakty obcych cywilizacji, ich urządzenia, wymyślne dzieła
sztuki i jakieś zupełnie mu nieznane przedmioty,
których nie potrafił rozpoznać, gdyż niczemu nie
mógł się dokładniej przyjrzeć. Mgła krążyła wokół nich zmysłowo, ukazując fragment to jednej,
to drugiej rzeczy, by potem znów osnuć wszystko.
Nowoczesna reklama zdawała się działać na każdy
zmysł Adama, atakując umysł kolekcjonera wciąż
nowymi bodźcami. To było intrygujące.
Gdy tak patrzył, mgła formowała się w coraz
wyraźniejsze, tym razem pojedyncze przedmioty.
Bezbarwne, kolorowe i błyszczące – niczym klejnoty z najdalszych zakątków znanego kosmosu kolejno materializowały się tuż przed oczami Adama.
Melodyjny głos programu reklamowego tłumaczył
mu przeznaczenie tajemniczych tworów nieludzkich rąk. Adam zatrzymał prezentację przy niezwykle ciekawym z nazwy „Animatorze boskości”.
– Że... niby co? – nie dowierzał. Zmusił program
do ponownego przeliterowania domniemanych zastosowań tajemniczego urządzenia – niby-wazy.
– Animator boskości pochodzi z Palladiusa V –
powtórzył miękki baryton. – Na tamtejszym świecie wykorzystywany był prawdopodobnie przez
szamanów i starszyznę plemienną do kreowania
bliżej nieokreślonych, boskich rzeczywistości.
– Co to, do diaska, znaczy?
– Nie do końca wiadomo – odpowiedział cierpliwie głos. – Artefakt nie ma technologicznie zidentyfikowanej struktury wewnętrznej, na podstawie której potrafilibyśmy w pełni odtworzyć
rys. Adam Śmietański
86
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dotknij mnie!!!
zasadę jego działania. Brak podstaw do naukowej
klasyfikacji wytworu jako urządzenia, zmusił nas
do skatalogowania go jako zwykłego eksponatu ruchomego.
– Chcecie przez to powiedzieć, że sprzedajecie
grata, który może nie działać?!
– Proszę spojrzeć na ten przedmiot jak na dzieło sztuki – uspokajająco zaproponował głos.
Dopiero po tych słowach Adam Trel przyjrzał
się bliżej wytworowi rąk (łap?) obcej cywilizacji. Przedmiot był podobny do jakiegoś naczynia,
ale równie dobrze mógł służyć za zwykły wazon
na kwiaty. Wysoka na piętnaście centymetrów,
owalna bryła o solidnych ściankach, ozdobionych
czymś w rodzaju ornamentu – mieszaniną jakichś
nieznanych Adamowi, delikatnych piktogramów
i zmyślnie wkomponowanych arabesek. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wyglądało to interesująco. Skromnie, lecz jednocześnie niezwykle
interesująco. Zwłaszcza, kiedy Adam przypomniał
sobie nazwę cudeńka. Animator boskości. Brzmiało obiecująco. A przecież takich rzeczy on – zapalony hobbysta wszelkiej maści egzotyki – szukał
niemalże od dziecka.
– Ile? – zapytał przekonany, że już za chwilę
stanie się szczęśliwym właścicielem tajemniczego
naczynka.
– Siedemset tysięcy dewarów – poinformował
ze stoickim spokojem program.
– Za coś takiego...?! – wybełkotał Adam. – To są
jakieś kpiny! Skąd taka cena?
– Proszę się przyjrzeć uważniej. – Program
powiększył wizualizację artefaktu do rozmiarów
średniej klasy autolotu.
Ścianki przedmiotu ożyły delikatnym, migotliwym ruchem. Równocześnie Adam zauważył, że
to, co jeszcze przed chwilą uważał za metal – być
może starożytny brąz – tak naprawdę jest czymś
w rodzaju półprzezroczystego szkła o miodowym
zabarwieniu. W rzeczywistości ścianki były idealnie gładkie, a zauważone wcześniej piktogramy
i arabeski, to przeświecająca, wewnętrzna struktura tajemniczego naczynia – jakieś delikatne rusztowanie, które zdawało się być utkane... Z plątaniny
pajęczych nici? Zajrzał do środka i ze zdziwieniem
stwierdził, że niczego tam nie ma! Ot, ścianki przechodzące płynnie w denko – a całość jest równomiernie oświetlona zewnętrzną poświatą miarowo
QFANT.PL
pulsującego obrazu. Poza pustym wnętrzem nie
dopatrzył się niczego szczególnego. Jeszcze raz
przyjrzał się eksponatowi z boku. Z tej perspektywy poruszające się punkciki zapełniały niemal całą
objętość naczynia, zdawały się przesuwać wzdłuż
widmowych nici.
Czyżby jakiś hologram?
– To, co pan obserwuje, panie Trel, nie jest trikiem marketingowym – pośpieszył z wyjaśnieniem
program. – Jednocześnie informuję pana, że nasza
firma nie jest w stanie dokonać skutecznej replikacji przedmiotu.
– Stąd ta cena – bezwiednie skonstatował na głos
zaskoczony kolekcjoner. Niezmiernie zaciekawiony, zaczął oglądać egzotyczny artefakt wokół jego
wszystkich możliwych osi obrotu. Za każdym razem, gdy zaglądał do środka naczynia, ruchliwe
punkciki znikały. Mimo wszystko wyglądało to jak
zwykły hologram. – Nigdy nie sprzedacie tego cudeńka – stwierdził po minucie. – Nie za takie pieniądze.
– Wręcz przeciwnie – zaoponował melodyjnie
głos i dodał natychmiast:
– Byłby pan... hm, powiedzmy, że byłby pan
kolejnym zadowolonym właścicielem Animatora
boskości.
– Kolejnym? A więc jednak nie warta skórka
za wyprawkę!
– Niekoniecznie. – Adam zauważył materializującą się przed nim, uśmiechniętą twarz jakiegoś
starszego mężczyzny. Po chwili głos sprecyzował: –
Nie może pan wykupić tego przedmiotu na zawsze,
a jego poprzedni właściciel, niejaki pan Jan Mgła,
był niezmiernie zadowolony z jego użytkowania.
– A co to za zwyczaje?! – żachnął się Trel. – Kto
słyszał, żeby w dzisiejszych czasach cokolwiek
odnajmować za taką cenę?! Chyba popełniłem
kardynalny błąd, przyjmując wasze zaproszenie
handlowe. Marnuję czas na pogawędki z niekompetentnym programem.
– Panie Adamie. Siedemset tysięcy dewarów
za rok w raju nie jest zbyt wygórowaną ceną. Ręczymy...
– Jak to, za rok w raju?! – warknął Trel. – Przecież jeszcze przed chwilą wspominaliście, że nie
wiecie jak to działa!
– Poniekąd – sprostował program. – Wspo-
- numer 3/09
87
opowiadanie
Tomasz Orlicz
mnieliśmy jedynie, że nie wiemy, na jakiej zasadzie
działa Animator boskości, gdyż nie posiada on żadnej struktury wewnętrznej, definiowalnej naszymi
kryteriami technologicznymi. Nie bardzo wiemy
również, do czego mógł służyć jego konstruktorom
czy może jedynie jego budowniczym. Zaręczamy
jednak, że działa i że na pewno jest wart wydania
tych pieniędzy.
– Czy to już wszystko? – Adam odsunął wizualizację wazy i jeszcze raz przyjrzał się uważnie reszcie
prezentowanych przedmiotów. – Nie zamierzam
wydawać fortuny na jakąś tajemniczą, migoczącą
ciekawostkę.
– Owszem, jest coś jeszcze. – Program zawiesił głos na dłuższą chwilę, po czym doprecyzował
podniosłym tonem: – Animator boskości jest perfekcyjnie działającym modelem całego Wszechświata.
1.
Czy to samotność kazała mu otaczać się wątpliwą magią nieziemskich przedmiotów? Co prawda,
był historykiem egzoteologii i uznanym w środowisku kolekcjonerem wszelkiej maści instrumentarium magicznego, lecz – być może – wciąż
uparcie oddychał oparami wspomnień i tęsknoty,
nierealną obietnicą potęgi wiecznej, niezniszczalnej miłości. Czyżby – mimo utraty sensu życia,
pomimo dziwaczności wszystkich swych decyzji
– nadal poszukiwał jej imienia pośród dziwactw
Wszechświata?
Elza nie żyła od czterech lat.
Jak zwykle powróciła nocą, wraz z kolejnym
sennym koszmarem kolekcjonera. Uśmiechała się.
Zapewniała, że go kocha i jak dawniej uśmiechała
się tylko dla niego. Delikatny, letni wiatr rozkołysał
jasne loki bujnej czupryny jego ukochanej. Chwilę
później pojawił się stalowy ptak i w krzyku pojedynczej detonacji rozszarpał sen Adama na tysiące
zakrwawionych kawałków.
2.
Starał się solidnie przygotować przed sfinalizowaniem zakupu Animatora boskości. Dni nerwowego wyczekiwania na przesyłkę, która ponoć
utknęła gdzieś w obłoku Oorta, usilnie próbował
88
wypełnić wyszukiwaniem informacji na temat
cywilizacji konstruktorów dziwnego przedmiotu.
W sieci doszukał się ledwie wzmianki o mieszkańcach Palladiusa V – niestety wybili się doszczętnie
w bratobójczych walkach o tajemniczym, zupełnie
niezrozumiałym podłożu zanim Liga zainteresowała się ich planetą. Gdy spróbował w swych poszukiwaniach kierować się bezpośrednio hasłem
„Animator boskości”, odnalazł jedynie niezliczoną
ilość wirtualnych gierek zręcznościowych i drugie
tyle przepisów zdrowego sposobu odchudzania
i biodynamicznego trybu życia w cyberze.
W końcu, zrezygnowawszy z bezowocnego
szperania w sieci, po raz kolejny przejrzał, odkurzył i zrestartował wszystkie inne przedmioty z kolekcji. Było tego co prawda niewiele, lecz Adam nie
kupował byle czego. W końcu był nie lada koneserem, którego niejednokrotnie proszono o różnego kalibru konsultacje specjalistyczne, w ramach
prac archeologicznych prowadzonych na planetach Lewego Ramienia. W przestronnym salonie,
pracowni, jak również w holu głównym – pośród
grona zwyczajnych ziemskich przedmiotów, wśród
wiecznie zaniedbanej plątaniny egzotycznych roślin – wisiały na ścianach, leżały i stały na półkach
rzeczy, które na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasowały do reszty wystroju mieszkania.
Na przykład Twonk – totem plemienny, którym
– nie wiedzieć, czemu – został obdarowany przez
tajemniczych Śmiechanów na Zenedii 69. Przypominający niepozorną, drucianą spiralę „rupieć”,
wisiał nad holo łazienki, a jego jedynym zadaniem
było dodanie wigoru zaspanej, czy też zmęczonej
twarzy właściciela. Adam nie miał zielonego pojęcia, na jakiej zasadzie działa to urządzenie. Akceptował jego obecność wyłącznie dlatego, że działało
bezbłędnie gdy było potrzebne, czyli niemal każdego poranka.
Salonu broniły trzy ateny – niewielkie, piramidalne statuetki, imitujące kolorem lustrzanych powierzchni i połyskiem złoto. Pochodziły z planety
wojów i wdów – z Boy Dong. Dwie stały na czarnym fornirze fortepianu, trzecia spoglądała na salon z poziomu niewielkiej półki z papierowymi
książkami. Każda była zaprogramowana w taki
sposób, by chroniła właściciela przed śmiercią
z rąk potencjalnego zabójcy. Swego czasu zapłacił
okrągłą sumkę 600 dewarów za – nie do końca uza-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dotknij mnie!!!
sadnioną – potrzebę posiadania tak nietypowych
obrończyń. Drugie tyle wydał na przeprogramowanie aten na własne potrzeby. Nie miał czasu ani
ochoty na recytowanie długiej litanii kluczowych
zaklęć w nazbyt trudnym języku Boy Dong, więc
przeprogramowanie aten powierzył profesjonaliście. Od tej chwili potrafiły konkretnie poplątać
w głowie każdemu napastnikowi, o czym przekonał
się powróciwszy przed rokiem z wykopalisk ratunkowych na Nowej Sofii. Zastał wtedy w mieszkaniu
komando policjantów z oddziałów specjalnych,
sześć kilogramów nieuzbrojonego plastiku i dwa
niezbyt świeże, zupełnie martwe ciała niedoszłych
terrorystów. Policja nie zdołała pozyskać zeznań
od dwójki włamywaczy – ich mózgi zdążyły się
przeistoczyć w galaretowate paskudztwa, które
ożyły zgoła odmiennymi, mniej przyjemnymi bytami jakichś mikroskopijnych śmierdzieli. Wszelka
informacja o motywach niedoszłego przestępstwa
wyparowała z ich głów wraz z wszechobecnym fetorem, który na dobre zadomowił się w szczelnie
pozamykanym mieszkaniu Trela.
Z kolei Kamidokushi – niewielka, kolorowa
płaskorzeźba z amorfiku plazmy, wisząca bezpośrednio nad wejściem do pracowni Adama – była
zwykłym holoplastem. Za nią również Trel zapłacił
sporą sumkę dewarów, lecz tyko dlatego, że chciał
mieć w swojej kolekcji pamiątkę rozejmu zawartego po bitwie pod Thargartem. Miał sentyment
do tej bitwy – kiedy był młody, nieraz powracał
do niej w swych lekturach, wzdychając do niedoścignionych, heroicznych czynów garstki bohaterów tamtej wojny. (– Wyrzuć tę potworność – prosiła go co jakiś czas Żywa Agawa stojąca w salonie,
roślina – w miarę rozrastania się wzwyż i wszerz –
obejmowała polem empatii coraz więcej zakamarków mieszkania Trela. On jednak, zamiast spełnić
jej prośbę, za każdym razem przesuwał donicę
z protestującym kwiatem nieco bliżej okna. Tym
prostym sposobem zapewniał sobie spokój na jakiś czas).
Z najwyższą uwagą odkurzył również najcenniejszy eksponat kolekcji – oprawiony w autentyczną skórę paszczura Kodeks Wszelkiej Prawdy
i Oszustwa – kilkunastokilogramowy inkunabuł,
spisany przez sześciuset mnichów sztuki religijnej Terengi. Korzystając z nadarzającej się okazji,
ostrożnie przekartkował kilka stron historycz-
QFANT.PL
nej księgi i zatrzymał się na wersecie, opisującym
prawdy o życiu w niewiedzy. Niestety, tym razem
Kodeks nie przemówił słowami mądrości; Adam
nie potrafił zrozumieć sensu króciutkiej przypowieści o ośleonie ze zbyt wścibską trąbą. Animatora
boskości wciąż władał wyobraźnią Trela. Pieczołowicie zamknął grubą księgę i odłożył ją do gabloty
próżniowej. Przebiegł wzrokiem po półkach z papierowymi książkami, które okupowały niemal całą
ścianę jego przestronnej, gustownie umeblowanej
pracowni, po czym skierował swe kroki do salonu.
Zastanawiał się, gdzie powinien postawić Animatora; które miejsce będzie najodpowiedniejsze
na tak niezwykłego eksponatu? Do upilnowania
drogocennej zabawki przydałby się co najmniej
tuzin kolejnych aten – których niestety nie miał
– w końcu postanowił, że artefakt ze świata Palladiusa V będzie stał w salonie, tuż przy ścianie –
na małym stoliku z litego, niemalowanego hebanu.
Trzy ateny musiały wystarczyć.
– Litości! Tylko nie to! – usłyszał w głowie przekaz spanikowanej agawy.
Uśmiechnął się zawadiacko. Przysiągłby, że roślinka się poruszyła. Wiedział jednak, że to tylko
jego wyobraźnia.
– Coś nie tak? – zapytał na głos.
Od jakiegoś czasu używał mowy w kontaktach
z kwiatem. Kilka lat wcześniej przywiózł agawę
z podróży po świecie tropików planety Darewquen.
Prawdę mówiąc, sama się prosiła, żeby ją kupić. Sąsiedzi Adama mieli psy, koty, paszczury, piaseczniki, egzotyczne plazmoskoczki, kochanki, czy nawet
real żony, a on od czterech lat łatał swą samotność
przyjaźnią z niepozorną, zieloną roślinką. Po roku
bezpośredniego obcowania z kwiatem niemal zapomniał o Elzie – w pewnym sensie pogodził się
ze śmiercią kobiety, którą kiedyś kochał nad życie.
Zielona agawa nigdy o niej nie wspominała – jak
twierdziła, nigdy ze sobą nie rozmawiały.
– Animator boskości? Adaś! Wystarczy, że w każdej sekundzie prześwietlają mnie twoje żądne krwi
strażniczki, że z twego gabinetu coraz wyraźniej dochodzą mnie odczucia bezsensownej walki na śmierć
i życie z bitwy pod Thargartem. Nie piszę się na nic
więcej.
– Nie masz zbytniego wyboru.
– Doigrasz się kiedyś. Obiecuję ci solennie, że jeśli ów Animator boskości zabierze się do gmerania
- numer 3/09
89
opowiadanie
Tomasz Orlicz
przy moich dendrytach, to postaram się o jakieś nogi
i ucieknę gdzie pieprz rośnie.
Adam, nie przestając się uśmiechać, doszedł
do wniosku, że mimo wszystko roślinka również
jest zainteresowana nowym zakupem.
– Wstydziłabyś się, aga. Głęboko szperałaś? Obserwowałaś moją nerwową krzątaninę i milczałaś
pełne dwie doby. To do ciebie niepodobne.
– Nie jestem zainteresowana – roślina skorygowała domysły Trela. – Sądziłam, że wyraziłam się
jasno. Jestem zaintrygowana jedynie nazwą eksponatu. Tym niemniej obawiam się tego typu zabawek,
dobrze o tym wiesz.
Tego wieczoru Adam długo nie mógł zasnąć. Jak
zwykle agawa pomagała mu w tym jak potrafiła,
przywołując wspomnienia ptasich treli i zapachów
najcudowniejszych kwiatów planety Darewquen.
W końcu poddał się i ochoczo zanurzył w gęstych
ramionach gąbczastej trawy. Przyśnił mu się wścibski ośleon i jego irracjonalnie długa trąba. Adam
żywo dyskutował ze zwierzęciem o jakichś bardzo
ważnych, być może fundamentalnych kwestiach.
Niestety, po przebudzeniu się nie był w stanie przypomnieć sobie treści tamtej dyskusji.
3.
Przedstawiciel handlowy RealFlashShoping
uśmiechnął się na powitanie błyskiem śnieżnobiałych zębów. Starszy mężczyzna, odziany w konwencjonalny, bury frak spacerowy nie wyróżniał
się wśród miliona innych ludzi.
– John Fog. Bardzo się cieszę z naszego spotkania, panie Trel.
Puszczony kurtuazyjnie przodem przelotnie
rzucił okiem na ściany holu, przeszedł do salonu
i – postawiwszy ostrożnie na podłodze zbyt szeroką , popielatą walizeczkę – rozsiadł się w fotelu
naprzeciw Adama.
– Ten facet jest automatem! – ostrzegawczo poinformowała Adama roślinka. – Nie wyczuwam
obecności nawet grama płynów ustrojowych.
– ?!
Kolekcjoner posłał przedstawicielowi handlowemu wymuszony uśmieszek. Przed kilkoma sekundami przysiągłby, że czuje nieznany mu zapach
męskiej wody po goleniu, coś na bazie jaśminu.
Postanowił przejść do rzeczy bez upiększania roz-
90
mowy zbędną etykietą.
– Rozumiem, że zrealizowali państwo przelew
z mojego konta.
Na twarzach mężczyzn zagościły kolejne uśmiechy, w tym jeden – jak przypuszczał Adam – całkowicie sztuczny.
– Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony
z naszych usług.
John Fog sięgnął po walizeczkę, rozsunął zamek
błyskawiczny i po chwili postawił na hebanowym
stoliku standardowy pojemnik zabezpieczający,
który ukrywał w swym wnętrzu nowy skarb kolekcjonera. Po sekundzie ścianki pojemnika rozłożyły
się, przyjmując postać gustownej podstawki.
– Jest piękny, nieprawdaż?
Animator boskości wyglądał tak samo jak
w sieciowej cyberfeerii i na swój specyficzny sposób rzeczywiście mógł uchodzić za piękny. Pozorna prostota i tajemnicza wyjątkowość. Trel poczuł
przemożną potrzebę natychmiastowego dotknięcia artefaktu, lecz powstrzymał rozdygotane ręce.
Z wysiłkiem przeniósł wzrok na Foga.
– Mam jeszcze jedno pytanie – kolekcjonerowi
zdawało się, że i jego głosowi udzieliło się drżenie.
– Tak?
– Nie do końca zrozumiałem, jak się go uruchamia.
Przedstawiciel handlowy rozejrzał się po salonie, zatrzymując na moment badawcze spojrzenie
na gotowych do działania atenach, po czym zatopił
wzrok w rozedrganej strukturze szkła Animatora.
– Sam pan do tego dojdzie – odpowiedział
po chwili milczenia. Wciąż wpatrywał się nieruchomo w miodowe wnętrze artefaktu. – Jestem
przekonany, że dojdziecie do tego wspólnie – dodał niby bezwiednie i, uśmiechając się ponownie
do Adama, wstał niespodziewanie i podał dłoń
na pożegnanie.
Ograniczając swą wizytę do niezbędnego minimum, albo darzył kolekcjonera szacunkiem
i rozumiał, że jego rola jako doręczyciela właśnie
się skończyła, albo też zorientował się, że Adam
po prostu nie za bardzo chce z nim rozmawiać.
Gdy już wyszedł z mieszkania, Adam pośpiesznie wrócił do salonu i dowiedział się o kolejnej tajemnicy.
– On wiedział o mnie – natychmiast poinformowała go roślina.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dotknij mnie!!!
– Przecież stwierdziłaś, że...
– Adaś, posłuchaj! – Agawa najwyraźniej była
bardzo zdenerwowana. – Przez te kilka minut
starałam się obserwować pana Foga, próbowałam
cokolwiek wyczuć. Bezskutecznie! Niczego nie odnalazłam... Tak, jakby tego... kogoś tu nie było, rozumiesz? Jednocześnie poczułam coś w sobie, jakiś
nieznany mi dotąd rodzaj penetracji! Żadnych pól
elektromagnetycznych, tylko ta permanentna, niezrozumiała infiltracja...!
Trel postąpił krok w przód i z iskierką strachu
w oku przyjrzał się swemu nowemu nabytkowi.
– Sugerował, że to ty możesz mi pomóc przy
uruchomieniu Animatora...?
– I nie mylił się.
– Wiesz, co powinniśmy zrobić?! – Adam z niedowierzaniem spojrzał na roślinkę, jakby spodziewał się, że ta podejdzie do stolika i wskaże, którymi
przyciskami należy operować. Jednak agawa niezmiennie trwała w swym naturalnym, roślinnym
bezruchu. Nie było również żadnych przycisków.
Tym niemniej krystaliczny przedmiot, stojący teraz dumnie pośrodku hebanowego stolika i połyskujący od czasu do czasu ruchliwymi drobinkami
wielokolorowych świateł, zdawał się czekać wyłącznie na niego.
– Tak, wiem, co powinieneś zrobić – stwierdziła najprościej jak potrafiła. – Wystarczy, że go dotkniesz.
Nie odważył się. Nie po tym, czego się dowiedział od rośliny. Był zbyt zaskoczony ostatnimi
zdarzeniami i tym, co przekazała mu jego niepozorna przyjaciółka. Agawa twierdziła, że Animator
boskości może być zupełnie innym urządzeniem,
może nie widzą całej konstrukcji, a jedynie teleport jej niewielkiej części w naszej czterowymiarowej rzeczywistości.
– ...reszta najprawdopodobniej funkcjonuje w pozostałych 22 wymiarach! – podsumowała z przejęciem.
Trel opadł na fotel z przejęciem wpatrując się
w miodowe szkło wazy.
– Tak, czy siak – podjął po chwili milczenia –
na co komu model całego Wszechświata? Komu
chciałoby się odwiedzać wszystkie miejsca w kosmosie?
– Źle postawione pytanie – roślinka ironicznie
QFANT.PL
zganiła wywody Trela.
– W takim razie jak brzmi to prawidłowe?
– Prawidłowe pytanie? Hmm... Może: co ja, nieszczęsny mam uczynić z tym fantem? Czyżbyś, Adasiu, musiał zabawiać się w Stwórcę?
– No jasne! Boże... – Kolekcjoner poderwał się
na równe nogi. – Właśnie, o to chodzi! Aga, kocham Cię!
–?
– Dokładnie to chciał mi uświadomić program reklamowy, twierdząc, że mogę spędzić rok
w raju!
– Czy kochasz, to się jeszcze okaże. W razie czego
wiedz, że ja ze swej strony oddałabym ci w potrzebie
nerkę. Nawet tą lewą, spod serca.
– Przecież ty nie masz serca – stwierdził przewrotnie i szczerze się uśmiechnął. Po raz kolejny
spojrzał na nieruchomego kwiatka jak na najlepszą
przyjaciółkę.
– Zawsze mogę poczęstować cię cieplutkim chlorofilem – odparowała agawa.
– Jak to może... Jak coś takiego może na mnie
wpłynąć? – spytał, spoglądając nieufnie na Animatora.
– Chlorofil?
– Oj, przestań się wygłupiać! Dobrze wiesz, że
chodzi mi o Animatora boskości.
– Dotknij go, a się przekonasz – odpowiedziała
wprost.
– I to wystarczy?
– Chyba tak.
– Chyba?
– Nie wiem. Tak to odczuwam.
– A co, jeśli...
– Jeśli się mylę? Wtedy, Adasiu, poszukamy jakiegoś innego fortelu. Coś wymyślimy, spoko. Chyba
nie powiesz mi, że boisz się dotknąć jakiejś szklanej
wazy?
Jednak Adam nie zdołał zapanować nad strachem, nie tego wieczoru. Operację penetrowania
raju odłożył na najbliższy sobotni poranek. Albo...
ewentualnie na niedzielę. Potrzebował kilku dni
na przeanalizowanie nazbyt niezrozumiałej sytuacji, w którą tak bezmyślnie się wpakował.
Kolejny sen kolekcjonera nawiedził następny
ośleon, tym razem zielony i oślizgły, z jeszcze dłuższą trąbą, którą nerwowo wymachiwał tuż przed
- numer 3/09
91
opowiadanie
Tomasz Orlicz
twarzą zdezorientowanego Adama. Była tam też
Elza. Ze łzami w oczach przekonywała Adama, że
jednak żyje. Przebudził się oblany zimnym potem.
Gdy uspokoił przyśpieszony oddech i galopadę
wystraszonego serca, zwlekł się z trudem z łóżka
i poczłapał do łazienki. Tym razem Twonk nie pomógł – w holoodbiciu czterdziestoletniej twarzy
Adama uparcie majaczyło przerażenie.
– Co ja kupiłem? – wyrzucił żałośnie i ponownie odkręcił kurek natrysku. Zimna woda zdawała
się bez końca wylewać na odrętwiałe ciało. Nie potrafił zmyć z siebie poczucia tchórzostwa.
4.
Dwa dni później ogłuszono go, kiedy wracał
z miasta. Zdarzyło się to sto metrów od jego domu
– w miejscu, w którym osiedlowy chodnik krzyżuje się z alejką prowadzącą do miejskiego parku.
Chciał jak każdego dnia nakarmić wiewiórkę – jedyne ziemskie żyjątko Wolina, które wśród okolicznej społeczności uchodziło za nietykalny, jeszcze
żywy symbol bezpowrotnie utraconej fauny. Nikt
nie potrafił wytłumaczyć, w jaki sposób wiewiórka
przetrwała w środowisku, którym od kilkunastu lat
niepodzielnie władały wszechobecne kretoskoczki
almasceńskie. Niestety, tym razem rude stworzonko nie doczekało się garści pożywnych orzeszków.
Wysiadłszy z mustanga, Adam poczuł delikatne
ukłucie w lewym ramieniu i ból tężejącej z każdą
chwilą niemocy. Nieoczekiwany, bezwładny upadek na twarde podłoże był konsekwencją ataku
nieznanych napastników. Jak przez mgłę dostrzegł
kilka rozsypanych orzeszków i własną, znieruchomiałą w niemym geście rękę. Trucizna rozlała się
po całym ciele potwornym żarem. Chcąc za wszelką cenę uciec przed cierpieniem, zacisnął powieki.
Ocknął się w niezbyt dużej, obskurnej sali z gołymi ścianami i z plastikowym stolikiem, przed
którym go posadzono. Nie był skrępowany żadnymi widocznymi więzami, zorientował się jednak,
że nie jest w stanie się poruszyć.
– Proszę nam wybaczyć – usłyszał dobiegający
z tyłu, mięsisty głos mężczyzny. – Mając na uwadze dobro obopólne, postanowiliśmy zatroszczyć
się o możliwie najdalej posuniętą anonimowość.
Trel nie potrafił ruszyć głową nawet o centymetr
w bok. Nerwowo przebiegł wzrokiem po brudnych
92
ścianach pomieszczenia, szukając jakiegoś punktu
zaczepienia. Spróbował otworzyć usta.
– Dlaczego... Nnie rozumiem. Gdzie ja jestem?
Wymówiwszy te słowa, zauważył ożywającą
projekcję holo pośrodku stolika. Natychmiast poznał Animatora boskości.
– Czy jest pan patriotą, panie Trel?
– Słucham?! – Zaskoczony Adam ponownie
spróbował ze wszystkich sił szarpnąć nieposłusznym ciałem. Niestety, nie drgnął żaden jego mięsień, jedynie twarz kolekcjonera pozostawała wolna od wpływu trucizny paralizatora.
– Będę z panem szczery – niewidoczny właściciel głosu przeszedł w bok, nieco bliżej Adama,
kontynuując opanowanym tonem – tylko my zdajemy sobie sprawę, co tak naprawdę potrafi Animator boskości. Niestety, to pan, panie Trel, został
wybrany przez Przedwiecznych. Przyznaję, że nie
rozumiemy tego. Modliliśmy się, zabiegaliśmy
od wieków o prawo do posiadania Animatora, a tu
proszę: prawo to powędrowało do statystycznego
kolekcjonera dziwactw.
– My, czyli kto?
– Po prostu my. Reszty może się pan domyślić,
proszę mnie jedynie wysłuchać. Zapewne zna pan
legendę o Świętym Graalu?
Trel wstrzymał oddech. W lot pochwycił analogię.
–... Zapewne.
– I pewnie nie ma pan pojęcia, czym tak naprawdę mógł być ów przedmiot?
– Wypraszam sobie! Jestem historykiem!
– A jednak nie zdaje pan sobie sprawy z łaski,
jakiej dostąpił. Najchętniej pozbyłby się pan ciążącej odpowiedzialności, tchórząc już przed pierwszym krokiem.
– Czyżby mój Animator boskości... Śledzicie
mnie...? Co chcecie z nim zrobić?
Mężczyzna podszedł do unieruchomionego
Adama. Historyk poczuł znajomy zapach jaśminu
i usłyszał hipnotyczny szept:
– To pan, panie Trel, uczyni, co uzna za stosowne. W tej chwili nikt prócz pana nie ma dostępu
do Animatora boskości. Nawet pośród Przedwiecznych są zarówno dobrzy, jak i źli. Ci ostatni zrobią
wszystko, by poprzez pańską osobę wykorzystać
do swych niecnych celów moc Animatora boskości. Proszę pamiętać, że kiedyś, w dobrych czasach,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dotknij mnie!!!
istniała Rzeczpospolita. Tylko tyle. Na szczęście
jest pan historykiem.
– Nie rozumiem.
– Zrozumie pan. – Głos stał się ledwie słyszalny
i zdawał się odpływać gdzieś ku górze. – Już niebawem; proszę jedynie zapamiętać treść naszej rozmowy. Tyle wystarczy. Przyda się to panu w chwili
ostatecznej próby.
5.
Adam szarpnął z całych sił wszystkimi mięśniami. Ze zdziwieniem stwierdził, że leży we własnym łóżku i że odzyskał pełnię władzy nad resztą
ciała. Nie był w stanie uwierzyć, że przebudził się
ze zwykłego koszmaru sennego. Natychmiast ruszył na roztrzęsionych nogach do salonu.
– Znalazłeś się w centrum jakiejś tajemniczej
przepowiedni. Wiesz o tym.
Wiedział. Wczoraj, być może w odruchu paniki, postanowił zwrócić nazbyt kłopotliwy eksponat
firmie, w której go zakupił. Okazało się jednak, że
RealFlashShoping nigdy nie istniał, że nikt nigdy
nie był klientem firmy o takiej nazwie, a wszelkie
wiadomości o sieciowej cyberfeerii, ot tak wyparowały ze wszystkich privcatalogów Adama. Podszedł
do hebanowego stolika, na którym stał Animator boskości, albo może... Graal? W każdym razie
wszystko wskazywało na to, że stał tam przedmiot,
który przybył znikąd. Istniał tylko jeden sposób,
aby poznać prawdę. Przybliżył roztrzęsione dłonie
do miodowego szkła Animatora.
6.
Odczuł otaczającą go zewsząd pustkę. Dopiero
w kolejnej wieczności uświadomił sobie swą niematerialność. Zaczął od ustalenia podstawowych
reguł, od ery Plancka. Boże – żebym tylko tego nie
spieprzył, pomyślał i od razu odnalazł przyjazną
obecność agawy. Roślinna przyjaciółka wciąż przy
nim była. Tak, jakby widowisko, w którym właśnie
uczestniczył, ograniczało się do przestrzeni salonu,
albo jak gdyby kolekcjoner rzeczywiście jakimś cudem wcisnął się do wnętrza niewielkiego Animatora boskości.
– Niczym się nie przejmuj. Po prostu obserwuj
wszystko.
QFANT.PL
Świadomość faktu, że w dowolnej chwili może
przerwać przebywanie w dziwnym środowisku,
dodała mu odwagi. Był gotów ruszyć dalej.
Zaistniał czas. Wraz z nim ożyła pierwsza pikosekunda doskonałej formy czasoprzestrzeni,
komplet jej 26 wymiarów. Wyobraził sobie światło,
które natychmiast eksplodowało na wszystkie strony bielą. Z zapartym tchem obserwował wszechobecną ekspansję początku. Siła inflacji pozwoliła Adamowi wtopić się w strukturę pierwotnych
nukleotydów. Natychmiast zorientował się, że jest
niepożądanym zaburzeniem w idealnie jednorodnej strukturze powstającej rzeczywistości, że za kilka milionów lat zaburzenie to pozwoli narodzić się
zalążkom protogalaktyk i pierwszym supermasywnym gwiazdom. Potrafił to dostrzec.
Następny miliard lat przyniósł znaczące zmiany. Większość galaktyk zdążyła zająć swoje miejsca
otoczone pustką. Teraz Adam obserwował narodziny pierwszych gwiazd kolejnej generacji. Odnalazł wylęgarnie życia – setki, tysiące młodziutkich
planet, pławiących się w przypływach i odpływach
narodzin. Wciąż były niszczone kosmicznymi kataklizmami i eksplodowały nowymi, lepiej przystosowanymi społecznościami upartych mikroorganizmów.
Wszechświat Adama zdążył się postarzeć; organizmy wielokomórkowe na ożywionych planetach
niezmiennie dążyły do coraz bardziej złożonych
bytów, nastała era względnej stabilizacji i powolnych ewolucji. Trel zaczął poznawać indywidualne stworzenia, ich potrzeby, pragnienia, w końcu
wierzenia i pytania. Nie potrafił jednak ogarnąć
rozumem miliarda odrębnych, odizolowanych
od siebie społeczności. Nie potrafił także zrozumieć roli, jaką powinien odegrać w tak niezwykle
realistycznym modelu funkcjonowania Wszechświata. Czyżby rzeczywiście miał być kimś w rodzaju boga? Owszem, był w stanie cofnąć w czasie
pewne sekwencje, by jeszcze raz je obejrzeć. Mógł
też dowolnie zaginać lokalną czasoprzestrzeń,
przeskoczyć o dziesięć miliardów lat w przyszłość
i robić inne, całkiem ciekawe sztuczki. Nie potrafił
jednak bezpośrednio wpływać na samo życie. Nie
mógł go stworzyć, czy też unicestwić siłą woli. To,
że zdarzyło mu się posłać na kilka planet dosyć
sporej wielkości planetoidy, jeszcze nie świadczyło o posiadaniu pełni boskości. Co w takim razie
- numer 3/09
93
opowiadanie
Tomasz Orlicz
oznaczała obietnica przebywania w raju? Nie wiedział, co tak naprawdę powinien uczynić.
Zniechęcony odwiedzaniem jakże podobnych
do siebie miejsc, coraz częściej uciekał w rejony zimnej pustki, między gromady galaktyk, czy
wręcz poza horyzont zdarzeń – w ciemności supermasywnych czarnych dziur. W końcu postanowił udać się do źródła. Zdecydował się odnaleźć
zieloną planetę Palladius V. To powinno się udać,
myślał. Jeśli model Wszechświata był wiernym
odwzorowaniem prawdziwej rzeczywistości, próba odszukania odpowiednika Palladiusa V mogła
się okazać ciekawym doświadczeniem. Spodziewał
się odnaleźć tam odpowiedź na pytanie, dlaczego
Obcy zbudowali tak precyzyjny model kosmosu.
7.
Wszystkie inteligentne stworzenia, zamieszkujące sztuczny wszechświat Adama, charakteryzowała
niepohamowana potrzeba odpowiedzi na wszelkie pytania. Również mieszkańcy Palladusa V żyli
w rytmie pojawiających się pytań i nieustannych
poszukiwań odpowiedzi. Obserwował jak rodzą się
jako gatunek; jak krok po kroku zasiedlają całą planetę; jak łatwo mnożą się ponad miarę, zachęceni
nadwyżkami produkowanej żywności, by w konsekwencji swych coraz bardziej przemyślanych poczynań, stworzyć zalążek cywilizacji technicznej.
Z politowaniem spoglądał na ich praktyki religijne
– wpierw politeistyczne, jakże prymitywne, a jednak starające się wprowadzać domniemany ład
w otaczającą Palladian rzeczywistość, aż po narodziny zalążków monoteizmu.
Gdy postanowił odnaleźć Animatora boskości,
natychmiast przeniósł się w otoczenie jakiejś grupki mnichów. Mężczyźni, odziani w wielokolorowe
tuniki, wytrwale wędrowali w góry z zamiarem odszukania odpowiedniej jakości rubinu. Tak – według słów ich charyzmatycznego proroka – kazał
im postąpić Duch Wielkiego Ojca, Stwórca niebios i ziemi. Musieli odnaleźć miodowy kryształ,
by przeistoczyć jego bezkształtną, dwudziestokilogramową bryłę w naczynie doskonałe.
Zajęło to społeczności Palladian dwieście lat.
Szlifowanie twardego rubinu odbywało się wyłącznie w trakcie ceremonii religijnych. Używali w tym
celu najdelikatniejszych futer zwierzęcych, nasą-
94
czanych wywarem z miejscowych ziół. Z pokolenia na pokolenie słowa proroków przeistaczały się
w dzieło sztuki. W końcu gotowe naczynie, z założenia doskonałe i od tej chwili nietykalne, stanęło w miejscu przenajświętszym – w centralnym
punkcie głównej świątyni jednego z wyznań monoteistycznych. Religijne arcydzieło palladyjskich
rzemieślników pozostawało zamknięte w małym,
głuchym pomieszczeniu kamiennej krypty, dodatkowo umieszczone w płytkiej misie, którą upleciono z najlepszego gatunkowo sitowia agawy zielonej.
Jedynie raz do roku mógł bezpośrednio obcować
z naczyniem pierwszy arcykapłan.
Adam obserwował, jak bogato odziany duchowny po raz pierwszy przeciska się przez wąskie
podwoje krypty. Oczywiście postanowił mu towarzyszyć. Jakże wielkie było zdziwienie Trela, kiedy
zauważył, że Animator boskości ze świątyni – który przecież „żył” jedynie we wnętrzu właściwego
Animatora boskości – ożył dokładnie takim samym migotem drobiazgu światełek. Blask animacji
Wszechświata był na tyle intensywny, że pozwalał
na oświetlenie ciepłymi promykami wszystkich
ścian niewielkiego pomieszczenia. Arcykapłan natychmiast upadł jak nieżywy na kamienną posadzkę. W jego mniemaniu wydarzył się prawdziwy
cud, gdyż oto – po dwóch latach nieustannych modłów – naczynie przeistoczyło się w dowód prawd
natchnionych. Na twarzy sługi bożego zagościło
przerażenie, zmieszane z bezgranicznym uwielbieniem. Zdołał wybełkotać kilka dziękczynnych modlitw i niezwłocznie wyszedł z krypty tyłem.
W wielkiej chwale powiadomił melodyjnym
krzykiem o nadnaturalnym wydarzeniu tłum
wyznawców. Palladianie, zanurzeni do tej chwili
w nieruchomej atmosferze wyczekiwania, poczęli jak jeden mąż śpiewać i tańczyć. Jedynie Adam
nie rozumiał, dlaczego to cholerne naczynko i tutaj
zaczęło działać i czemu owo działanie tak naprawdę miało służyć, skoro nie zdołał dostrzec żadnej
siły sprawczej. Czyżby wszystkie zaobserwowane
zdarzenia były jedynie dokładną kalką tych z jego
świata, a cud miał pozostać nieweryfikowalny?
Wzdrygnął się na myśl, co się stanie z tymi stworzeniami w przyszłości i natychmiast tam ruszył.
I w jednej chwili pożałował swej decyzji. Inteligentne istoty – jakimi pamiętał Palladian – ledwie sto lat później, z niezrozumiałych powodów,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dotknij mnie!!!
zmieniły się w dzikie, owładnięte żądzą krwi bestie. Z ciężkim sercem obserwował wszechobecny
kanibalizm, który zdawał się całkowicie przeczyć
jakimkolwiek normom moralnym, czy tym bardziej instynktom rządzącym poczynaniami gatunku. Widział matki, które łapczywie pożerały
swe nowo narodzone dzieci, by po tak haniebnej
czynności zacząć walczyć na śmierć i życie z pozostałymi członkami swych rodzin, z współplemieńcami i rodakami – aż po ostatniego przedstawiciela
gatunku!
Nie potrafił niczego uczynić. Nerwowo przebiegał po skali czasu, usilnie próbując odnaleźć
przyczynę szaleństwa Palladian. Niestety, na przestrzeni dziejowej istot, które zbudowały naczynie
doskonałe, nic nie wskazywało na jakikolwiek kryzys społeczny, czy też na załamanie gatunkowe,
a sam kanibalizm zrodził się w głowach wszystkich Palladian niemal z dnia na dzień – niczym
jakieś niezrozumiałe przekleństwo. Coraz bardziej
przerażonemu Adamowi udało się jedynie wniknąć w strukturę wyimaginowanego Animatora
ze świątyni, co – o dziwo – zaowocowało wędrówką w przestrzeni i czasie kolejnego Wszechświata,
aż po identyczną w każdym szczególe planetę Palladius V. Również i tam istniał Animator boskości.
Zaistniał też kanibalizm. Adam podejrzewał, że
taka sytuacja może występować na wszystkich poziomach, że mógłby tak wędrować w nieskończoność, odwiedzając jedynie następne wierne kopie
szkatułkowych rzeczywistości.
Zaniechawszy kolejnej, nieokreślonej próby boskiej interwencji w pożerającą się doszczętnie cywilizację, powrócił myślami do innej śmierci i natychmiast opuścił świat Palladian.
Podejrzewał, że wciąż nie wie o czymś bardzo
ważnym.
W końcu – walcząc z plątaniną sprzecznych
myśli – zdecydował się odnaleźć ziemską rzeczywistość sprzed czterech lat i poznać wszystkie szczegóły śmierci Elzy, aż po najdrobniejszy duperel
maleńkiego scalaka, który rzekomo wtedy zawiódł
i spowodował fatalną awarię autolotu.
– Co ci to da? – spytała agawa. Starała się odwieść Adama od próby prześledzenia katastrofy. –
Za mało się naoglądałeś śmierci?
– Po prostu muszę to zobaczyć.
– Niby dlaczego? Chcesz po raz kolejny pogrzebać
swoją miłość? Tego się nie da odkręcić, zrozum! Pozostaw samym sobie sprawy, które odeszły! Przecież
niczego nie zmienisz.
8.
Opadł bezwładnie na sofę w salonie. Nie potrafił pozbyć się poczucia żywej obecności natarczywych, zakrwawionych obrazów z Animatora.
Wciąż odczuwał potworny ból w sercu, do którego
po raz kolejny wkradła się samotność. Niespokojna myśl zaczęła mu ciążyć na duszy niczym tona
cegieł. A jeśli zrobił coś nie tak? I... Gdyby potrafił zrobić cokolwiek ponad sztuczki z naginaniem
czasoprzestrzeni, jak daleko mógłby się posunąć?
Czy był w stanie uratować choćby jedno życie?
QFANT.PL
rys. Adam Śmietański
- numer 3/09
95
opowiadanie
Tomasz Orlicz
96
Adam wstał z sofy i zaczął chodzić nerwowym
krokiem po salonie. Rozważał wszystkie argumenty za i przeciw swej podróży w przeszłość, w animację dni, które – jak twierdziła jego przyjaciółka
– bezpowrotnie utracił lata temu. Nagle przystanął
i spojrzał w okno.
– A jeśli się mylisz? – wyrzucił krótko i zamilkł.
Reszta myśli natychmiast dotarła do roślinki w postaci empatycznej gmatwaniny emocji Adama.
– ?!!!
– Tak, dokładnie tego chcę – podjął po chwili.
– Niby dlaczego nie miałbym tego zrobić?! Pragnę przynajmniej zobaczyć ją żywą, u mego boku,
przekonać się, że naprawdę była szczęśliwa!
– Wiesz, że to byłoby nie w porządku względem
waszej miłości! – Adamowi zdawało się, że agawa
krzyczy we wnętrzu jego głowy. – Zastanów się!
Chcesz poznać wszystkie jej myśli?!
– Nie, to nie tak – odpowiedział zmieszany. –
Może i pomyślałem o takiej możliwości... Przecież
wystarczyłoby, żebym jeszcze raz zobaczył nas razem.
– Trele morele. Wystarczy, że włączysz sobie holoalbum ze wspominkami. Czy to nie to samo?
– Jest jeszcze inna możliwość. – Adam wymownie spojrzał na agawę.
– No jasne – podchwyciła jego myśl – w sprawę
są umoczeni twoi tajemniczy porywacze, którzy rzekomo wiedzą, a jednak nie wiedzą, jak należy używać naczynia doskonałego.
– Muszę to sprawdzić.
– Nie zapominaj, że chcieli zachować anonimowość. Pewnie zatroszczyli się, żebyś nie mógł ich odnaleźć w Animatorze boskości.
Na twarz Adama wypłynął uśmieszek rozbawienia, który natychmiast ustąpił miejsca zdziwionej
minie. Kolekcjoner przypomniał sobie zapach jaśminu, towarzyszący tajemniczemu mężczyźnie
z obskurnego pokoju i ten sam zapach domniemanej wody po goleniu „nieistniejącego” przedstawiciela handlowego.
– Aga! To oni sprzedali mi Animatora boskości!
– stwierdził po chwili podekscytowany. – Jan Mgła
i John Fog... Nieistniejący Przedwieczny. Dobre sobie. Wpierw wycenili moje marzenie na siedemset
tysięcy dewarów, a po kilku dniach okazało się, że
i tak wszedłbym w posiadanie naczynia... Czyżby
za pomocą tak pokrętnej intrygi chcieli maksymal-
nie pobudzić mnie do działania?
Zdecydowany na skok podszedł do Animatora.
9.
Z łatwością odnalazł świat z 16 listopada 2089
roku – nieprzyjemną niedzielę sprzed kilku dni.
Obserwował swego złocistego Mustanga tango
i siebie za kierownicą. Pojazd zjechał nieco z pasa
ruchu i zatrzymał się przed samobieżnym chodnikiem parkowej alejki.
Po katastrofie, w której zginęła Elza, przestał
korzystać z dobrodziejstw automatycznej komunikacji. Co prawda siermiężny Mustang z lat pięćdziesiątych nie był w stanie dowieźć go do wszystkich miejsc użyteczności publicznej, lecz Adam
po jakimś czasie bardzo przywiązał się do czterokołowca napędzanego 300 konnym elektrykiem,
traktując go w pewnym sensie tak samo, jak resztę
eksponatów z kolekcji. Musiał odprowadzać z tego
tytułu spory podatek ekologiczny, ale niezbyt się
przejmował takim „drobiazgiem”, skoro – prowadząc własnoręcznie maszynę – raz na zawsze wyeliminował element bezdusznych układów nawigacyjnych, którym nie potrafił w pełni zaufać.
Po raz pierwszy spoglądał na swoje poczynania
z zewnątrz. Poznał też myśli – zaprzątnięte obawą przed dotknięciem tajemniczej wazy. Adam
z przeszłości chciał zwrócić Animatora boskości.
Czyżby porywacze wiedzieli o tym? Nie był w stanie odnaleźć napastników, czy też jakiejkolwiek
formy ich obecności. Zauważył jedynie pulsowanie delikatnej poświaty ochronnego pola siłowego,
które roztaczało się szerokim na sześć metrów wachlarzem nad wiewiórką, oskubującą pracowicie
sporej wielkości sosnową szyszkę. Jego sobowtór
z przeszłości, tuż po tym jak zamknął drzwi Mustanga, padł na ziemię rażony niewidzialną niemocą. Wbrew oczekiwaniom, dokładnie tak, jak
przed kilkoma dniami, w jednej chwili znaleźli się
w opuszczonym pomieszczeniu. Dostrzegł siebie,
siedzącego nieruchomo przed stolikiem i... nikogo więcej! Usłyszał jedynie głos – znajomy baryton
niewidocznego mężczyzny – który w niezrozumiały sposób zdawał się materializować bezpośrednio
w powietrzu.
– Czy jest pan patriotą, panie Trel?
Czy był patriotą? Wiedział, jakie znaczenie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dotknij mnie!!!
miało owo określenie w dawnych czasach, kiedy
jeszcze istniał aparat przymusu zwany państwem
narodowym. Wiedział też, jak to wyglądało z historycznego punktu widzenia. W 2061 roku,
po rozejmie ostatniej wojny globalnej, władzę nad
światem przejęła Liga. Po raz pierwszy w dziejach
cywilizacji ziemskich człowiek powierzył podejmowanie najważniejszych decyzji gospodarczych
komputerowi. Adam miał wtedy ledwie 11 lat i jedyną rzeczą, jaką pamiętał z tamtego okresu, była
wszechobecna euforia ludzi, przekonanych, że oto
wstępują w Złotą Erę dobrobytu. Czyżby porywacze, których wbrew wcześniejszym oczekiwaniom
nijak nie mógł namierzyć, liczyli na powrót do prymitywizmu oddzielnych narodowości?
Zmusił umysł do nadludzkiego wysiłku i maksymalnie skoncentrował się na słowach bezosobowego głosu. Uniósł się ponad unieruchomioną
postać siebie z przeszłości. Jakiś zdecydowany,
rozkazujący szept kazał mu wniknąć w skulone
na krześle ciało i przejąć nad nim kontrolę. Uczynił
to natychmiast, bez zastanowienia, przebijając się
przez warstwę niemocy i wystraszonych myśli swej
kopii sprzed kilku dni. Tuż po tym uzmysłowił sobie, że spada w przepastną ciemność.
Odnalazł blade światełko, które rozbłysło w oddali niczym niegasnący symbol nadziei. Gdy zbliżył się do niego, znów poczuł znajomy zapach jaśminu. Jak przez mgłę dostrzegł grupę dziesięciu
jednakowo ubranych osób. Bezosobowe sylwetki
kobiet i mężczyzn, siedząc bezpośrednio na ziemi,
otaczały zwartym kręgiem wielokolorowe koło,
z grubsza przypominające aztecką personifikację boga słońca, albo równie kolorową, buddyjską mandalę. Usłyszał też fragmenty niewyraźnej
pieśni, która brzmiała jak powtarzana na okrągło
mantra hinduskich mnichów:
– Ideo Jedyna...
– Przebudź, przywołaj, uskrzydl sny Adama...
– Jednym stań się z Bożej mocy...
– Świat rzeczy stanie na zrębie...
– Ten tylko, kto się wrył w księgi, w metal, w liczbę, w trupie ciało...
– Temu się tylko udało przywłaszczyć część Twej
potęgi...
– Witaj jutrzenko swobody, zbawienia za tobą
słońce...
– Wskrześ Ideo Wielka dzień jutrzejszy...
QFANT.PL
Mimo usilnych starań nie potrafił nic zrobić,
mógł tylko biernie obserwować tajemniczy rytuał.
Podejrzewał, że modlitewna pieśń najprawdopodobniej dotyczy jego osoby, że ma Adamowi w jakiś
sposób dopomóc w zrozumieniu istoty działania
Animatora boskości. Zasiadający dookoła mandali
zdawali się zaklinać przychylność rzeczywistości.
Czy potrzebował jedynie uskrzydlającej idei, której
sensu i tu – wśród grupki jakichś fundamentalnych
pomyleńców – nie potrafił odnaleźć?
10.
Przeniósł się do 2080 roku, w miejsce odosobnienia na nadmorskim wzgórzu, z którego roztaczał się imponujący widok na oddalone o kilka kilometrów miasto Wolin. Z tej odległości metropolia
zdawała się być szczelnie otulona parną, sierpniową
nocą. Światła miasta odbijały się od zachmurzonego nieba wielokolorową łuną Purpurowe księżyce,
jak gdyby umówiły się, że będą na zmianę odnajdywać prześwity w chmurach, raz za razem ukazywały swe oblicza nad przeciwległymi krańcami
Wolina. Barwny spektakl pozwolił zawiesić myśli
Adama w sferze niebytu.
– Doprawdy, inspirujący widok – usłyszał po raz
kolejny jej pierwsze słowa z nocy sprzed lat. Aksamitny głos, którego nie sposób zapomnieć. Nie
zapomniał też filuternych tęczówek nieznajomej,
iskrzących się pośród ciemności szmaragdową zielenią.
Zadawało mu się wtedy, że Elza Budziłło pojawiła się znikąd. Dwudziestopięcioletnia dziewczyna bardzo długo obserwowała z ukrycia Adama.
W końcu postanowiła przestraszyć marzyciela
wpatrzonego w miejskie światła. Trzydziestoletni
Trel nie spodziewał się kogokolwiek zastać poza
obrębem miejskiego pola siłowego, a Elza skwapliwie wykorzystała ten fakt. Widząc przerażoną
minę Trela, nie wytrzymała i głośno parsknęła
śmiechem, po czym błagalnym, teatralnym tonem
poczęła przepraszać go za żart. W tak nietypowych
okolicznościach się poznali.
Teraz Adam bez przeszkód mógł wniknąć
w myśli dziewczyny. Dostrzegł, że tamtej nocy Elza
podświadomie pragnęła dotknąć jego twarzy. Przypomniał sobie, jak później – kiedy już zaprzysięgli
sobie dozgonną miłość – niejednokrotnie wodziła
- numer 3/09
97
opowiadanie
Tomasz Orlicz
palcami po jego policzkach, nosie, wokół zamkniętych powiek, aż po coraz mniej bujną czuprynę
Adama, twierdząc, że to ją uspokaja. Zawstydzony swym postępkiem, natychmiast przebiegł rok
w przód – ku pierwszym dniom ich cielesnych
namiętności. Mógł prześledzić każdy szczegół
wszystkich wspólnie spędzonych dni i nocy, dopatrując się za każdym razem jakże niesamowitych
elementów ich związku, nie dostrzeganych przez
Adama wcześniej – w realnej przeszłości.
Kochała go bezgranicznie... Jego i niejakiego
Boba. Zauważył to od razu.
– Ostrzegałam cię – usłyszał w głowie przekaz
agawy. – Nie budzi się demonów, z którymi nie można żyć pod jednym dachem.
Czy można podzielić uczucie na pół? A jednak,
pomimo obecności innego mężczyzny, Elza kochała Adama zupełnie normalnie – całym sercem. Gdy
szli do łóżka, oddawała się cielesnej miłości Adama
bez reszty, bezgranicznie zawierzając duszę ich pojedynczemu aktowi seksualnych igraszek. To samo
czyniła z pięćdziesięcioletnim Robertem Sielcem,
którego jedynie ona nazywała Bobem. Zbyt mocne to były uczucia, by Elza potrafiła zrezygnować
z któregoś z mężczyzn.
Zdezorientowany, dostrzegł, że jego ukochana
była skłonna przyznać się do znajomości z Bobem.
Wystarczyło zapytać, nadmienić choćby jednym
słowem o zdradzie („Jak powinnam ci powiedzieć
o czymś takim? Czy każesz mi odejść?”). Nigdy jednak nie wspomniała Adamowi o swoim przyjacielu. Również Trel niczego się nie domyślał. Teraz
– z punktu widzenia rzeczywistości Animatora –
musiał przełknąć gorzką pigułkę prawdy.
Głupcze! – zaświtało mu w głowie – Spodziewałeś się, że przebywając w Animatorze będziesz spijał
życie przez różową słomkę?!
Pomimo tak porażających faktów, postanowił
za wszelką cenę ocalić tę miłość i podążył do chwili katastrofy.
11.
Zawisł nad niewielkim miastem Północnych
Niemiec, nad Haale sprzed czterech lat. Gdzieś
w pobliżu, tuż obok bezosobowego Adama, przyczaiła się samotność. Była gotowa do ataku.
Stalowy ptak z jego sennych koszmarów wy-
98
nurzył się z chmur. Adam, powracając myślami
do widoku martwego ciała ukochanej, mimowolnie
szarpnął czasoprzestrzenią wokół maszyny. Na trzy
sekundy przed utratą kontroli nad autolotem,
w którym podróżowała Elza, komputer pokładowy
nadał komunikat ostrzegawczy do centrali. Adam
przechwycił jego treść: Gwałtowny wzrost temperatury w sektorze sterowania lewym pędnikiem. Dostrzegł iskrę zwarcia i przerwę w dopływie prądu;
jeden z trzech silników autolotu zaniemówił. Siła
bezwładności natychmiast rzuciła powietrznym
statkiem w bok. Kolejne spięcie w tym samym scalaku spowodowało awarię układu zarządzającego
pracą silniczków pomocniczych, które nie zdołały
odpalić na czas. Błędny kod programu awaryjnego został przyjęty przez jednostkę zastępczą jako
oznaka zwykłego przyziemienia.
Dostrzegł przerażenie w oczach Elzy. Niezwłocznie cofnął całą sekwencję zdarzeń do chwili tuż
przed awarią i spróbował zagiąć czasoprzestrzeń
wokół pechowego scalaka tak, by jak najbardziej
oddalić w czasie moment zwarcia. Niestety, nie
był w stanie długo utrzymać zmienionego stanu
rzeczywistości. Spostrzegł, że Autolot i tak spadnie – jedynie dwie minuty później – 32 kilometry
dalej. Obserwował, jak kilkutonowa bryła autolotu
wbija się w trawnik jakiegoś podwórka, po czym
doszczętnie burzy siedem domów na przedmieściu
Haale, zabijając dodatkowo sześć osób. Ponownie
cofnął się o kilka minut.
Kolejna próba bezpośredniego wpływu na przeszłość również skończyła się jedynie przesunięciem
obserwowanej katastrofy w czasie. Adam uparcie
starał się skoncentrować na całości zdarzeń, chciał
okiełznać śmiercionośną rzeczywistość tamtego
dnia. Wciąż wierzył, że potrafi tego dokonać.
W chwili, w której z niezrozumiałych powodów
przypomniał sobie słowa monotonnej mandali
(...– Ten tylko, kto się wrył w księgi, w metal, w liczbę,
w trupie ciało...), niczym grom z jasnego nieba zaatakowało go zrozumienie. Już wiedział, że nie zjawił się tu przypadkowo, że początkowe szarpnięcie
czasoprzestrzenią było nieodwracalną przyczyną
katastrofy. Duszę Adama zalały słone, nieistniejące
łzy. Zamarł w jednym punkcie przestrzeni i w milczeniu obserwował, jak autolot, który zamknął jego
ukochaną za kratami pędzącej w dół bezwładności,
uderza z impetem o ziemię.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dotknij mnie!!!
12.
– Zabiłem ją – wychrypiał głosem, który zdawał się być wyprany ze wszelkich emocji. Potok łez
przetoczył się ciężkimi kroplami po jego twarzy,
gdy dotarł do rozdygotanego podbródka, zaczął
obficie skapywać na podłogę salonu.
– Obwiniasz się na siłę. Nie potrafiłeś zmienić
przeszłości, ponieważ coś takiego byłoby pogwałceniem praw fizyki.
– Czyżby...? – Spojrzał na roślinę błądzącym
wzrokiem. – Jak w takim razie wytłumaczysz fakt,
że katastrofa wydarzyła się właśnie dlatego, że mogłem się tam pojawić, dzięki Animatorowi boskości?!!!
–?
Runął na dywan, wyrzucając z siebie resztkę nadziei w jednym, długim westchnieniu.
– Aga, to ja byłem bezpośrednią przyczyną tamtej katastrofy... – załkał żałośnie. – Tuż po tym, jak
przypomniałem sobie widok twarzy martwej Elzy...
Zakrzywiłem czasoprzestrzeń i sprawy potoczyły
się w nieodwracalnym kierunku! Boże!!! Jak mogłem być tak głupi! Zabiłem ją. Aga... Jakby na to
nie patrzeć, to ja ją zabiłem!
Czyżby wszystkiemu była winna szatańska
przewrotność Animatora boskości? Czy w jego
objęciach działo się wyłącznie to, co wydawało się
być nieodwracalne? Dlatego nie potrafił pomóc
pożerającym się wzajemnie mieszkańcom Palladiusa V. Nie był w stanie dostrzec niczego więcej
ponad wzmiankę w sieci, dotyczącą ich tajemniczej, totalnej eksterminacji. Istniało też drugie dno
natury szatańskiego naczynka, które – posługując się niewinną ciekawością swego właściciela –
skutecznie uśmierciło miłość Adama. Dokładnie
w taki sposób, jak gdyby dla Animatora nie istniała
jasno określona strzałka czasu... Adam nie potrafił
tego inaczej wytłumaczyć. Swoiste złudzenia, które
ochoczo podsuwał zmysłom Trela Animator, kusząc go namiastką boskości, okazały się być jedynie
przewrotnym podstępem.
Czy rzeczywiście zabił swoją ukochaną? Agawa,
po dłuższej chwili martwego milczenia, spróbowała możliwie jasno przeanalizować całą sytuację:
–... Mimo wszystko w jakiś sposób musiałeś się domyślić, że Elza była nieuczciwa... Być może pod-
QFANT.PL
świadomie chciałeś ją ukarać. Załóżmy, że pojawiły
się wtedy wokół waszego związku jakieś ponadczasowe... myślokształty, które kazały ci kupić w przyszłości Animatora boskości, dzięki któremu mógłbyś
przenieść się z powrotem w przeszłość, poznać prawdę i doprowadzić... do katastrofy?
– Wiedziałaś o wszystkim – oskarżył ją niespodziewanie, spoglądając raz na agawę, raz na Animatora boskości. – Wiedziałaś, że Elza mnie zdradza!
– Jedynie wyczuwałam – odparowała spokojnie
roślinka. – Nie miałam z Elzą bezpośredniego kontaktu. Dopiero przy tobie, po kilku latach, w pełni
rozkwitło moje pole empatii. Wspominałam ci już
o tym.
– Cholera! Przecież musi być jakieś logiczniejsze rozwiązanie! – Adam poderwał się z dywanu
i ruszył w kierunku stolika z Animatorem. Zatrzymał się tuż przed naczyniem. Na jego twarzy pojawił się grymas nienawiści, w źrenicach zapłonęły
ogniki szaleństwa.
Przywłaszczyć część twej potęgi... Ten tylko, kto
się wrył w księgi, w metal, w liczbę w trupie ciało,
temu się tylko udało przywłaszczyć część twej potęgi*... – rozbiegane myśli usilnie szukały jakiejś alternatywy. I znalazły ją w najskrytszych zakamarkach
nienawiści Adama. Owładnęła nim irracjonalna
myśl doszczętnego unicestwienia swego istnienia.
Postanowił odebrać sobie życie w podobny sposób,
w jaki doprowadził do śmierci Elzy – wykorzystując właściwości Animatora.
13.
W jednej chwili chwycił naczynie oburącz
i gwałtownie przyciągnął je do tułowia, po czym
w mgnieniu oka zamachnął się, ciskając z całych sił
kryształowym Animatorem o ścianę.
Zanim naczynie doskonałe dotarło do twardej
powierzchni ściany, zdążyło aktywować proces
transformacji. Adam ponownie zaczął żyć w całej
rozciągłości przestrzeni Wszechświata, wewnątrz
Animatora boskości.
Ostatni raz zobaczył twarz Elzy. Gdy odnalazł
pojedynczą łzę na jej policzku, powiedziała: – Mogliśmy żyć – i zgasła wraz ze świadomością Adama.
- numer 3/09
99
Tomasz Orlicz
opowiadanie
14.
Żadna z aten nie zdołała w jakikolwiek sposób
zareagować na zdarzenia rozgrywające się w salonie. Nie były zaprogramowane na ewentualność samobójstwa właściciela. Nie potrafiły też namierzyć
agresora – nie tym razem. Kruchy kryształ ciemnomiodowego naczynia roztrzaskał się na tysiące
drobin. Agawa odczuła, że wokół rozpryskujących
się we wszystkie strony szkiełek narasta pole pierwotnej rzeczywistości, na ułamek sekundy zjawisko nie z tego świata ponownie otwierało się tylko
dla niej.
Na taką chwilę czekała od trzech tysięcy lat –
od pierwszej uświadomionej myśli, która zrodziła
się w ziarenku pramatki, przypadkiem wrzuconym
do naczynia doskonałego jeszcze na Palladiusie V.
Pomyślała o Adamie. Biedny człowiek. Nie wykorzystał danej mu szansy wypełnienia mesjanistycznej misji. Nie był też w stanie zauważyć halucynogennego fluidu roślin, który – po uprzednim
rozplenieniu się agaw na całej planecie – bezgłośnie kazał pozabijać się wzajemnie twórcom Animatora. Był pierwszym, który nie rozumiał jak on
działa i zatańczył dokładnie tak, jak chciała tego
pasożytnicza agawa. Już wiedziała, że ma ochotę
na więcej, że jest w stanie połknąć kolejny miliard
dusz. Wystarczyło jedynie dobrze rozegrać jeszcze
jedną partyjkę jakże przyjemnej gierki, tym razem
pośród ludzi.
A potem ruszy dalej...
Aż w końcu dotrze do siedliska Przedwiecznych.
Natychmiast wniknęła jaźnią w strukturę zjawiska. Dwadzieścia sześć wymiarów nowego świata
przywitało ją wszechobecnym, intensywnym światłem. Wiedziała, że na jakiekolwiek działanie ma
niewiele czasu, więc niezwłocznie wprowadziła
ostateczne korekty.
15.
– Nie tym razem – odpowiedział po chwili, walcząc z zadyszką jak po biegu na sto metrów. – Śniło
mi się, że mam roślinę, która przemawia do mnie
takim ujmującym, aksamitnym głosem. Miała
nawet imię, Elza. I prosiła mnie... Nie, ona błagała mnie, żebym ją uwolnił, że niby jest uwięziona
w strukturze nieruchomej zieleni.
– Jesteś taki szlachetny. – Nie przestając się
uśmiechać, zaczęła wodzić opuszkami palców
po twarzy męża. Wiedziała, że ten gest powinien
uspokoić nerwy Adama. – Nawet w snach wybawiasz z łap niedobrych oprawców nieszczęśliwe
księżniczki. Jesteś kochany.
Ułożyli się twarz przy twarzy. Adam, wpatrzony
w szmaragdową zieleń oczu żony, uciszył rozbiegane myśli i odwzajemnił uśmiech Agi.
– A więc tym razem nie było ośleonów? – spytała, całując go czule w przymkniętą powiekę.
– Nie. Na szczęście, tym razem durne ośleony
dały mi spokój. Ale nadal uważam, że za wszystkie
te realistyczne sny odpowiedzialny jest twój Animator boskości. Obiecałaś, że się go pozbędziesz...
– Jutro już go nie będzie – zapewniła Aga, dodając rozkazującym tonem: – A teraz śpij, mój szlachetny patrioto. Nie zapominaj, że czeka cię bardzo
ważne spotkanie w Departamencie Obrony. Nieczęsto podejmuje się decyzje o użyciu broni masowego rażenia. Musisz być wypoczęty. Niech ci się
przyśnią najcudowniejsze kwiaty z Darewquen.
Czternasty prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
ucałował żonę w usta.
Po niespełna minucie zasnął, otoczony miodowym bukietem zapachów Żywej Agawy i jaśminu.
Przez resztę nocy nie nawiedził go już żaden koszmar.
C.D.N.
* Treści domniemanych mantr są luźnymi kompilacjami utworów Adama Mickiewicza.
– Aga...?! – zbudzony sennym koszmarem poderwał się nerwowo z posłania i po omacku odszukał dłoń żony.
– Znów dopadły cię ośleony – stwierdziła, zapalając nocną lampkę, po czym przesłała wystraszonemu Adamowi łagodny uśmiech.
100
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 3/09
101
Marcin Rusnak
opowiadanie
DOWNBYLAW - Dziecko Boga
102
Opowiadanie zdobyło grand prix w pierwszej
edycji konkursu literackiego o Platynowy Kałamarz.
I Konkurs Literacki o Platynowy Kałamarz narodził się wraz z pomysłem pobudzenia do życia jednego, małego forum dyskusyjnego. O tej inicjatywie został poinformowany właściciel portalu, przy którym
funkcjonuje forum. Niedługo potem administracja
zabrała się, z błogosławieństwem firmy Micro Project, do organizacji, co – jak się okazało – nie było
takie proste. Nie udało się uniknąć niedociągnięć:
regulamin nie dla wszystkich był zrozumiały, terminy nie zostały dotrzymane. Dzięki tym wszystkim,
niekoniecznie pozytywnym, aspektom udało się wyciągnąć wnioski, które umożliwią zorganizowanie
kolejnego konkursu już bez ryzyka popełnienia tych
samych błędów.
Konkurs o Platynowy Kałamarz ma odbywać się
co rok, najprawdopodobniej, tak jak za pierwszym
razem - w dwóch kategoriach: poetyckiej i prozatorskiej.
Miłym zaskoczeniem dla organizatorów była
liczba nadesłanych tekstów. Do kategorii prozatorskiej nadesłano ponad siedemdziesiąt opowiadań,
do poetyckiej o wiele więcej. Liczba prac może nie
jest powalająca, ale należy wziąć pod uwagę, że konkursu nie organizowało żadne duże wydawnictwo
czy szeroko znany portal literacki. Właściwie była to
pewna próba – mimo wszystko zakończona sukcesem, który zachęcił do kontynuowania projektu.
Inną sprawą była jakość nadesłanych prac. Część
jurorów miała bardzo podobne opinie na ich temat,
głównym zarzutem była przeciętność nadesłanych
tekstów. Bardzo starannie zostały wybrane te prace,
które się czymś wyróżniały. Z wyborem czołówki nie
było większego kłopotu. Problem pojawił się przy
uszeregowaniu jej na podium. Miejmy nadzieję, że
w następnym konkursie będzie o wiele więcej tekstów pretendujących do czołówki.
Ogromne podziękowania należą się Panu Konradowi T. Lewandowskiemu, który zgodził się wejść
w skład jury. Dziękujemy również Panu Stefanowi
Dardzie, który nie dość, że był jednym z jurorów, to
jeszcze stanowił nieocenioną pomoc w organizacji
pracy całego jury oraz ufundował dwa dodatkowe
wyróżnienia dla uczestników konkursu. Podziękować też trzeba kwartalnikowi „Qfant”, który sponsorował część nagród i zgodził się na publikację zwycięskiego tekstu.
Prolog
W ciągu kilku kolejnych tygodni wiele razy
przeklinałem chwilę, w której Izekesz poczęstował mnie swoim winem. Tak naprawdę jednak to,
co się wydarzyło później, nie było jego winą, nie
było też moją; nie było nawet winą opróżnionego
przez nas bukłaka. Ciśnie mi się na usta, że winny
wszystkiemu był Bóg, ale nie jestem wcale pewien,
czy wciąż wierzę w Jego istnienie. Niech więc będzie los. Winny był los.
Ten sam los, który czterysta osiemdziesiąt trzy
dni wcześniej odebrał mi moją kochaną Tanar i naszą małą Tanesz.
Od Izekesza wracałem lekkim krokiem, radując się wilgotnym wiatrem znad rzeki. Gwiazdy
skrzyły się na niebie tak jasno, jakby znajdowały
się na wyciągnięcie ręki, a piasek pod moimi sandałami chrzęścił cicho. Daktylowe wino odegnało
wszelkie troski.
Wszedłem do chatki bezszelestnie, wpuszczając
do środka światło księżyca, szelest trzciny i chłodne, nocne powietrze. Obmyłem twarz nad misą,
zrzuciłem szatę i wsunąłem się pod koc z aramejskiej wełny.
Sameia mruknęła i przeciągnęła się jak kotka,
gdy ją objąłem. Pocałowałem ją w ramię, później
w szyję, a gdy obróciła się w moją stronę, zacząłem błądzić językiem po jej cudownych piersiach.
Jej uda przesunęły się wolno i namiętnie po moich
biodrach i po chwili delikatnych pieszczot rzuciliśmy się na łeb, na szyję ku słodyczy i zapomnieniu.
Opadliśmy na posłanie jakiś czas później, spoceni i szczęśliwi. Kręciło mi się w głowie i z trudem
mogłem zebrać myśli.
– Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię – bełkotałem. Język plątał mi się nieco, ale bardzo chcia-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dziecko Boga
łem, żeby zdawała sobie sprawę z moich uczuć.
Zamknęła mi usta pocałunkiem. Jej włosy otuliły
moją twarz jedwabnym kloszem o woni fig.
– Pójdę zobaczyć, czy Tanesz śpi – wykrztusiłem, kiedy wreszcie oderwała swoje wargi od moich. Podniosłem się z posłania. Znieruchomiałem.
Zrozumienie przyszło nagle, jakby ktoś wylał mi
na głowę misę lodowatej wody. W jednej chwili nie
pozostał ślad po upojeniu winem i miłością. Przejrzałem na oczy i przypomniałem sobie, że przede
mną leży moja śliczna i młoda Sameia. Tanesz nie
żyła od dawna, podobnie jak Tanar.
– Sameia, wyba... – zacząłem, ale położyła mi
palec na ustach. Uśmiechnęła się i tylko pociągnięcie nosem zdradziło, jak bardzo ją zraniłem. Pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć „nic się nie
stało”.
Położyłem się i przymknąłem oczy. Za późno
było na żal, słowa już uleciały w świat i żyły własnym życiem. Leżałem w mroku, nagle trzeźwy
i zawstydzony, bo nie mogłem zapomnieć o przeszłości i oddać Sameii całego siebie, takiego, na jakiego zasługiwała.
Część mnie wcale nie chciała zapomnieć i byłem gotów oddać duszę diabłu, byle objąć moją
maleńką Tanesz i jeszcze raz spojrzeć w wiecznie
uśmiechnięte oczy Tanar.
Dzień I
Decyzję podjąłem zaraz po przebudzeniu. Ludzie z naszej wioski od lat zaszywali się na pustyni:
kapłani – by umartwianiem ciała zasłużyć na zsyłane przez Boga wizje, chłopcy – by podczas rytuału
przejścia zmienić się w mężczyzn. Kobiety ponoć
czasem znikały w nocy pośród piasków, by od zmór
i dżinnów uczyć się tajników cielesnej miłości. Zamierzałem pójść śladem tych ludzi. Pomyślałem,
że jeśli zwyczajowe czterdzieści dni osamotnienia
nie pomoże, mogę równie dobrze zdechnąć tam,
na pustkowiu.
Sameia domyśliła się, co zamierzam, kiedy tylko
zacząłem się pakować.
– Nie odchodź – poprosiła.
– Muszę. Dla ciebie. I dla mnie. Przede wszystkim dla mnie.
– Proszę cię, Karisz.
– Wybacz mi.
Najgorsze miało nastąpić dopiero, gdy byłem
QFANT.PL
gotowy do drogi. Padła mi wtedy do nóg i zaczęła
płakać.
– Błagam cię, Karisz. Zostań ze mną. Nie odchodź! Zrobię, cokolwiek zechcesz. Zmienię imię.
Nie będę już Sameią, będę twoją Tanar. Dam ci
córkę i będziemy szczęśliwi. Proszę cię! Mogę cię
uczynić szczęśliwym, tylko mi pozwól. Daj mi
szansę.
Z trudem rozpoznawałem jej słowa, wtykane
pomiędzy jęki i szloch. Objąłem ją czule i trzymałem przy sobie, trzęsącą się z rozpaczy. Łzy cały
czas jeszcze płynęły wolno po jej policzkach, kiedy
pomogłem jej usiąść na skraju łóżka i pocałowałem w czoło.
– Wrócę do ciebie – zapewniłem.
Następnie wyszedłem na słońce i, owinąwszy
głowę białą chustą, ruszyłem przed siebie. Nikt
mnie nie zatrzymał, gdy opuszczałem wioskę, znacząc swój szlak odciskami sandałów i ściskanego
w dłoni kostura.
Nie obejrzałem się, choć czułem na karku spojrzenie Sameii.
Minęła może godzina, gdy wioska została daleko za moimi plecami. Wokół rozciągały się płaskie, popielate bezdroża, nakrapiane samotnymi
brunatnymi skałami. Było jeszcze wcześnie, ale
piasek wpadający do sandałów szybko się nagrzewał. Nim słońce zbliżyło się do zenitu, znalazłem
większy głaz i skryłem się w rzucanym przez niego
cieniu. Wypiłem nieco wody z bukłaka, nie dość
jednak, by ugasić pragnienie. Żar w gardle i susza
w ustach – oto czego potrzebowałem, by oderwać
myśli od tematów, którymi nie chciałem się póki
co zajmować.
Przesuwałem się wraz z cieniem, przesypiając
pół godziny, niekiedy kwadrans, budząc się, ilekroć
mordercze promienie padały na moją skórę. Dotrwałem w ten sposób do godziny szóstej. Upał zelżał na tyle, by dalsza wędrówka miała sens. Nie zamierzałem iść nigdzie daleko, wiedziałem bowiem,
że najpóźniej za dziesięć godzin trafię pomiędzy
więcej skał, tam zaś znajdę wodę i pożywienie –
korzonki, myszy, węże. Szukałem odosobnienia
i udręki ciała, nie śmierci.
Zatrzymałem się na noc przy innej skale. Nie
miałem drewna ani żadnego paliwa, wykopałem
więc przy samym głazie dół głęboki na blisko sto-
- numer 3/09
103
opowiadanie
Marcin Rusnak
pę. Ułożyłem się w nim i otuliłem szczelnie szatą.
Nagrzany słońcem kamień miał mi zapewnić ciepło, a dół chronić mnie przed wiatrem.
Obudziłem się w środku nocy. Otworzyłem zaspane oczy i zadrżałem, widząc stojącą nade mną
postać. Chmury, jak na złość, przesłoniły akurat
księżyc oraz najjaśniejsze gwiazdy, mogłem więc
dostrzec tylko czarny zarys sylwetki, która znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Zastanawiałem
się, czego chce ów nieznajomy i czy zdążę sięgnąć
po kostur, jeśli spróbuje mnie zaatakować. Nie atakował jednak; stał tylko w bezruchu, jakby uważnie
mnie obserwował. Włosy zjeżyły mi się na karku.
Niespodziewanie poczułem w nogach jakiś
ruch. Wąż!, zrozumiałem i zareagowałem szybciej,
niż zdążyłem pomyśleć. Poderwałem się z miejsca,
odczołgując się czym prędzej z wykopanej za dnia
dziury. Odetchnąłem z ulgą, gdy usłyszałem cichy
pisk i dostrzegłem zarys okrągłego ciałka pustynnej myszy.
Obróciłem głowę, ale nieznajomego już nie
było, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Rozejrzałem się wokół, ale jak okiem sięgnąć widać
było tylko piach i skały.
Chwilę później ułożyłem się ponownie pod głazem, ale byłem zbyt roztrzęsiony, by zapaść w sen.
Doczekałem świtu i ruszyłem w dalszą drogę.
Dzień III
Obudziłem się spokojny i wyciszony. Poprzedniego wieczoru dotarłem do miejsca zwanego Zębami – płaskiego, kamienistego pustkowia pełnego
koślawych skał, dających dużo cienia. Spod jednej
z nich wypływał strumyk czystej, lodowatej wody.
W paru miejscach ze spękanej ziemi wyrastały karłowate krzewy, które miały mnóstwo cierni, i pędy
pokryte woskiem; gdzie indziej sterczały pionowo
grube, postrzępione liście aloesu.
Nie byłem zziębnięty, ale leżałem przez pewien
czas w błogim bezruchu, rozkoszując się promieniami słońca wtłaczającymi ciepło z powrotem
w moje ciało. Przyjemność nie trwała jednak długo
– zaraz powróciło dziwne uczucie, które towarzyszyło mi przez cały poprzedni dzień.
Byłem pewien, że ktoś mnie obserwuje.
Otarłem twarz z ziaren piasku naniesionych
rys. Tomasz Chistowski
104
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dziecko Boga
przez wiatr i otworzyłem oczy.
Nie musiałem daleko szukać. Nieznajomy siedział zaledwie parę kroków ode mnie, na niewysokim, wygodnym głazie, którego – mógłbym przysiąc – poprzedniego dnia tam nie było. Musiałem
osłonić oczy przed rażącym słońcem, żeby móc
mu się przyjrzeć.
Był mniej więcej mojego wzrostu, ani wysoki,
ani niski. Szczupły, o czarnych włosach i policzkach bez śladu zarostu, ubrany w gładką szarą szatę. Miał cerę, jakiej jeszcze nie widziałem. Mieszkańcy mojej wioski mieli skórę miodowobrązową,
a na zachodzie i południu żyły ponoć ludy czarne
jak smoła. Nieznajomy miał skórę jasną jak wyblakłe w słońcu kości.
– Kim jesteś? – zapytałem niepewnie. Jego czarne oczy badały mnie z zaciekawieniem, jakbym był
nieznanym gatunkiem pustynnego gryzonia.
– Trywialne – odrzekł, skrzywiwszy się z niesmakiem. Jego odpowiedź zbiła mnie zupełnie
z tropu.
– Co takiego?
– Twoje pytanie było jednym z najgłupszych, jakie można zadać. Jeszcze brakowało, żebyś spytał,
jak się tu znalazłem.
Spojrzałem na niego bez zrozumienia. Czy to
mógł być jeden z ludzi, którzy całe lata temu odeszli na pustkowie i nie wrócili? W jego słowach pobrzmiewała szaleńcza nuta, ale doskonała szata kazała sądzić, że nie przeżył tu ani dnia więcej niż ja.
– Kontynuując – podjął nieznajomy, kwitując
łagodnym uśmiechem głupawy wyraz na mojej
twarzy – do trafniejszych pytań należałyby: „czego
ode mnie chcesz?”, albo „czemu mi się przyglądasz
od trzech dni?”, albo „w czym mogę służyć, panie
mój i władco?”. Nie będę ukrywał, iż ostatnia możliwość nie dość, że sprawiłaby mi nielichą przyjemność, to uprościłaby wiele spraw.
Nic nie rozumiałem. Póki co uznałem jednak,
że nieznajomy jest niegroźny. Pod ręką miałem
mój kostur, podczas gdy on wydawał się być bez
broni.
– Przyglądasz mi się od trzech dni? – bąknąłem.
– Żałosne – oznajmił nieznajomy, kryjąc twarz
w dłoniach. – Lubisz dźwięk swojego głosu tak bardzo, że wszystko powtarzasz, czy jesteś zwyczajnie
głupi?
QFANT.PL
Stanęły mi w pamięci przebyte w ciągu ostatnich
dni całe połacie gładkiej pustyni, gdzie sięgałem
wzrokiem na całe kilometry wokół. Niemożliwe,
żeby obcy faktycznie cały czas mnie obserwował.
Chciałem otworzyć usta i napomknąć o tym, ale
on mnie uprzedził.
– Nie – pogroził mi palcem. – Tylko nie to. Nie
korzystaj z tego słowa. Przez najbliższy czas słowo
„niemożliwe” przestaje dla ciebie istnieć. A teraz
do rzeczy, bo nie mam wiele czasu. Imię.
– Co? – zgłupiałem po raz kolejny.
– Imię. To jak na ciebie wołają. No, wiesz: Ishmael, Abraham, Gamoń, Świnia-Brodząca-Po-Pysk-W-Łajnie. Coś takiego.
– Nazywam się Karisz.
Pokręcił głową, utkwiwszy wzrok w niebie, jakby próbując sobie coś przypomnieć. Po chwili dał
za wygraną.
– Dobra, niech będzie Karisz. Co tam. Twój ojciec, mam rozumieć jest cieślą?
– Mój ojciec? – zapytałem, zaskoczony. Pospieszyłem jednak z odpowiedzią, chcąc uprzedzić
kolejną serię złośliwości. – Nie żyje. Był budowniczym. Wybudował wszystkie studnie w naszej
wiosce.
– Budowniczy studni, co? W dodatku trup. –
nieznajomy, znowu się skrzywił. – No nic, niezły
burdel. Coś wymyślimy. Bywaj, Karisz. Spotkamy
się jeszcze.
Podniósł się, obrócił na pięcie i poszedł przed
siebie.
– Zaczekaj! – zawołałem. Zerknął przez ramię.
– Kim jesteś?
– A ten dalej swoje. Możesz mówić mi Baal-gaber.
– Ale kim jesteś?
Zaśmiał się serdecznie, zanim odpowiedział:
– Diabłem. Przecież to oczywiste.
Powiew wiatru sypnął mi w twarz piaskiem
naniesionym na skałę. Zasłoniłem oczy tylko ma
moment, ale gdy opuściłem rękę, Baal-gabera już
nigdzie nie było. Zniknął.
Podobnie jak niewielki, wygodny głaz, na którym siedział. Jedno słowo cisnęło mi się na usta, ale
– zgodnie z sugestią diabła – milczałem uparcie.
Dzień VII
Kolejne dni upływały mi w powolnym, powta-
- numer 3/09
105
opowiadanie
Marcin Rusnak
106
rzalnym rytmie. Z rana wylegiwałem się na słońcu, by wygnać z kości chłód minionej nocy, później piłem wodę ze strumienia i przeszukiwałem
zastawione poprzedniego dnia wnyki. Zazwyczaj
w którejś z prowizorycznych pułapek znajdowałem
mysz albo jaszczurkę, kiedy indziej raczyłem się
korzonkami nielicznych obecnych w okolicy roślin; raz znalazłem przepiórcze gniazdo i wyssałem
kilkanaście jajeczek. Czasami przed południem
wyruszałem na mały spacer w poszukiwaniu grzejących się na kamieniach węży i dwa razy wróciłem z upolowanym posiłkiem. Nie potrzebowałem
dużo jedzenia, bo i moja aktywność ograniczała się
do minimum – większość dnia spędzałem w cieniu, leżąc i rozmyślając.
Jedzenie nie było problemem, podobnie jak
i woda do picia. Zaczęła mi natomiast – choć nie
od razu się do tego przed sobą przyznałem – doskwierać samotność. Dwa razy złapałem się na tym,
że zacząłem rozmawiać sam ze sobą. Diabeł nie pojawił się więcej i powoli skłonny byłem przyznać,
że zwyczajnie mi się przyśnił. Wycieńczenie i zbyt
dużo słońca – taka mieszanka mogła zaowocować
delikatnymi omamami.
– Jasne. Delikatnymi omamami – odezwał się
głos za moimi plecami. Poderwałem się z miejsca, jakby mi ktoś pod zadkiem rozpalił ognisko,
i ujrzałem Baal-gabera rozwalonego na znajomym
kamieniu. Szatę miał tym razem czarną, a na jego
piersi lśnił w słońcu złoty łańcuch. Siedział w pełnym słońcu, ale na jego czole nie było widać choćby kropli potu.
Wstał i zbliżył się do mnie na odległość dwóch
kroków. Dopiero wtedy zauważyłem, co trzyma
w dłoni, i nagle usta pełne miałem śliny.
Diabeł obracał w palcach olbrzymią, sinopurpurową figę. Z łatwością wyobraziłem sobie, jak
cudownie byłoby zatopić zęby w jej twardym, soczystym miąższu.
– Jesteś przywidzeniem – powiedziałem na wpół
do Baal-gabera, na wpół do trzymanej przez niego
figi.
W jednej chwili wlepiałem oczy w owoc, w drugiej trzymałem się za nos, który bolał jak po uderzeniu kowalskim młotem. Pięść diabła w zetknięciu z moją twarzą wydawała się wyjątkowo
rzeczywista.
– Czemu żeś to zrobił, do cholery?! – rykną-
łem.
– Żeby uniknąć żmudnego procesu udowadniania własnej egzystencji. Dalej uważasz, że jestem
przywidzeniem?
– Czego ode mnie chcesz? – odparłem.
– No! – diabeł podrzucił figę wysoko w górę
i zatarł ręce z radością. – Nareszcie do czegoś dochodzimy. Na początek chciałbym zaproponować
ci ten oto owoc. Wiem, że nie jadasz tu najlepiej,
a on – wystawił rękę w moją stronę i złapał spadającą figę. Miałem ją na wyciągnięcie ręki – jest
pyszny.
– Jesteś kompletnie szalony! Najpierw mnie bijesz, a teraz chcesz, żebym wziął to od ciebie?
– Pobudka! – Baal-gaber pomachał do mnie
obiema rękami, jakbym go nie widział. – Jestem
diabłem! To oczywiste, że jestem szalony!
– Daj mi spokój – odparłem i odwróciłem się
do niego plecami. Obszedł mnie niedużym łukiem
i jeszcze raz wystawił owoc w moją stronę. Tym razem wyszczerzył zęby w uśmiechu, który w założeniu chyba miał być przepraszający.
– Na zgodę? – zaproponował, machając mi
przed twarzą figą.
Wziąłem ją do ręki, zamachnąłem się i z całej
siły posłałem owoc kilkadziesiąt kroków od siebie.
Usłyszałem westchnienie, a gdy obróciłem się z powrotem w stronę diabła, Baal-gabera już nie było.
Dzień XIII
W nocy miałem paskudny sen. Śniło mi się, że
siedzimy we dwójkę przy ognisku – diabeł i ja. Wokół nas cisza, nad głowami niebo z tysiącem gwiazd.
Jakiś głos powtarzał mi: „To dzisiaj. Dzisiaj jest noc
wyznań”, a ja wiedziałem, że palące się pędy szybko zaczną dogasać, na wschodzie zaś wykwitnie
różowawy blask nadchodzącego dnia. Nie miałem
wiele czasu, a jedynym słuchaczem na podorędziu
był diabeł.
Wiedziałem, o czym miałem mówić. O Tanar
i Tanesz. O tym, jak za nimi tęskniłem. O tym,
że wciąż nie wyobrażałem sobie życia bez nich.
O tym, że nie pamiętałem już, jak to jest nie czuć
bólu w sercu.
Jednak kiedy otworzyłem usta, diabeł posłuchał
słowa lub dwóch i zasnął jak na zawołanie. Nie
zdążyłem mrugnąć, a nocną ciszę już rozrywało
na strzępy jego nosowe pochrapywanie. Chciałem
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dziecko Boga
wyciągnąć do niego dłoń, potrząsnąć nim i obudzić, ale czułem, jak piasek ucieka mi spod stóp,
a ja sam zapadam się, najpierw po kolana, później
po pas. Paniczny strach nie pozwalał mi się odezwać, aż w końcu zginąłem pod...
Obudziłem się. Słońce nie wzeszło jeszcze, a pomiędzy skałami zalegały wstęgi rzadkiej mgły. Cały
trząsłem się z zimna – przemarznięty do szpiku
kości po wyjątkowo chłodnej nocy i w szacie wilgotnej od wszędobylskiej mgły. Czekało mnie jeszcze parę godzin szarówki, nim na niebie pojawi się
słońce i wraz z nim błogosławione ciepło.
– Rześki poranek – usłyszałem głos diabła. Spojrzałem w jego stronę i zaraz tego pożałowałem.
Baal-gaber siedział na krześle wyłożonym koźlęcą skórą, opatulony w gruby brunatny kożuch
i pociągał z niewielkiego ceramicznego kieliszka.
Na domiar złego, zawartość kieliszka parowała
i roztaczała wokół woń alkoholu.
– Pierwszorzędny arak – rzekł diabeł, biorąc kolejny łyk i oblizując z lubością wargi. Dopiero wtedy spojrzał na mnie, trzęsącego się i szczękającego
zębami. Perfidnie udawał zaskoczonego. – Powiedziałbym: dobry Boże!, ale szefostwo by na mnie
krzywo patrzyło. No więc raczej: niech mnie diabli! – zachichotał, wyraźnie zadowolony z własnego żartu. – Jak ty wyglądasz?!
Podniosłem się i podszedłem bliżej. Liczyłem
na to, że ta odrobina ruchu mnie rozgrzeje, ale
efekt był wręcz odwrotny – dopiero kiedy wstałem
z ziemi, poczułem delikatny powiew wiatru wdzierającego się pod szatę.
– Proszę. Napij się – zaoferował diabeł. W jego
dłoni dosłownie znikąd pojawił się identyczny
kieliszek. Zajrzałem do niego ostrożnie, po czym
zachęcony przez Baal-gabera wlałem całą zawartość do gardła. Przyjemne ciepło objęło moje usta
i gardło, ale nie było go dość, by naprawdę dotrzeć
do wnętrza. Diabeł pochwycił moje spojrzenie, gdy
zerknąłem na jego – rzecz jasna, pełny – kieliszek
i ponownie zachichotał.
– Więcej? – kusił słodkim głosem. Było mi paskudnie zimno i byłem pewien, że choćby jedna
jeszcze porcja trunku pomogłaby mi doczekać
słońca. Niemniej jednak prawie słyszałem czające
się gdzieś wielkie „ale”.
– Czego chcesz w zamian? – zapytałem.
– Ja? – oburzył się. – Czemu miałbym czegoś
QFANT.PL
chcieć? To nie moja domena, lecz twojego Boga. To
on ciągle czegoś chce. Ja po prostu... oferuję moją
przyjaźń.
Kieliszek w mojej dłoni znów stał się pełen.
Czułem przez kamionkę, że arak jest niemal wrzący, ale z zimna nie byłem w stanie trzeźwo myśleć.
Wlałem alkohol do gardła i zacząłem gwałtownie
kaszleć. Był gorętszy niż wcześniej i mocniejszy.
A jednak pomógł: czułem, jak ustępują dreszcze
i zęby przestają obijać się o siebie.
– To może być początek pięknej przyjaźni –
powiedział diabeł. Nim się zorientowałem, kieliszek znów miałem pełny. Uniosłem go do ust, ale
na moment przed wypiciem pochwyciłem spojrzenie Baal-gabera. Wesołe spojrzenie. Cwane. Wtedy
zauważyłem, że on nie pije. Odsunąłem kieliszek
od ust.
– Myślałem o tobie – odezwał się natychmiast,
jakby próbował skierować moje myśli na inny tor.
– Zrobiło mi się przykro, kiedy pomyślałem, że
mój przyjaciel Karisz musi cierpieć tu głód, chłód
i niewygody.
Arak pity na pusty żołądek szybko uderzył mi
do głowy. Przemknęło mi nawet przez myśl, że
może Baal-gaber nie jest taki zły. W końcu zadbał
o to, żebym się rozgrzał, gdy było mi to najbardziej
potrzebne.
– Rozumiem twój plan z umartwianiem się –
zapewnił diabeł – i popieram go w zupełności. Nie
widzę jednak przeszkód, by nie wprowadzić w nim
pewnych... nieistotnych zmian. Już samotność
musi ci doskwierać. Ciężko żyje się o wodzie i korzonkach. Sen pod gołym niebem to właściwie też
nic miłego. Oj, przyjacielu, niełatwą obrałeś drogę.
Mówiąc ostatnie słowa objął mnie poufale ramieniem. Pomyślałem gorzko, że diabeł myśli
o mnie więcej niż ludzie z mojej wioski. Czy Sameia zadbała o to, abym miał ciepłe szaty? Czy myślała
o mnie i o cierpieniach jakie – z myślą o niej przecież – przeżywałem? Przypomniałem sobie o araku stygnącym w kieliszku i pociągnąłem do dna.
Aż mnie otrzepało, ale poczułem się jakoś lepiej.
– Mogę ci pomóc – powiedział do mnie diabeł, dźgając mnie po przyjacielsku palcem w pierś,
jak starszy brat. – Musisz tylko dać sobie pomóc!
Chcesz cieplejsze szaty? Będziesz je miał! Chcesz
koc? Nie ma sprawy! Ba, jeśli zechcesz – a to przecież nic takiego, wszak chodzi o medytację i kon-
- numer 3/09
107
opowiadanie
Marcin Rusnak
templację, ciało wcale nie musi cierpieć – możemy
rozłożyć ci tutaj namiot z jasnego płótna. Słowo
powiesz, a twój przyjaciel Baal-gaber zrobi dla ciebie wszystko. A teraz do dzioba, napij się ze swoim
druhem.
Kolejny kieliszek powędrował w dół gardła. Kręciło mi się trochę w głowie, ale przyjemne ciepło
panowało we mnie niepodzielnie. Spostrzegłem, że
siedzę na ziemi, podniosłem się więc, zachwiałem,
zamrugałem gwałtownie i skupiłem wzrok na twarzy siedzącego przede mną diabła.
– Jesteś... – bardziej wybełkotałem niż powiedziałem. – Jesteś...
– Twoim przyjacielem – uzupełnił diabeł, znów
klepiąc mnie po ramieniu. – Twoim przyjacielem.
Wystarczy, że to powiesz – uśmiechnął się do mnie
zachęcająco.
v Jesteś... – powtórzyłem. Uniósł brwi i nachylił
się w moją stronę, czekając na słowa, które wyjdą
z moich ust. – Jesteś... niezła... szuja.
Zachwiałem się i tym razem już nie przytrzymał
mnie w pionie. Padłem na ziemię i, czknąwszy, zacząłem odpływać w sen.
– Dzięki... za... arak – wymruczałem, ale nie
wiem, czy mnie słyszał.
Moment później spałem smacznie w promieniach wschodzącego słońca.
Dzień XXIII
Sen powtarzał się prawie co noc. Za każdym razem scenariusz był ten sam: głos nakazujący pośpiech i przypominający o „nocy wyznań”, moja
opowieść o Tanar i Tanesz, zasypiający ze znudzenia diabeł i ja sam wciągany pod piasek. Za każdym razem budziłem się rano zniechęcony i podenerwowany. Ogarniało mnie poczucie beznadziei,
wrażenie, że czas mija, a ja tkwię w miejscu i nie
posuwam się ani o krok do przodu.
Diabeł pojawił się w międzyczasie parę razy.
Kusił mnie na wiele sposobów: oferując jadło, gdy
przez cały dzień nic nie znalazłem; koc, gdy zapadł już zmrok, a po pustyni szalał lodowaty wiatr;
drewno, bym mógł rozpalić ognisko. Robił to jednak bez przekonania – jakby musiał, ale osobiście
nie wierzył w sens przedsięwzięcia.
Tego dnia pojawił się znienacka – jak zawsze
– ale próżno szukałem wesołych ogników w jego
oczach. Był poważny, powściągliwy, zdystansowa-
108
ny.
– Chodź ze mną. Chcę ci coś pokazać – powiedział. Zmiana zaszła nie tylko w jego zachowaniu,
ale i wyglądzie. Miał na sobie szarą szatę bogato
zdobioną srebrnymi i złotymi nićmi. Sprawiał wrażenie wyższego i lepiej zbudowanego niż wcześniej.
Trzymał się prosto, z nieco zadartą głową – prezentował się... majestatycznie, to chyba najlepsze określenie. Nie pomyślałem nawet, żeby mu odmówić.
Zaprowadził mnie nad strumień, po czym poprosił, żebym pochylił się nad nim. Gdy ujrzałem
siebie w tafli wody, zaniemówiłem. Moje odbicie
miało na sobie identyczną szatę jak diabeł. Spojrzałem po sobie i zobaczyłem, że faktycznie noszę
takie samo ubranie co Baal-gaber. Było zupełnie
inne niż sztywne i szorstkie tkaniny, do których
przywykłem. Materiał był niesamowicie lekki i tak
miły w dotyku, że samo noszenie takiej szaty musiało być bardzo przyjemne. Już chciałem powiedzieć, że to niemożliwe, ale ugryzłem się w język.
– To nie wszystko – powiedział diabeł i wskazał
dłonią za moje plecy. – Spójrz tam.
Powiodłem wzrokiem za jego gestem i ujrzałem długi stół zastawiony jadłem. Mnóstwo tam
było wystawnych potraw: przepiórcze skrzydełka
na zimno; ryba siekana z warzywami; wciąż parujące kurczęce udka o złotobrązowej skórce; mięso
wołu, baranie i wieprzowe – w sosie, z grzybami,
oprószone ziołami; placki daktylowe. Obok dań
stały wina w złotych dzbanach, wszystkie tak schłodzone, że ścianki naczyń były wilgotne i pokryte
jakby parą. Ledwo byłem w stanie ustać na nogach,
widząc takie bogactwo, mając zaś w żołądku tylko
nędzne wspomnienie zjedzonego poprzedniego
dnia węża. Z trudem opanowałem chęć rzucenia
się na te wszystkie cuda. Z jeszcze większym oderwałem od nich wzrok. Czułem, jak ślina ścieka
mi po brodzie, ale nie byłem w stanie nic na to
poradzić. Sam zapach tych wszystkich mięs przemieszany z wonią grzybów, imbiru, kolendry, gałki
muszkatołowej i bazylii wystarczył, by pozbawić
mnie zmysłów.
Przeniosłem w końcu spojrzenie na diabła. Stał
obrócony do mnie plecami i gładził opuszkami
palców idealnie gładką kamienną ścianę. Nagle
zdałem sobie sprawę z tego, że jesteśmy w pomieszczeniu. Przez okna wciąż widziałem pustynię
– te same skały zwane Zębami – ale wszystkie moje
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dziecko Boga
zmysły zgadzały się, że od piasków, wiatru i skwaru
dzielą mnie teraz grube, chłodne ściany z olbrzymich kamiennych bloków. W życiu nie widziałem
takiej budowli. Na posadzce leżał puszysty dywan,
który uginał się miękko pod naciskiem moich stóp.
Pod ścianą stał długi, niski mebel, obity czerwonym
materiałem, i na niego wskazał teraz Baal-gaber.
– To szezlong. Połóż się – zaproponował. Uczyniłem, jak prosił, zupełnie ogłupiały od otaczającego mnie przepychu. Z początku nie wiedziałem
jak, ale zaraz znalazłem dogodną pozycję.
Diabeł klasnął w dłonie.
Do pomieszczenia nie tyle weszły, ile wpłynęły
trzy kobiety. Wszystkie były smukłe i młode, ubrane w zwiewne szaty, przez które prześwitywały ich
cudownie kobiece kształty. Stanęły przede mną –
śliczne, zmysłowe, zalotnie uśmiechnięte – i zaczęły tańczyć. Z odrobiną wstydu i ogromną dozą rozkoszy patrzyłem jak kręcą biodrami, jak spomiędzy
cieniutkich szat i złotych frędzli raz po raz migają
mi ich gładkie łydki, ramiona, brzuchy, plecy, dekolty, uda – niemal całe nagie ciała barwy palonego
cukru. Ogarniało mnie coraz większe podniecenie.
Kiedy jedna z nich włożyła palec do ust i przygryzła go lekko zębami, a pozostałe dwie objęły się
i zaczęły pieścić nawzajem po piersiach, jęknąłem
przeciągle.
– Dość – stęknąłem. – Proszę.
Nie przestawały, a mnie jakaś perwersyjna siła
nie pozwalała zamknąć oczu ani odwrócić wzroku.
Diabeł stanął obok mnie i, nachyliwszy się, szepnął
mi do ucha:
– To wszystko może być twoje. Wystawne życie, drogie szaty, najsmakowitsze dania oraz kobiety, które spełnią każdą twoją zachciankę, zanim
zdążysz powiedzieć choć słowo. Koniec z nędzną
wioską i czerpaniem wody ze studni. Koniec z cierpieniem na pustyni. Bogactwo, o jakim innym się
nawet nie śniło. Przyjemność, co ja mówię, rozkosz! Rozkosz od teraz do końca twojego długiego
i szczęśliwego życia. Wystarczy jeden ukłon. Ukłoń
mi się raz, jeden jedyny raz, a to wszystko będzie
twoje.
Jedna z kobiet siadła na mnie okrakiem, otulona tylko w zwiewną, półprzezroczystą czerwoną
tkaninę i zapach fig. Przyłożyła usta do moich ust
i położyła swoją dłoń na moim policzku.
– Będę twoja, jeśli tylko zechcesz – wymrucza-
QFANT.PL
ła.
Wsunąłem nos w jej bujne, czarne loki i wciągnąłem głęboko powietrze. Figi, zapach fig był
wszystkim. Opanował moje zmysły tak, jak uczynił to już kiedyś. Wtedy, gdy po raz pierwszy byłem
z Sameią.
– Sameia – bąknąłem, czując na szyi pocałunki
kobiety. Jej usta były ciepłe, wilgotne i z przyjemnością bym im się oddał. Ale te figi...
– Dość! – ryknąłem i odepchnąłem kobietę.
Diabeł klasnął w dłonie raz jeszcze i cała trójka
wyszła z pomieszczenia bez słowa.
– Nie musisz wybierać ich – powiedział, patrząc
w ślad za trzema pięknościami. – Chcesz, przyprowadzę ci ją. Sameię. Teraz możesz jej dać coś, czego
nikt inny by jej nie dał. Możesz jej ofiarować takie
życie, Karisz – powiódł ręką wokół. – Wiesz, że ona
na to zasługuje. Wiesz, że ona tego pragnie.
Byłem gotów się z nim zgodzić, ale to ostatnie
zdanie przypomniało mi coś, co przeżyłem... zdawać by się mogło, całe wieki temu. Ale nie, w rzeczywistości minęły nieco ponad trzy tygodnie.
Błagam cię, Karisz. Zostań ze mną. Nie odchodź!
Zrobię, cokolwiek zechcesz. Zmienię imię. Nie będę
już Sameią, będę twoją Tanar. Dam ci córkę i będziemy szczęśliwi.
Sameia nie chciała takiego życia. Chciała mnie
i tego, co mieliśmy w naszej wiosce. I dopiero teraz
zdałem sobie sprawę, że chcę tego samego. Pragnąłem naszej chatki, twardego łóżka i zapachu fig.
– Nic z tego – odparłem. – Nie chcę bogactwa, nie chcę wina i nie chcę kobiet. Zostaw mnie
w spokoju!
Wstałem z miejsca, a iluzja pomieszczenia zaczęła rozpadać się na kawałki, rozpływać i rozwiewać – wszystko jednocześnie. Podniosłem leżący
u moich stóp kostur i ruszyłem w kierunku zastawionych poprzedniego dnia wnyków. Nie przeszedłem trzech kroków, gdy zatrzymał mnie głos
diabła.
– Stój! – rozkazał Baal-gaber. Stanął przede mną.
Oczy mu gorzały czerwienią, a na twarzy po raz
pierwszy pojawił się grymas wściekłości. – Padnij
na kolana i oddaj mi pokłon, śmiertelniku. Jestem
Baal-gaber i rozkazuję ci uznać moją potęgę!
– Nie – odrzekłem, choć sporo mnie to kosz-
- numer 3/09
109
opowiadanie
Marcin Rusnak
110
towało. Diabeł w takiej postaci autentycznie mnie
przerażał i nie miałem pojęcia, do czego jest zdolny.
Pstryknął palcami, a kostur w mojej dłoni przemienił się w jadowitego węża, którego teraz trzymałem za ogon.
Są tacy, którzy w tym momencie by spanikowali
i nie można ich za to winić.
Jednak w naszej wiosce zawsze trudno było
o pożywienie i od lat zajmowałem się polowaniem
na węże oraz wybieraniem jaj z wężowych gniazd.
Nie bałem się ich bardziej – choć może niesłusznie
– niż polnych myszy.
Zanim zastanowiłem się, co robię, zamachnąłem
się, zakręciłem wężem nad głową i trzasnąłem nim
diabła w twarz. Łeb gada trafił Baal-gabera w policzek; klasnęło, jakby go ktoś uderzył z otwartej
dłoni. Odrzuciłem węża kilka metrów od nas i stałem w bezruchu, patrząc, jak połowa twarzy diabła
czerwienieje.
– Uderzyłeś mnie – stwierdził z niedowierzaniem. – Uderzyłeś mnie cholernym wężem!
Czułem się pobudzony i dziwnie pewny siebie.
Kostury zamieniające się w węże, piękne kobiety
i bogate stroje... to wszystko, na co cię stać, diable?
Uśmiechnąłem się szeroko i zapytałem:
– To co? Na zgodę?
Potem wyrżnąłem diabła pięścią w szczękę.
Przez następny kwadrans albo coś koło tego tarzaliśmy się po ziemi, szamocząc się ze sobą, okładając pięściami, kopiąc, gryząc, sapiąc i wyzywając
się nawzajem od takich i owakich.
W końcu odczołgaliśmy się od siebie, z trudem
łapiąc powietrze. Miałem pękniętą wargę, wybite
dwa zęby, otarte nadgarstki i coś kłuło mnie w płucach, jakbym miał złamane żebro. Diabeł cały czas
jeszcze pluł piaskiem, a wokół jego lewego oka
szybko wyrastał purpurowy okrąg.
Leżeliśmy tak przez minutę, po czym słońce zaczęło nam dokuczać. Baal-gaber niedbałym machnięciem dłoni rozpiął nad nami płachtę namiotu
i już w przyjemnym cieniu kontynuowaliśmy powolne odzyskiwanie sił.
– Muszę odejść – oznajmił, gdy już uspokoił oddech. – Opuszczę cię na jakiś czas.
– Czemu? – zapytałem. Bolały mnie żebra,
szczęka i właściwie cała twarz, ale i tak poczułem
delikatne ukłucie, gdzieś tam w głębi, kiedy powie-
dział, że odchodzi.
– Siła niższa – wzruszył ramionami Baal-gaber. – Do wczoraj sądziliśmy, że jesteś kimś innym,
a on... w każdym razie jestem potrzebny gdzie indziej. Ja i mnie podobni.
– Sądziliście... – powtórzyłem. – Kim miałem
być? Według was.
Nie chciał odpowiedzieć. Musiałem długo go
namawiać i przekonywać, żeby w końcu mi uległ.
– Synem Boga – rzekł ze wzrokiem utkwionym
w ziemi. Zaczerwienił się, chyba ze wstydu.
v Co takiego?! Ja?! Synem Boga? Ale... ale jak?
– niedowierzanie walczyło u mnie o lepsze z rozbawieniem. Czy można było usłyszeć coś bardziej
absurdalnego? – Wystarczyło mnie zapytać. Zaraz
bym ci powiedział, jakie ze mnie bóstwo.
– Nie wiedzieliśmy dość i działaliśmy po omacku, dobra? – warknął Baal-gaber. – Każdy może się
pomylić!
Ciągle jeszcze chichotałem, nie mogąc opanować wesołości, kiedy nagle zauważyłem, że diabeł
zniknął, zabierając ze sobą namiot. Umilkłem natychmiast.
Przez kolejne dni ani razu się nie uśmiechnąłem.
Dzień XXX
Sen tego dnia przypominał wszystkie poprzednie. Dziwnie się w nim czułem: trochę jakbym był
pijany ze zmęczenia. Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie śniło. Oczy mi się kleiły, ogień dogasał, a głos przypominał, że oto nastała noc wyznań.
Diabeł siedział obok, gotowy, żeby wysłuchać mojej opowieści.
Jak tyle razy wcześniej, zacząłem opowiadać;
tym razem jednak, paskudnie zmęczony, pomyliłem się i zamiast o Tanar, zacząłem opowiadać
o Sameii. Dopiero po paru zdaniach zauważyłem,
że diabeł milczy i słucha uważnie. Mówiłem więc
dalej – o Sameii.
Ciągnąłem opowieść, aż niebo na wschodzie
przybrało kolor błękitu. Diabeł nie przerywał mi,
nie zasnął; słuchał, siedząc na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, nachylony w moją stronę.
– To dobra historia – Baal-gaber pokiwał głową,
gdy skończyłem. – Lepsza niż ta, którą opowiadałeś wcześniej. Ta o żonie i córce – ziewnął wymownie na samo wspomnienie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dziecko Boga
– Czemu niby? – burknąłem urażony.
– Czemu? Przecież to oczywiste. Bo...
Nie zdążyłem usłyszeć odpowiedzi diabła.
Ze snu wyrwał mnie mocny szturchaniec w ramię.
Uniosłem głowę i zlepionymi od snu oczyma spojrzałem w twarz Baal-gabera.
– Wstawaj – rozkazał. – Szybko. Jesteś w niebezpieczeństwie.
Głos miał trzeźwy, suchy, rzeczowy. Sen natychmiast zszedł na plan dalszy, podobnie jak głód,
pragnienie i spowodowane zimnem odrętwienie.
– Co się dzieje?
– Hieny. Są niedaleko i zwęszyły cię.
– Jak niedaleko?
– Masz pół godziny przewagi. To znaczy miałeś,
minutę temu.
Szybko pochwyciłem kostur, poprawiłem rzemienie sandałów i opatuliłem się szatą. Było jeszcze ciemno, a ja trząsłem się cały – po części z powodu chłodu, po części z podniecenia. Człowiek
miał niewielkie szanse w spotkaniu z dorosłą hieną, ale można było zawsze liczyć na to, że pojedyncze zwierzę pójdzie szukać łatwiejszej zdobyczy.
Jednak wobec stada nie pozostawała choćby iskra
nadziei.
– Skąd nadchodzą?
– Ze wschodu.
Pochyliłem się tylko na chwilę, by napić się
wody ze strumienia i napełnić bukłak. Diabeł chodził wokół mnie – był wyraźnie zniecierpliwiony.
– Mam nadzieję, że to nie jest twój kolejny podstęp – mruknąłem, wstając z klęczek.
– Jeśli chcesz, możesz zostać tu i się przekonać.
Ruszyłem szybkim tempem, przebierając zawzięcie nogami, diabeł zaś podążał obok mnie.
Szybko się zasapałem – miałem nadzieję, że Baal-gaber powie zaraz, że mogę zwolnić, że hieny
są daleko, ale nic takiego nie nastąpiło. Mknął ramię w ramię ze mną, zerkając niekiedy za plecy
i marszcząc nos, zupełnie jakby mógł wyczuć zapach pogoni.
– Przyspieszyły – oświadczył po paru chwilach.
– Skąd możesz to wiedzieć?! – warknąłem. Słońce jeszcze nie wzeszło, a ja już zaczynałem się pocić.
Nie odpowiedział, ale nie zamierzałem kwestionować jego słów. Przyspieszyłem, choć mięśnie łydek
rys. Tomasz Chistowski
QFANT.PL
- numer 3/09
111
opowiadanie
Marcin Rusnak
112
zaczynały mi pulsować jak chyba nigdy wcześniej.
Kiedy słońce pojawiło się wreszcie na niebie,
byłem już nieźle umordowany. Musieliśmy znajdować się parę dobrych mil od Zębów – skały były teraz ledwie widocznymi punktami na horyzoncie.
– Nie wytrzymam dłużej. Muszę odpocząć –
wysapałem i padłem na ziemię. Wypiłem chyba
jedną trzecią zawartości bukłaka, wylałem też trochę wody na głowę. Pomyślałem, że słońce zaraz
zacznie prażyć tak mocno, że będzie prawie nie
do wytrzymania. Siedziałem jednak na środku doskonale płaskiego pustkowia – o cieniu mogłem
co najwyżej pomarzyć.
– Trzeba iść dalej – przypomniał Baal-gaber,
choć wydawało mi się, że odpoczywam ledwie
od paru sekund. Nie zdążyłem nawet uspokoić oddechu. W brzuchu ssało mnie z głodu.
– No już, wstawaj.
Podniosłem się. Nogi mi się trzęsły, ale wyglądało na to, że jeszcze trochę przejdę, zanim
do reszty opadnę z sił. Owiązałem głowę chustą
z jasnego lnu i pospieszyłem za diabłem. Przestał
zerkać za siebie, co uznałem za zły znak. Zupełnie
jakby obecność hien wyczuwał tak wyraźnie, że nie
potrzebował już patrzeć w ich kierunku. Spojrzałem przez ramię i hen, daleko za nami ujrzałem jakieś poruszające się punkty. Mogło mi się zdawać,
bo powietrze zaczynało falować od gorąca. Mogło,
ale wcale nie musiało.
– Chyba niedługo zrezygnują – powiedziałem
bez przekonania – Przecież zaraz zacznie się taki
skwar...
Baal-gaber nie odpowiedział. Wydawało mi się
natomiast, że jeszcze przyspieszył. Zacisnąłem zęby
i wytężyłem siły, by dotrzymać mu kroku.
Koło południa straciłem zupełnie orientację.
Słońce stojące w zenicie biło zabójczymi promieniami po mojej głowie i ramionach. Twarz zlaną
miałem potem, a bukłak przewieszony przez ramię
był już więcej niż w połowie pusty. Światło odbijało
się od piasku i kamieni, raniąc oczy, i już po paru
chwilach zgubiłem się – nie wiedziałem w którą
stronę idziemy, starałem się tylko trzymać ciemnej
sylwetki Baal-gabera.
Wystarczyło pół godziny marszu w takich warunkach, a ja poczułem, że przegrywam walkę
ze słabością własnego ciała. Zataczałem się już
od paru chwil, ale teraz nie zauważyłem nawet, że
tracę równowagę. Upadłem i przez parę sekund
przebierałem nogami, jakby część mnie nie zauważyła, że leżę w piasku.
– Poddaję się – wybełkotałem. – Masz mnie,
diable, osiągnąłeś, co chciałeś. Jestem nikim.
Oczy zamglone miałem od potu i łez, szczypały mnie paskudnie i nic nie widziałem. Poczułem
na wargach wodę z bukłaka, a ktoś otarł mi twarz
chustą.
– Nie bądź baba – usłyszałem zniecierpliwiony
głos Baal-gabera. – Musisz wstać i ruszyć stąd zad
albo posłużysz za żer dla hien.
– No i dobrze – wykrztusiłem. Byłem tak przerażająco zmęczony, zgrzany i słaby, że nie było
mowy o kontynuowaniu marszu. – Zdechnę tutaj
i przynajmniej nareszcie trafię do Tanar i Tanesz.
Nareszcie będę z nimi.
– Tak. Jasne – prychnął rozbawiony diabeł.
– Co to miało znaczyć? – spytałem, chrypiąc
potwornie.
– Skąd niby pomysł, że one gdzieś na ciebie czekają? – odrzekł Baal-gaber.
Chciałem mu powiedzieć, że to oczywiste. Że
kapłani przecież zawsze... że wszyscy ludzie...
Zadrżałem, gdy spłynęło na mnie zrozumienie.
Kapłani byli tylko ludźmi. Nie mieli większego pojęcia o tym, co czeka nas po śmierci, niż ja o tym,
co leżało po drugiej stronie Wielkiej Pustyni. Mnie
natomiast towarzyszył ktoś, kto mógł udzielić odpowiedzi na wiele pytań.
– Baal-gaber. Co się z nami dzieje? – zapytałem
nagle. – Po śmierci. Co z nami?
Wstrzymałem oddech, czekając na jego odpowiedź. Musiał mi odpowiedzieć – po tym wszystkim, gdy byłem tak blisko końca.
– A co za różnica? – odparł w końcu.
Otworzyłem usta, chcąc coś powiedzieć, ale
zaraz je zamknąłem. Brakowało mi słów. I nagle
zrozumiałem, że faktycznie nie ma żadnej różnicy.
Dopiero w tym okropnym słońcu, ze stadem hien
podążających moim śladem i z diabłem jako przewodnikiem, zrozumiałem, że kiedyś umrę. Że ten
moment mnie nie ominie. A do tej chwili, liczy się
tu i teraz.
Liczy się życie.
– One na ciebie czekają lub nie – diabeł wyszeptał mi do ucha – ale jest ktoś, kto z całą pewnością
na ciebie czeka.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dziecko Boga
ia.
Sameia, przemknęło mi przez myśl. Moja Same-
Poczułem dłoń diabła pod pachą i moment
później udało mi się stanąć na nogach. Diabeł
podtrzymywał mnie i w ten sposób zaczęliśmy iść
dalej. Każdy krok był dla mnie wyzwaniem, ale zamierzałem mu sprostać. I robiłem to.
Nie wiem do końca, co działo się później.
Omdlewałem parę razy, diabeł cucił mnie, pomagał mi iść dalej i dalej. Pamiętam, że w pewnym
momencie biegliśmy po małych kamieniach, upadliśmy obaj i zsunęliśmy się w dół jakiejś skarpy.
Wydawało mi się wtedy, że w oddali słyszę jękliwe
poszczekiwanie hien.
Gdy wylądowaliśmy na dole tej rozpadliny –
czy cokolwiek to było – nie byłem już w stanie się
podnieść. Byłem tak słaby, że nie miałem nawet
siły otworzyć oczu.
– Baal-gaber – przywołałem diabła słabiutkim
głosem. Na nic więcej nie było mnie stać.
Poczułem na nadgarstku dotyk dłoni.
– Mogłeś... mogłeś mnie złamać, wiesz? – wymruczałem. – Mogłeś mnie skusić. Gdybyś mi je
obiecał. Tanar i Tanesz.
– Wiem – usłyszałem jego wesoły głos i wyobraziłem sobie, jak szczerzy zęby. – Ale to by było
świństwo.
Uśmiechnąłem się i straciłem przytomność. Nie
nagle – odpływałem w sen i nicość powoli, jakby
ciągnięty po ziemi za skraj szaty. Wydawało mi się,
że dotarło do mnie jeszcze parę słów.
– Wy tego nie rozumiecie – westchnął diabeł,
jakby mówił do siebie. – Ale każde z was jest dzieckiem Boga.
Cały czas była ze mną. Objęła mnie delikatnie i położyła swoją małą główkę na mojej piersi. Czułem,
jak jej łzy kapią mi na tors. Wróciłem do domu.
Ludzie wciąż odchodzą na pustynię. Niektórzy
nigdy nie wracają. Wielu wraca tylko pozornie,
postradali bowiem zmysły tam pośród skał, gdzie
słońce, nocny chłód i potworna samotność.
Wciąż nie mam pewności, czy Bóg istnieje, ale
wiem, że istnieje diabeł. I choć ludzie z mojej wioski kazaliby mi się wynosić, gdyby usłyszeli moje
słowa, stwierdzam, że kocham diabła. Za to, że
był tam wtedy i uratował mnie – przed hienami
i przede mną samym. Przed samotnością, która
niszczy pewniej niż głód, chłód i rozpacz.
Najbardziej jednak dziękuję mu za to, o czym
Sameia powiedziała mi wieczorem, tego dnia, gdy
odzyskałem przytomność we własnym domu.
– Gdy spałeś, mówiłeś przez sen – wyznała, mając w oczach łzy. – Mówiłeś moje imię.
Marcin Rusnak
Epilog
Sen trwał wieczność. I na ułamek sekundy przed
jego końcem, już na granicy jawy, ujrzałem po raz
ostatni twarz diabła, siedzącego przy gasnącym
ognisku, i usłyszałem, jak mówi:
– Ta historia jest lepsza, bo nie znamy jej końca.
Obudziłem się. Otaczał mnie przyjemny chłód
oraz zapach mięty i aloesu. Pod plecami miałem
posłanie, które tak dobrze znałem, a pod szyję naciągnięte okrycie z delikatnej aramejskiej wełny.
Otworzyłem oczy i Sameia była tam, przy mnie.
QFANT.PL
- numer 3/09
Z wykształcenia anglista, z zamiłowania
pisarz. Fan Neila Gaimana, ostrego rocka
i czeskiego piwa.
Więcej na:
www.rusnak.unreal-fantasy.pl
113
opowiadanie
Anna Porębska
114
Jedwab
Dziś znów ich słyszałam. Mamili mnie słodką
muzyką, która zdawała się przenikać przez grube
mury fabryki, podporządkowując sobie jej ciasną,
szarą przestrzeń; całkowicie wypełniając otoczenie swą słodką obecnością. W jednym momencie szczęk sztućców, brzęk metalowych tac i cichy
szum zakładowych automatów został zastąpiony
przez delikatne dźwięki zhu – kruchych złotych
dzwonków – i melodyjne trele fletu. Zatańczyły wokół mnie, porwały, a zaraz potem porzuciły,
urywając się nagle, jak gdyby nigdy nie istniały…
bo nie istniały, prawda?
Otrząsnęłam się szybko i z przerażeniem spostrzegłam, że upuściłam tacę z jedzeniem. Nie
wiem, jakim sposobem mogłam tego nie usłyszeć.
Huk aluminium opadającego na surową, betonową
posadzkę rozniósł się zapewne po całej stołówce
oraz kilku okolicznych korytarzach. Rozejrzałam
się panicznie dookoła. Ludzie stojący w kolejkach
do automatów dozujących zdawali się niczego
nie zauważać. Cóż, wcale mnie to nie zdziwiło.
W końcu tak było bezpieczniej, zarówno dla nich
jak i dla mnie. Może zdążę to wszystko posprzątać,
zanim…
– 15–41! 15–41! – szorstki, natarczywy głos
naczelnika przebił się przez gwar stołówki, który
równocześnie natychmiast stracił na sile, aż w końcu przeszedł niemalże w szept.
„O nie, o nie, o nie…”
Odruchowo wbiłam wzrok w podłogę, jeszcze
zanim zdążył podejść.
– 15–41, co to ma być? – warknął, stając przede
mną.
– Zakręciło mi się w głowie – odparłam ledwie
słyszalnie. Głos drżał mi lekko.
– Zakręciło się w głowie – parsknął. – To ty coś
kręcisz, 15–41.
Nie potwierdziłam. Nie zaprzeczyłam. Tak było
bezpieczniej.
– Marnujesz jedzenie, 15–41! Nie szanujesz ani
ciężkiej pracy, ani jej owoców!
W milczeniu zagryzłam wargi.
„Coraz gorzej…”
– Od dzisiaj, przez miesiąc będziesz dostawała
pół miski ryżu dziennie – jego głos był tak jado-
wity, że miałam wrażenie, iż przemawia do mnie
żmija. – Pamiętaj, to nie kara. To lekcja szacunku.
– Tak, proszę pana – ukłoniłam się głęboko,
czując, że nadal drżę. Tak bardzo chciałabym nie
dawać mu satysfakcji z mojego strachu, ale nie potrafiłam, zwyczajnie nie potrafiłam. – Dziękuję,
proszę pana.
– A teraz sprzątnij to – nakazał, w jego głosie
dało się wyczuć zadowolenie. – Za pięć minut wracasz do pracy. Nie spóźnij się.
– Dobrze, proszę pana.
Kiedy wreszcie odszedł na tyle daleko, bym
na powrót odważyła się oddychać, natychmiast
rzuciłam się do zbierania wszystkiego, co spadło
z tacy. Nie skończyło się tak źle. Naczelnik wysyłał
ludzi do obozów karnych z byle powodu – tylko
po to, by ich więcej nie oglądać.
– Wszystko w porządku, Mei? – Shun pochylił
się nade mną troskliwie i pomógł mi zebrać resztki
ryżowej papki z podłogi. Zaabsorbowana powoli opuszczającym mnie przerażeniem, ogłuszona
przez kołacące serce, nawet nie usłyszałam, kiedy
podszedł.
– Tak, Shun. Jeszcze tu chyba trochę zostanę –
uśmiechnęłam się słabo.
„Do następnego razu”, gorzko dodałam w myślach.
– Jak cię ukarał? – spytał z troską.
– Ograniczył mi racje – odparłam spokojnie. –
Do połowy miski ryżu dziennie.
– Co?! – na jego szczupłej, wciąż młodzieńczo
delikatnej twarzy malowało się oburzenie. Nie
wiem, jakim sposobem pobyt tutaj nie odcisnął
na nim swojego piętna. Zawsze wydawał się taki
świeży, taki… irracjonalnie pełen życia. I wciąż nie
potrafił kontrolować emocji.
– To nic, to nic – odparłam szybko, nerwowo
rozglądając się dookoła. Idiota, takie niekontrolowane wybuchy mogą sprowadzić tylko kłopoty. –
Poradzę sobie.
– Poradzisz sobie? Mei! Spójrz na siebie! Już
wyglądasz, jakbyś stała nad grobem! – chwycił
mnie za ramiona, ale zaraz się zreflektował, zerkając na boki. – Widzisz? Boję się nawet mocniej cię
ścisnąć, żeby przypadkiem nie połamać ci kości –
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jedwab
spróbował zażartować.
– Porozmawiamy później Shun, dobrze? – odparłam niecierpliwie, spoglądając na zegar. Miałam jeszcze dwie minuty. Cudownie. – Jeśli spóźnię się do pracy, naczelnik naprawdę ześle mnie
do obozu.
– Mei…
– Później, Shun. Wieczorem – powiedziałam,
wstając szybko. Starałam się na niego nie patrzeć.
Nie dlatego, by nie widzieć jego zatroskanego spojrzenia…
„Wyglądasz, jakbyś stała nad grobem”.
Cóż, nie są to słowa, jakie chciałaby usłyszeć
jakakolwiek kobieta od mężczyzny, który… którego…
Zaciskałam zęby, idąc przez oświetlony jarzeniówkami korytarz razem z niekończącym się, szarym potokiem ludzi. Nie czas na to. Ani miejsce.
I nigdy nie będzie.
***
Z fabryki znów wracałam późno. Naczelnik
zadbał o to, by nie zbrakło mi pracy, która odpowiednio nadwątliłaby siły głodującego organizmu.
Ulice Pekinu były opustoszałe. Pewnie specjalnie
pozwolił mi wyjść dopiero po rozpoczęciu godziny policyjnej. Liczył na to, że trafię na patrol, który najpierw zamknie mnie w więzieniu, a potem
wywiezie do obozu. W końcu i tak traktowano
mnie jak odszczepieńca – inaczej trafiłabym może
do trochę lepszej pracy. Może… Cóż, na pewno nie
mam na to szans, skoro pochodzę z takiej rodziny.
Ojciec był… pewnie śmiesznie to zabrzmi
w czasach, w których za sztukę uważa się betonowy
blok… był na swój sposób artystą. W dodatku kochał tradycję, lecz niestety nie tę, którą narzucał reżim, lecz tę dawno zapomnianą, pełną przepychu,
kolorów i wyszukanego piękna. Starał się odnaleźć
wszystko, co miało związek z dawnym cesarstwem,
karmił się ochłapami starej kultury – wierszem
uważanym za dawno zaginiony, fragmentem historycznego rękopisu, połamanym drzeworytem…
Może to dziwne, ale zawsze miałam wrażenie, że
uzależnił się od tych rzeczy. Zdawały się go przenosić w inny, cudowny świat – nie potrafił bez nich
żyć, choć wiedział, jakie to niebezpieczne. Do obozu trafił gdy byłam jeszcze mała. Nigdy więcej go
QFANT.PL
nie widziałam, choć na samym początku miałam
jeszcze nadzieję, że w końcu kiedyś wróci.
Matka nienawidziła nowych Chin z całego serca,
jednak starała się poddać ich regułom. Harowała
w pocie czoła, bezskutecznie próbując dopasować
się do obowiązującego tutaj rytmu, a jej twarz zawsze wyrażała beznadziejną desperację. Zaciskała
zęby i żyła dalej, lecz każdy dzień przysparzał tylko coraz więcej bólu. Gdy zabrali ojca, nie wytrzymała zbyt długo – załamała się, popadła w apatię,
choć teraz wydaje mi się, że nie tyle się poddała,
co po prostu zabrakło jej już sił na gniew, żal czy
rozpacz. A potem również zniknęła na zawsze.
Oboje zostali uznani za „nieprzystosowanych”
i pewnie gdybym była trochę starsza, trafiłabym
do obozu razem z którymś z nich,. – tak władza
pozbywała się potencjalnych problemów. Uznano
jednak, że można jeszcze ze mnie zrobić przydatnego obywatela, więc wylądowałam w szkole pełnej
dzieci w podobnej sytuacji, gdzie dzień za dniem
wypełniano moje życie szarością i strachem. Potem
przydzielono mi pokój w dzielnicy zamieszkanej
przez podobnych, zupełnie zrezygnowanych ludzi
i kazano pracować w jednej z tamtejszych fabryk
do śmierci lub do chwili, gdy narażę się na tyle,
by zabrano mnie do obozu, gdzie również umrę.
W naszym życiu nie ma więc nadziei. Na nic.
Może mi się wydawać, że słyszę dźwięki z zamierzchłej przeszłości, ale to jej nie obudzi. Zresztą
pewnie i tak okazałaby się jednym, wielkim zawodem… prawda?
Przeszłość…
Zatrzymałam się na chwilę i zadarłam głowę.
Nad dzisiejszym Pekinem nie widać gwiazd. Ja…
nawet nie wiem, jak wyglądają. Urodziłam się
długo po tym, gdy natarczywe światło metropolii
ostatecznie przyćmiło ich chłodny blask. Ojciec
często siadał ze mną w oknie i, wskazując ręką
na szarożółte niebo, długo opowiadał o konstelacjach, Drodze Mlecznej, ich niezwykłym czarze
oraz mroźnym, odległym pięknie. Gdy go zabrakło, przychodziłam do matki po dalsze opowieści,
lecz ona jedynie wzruszała ramionami, twierdząc,
że gwiazdy to tylko kolejne światła, w których nie
ma nic szczególnego i nie warto już o nich wspominać. Dziś wiem, że miała rację. Relikty przeszłości, nawet te nieskończenie cudne nie mają dziś
znaczenia.
- numer 3/09
115
opowiadanie
Anna Porębska
116
Latarnie powoli gasły, w miarę jak oddalałam się
od fabryk, a zbliżałam do robotniczych mieszkań.
Słaniając się ze zmęczenia, przemierzałam ulice
kryjące pod sobą tysiące lat tradycji, obecnej tutaj
jeszcze do niedawna. Ze starych Chin pamiętam
tylko resztki Zakazanego Miasta. Władze wyburzały je stopniowo, nie starając się uczynić z niego
symbolu, który trzeba obalić, lecz po prostu staroć stojący na drodze postępowi. Dziś nie zostało po nim już nic, oprócz wspomnień tych, którzy
jeszcze mieli odwagę pamiętać.
No tak, zaś dla mnie byli jeszcze oni…
Dziś widziałam tylko jedną. Pojawiła się nagle
wprost przede mną, pośród krystalicznych dźwięków dzwonków i szelestu jedwabiu. Drobnymi krokami stąpała po płatkach lotosu, akacji i hibiskusa
rozsypanych na granatowo-złotym chodniku pod
jej stopami. Ubrana w uroczyste mianfu o głębokiej, niebieskiej barwie, z której wyróżniały się delikatne, cynobrowe wzory. Skrzyła się od szlachetnych kamieni i wyszukanej biżuterii. Błyszczące
włosy miała spięte w misterny kok, podtrzymywany finezyjnie zdobionymi, jadeitowymi grzebieniami. Mimo woli wstrzymałam oddech, gdy zaczęła
zwracać ku mnie swą twarz, piękną i gładką niczym
u porcelanowej lalki. Spod półprzymkniętych powiek błysnęły antracytowe oczy, a ja, nie wiedzieć
czemu, w duchu błagałam, by na mnie nie patrzyła. By nie oglądała tego wymiętego, potarganego
stworzenia w szarych, workowatych łachmanach,
parodii kobiety o zniszczonych dłoniach, zmęczonej twarzy i rozczochranych włosach. I wtedy zniknęła, pozostawiając po sobie jedynie delikatną woń
kwiatów unoszącą się w powietrzu.
Czym byli? Wspomnieniem? Może snem?
A może tak naprawdę to ja żyłam w koszmarze,
którzy śnili oni…? Nie wiem. Szczerze mówiąc,
coraz mniej mnie to obchodziło, a równocześnie
coraz mocniej denerwowało.
Do mieszkania dowlokłam się niemalże ostatkiem sił. W pierwszej chwili zdziwiłam się, gdy
zobaczyłam włączone światło, lecz zaraz przypomniałam sobie o obietnicy rzuconej Shunowi
od niechcenia. Nie mogłam się oszukiwać, że nie
przyjdzie, nigdy nie rzucał słów na wiatr, a w końcu byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Swoimi jedynymi przyjaciółmi.
– Herbaty? – zapytał, machając mi przed no-
sem metalowym czajnikiem, kiedy tylko weszłam
do pokoju.
– Tak, poproszę… – odparłam, starając się
na niego nie patrzeć. Bywały dni, gdy w jego
obecności czułam się wyjątkowo nieswojo. Kiedy
przypominałam sobie, że oprócz robotnicy i przyjaciółki, jestem także kobietą. W dodatku kobietą
w opłakanym stanie.
– Dobrze się czujesz? – W takie dni, nie znosiłam tej ciepłej troski w jego głosie. Złudzeń, jakie
niosła. Myśli o tym, że może w innym czasie i miejscu, wszystko mogłoby się lepiej potoczyć. – Jestem
trochę zmęczona – powiedziałam wymijająco.
Wiem, że straciłabym go, gdybym mu oznajmiła,
że widuję dawno zmarłych członków cesarskiego dworu, że słyszę muzykę, której dźwięki przebrzmiały setki lat temu, czuję zapach pachnideł kobiet nie żyjących od kilku wieków. Nawet mojego
ojca uważano za szaleńca, a on chciał się do tego
wszystkiego zbliżyć tylko w wyobraźni.
– Jesteś taka delikatna – szepnął, lecz kiedy spojrzałam na niego zdziwiona, jakby się zreflektował.
– Taka drobna. Tak właśnie musiały wyglądać arystokratki i cesarskie dwórki – zaśmiał się. – Zastanawiałaś się kiedyś nad tym? Może twoja rodzina
wywodzi się z dawnych wyższych sfer?
– Nie wiem – uśmiechnęłam się lekko. – Mam
nadzieję, że nie, bo moi przodkowie muszą czuć się
strasznie, widząc swoją dziedziczkę w takim stanie.
– A może właśnie widują? Może Shun ma rację?
Cóż, nawet jeśli to prawda, widocznie im to nie
przeszkadza…
– Boję się o ciebie, Mei – powiedział nagle, siadając obok mnie. Zamarłam na chwilę. – Z dnia
na dzień zdajesz się znikać, zapadać gdzieś w siebie. Jeszcze ta kara, którą wyznaczył ci naczelnik…
Nie, to nie tak, że on zlitował się nad tobą i nie wysłał cię do obozu. Ten potwór zwyczajnie skazał cię
na powolną śmierć z głodu i wyczerpania.
– Wytrzymam, Shun, zobaczysz – próbowałam
go uspokoić. Gdy położyłam mu rękę na ramieniu okazało się, że cały się trzęsie. – Coś wymyślę – skłamałam. Właściwie nie miałam pojęcia,
co mogę zrobić, poza oszczędzeniem sobie męki
już teraz.
– Nie, Mei – zaprotestował. – Nie mogę dłużej bezczynnie obserwować, jak mi cię odbierają.
Każdego ranka boję się, że nie pojawisz się w pracy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jedwab
i już nigdy cię nie zobaczę. Ja po prostu… boję się i zostanę całkiem sama na tym świecie, nękana
o ciebie – powtórzył niezręcznie.
rzeczami, których nie rozumiem i nigdy nie zrozuUśmiechnęłam się lekko i pociągnęłam łyk miem! – I z dnia na dzień będę czuć coraz większą
mętnej herbaty z metalowego, poobijanego kubka. niemoc, coraz większą rozpacz i tę niezrozumiaPachniała stęchlizną, a smakowała gotowanym sianem i miętowymi cukierkami. Nie rób sobie nadziei, Mei. Ważne jest „tu i teraz”,
a ono właśnie tak się prezentuje.
– Boisz się o mnie… – szepnęłam. To będzie początek końca.
Ale nie szkodzi, już czas. – Wiesz,
Shun, zawsze cię podziwiałam
– odparłam, patrząc w wysłużony skrawek materiału, będący
czymś w rodzaju dywanika pod
prostym, drewnianym stolikiem.
– A równocześnie potrafiłam nienawidzić.
Nie odpowiedział, patrzył tylko wyczekująco. Jego czarne oczy
błyszczały, niczym tafla wody
w świetle księżyca. Hm, chyba.
Nie wiem właściwie, skąd wzięłam to porównanie. Nigdy nawet
nie widziałam tafli wody większej
niż kałuża.
– Czasem tak bardzo przypominasz mi mojego ojca, te skrawki
wspomnień o nim, które utkwiły
mi w pamięci – podjęłam, znów
spuszczając wzrok. – Ta twoja wiara w lepsze jutro, ta ciągła
wola życia fascynuje mnie i budzi
odrazę. Boję się. Ciebie i o ciebie.
Nie rozumiem, skąd bierzesz tę
nadzieję, tę swoją beznadziejną wiarę w przyszłość? Wiesz,
że kiedy tylko zauważą u ciebie
podejrzane zachowania, ześlą
cię do obozu, a mimo to wciąż
jesteś tak… beztroski, bezpośredni. Zazdroszczę ci tego i gardzę tobą. Mówisz, że się o mnie
troszczysz, a pewnie nawet nie
bierzesz pod uwagę, że kiedyś –
z powodu tego twojego głupiego
rys. Barbara Wyrowińska
charakteru – po prostu znikniesz
QFANT.PL
- numer 3/09
117
opowiadanie
Anna Porębska
118
łą tęsknotę za cichym dźwiękiem kryształowych
dzwonków i delikatnym dotykiem jedwabiu. A jak
można tęsknić za czymś, czego tak naprawdę nigdy się nie widziało? – Nienawidzę, – ciągnęłam
– nienawidzę tej twojej nieświadomej, idiotycznej
odwagi, tym bardziej, że w głębi duszy pragnę być
taka sama, ale nie potrafię. Bo jestem cholernym
tchórzem, śmieciem, dokładnie takim, jakiego oni
chcieli stworzyć. Jestem szarym, przerażonym robakiem posłusznie pełznącym w obranym przez
nich kierunku. Boję się żyć, boję się umrzeć, więc
powiedz, co mi pozostaje? No dalej, Shun! Ty przecież wiesz wszystko, radzisz sobie ze wszystkim!
Co mam zrobić, żeby choć na chwilę przestać się
bać, na moment zmyć tę hańbę, ten cały brud i raz,
jeden jedyny raz nie czuć obrzydzenia do samej siebie! – nawet nie zorientowałam się, kiedy zaczęłam
krzyczeć. Ja… nie wiedziałam nawet, że w ogóle
jestem zdolna do krzyku, że mój głos potrafi wybić się ponad zwykłą, cichą służalczość. Dopiero
po chwili poczułam też ciepłe, piekące strumienie
płynące po moich policzkach. Łzy? Nie płakałam
od… Nawet nie pamiętam.
– Idź, Shun – powiedziałam cicho, wciąż nie
mając odwagi na niego spojrzeć. – Odejdź. Nie jestem godna twojej przyjaźni. Nie mam prawa cię
absorbować. Po prostu zostaw mnie, pozwól mi się
zamęczyć i wreszcie zdechnąć pod którymś z tych
obrzydliwych, betonowych budynków, które stoją
na Zakazanym Mieście. Potrafię być tylko coraz
bardziej żałosna.
I choć myślałam, że właśnie osiągnęłam stan
całkowitej obojętności, że nic na tym świecie nie
jest w stanie mnie poruszyć, zadrżałam, gdy poczułam ciepło jego ciała przy moim, nie śmiałam
odetchnąć, kiedy zbliżył swoją twarz do mojej. To
wydawało mi się jeszcze mniej realne niż ta kobieta, która „nawiedziła” mnie po drodze. Jakby zaczął się spełniać wyjątkowo cudowny sen, a ja nie
dostrzegałam, że to już rzeczywistość.
– Już dobrze, Mei, już dobrze – szepnął, gładząc
mnie po włosach. – Moja biedna, zagubiona Mei.
Wybacz mi, powinienem był się tobą zaopiekować
już dawno temu, ale widzisz, ja też jestem tchórzem. Wmawiałem sobie, że cię wspieram, a tak naprawdę bałem się zrobić jakikolwiek zdecydowany
ruch. Zawiodłem cię. Ale z tym już koniec, Mei.
– C… co masz na myśli? – spytałam, marszcząc
brwi. To nie mogło dziać się naprawdę…
– Żyjmy – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.
– Tu i teraz. Choć przez chwilę.
– Co… – nie zdążyłam. Świat zdał się eksplodować wraz z pierwszym dotykiem jego warg. Czułam
gorąco rozlewające się po ciele i takie przyjemne,
choć dziwne uczucie, gdy szukał moich ust coraz
bardziej łapczywie, jakbym… jakbym wewnątrz
cała drżała. Każda jego pieszczota zdawała się palić
żywym ogniem, każdy kolejny oddech stawał się
coraz bardziej niespokojny, coraz bardziej niecierpliwy, a ja ochoczo się temu poddawałam.
Dopóki nie zaczął powoli zsuwać szarej, roboczej koszuli z moich ramion, obsypując pocałunkami każdy odsłonięty kawałek ciała. Tak przyjemnie… ale przecież nie mogę, nie chcę tak mu się
pokazywać. Ja…
– Nie – odepchnęłam go lekko i odwróciłam
wzrok. Nawet nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Przepraszam, Mei, jeśli nie chcesz…– odparł
szybko, lekko drżącym głosem.
– Nie, to nie to. Ja nie…–
„…nie chcę, żebyś patrzył na mnie z tak bliska.
Żebyś oglądał moje wychudłe, kościste ciało, moją
niemalże chłopięcą sylwetkę. Żebyś gładził szorstką, poszarzałą skórę ani wtulał twarz w matowe,
łamliwe włosy. Dla ciebie chciałabym być taka jak
one. Mieć pełne piersi, gładką cerę pachnącą kwiatowymi olejkami i kusząco zmysłowe usta. Pieścić
cię delikatnymi, zadbanymi dłońmi, których dotyk przywodzi na myśl muśnięcie skrzydeł motyla.
Patrzeć na ciebie błyszczącymi oczami, kryjącymi
słodką tajemnicę, płonącymi pożądaniem. Zwyczajnie czuć się kobietą.”
– …nie jestem piękna – dokończyłam zamiast
tego.
Milczał przez chwilę, a ja nie miałam nawet odwagi na niego spojrzeć, nerwowo mnąc szary materiał koszuli.
– Mei – w głosie Shuna słychać było rozbawienie. Zirytowana natychmiast odwróciłam się
w jego stronę, ale on od razu skorzystał z okazji
i przyciągnął mnie blisko do siebie.
– Gdybym był jednym ze starych poetów, powiedziałbym, że jesteś piękna niczym kwiat lotosu. Albo że twoja uroda zawstydza gwiazdy. Ale ja
nigdy nie widziałem ani gwiazd, ani tym bardziej
kwiatu lotosu. Założę się jednak, że gdyby nagle
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jedwab
rozbłysły na niebie całe plejady, a dookoła nas zakwitł ogród, to nawet nie zwróciłbym na nie uwagi, bo nadal ty byłabyś tym, co najbardziej pragnę
oglądać.
Popatrzyłam na niego zdziwiona. Nigdy wcześniej nie słyszałam niczego bardziej banalnego.
Ani piękniejszego…– Nie myślałam o tym więcej.
Pierwszy raz mogłam wreszcie zatracić się całkowicie. Pierwszy raz czułam, że żyję naprawdę.
***
– Mei… – zaczął, gdy leżeliśmy przytuleni
do siebie. Dookoła panowała miękka, cicha ciemność, która tym razem nie niosła strachu, lecz koiła
zmysły.
– Tak?
– Ucieknijmy stąd – szepnął. – Na wieś, w góry,
gdziekolwiek. Jeszcze dzisiaj.
Zamknęłam na chwilę oczy i, pozostając w całkowitym bezruchu, po prostu rozkoszowałam się
ciepłem jego ciała, smakowałam słodkiego rozleniwienia, niesamowitego spokoju chwili. Wiedziałam, że nie wrócę już do monotonii codzienności.
Wszystko jedno, co się zdarzy, nowe Chiny nigdy
mnie nie zaakceptują, a ja ich nie pokocham. Nie
wytrzymam dłużej tego substytutu prawdziwego
życia.
– Dobrze – uśmiechnęłam się smutno i przylgnęłam mocniej do Shuna. – Jeszcze dzisiaj.
***
Obudziłam się zlana potem, z trudem łapiąc oddech. Ledwie powstrzymałam się przed zerwaniem
delikatnych kurtyn, szczelnie zasłaniających łóżko,
co i tak byłoby bezcelowe – w komnacie wiecznie
panował zaduch, zaś w powietrzu wciąż wisiała
ciężka woń kadzideł zapalonych wieczorem. Starając się uspokoić kołacące serce, rozejrzałam się
niepewnie wokół siebie. Leżałam całkiem naga
wśród spoconych, pomiętych prześcieradeł w kolorze głębokiego szkarłatu. A obok mnie… Cofnęłam się lekko.
On jeszcze tu był?
– Co się stało? – spytał, wstając z posłania i spoglądając na mnie srogim wzrokiem. – Miotałaś się
jak oszalała. Bałem się, że trzeba będzie wezwać
QFANT.PL
medyka.
– Miałam zły sen – wymamrotałam, podciągając pod brodę czerwoną kapę wyszywaną złotą nicią. Cóż za upokorzenie! – Niech Jego Wysokość
mi wybaczy, jeśli go zbudziłam.
– I tak już pora, bym wracał do własnych komnat – odparł, ubierając się. – Powiedz mi jednak,
jakiż to koszmar mógł przyśnić się wspaniałej
Yixian? Służąca podarła twój szal? Zgubiłaś ulubiony grzebień?
– Śniło mi się, że zostałam niewolnicą. Nie,
nie tak, ja urodziłam się niewolnicą – skupiona
na próbie przypomnienia sobie całego snu, nawet
nie poczułam się zraniona, znów słysząc z jego ust
tylko kpiny. – Jakby w innym świecie, choć także
w Cesarstwie. Przede wszystkim pamiętam, że się
bałam, cały czas moim życiem rządził strach. Wokół panowało ubóstwo, szarość i monotonia, a ja
byłam przerażona, zrezygnowana… nieszczęśliwa.
I okropnie samotna – dodałam ciszej.
– Yixian niewolnicą! – parsknął. – A to dobre!
Tak jakbyś w ogóle wiedziała, jak żyje niewolnica. W dodatku w innym świecie. Ha! Znakomite!
Chętnie opowiem to rano na dworze.
– Nie, proszę Jego Wysokość, wyśmieją mnie!
Poza tym – pokręciłam głową – to był naprawdę
straszny sen. I taki prawdziwy.
– Ale tylko sen – wzruszył ramionami i już odsuwał kotarę, gdy coś mnie opętało, by jeszcze się
odezwać.
– Chciałabym… – zaczęłam, nie wiedząc, gdzie
podziać wzrok.
– Jakby pałac jeszcze mało na ciebie wydawał –
przewrócił oczami. – Czego tym razem?
Zawahałam się chwilę.
– Ja tylko… Jestem taka roztrzęsiona. Chciałabym po prostu, żebyś mnie przytulił, pocieszył…
– I co jeszcze? – parsknął, z niedowierzaniem
kręcąc głową. – Oszalałaś, czego ty ode mnie wymagasz?
– W końcu jesteś moim mężem – odparłam nieśmiało.
– I z tej okazji mam zachowywać się jak jakiś
wieśniak? Nie bądź dzieckiem, Nuying. Wiesz, że
przychodzę tu tylko po to, by wreszcie spłodzić
dziedzica.
– Tak. Przepraszam – skłoniłam głowę. – Jego
Wysokość mi wybaczy, jestem niemądra.
- numer 3/09
119
opowiadanie
Anna Porębska
– Owszem. Chcesz czułostek, to weź sobie kochanka. Tylko najlepiej niemego, żeby nie rozpowiadał po całym pałacu, że rżnie cesarzową.
I wyszedł, nawet nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem. Zostałam znów sama wśród czerwono-złotych jedwabi, które nagle wydały się zimne
i nieprzyjemne w dotyku. Musnęłam lekko kurtyny zasłaniające łóżko – choć wystarczyłoby jedno szarpnięcie, by je zerwać i tak czułam się jak
w klatce. Położyłam się z powrotem, wzdrygając
się pod wpływem niespodziewanie obrzydliwej dla
mnie śliskości prześcieradeł i wtuliłam w nie mocno głowę.
To takie żałosne. Dostawałam wszystko, czego
zapragnęłam, ale teraz najbardziej chciałam znów
zasnąć, by móc ukraść chwile cudzego szczęścia.
***
Budzę się. Żar lejący się z nieba zaczyna palić
twarz, zdaje się wyżerać powieki, a usta zamieniać
w bolesną, stwardniałą masę. Zaczyna się kolejny
dzień powolnej agonii. Jednak nie to cierpienie –
tak dobrze już przecież znane – zaprząta dziś moje
myśli.
To był… dziwny sen. I wprawił mnie w całkowicie irracjonalne rozbawienie.
„Ja – cesarzową Chin. A to dobre! Za taki sen
mogłabym trafić do obozu. Oczywiście, gdybym
już w nim nie była.”
Mam przemożną ochotę roześmiać się dziko,
lecz brakuje mi sił. Nie jestem w stanie ruszyć nawet palcem, ledwie zresztą udało mi się otworzyć
oczy. W gardle mam palącą suchość, a to powietrze
nie nadaje się do oddychania. Ile jeszcze przyjdzie
mi tu zdychać?
120
Minął tydzień, odkąd mnie i Shuna złapali, zanim udało nam się choćby zbliżyć do granic miasta. I to drugi dzień, odkąd postanowiłam po prostu położyć się na piasku i wreszcie, najzwyczajniej
w świecie spokojnie sobie umrzeć.
Ciekawe, czy dzisiaj znowu spróbują mnie podnieść, żeby zagonić do jakiejś bezsensownej roboty? A jak się nie uda – pobiją i skopią? Tak byłoby
nawet lepiej. Mój organizm tego nie wytrzyma, boli
mnie już całe ciało i chyba nawet udało im się złamać mi żebro. Przynajmniej już nie będę musiała
dłużej się męczyć w tym palącym słońcu. Nie będę
musiała już więcej czekać. Na nic.
Ciekawe, co się stało z Shunem…
To śmieszne. Nigdy nawet nie powiedział, że
mnie kocha. Jednak, czy miało to znaczenie? Ważne, że ten jeden raz czułam się kochana.
Ha! O jeden raz więcej niż ona.
Wokół mnie powoli robi się ciemno. Już? Tak
wcześnie? Przecież słońce dopiero zaczynało swą
katującą wędrówkę…
W uszach brzęczą mi delikatne dźwięki dzwonków z kryształu. Ktoś cicho wygrywa na zhu przejmująco smutną melodię, jakby próbował wycisnąć
łzy z samego instrumentu.
„Nie płacz. Wszystko już będzie dobrze.”
Bolą spękane usta. Każdy oddech pali żywym
ogniem. Szorstkie ziarenka piasku wbijają się
w skórę.
„Nie płacz. Nie wolno ci płakać.”
Dusi zapach kwiatowych kadzideł. Czerwony
jedwab kaleczy me dłonie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 3/09
121
komiks
Lady Godiva & Otis
122
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zupełnie Zieloni
QFANT.PL
- numer 3/09
123
polecanki
POLECANKI
Mariusz Kaszyński
"Martwe światło"
Kiedy wzięłam do ręki tę powieść i przeczytałam streszczenie na okładce, byłam przekonana, że
to kryminał. Na pierwszy rzut oka widać przecież,
że to morderstwo. Okazało się jednak, że nic nie
jest tak proste i oczywiste jak sądziłam. To nie jest
„zwykła” zbrodnia. Ale po kolei…
W niewielkiej, nadwiślanej miejscowości,
na jednym z osiedli, patrol policji otrzymuje wezwanie do pewnego mieszkania. Podobno dochodzą z niego „jakieś” podejrzane hałasy. To, co ukazuje się oczom funkcjonariuszy jest jedną wielką
masakrą. Krwawa jatka przedstawia okaleczone
ciała dzieci, pozarzynane i wypatroszone jak zwierzęta. Pośród tego koszmaru ich ojciec „dyndający”
na żyrandolu. Obraz przerażający, którego widok
nasuwa pytanie, jak do tego doszło? Jest to również
zagadką dla Piotra – ojca ofiar – odratowanego,
niedoszłego wisielca. Niestety mężczyzna nic nie
pamięta z tego, co zaszło.
Piotr zostaje oskarżony o dokonanie zbrodni na
swoich dzieciach i jest uważany za potwora.
Bohater usiłuje mozolnie przypomnieć sobie
zdarzenia zprzed wypadku. Czy jednak nie jest to
zbyt przerażające? Nasuwa się pytanie, czy amnezja spowodowana jest urazem fizycznym, czy raczej celowym wypchnięciem ze świadomości tak
drastycznych zdarzeń?
Czytelnik – wraz z bohaterem – dowiaduje się
o tragedii jaka wcześniej spotkała rodzinę – tragicznym wypadku, w którym zginęła matka zamordowanych dzieci. Nie jest to zresztą jedyne
niepokojące odkrycie, z czasem dowiadujemy się
o interwencji osoby związanej z siłami nadprzyrodzonymi. Czyżby zatem siły zła spowodowały masakrę? Jeśli tak, to w jakim stopniu? A może po prostu zrozpaczony po śmierci żony Piotr w napadzie
szału „zaszlachtował” własne dzieci? Odpowiedź
znajdziecie na kartach tej wspaniałej pozycji.
Książkę przeczytałam „jednym tchem”, jak
najszybciej chciałam dowiedzieć się, kto dokonał
zbrodni takiego kalibru i dlaczego. Fabuła jest zdecydowanie przejrzysta od początku do końca. Myli
się jednak każdy, kto sądzi, że jest pozbawiona tajemniczej otoczki. Dla rozpalenia Waszej ciekawości, dodam że autor nie pozostawia wątpliwości,
co kierowało poczynaniami głównego bohatera.
Umiejscowienie akcji na zwykłym blokowisku
uzmysławia czytelnikowi, że prawdziwy horror
może rozegrać się wszędzie. Opisy rozterek i zmagań Piotra z własnym sumieniem dają do myślenia.
Jak ja bym się zachowała – zachował – jako rodzic
w obliczu takiej sytuacji?
Powieść pomimo ogromnej ilości krwi, którą
„ocieka”, jest zajmująca do tego stopnia, że chce się
ją czytać w każdej wolnej chwili i w każdym miejscu, poczynając od domu przez podróż, a kończąc – o zgrozo – w miejscu pracy. Z chęcią sięgnę
po inne pozycje tego autora.
Dorota "Ditanka" Skowrońska
124
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
Krzysztof Kochański
„Zabójca czarownic”
Po lekturze „Zabójcy czarownic” Krzysztofa
Kochańskiego nasunęło mi się jedno, dominujące spostrzeżenie: opowiadania zostały napisane,
poskładane, czy też skompilowane (na poziomie
podświadomego przekazu?) z założeniem ich refleksyjności - w możliwie jak najbardziej otwartej
formule fantastyczności, a także, albo może przede
wszystkim, w formule otwartych zakończeń.
Zabójca czarownic, Nik Anders, jest zmuszony walczyć z samym sobą (chociaż... może jednak
z czarownicą?). Astel Wendeek, łyżwiarz, który
(być może) już za chwilę przestanie być łyżwiarzem, przemierza lodowe pustkowia planety Alceda. No i przede wszystkim dom, któremu zebrało
się na sentymentalne poszukiwania, związane z koniecznością zapełnienia „pustki” swego wnętrza
lokatorami. Można by powiedzieć, że na pierwszy
rzut czytelniczego oka wszystkie historyjki są jakieś
takie niedorobione, wyjeżdżające niebezpiecznie
poza nawias książki, dosięgające co rusz filozoficznych rozważań i zmuszające czytelnika do dodatkowego wysiłku intelektualnego.
Muszę zaznaczyć, że po przeczytaniu dwóch
pierwszych opowiadań zbiorku miałem przemożną ochotę rzucić książką Kochańskiego w kąt. No
bo jakże to tak?! Żeby obarczać czytelnika alternatywnymi zakończeniami, które snuły się potem
w mojej głowie, podszeptując na tysiące sposobów
tysiące rozwiązań? W przypadku tego zbioru ośmiu
opowiadań mamy do czynienia z niezwykle sympatycznym zabiegiem. Zazwyczaj pisarz konstruuje
fabułę dzieła literackiego jako wersję ostateczną –
skończoną, w pełni skompletowaną wizję. Jest „tak
i tak”, bo „tak” ma być i basta. Należy czytać. I zero
gadania. Tymczasem „Zabójca czarownic” zdaje
się zapraszać czytelnika do intelektualnej dyskusji,
bezlitośnie skłaniając do przemyśleń.
Podejrzewam, że taki rodzaj twórczości może
się co niektórym czytelnikom nie podobać. Znalazł jednak i na to Kochański sposób w postaci
kreacji nowych światów, zasłużenie pretendujących do miana bardzo fantastycznych. Obce planety, których odmienność autor opisuje w kilku
QFANT.PL
zdaniach, zapraszają do przygody. Rozważania nad
bytem i niebytem świadomości. Wreszcie obca Ziemia, którą po latach hibernacji odkrywa pewien
niepozbawiony sumienia smok. Zaprezentowany
miszmasz tematyczny sprawia, że nie sposób „Zabójcy czarownic” zaszufladkować i wskazać jego
ściśle określony typ czytelnika.
Co prawda potknąłem się i nieco zawiodłem
na tytułowym opowiadaniu, co niewątpliwie może
być ledwie oznaką mego postępującego z wiekiem
subiektywizmu, lecz nie rozczarowałem się dalszą
lekturą. Zwłaszcza „Domem spotykającym chłopca” i „Naletnikiem, wciąż ognistym”. Szczególnie
pomysłowością, skrzącą się kolejnymi kreacjami
wymyślnych fabuł. Przede wszystkim jednak jestem mile zaskoczony baśniowością, która - dzięki
zabiegom autora – mogła się wkraść w niemal każdą z opisywanych historii.
Prosty, oszczędny język, niosący niebanalne
treści. Polecam czytelnikom, którzy muszą co jakiś
czas doładować akumulatorki wyobraźni. Tomek Orlicz.
- numer 3/09
125
polecanki
POLECANKI
Wolfgang Hohlbein
„Anubis”
kusząca, chociażby dlatego, że pozwoli profesorowi
wyrwać się z zapadłej prowincji.
To co uderza przy pierwszym kontakcie z książką, to magnetyczna okładka. Przed czytelnikiem
z mroku wyłania się ON – Anubis. Jego spojrzenie
zdaje się rzucać wyzwanie – czy odważysz się przeczytać?
Mroczna świątynia, która nie ma prawa istnieć.
Zagadka z pogranicza historii i mistycyzmu. Jakim
cudem takie miejsce znalazło się w tej właśnie lokalizacji? Jakie tajemnice ukrywa Grave? Czy to
naprawdę świątynia Anubisa?
Książka wydana jest w niezwykle estetyczny
sposób. Niesamowita okładka to dopiero początek,
w środku czekają postarzone strony, ozdobione
na górze i dole egipskimi kartuszami. Całość robi
niezwykłe wrażenie. Zdecydowanie forma mnie
uwiodła, nastrajając optymistycznie do treści.
Czytelnik wraz z profesorem Mogensem powoli
stara się rozwikłać tajemniczą zagadkę. Wszystko
jednak zdaje się być inne niż początkowo zakładano, czy jednak na pewno?
Głównym bohaterem powieści jest profesor
Mogens Vanandt. Popadłszy wiele lat temu w niełaskę, zmuszony jest uczyć w małym, nic nie znaczącym miasteczku. Jego los zaczyna się odmieniać
wraz z wizytą starego znajomego, doktora Gravesa.
Tajemnicza propozycja wydaje się być niezwykle
Akcja toczy się może nie szybko, ale na pewno płynnie. Książka pozwala smakować powoli
swą treść, leniwie zdradzając kolejne sekrety. Niespodziewane zwroty akcji, ślepe uliczki, błędne
założenia, niejasne sytuację, wszystko to składa
się na mozaikę doskonałego kryminału skrytego
w mrokach świątyni.
Opisy są barwne i przekonujące, dialogi płynne, pełne pasji. Jednocześnie bogate w informacje z zakresu historii i mistyki, jaką niewątpliwie
okrywał się starożytny Egipt. Polecam tak fanom
historii, jak i mitologii. Sądzę, że każdy miłośnik
tych gatunków znajdzie coś dla siebie w tej pozycji,
jednocześnie polecam ją wszystkim gustującym
w dobrym kryminale.
Jedyną niezwykle irytującą postacią, która nie
tyle psuje treść, co męczy swoją osobą, jest gospodyni profesora. Być może postać ta ma swój urok,
jednakże ja mam jej serdecznie dość. Książka ma
czar, jednocześnie mroczną tajemnicę. Jest w niej
wszystko - zagadka, tajemnice przeszłości i niewyjaśnione zjawiska, zatem gorąco polecam.
Katarzyna "Kiriana" Suś
126
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
Wojciech Cejrowski
„Gringo wśród dzikich plemion”
Wojciech Cejrowski jest postacią budzącą kontrowersje. Jego programy, wystąpienia i książki
mają tak swoich zwolenników, jak i przeciwników.
Jednak nie można odmówić mu niesamowitego
poczucia humoru, wyczucia ironii, oraz nieprzeciętnej umiejętności snucia opowieści.
„Gringo wśród dzikich plemion” to…właśnie…
ciężko jednoznacznie określić, co. Na pewno jest
to powieść o przygodach białego człowieka, który – niczym Indiana Jones – zanurza się w objęcia
amazońskiej dżungli. Co prawda nie ma bata tylko
aparat fotograficzny. Z drugiej strony to opowieść
antropologiczna, pełna obserwacji, istotnych wiadomości o kulturze i obyczajach poszczególnych
plemion. Jest to również dziennik wyprawy, zapiski współczesnego mężczyzny rzuconego w "dziką
dzicz". Dostrzec można także refleksje psychologiczno-filozoficzne, związane z zderzeniem międzykulturowym.
Całość złożona jest z krótkich historii. Część
z nich łączy się ze sobą, tworząc opowieści wewnątrz opowieści. Można się z nich dowiedzieć
wiele o tym, jak Indianie pojmują świat, jak prosto podchodzą do wielu rzeczy, które my – „ludzie
cywilizowani” – zbędnie komplikujemy. Jednocześnie, czytelnik poznaje ich życie codzienne: co jedzą, jak się zachowują, jak pojmują pojęcia abstrakcyjne, np. czas.
Szczerze powiedziawszy kuchnia prezentowana w książce wymaga mocnych nerwów i jeszcze
mocniejszego żołądka. Jakoś widok apetycznie
przyrządzonych pędraczków nie zaostrzył mi apetytu, podobnie jak zupa z małpy przyrządzona bez
jakichkolwiek przypraw. Warunki lokalowe też
specjalnie nie zachęcają. Dobrze się o tym czyta,
jednak osobiście nie chciałabym doświadczać tego
wszystkiego na własnej skórze.
ko to, co chcielibyśmy wiedzieć o „dzikich”, a nie
bardzo mamy kogo zapytać – od stosunku do liści
koki, po przyjazne relacje międzyludzkie.
Książka dostępna jest w dwóch wersjach – droższej i tańszej. Wydana w sztywnej okładce zawiera
kolorowe ilustracje i zdjęcia, ta w miękkiej wydana
jest na równie dobrym papierze, jednak część zdjęcia jest czarno-biała. Niektóre ujęcia w książkach są
inne, również sam układ się różni. Nie odpowiem
jednak na pytanie, czy w obu wydaniach powtarzają się wszystkie fotografie.
Zdecydowanie polecam wszystkim ceniącym
dobre opowieści, miłośnikom antropologii, jak
również fanom podróży i przygód w stylu Indiany
Jonesa.
Niewątpliwie „Gringo wśród dzikich plemion”
to doskonała pozycja dla wszystkich ciekawych
świata. Autor zabiera czytelnika w niesamowitą,
pełną niebezpieczeństw podróż, pokazując wszyst-
QFANT.PL
- numer 3/09
Katarzyna "Kiriana" Suś
127
polecanki
POLECANKI
Tomasz Kopecki
„Mediapolis”
Nieodłącznym elementem każdej antyutopii
jest wizja zniewolenia społeczeństwa, za pomocą
dyktatury elit, które to twierdzą, iż o wiele lepiej
wiedza co jest dobre, a co złe. Dla tej idei są gotowe
zabijać i torturować tych, którym obiecali zapewnić raj. Sami jednak przeważnie nie przestrzegają
zasad narzucanych innym.
Nie inaczej wygląda sytuacja w powieści Tomasza Kopeckiego „Mediapolis”, szumnie porównywanej do „Roku 1984” George’a Orwella, czy
„Łowcy Androidów” Dicka i Scotta. Republiką
Smoka rządzi Pierwszy Kapłan, wspomagając się
rozległym aparatem biurokratyczno-policyjnym
i oddziałami zbrojnych Zakonników. Republika
ma, co prawda, parlament, lecz jest on w istocie teatrzykiem, podległym całkowicie dyktatorowi.
W takim właśnie świecie przyszło żyć Ablowi,
głównemu bohaterowi „Mediapolis”. Wychowanie,
które otrzymał od stryja, pozwala mu przetrwać.
Wie, że prawo do szczęścia musi sobie wyszarpać
przemocą i jest gotowy zabijać w jego obronie.
I w tym Abel jest całkiem niezły- zabijaniu - lecz
nie sprawia mu to przyjemności.
Czy starczy mu jednak odwagi i umiejętności
by wygrać wojnę z Systemem?
Pierwsze rozdziały mile zaskakują. Mroczny klimat miasta, intrygująca fabuła, barwne opisy, tak
statyczne, jak i te wypełnione gwizdem kul, oraz
ciekawe postacie, które nie krepują się wyciągnąć
spluwy by udowodnić swoje racje. Tomasz Kopecki nie boi się mocnych słów i brutalnych scen, ale
nimi nie epatuje. To duża zaleta książki.
Główny zarzut, który stawiam powieści Kopeckiego to schematyczność i liniowość fabuły. Prawie
od samego początku dostajemy na tacy rozwiązanie większości zagadek. W rezultacie pozostaje
nam tylko śledzenie dążeń Abla by odnaleźć to
czego pragnie, a i rozwiązanie tej zagadki okazuje
się banalne.
Książce brakuje głębi „Roku 1984”, czy „Łowcy
Androidów”, miast tego zapożycza garściami rozwiązania sensacyjno-technologiczne, kreując się
na barwną książkę akcji. Główna ideą powieści, nie
zdradzę czym ona jest, choć zapewne niejeden czytelnik zorientuje się już po okładce, jest bliźniaczo
podobna do tego z hollywoodzkiej komedii ze znanym aktorem w roli głównej. Widać to szczególnie
w zakończeniu książki, które swoją droga, urywa
fabułę zbyt gwałtownie, pozostawiając niedosyt.
Szkoda, że autor nie wykorzystał potencjału
pisarskiego jaki niewątpliwie posiada i poszedł
w miksowanie uznanych dzieł gatunku. To dobra
powieść akcji dziejąca się w zniewolonym świecie, która zapewniła mi kilka godzin rozrywki. Ale
moje oczekiwania były o wiele większe.
Piotr Michalik
128
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
Aleksander Kowarz
„Rydwan bogów”
„Rydwan bogów” Aleksandra Kowarza jest tym
rodzajem opowieści, który lubię najbardziej. Dwie
płaszczyzny narracji i podróż ze złotym skarabeuszem w tle, jak również wiele innych, pobocznych
wydarzeń, składających się na fabułę tej książki,
nie pozwoliły mi przespać dwóch nocy. Co może
łączyć wydarzenia w starożytnym Egipcie sprzed
kilku tysięcy lat z przypadkowym odkryciem
na wyspie nieopodal Kazimierza?
Zbieg okoliczności niejednokrotnie każe się nazywać w opowieści Kowarza przeznaczeniem, które
co rusz bierze w swe posiadanie bohaterów książki, zmuszając ich wręcz do wędrówki w nieznane.
W miarę zagłębiania się w lekturę, można odnieść
wrażenie, że postacie, oddalone od siebie o tysiące
kilometrów i milenia, nieuchronnie się do siebie
zbliżają. Oto mag–kapłan świątyni Horusa o imieniu Sefian, wyrusza z misją przez ocean pustyni.
Nie podejrzewa, że już wkrótce, pośród wydm, odnajdzie swojego syna, że odkryje jego prawdziwą
naturę, która pozwoli na odnalezienie się obydwu
w innym, ponadmaterialnym wymiarze. Odtąd
Sefian i Achon podążają dalej w towarzystwie tajemniczego artefaktu, który nie pozwoli im nawet
na chwilę zapomnieć o towarzyszącej im magii...
Trzy tysiące lat później magia ożyje podczas
wykopalisk archeologicznych na Skałce, którą to
wyspę mają w posiadaniu Franciszkanie. Dwie kobiety, trzech mężczyzn i pies dosłownie i w przenośni wskoczą w objęcia przygody, uciekając przed
demonami przeszłości. Odtąd wydarzenia, wydające się oczywistymi, ustąpią miejsca tym, które znamy chociażby z baśni. Niewiarygodnej przygodzie
piątce śmiałków będzie towarzyszyła krok za krokiem tajemnica rodem ze starożytnego Egiptu.
Powieść czyta się bardzo szybko przemierzającemu wraz z bohaterami tajemnicze krainy czytelnikowi, zastanawiającemu się, co też tym razem
może ich czekać za kolejnym barchanem, czy też
za następnym tajemniczym głazem. Debiut Aleksandra Kowarza jest ze wszech miar godnym polec
enia dziełem. Sprawnie napisana opowieść, któ-
QFANT.PL
rej nie brak dbałości o wszelkie niezbędne szczegóły i szczególiki. Pozwolę sobie wspomnieć, iż
„Rydwan bogów” nie tyle nie pozwolił mi zasnąć
w pejoratywnym sensie, ile dwukrotnie dosięgnął
mego snu – jedynego zjawiska, które było w stanie przerwać mi lekturę. Pokuszę się o stwierdzenie, że tego typu książki w założeniu sięgają jednej
z najstarszych świadomości zbiorowych ludzkości,
a mianowicie archetypu drogi, czy też podróży
wewnętrznej. „Rydwan bogów” precyzyjnie nakierowany jest w stronę ciekawości czytelnika. Jeżeli
do tego dorzuci się żyłkę zainteresowań egiptologią
tegoż czytelnika, powstająca mieszanka może się
okazać wybuchową. Polecam jednak z ręką na sercu tę książkę także wszystkim osobom, które lubują się w przeżywaniu egzotycznych przygód. No
i oczywiście czekam na kolejne pozycje Aleksandra
Kowarza, które okazać się powinny zaproszeniem
do równie intelektualnej degustacji, jaką okazał się
być wypełniony po brzegi „Rydwan bogów”.
Tomasz Orlicz
- numer 3/09
129
polecanki
Mort Castle
„Księżyc na wodzie”
Zbiór opowiadań „Księżyc na wodzie” zebrał
naprawdę liczne pochlebne opinie prasowe i przedmowy, nic dziwnego więc, że moje oczekiwania odnośnie tej pozycji osiągnęły apogeum jeszcze przed
rozpoczęciem lektury. W takiej sytuacji wystarczy
drobne potknięcie autora by wielkie nadzieje zamieniły się w niechęć, lecz z ulgą mogę stwierdzić,
że w tym wypadku medialne pochlebstwa nie były
w żadnym stopniu przesadzone.
Mort Castle jest z całą pewnością pisarzem niezwykłym. W swoich krótkich opowiadaniach grozy
wywołuje strach subtelnie, w sposób wyrafinowany
i różnorodny. W tych małych perełkach literatury nie ma nic z ordynarnych, krwawych horrorów,
mimo to wiele z nich wywołuje silne emocje, które
nie pozwolą mi o nich szybko zapomnieć. Te krót-
kie formy sprawiają wrażenie jak gdyby były stworzone specjalnie dla niego. Właściwie z największą
przyjemnością czytałam opowiadania najkrótsze,
które były dla mnie jak skoncentrowana uczta dla
zmysłów. W tych dłuższych Castle gubi gdzieś rzeczy najistotniejsze, rozcieńcza je w mniej znaczących opisach. Mimo to, każdy kolejny tekst sprawia,
że chce się czytać dalej i dalej. A czytać niewątpliwie jest co, ponieważ pisarz ten zaskakuje nie tylko intrygującymi tematami i mrocznym klimatem,
ale i urozmaiceniem formy. Doskonale wie, jak nie
znudzić czytelnika i zainteresować go ekspresyjną
kompozycją – dzięki niej potrafi doskonale oddać
surrealistyczne szaleństwo halucynacji lub silne
emocje targające bohaterami. Doskonałym przykładem jest opowiadanie „Historia Dani”, które stanowi
błyszczący klejnot tego zbioru. Mort Castle ofiarował nam w nim cząstkę siebie, ukazując powstające
podczas procesu tworzenia, intymne relacje między
pisarzem a tekstem. Dzięki temu utworowi możemy poznać go bliżej, i przekonać się o tym, że każde
swoje opowiadanie pisze z pełną świadomością kreowania – doskonale wie, że nie wystarczy dorzucić
jakiegokolwiek trupa, czy wilkołaka aby stworzyć
dobry horror trafiający do czytelnika.
W „Księżycu na wodzie” dużej części wątków
towarzyszy mocno amerykański klimat początków
XX wieku, w których królował luksus gramofonów
i cadillaców, a równouprawnienie rasowe nie było
rzeczą tak oczywistą jak dziś. Mort Castle często
skupia się właśnie na nietolerancji, która spotykała czarnoskórych i imigrantów. Ponadto w wielu
momentach można poczuć jego wielką miłość dla
muzyki jazzowej, wokół której wykreował wręcz
mistyczną aurę. Porusza również tematy religijne,
jednak nie czyni z nich moralizatorskich, przepełnionych patosem kazań, a pozwala czytelnikowi
na wyciągnięcie własnych wniosków.
Myślę, że magia tego zbioru tkwi w jego zróżnicowaniu, zwłaszcza w kwestii podmiotu opowiadań. Znajdziemy tu historie ludzi o trudnym
dzieciństwie (jak np., w „Jeśli weźmiesz mnie
za rękę synu”, wzruszającym „Altenmoor, gdzie
tańczą psy” lub w porażającej „Porze przyjęcia”),
wspomnianych już przeze mnie, niesprawiedliwie
traktowanych czarnoskórych oraz ich oprawców
130
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
(„Kasztanowy Jim w Egipcie”) a także odniesienia do autentycznych postaci („Bird nie żyje”).
Nie brakuje też tajemniczych istot o niezwykłych
predyspozycjach („Uzdrawiacze”)i niejasnych, niewytłumaczalnych zjawisk , które Castle przemyca
w każdej historii.
pozycji jest z całą pewnością odpowiedź. Mort Castle pozostawił po sobie jedynie pytania, które każdy kiedyś sobie zadawał, o których myślał mniej
lub bardziej intensywnie. Castle w całym swoim
pisarskim kunszcie jedynie nas na nie naprowadza.
I to one wywołują największy strach.
Jedyną rzeczą, której nie można znaleźć w tej
Milena Rządkiewicz
Terry Pratchett - ŁUPS !"
„Łups” – to już siódmy tom z cyklu opowieści o straży miejskiej Terry’ego Pratchetta. AnkhMorpork stoi na krawędzi wojny domowej: trolle
i krasnoludy przestały się tolerować i czekają tylko
na pretekst do walki. A wszystko z powodu Tradycji, która obudziła się w krasnoludach w rocznicę
wielkiej bitwy w Dolinie Koom. To ona nakazuje
im mieszkać pod ziemią, ukrywać swoją płeć i fanatycznie walczyć o przekonania, w które nawet
nie do końca wierzą…
W samej Straży źle się dzieje, napięcia między
frakcjami trolli i krasnoludów dają się odczuć bardzo wyraźnie, a jakby tego było mało – do straży
zostaje przyjęta wampirzyca, której obecność działa na Anguę jak płachta na byka.
I w takiej właśnie niezręcznej sytuacji zostaje popełnione morderstwo: tajemnicze zabójstwo
jednego z krasnoludzkich przywódców politycznych. Wszystko wskazuje na robotę trolla, co byłoby iskrą padającą na stos.
Zadaniem komendanta Vimesa jest rozwikłanie tej zagadki w nadziei na zażegnanie konfliktu. Od tego ważniejsze dla niego jest tylko jedno
– zdążyć do domu, by przeczytać synkowi bajkę
na dobranoc.
„Łups” trzyma poziom poprzednich części pratchettowskiej sagi. Są tu barwne opisy, zabawne dialogi, błyskotliwe porównania i dobrze zarysowani
bohaterowie. Akcja rozwija się dynamicznie, wciągając czytelnika w głąb intrygi, by trzymać w napięciu do samego końca.
Dla niektórych miłośników prozy Pratchetta,
ten kolejny tom może się wydawać nieco mniej
zabawny od innych powieści z serii, ale i tematyka jest poważniejsza. Fabuła książki porusza takie
QFANT.PL
kwestie jak: niechęć rasowa, problemy z asymilacją, wreszcie próby dostosowywania historii do celów politycznych. Całość tworzy zgrabną syntezę
powieści kryminalnej, społecznej, groteskowej
i fantastycznej.
Lektura powieści skłania czytelnika do przemyśleń na temat różnic rasowych i religijnych, oraz
wynikających z nich konfliktów. Książka sięga
do korzeni tego typu sporów i tłumaczy je w dość
ironiczny, ale przerażająco trafny sposób.
Reasumując, książka zapewniła mi sporo dobrej
rozrywki – czyta się ją lekko i przyjemnie. Dlatego
uważam, że warto po nią sięgnąć.
Olga Michalik
- numer 3/09
131
polecanki
POLECANKI
M. W. Stover
„Ostrze Tyshalle’a"
„Ostrze Tyshalle’a” to druga już odsłona przygód Caine’a. Ci, którzy zapoznali się z „Bohaterowie umierają” doskonale znają jtego bezwzględną acz uroczą postać.
Na wstępie drobna uwaga – pierwsza część to szaleńcza akcja i adrenalina – druga zaś jest bardziej
subtelna i mocno osadzona psychologicznie. O ile
w pierwszej części zanurzyliśmy się w Nadświecie,
to teraz tutaj dość często stąpamy mocno „po ziemi”. Dlatego też ostrzegam osoby spodziewające
się równie szybkiej akcji. Książka nie rozczarowuje, wręcz przeciwnie, pozwala o wiele lepiej zrozumieć bohatera. Z jednej strony poznajemy jego
przeszłość, dowiadujemy się jak to się stało, że został tym, kim go poznaliśmy. Z drugiej okazuje dowiadujemy się jakie dosięgły go konsekwencje.
Dumny Caine, poskładany przez lekarzy stał się
zależny, stracił to co było jego dumą, a jednocze-
śnie posiadł to o co walczył. Słodko gorzki smak
zwycięstwa, zmieszany z porażką i wewnętrzną
pustką daje nam wyraźny obraz psychiki bohatera.
Los Hariego zupełnie go nie satysfakcjonuje, życie
pośród kast – uprzywilejowanych, biznesmeanów,
administratorów – nie jest szczytem jego marzeń.
Jedynie żona i córka zdają się być kotwicą nie pozwalającą mu popaść w szaleństwo. Wkrótce jednak los ponownie wywróci życie Hariego do góry
nogami. Misterny spisek, prośba starego przyjaciela, problemy z policją społeczną - wszystko to
sprawi, że Caine znów zacznie żyć pełną piersią,
jednocześnie walcząc o to co jest mu najdroższe.
Przyznam, że książka wymaga od czytelnika
całkowitego skupienia i pełnej uwagi. Jest to spowodowane zmianami w narracji. Początkowo lektura może wydać się wam nieco chaotyczna i bezsensowna. W pierwszych rozdziałach faktycznie
można się pogubić, ale wytrwali czytelnicy zostaną
rzecz jasna nagrodzeni, gdy wszystkie nitki powędrują do kłębka.
Trudność w odbiorze i głęboki rys psychologiczny, autor łagodzi uproszczeniem nieco głównych wątków. Ich niedociągnięcia spowodowane
są przełożeniem punktu ciężkości na psychikę postaci. Gdyby zawartość była bardziej złożona, mocniej zawiła, czy też silniej ugruntowana w realiach,
czytelnik mógłby odrzucić ją jako nazbyt naszpikowaną treścią.
Wszystkich fanów fantastyki, oraz opowieści
z dreszczykiem serdecznie zapraszam do zapoznania się z tą ekscytującą powieścią. Jest tutaj wszystko: walka o władzę, koneksje, różnica klas, miłość,
oddanie i magia. Zdecydowanie polecam.
Katarzyna "Kiriana" Suś
132
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
Charlaine Harris
„Martwy aż do zmroku”
Nakładem wydawnictwa MAG zagościła u nas
jedna z najpopularniejszych wampirzych serii,
czyli przygody Sookie Stackhouse. „Martwy aż
do zmroku” jest pierwszym tomem tego cyklu.
Na podstawie książek Charlaine Harris nakręcono
bijący rekordy popularności serial „Czysta Krew”.
Jak łatwo wydedukować treść serialu i książki jest
zbliżona, jednak nie identyczna. Dlatego też osoby
oglądające najpierw serial, a dopiero później czytające książkę, mogą poczuć się nieco zagubione.
Miejscem akcji są współczesne Stany Zjednoczone, różniące się od znanych nam jedynie tym, że
wampiry wyszły z ukrycia . Od czasu gdy pojawiła
się butelkowana krew, która zastępuje inną formę
żywienia wampirów, te postanowiły się ujawnić.
Część z nich postanowiła zasymilować się ze społecznością, inne wolą żyć na pograniczu prawa,
traktując ludzi jak bydło. Oczywiście wraz z formalnym pojawieniem się krwiopijców pojawił się
też niesamowity rynek zbytu, tak na sztuczną krew,
jak i pewnego rodzaju usługi związane z udostępnianiem swojej krwi wampirom. Rzecz jasna również krew wampirów jest cenna wzmagając ludzkie
możliwości, a także potencjał.
Główną bohaterką książki jest Sooki, kelnerka
z niewielkiego miasteczka. Dziewczyna uważana
jest za dziwaczkę, a to za sprawą jej „małego sekretu”. Otóż Sookie potrafi odczytywać ludzkie myśli.
Dar ten jest także jej przekleństwem fatalnie wpływającym na związki. Ciężko jest bowiem kontrolować nie odbieranie cudzych myśli i emocji w dość
powiedzmy jednoznacznych sytuacjach. Dlatego
też dziewczyna pomimo swych dwudziestu pięciu
lat, nie miała żadnego prawdziwego związku.
Bill jest wampirem. Od czasu ujawnienia się
szuka swojego „domu”, w końcu decyduje się osiąść
w miejscu doskonale znanym mu z czasów „życia”.
Remont starego domu nie jest jednak prosty, gdy
za dnia nie można wezwać specjalistów. Lokalna
społeczność, też różnie podchodzi do krwiopijców. Dlatego też gdy pewnej nocy Bill zostaje pod-
QFANT.PL
stępnie napadnięty przez parę wysączającą krew
z wampirów, nie spodziewa się ratunku, zwłaszcza
z rąk niepozornej Sooki.
Bill odkrywa, że dziewczyna zdecydowanie go
fascynuje, natomiast Sookie dowiaduje się, że jedynie jego myśli nie słyszy, co daje jej poczucie spokoju i normalności. Związek obdarowanej paranormalnymi zdolnościami dziewczyny z wampirem
pełen jest wzlotów i upadków. Jak bywa w przypadku takich par, będą musieli poradzić sobie tak
z nietolerancją, powiedzmy różnicą kulturową, jak
również brakiem doświadczenia w relacjach damsko męskich. Sooki niekiedy w sposób niezwykle
rozbrajający potrafi mylnie zinterpretować oczywiste dla czytelnika zachowania.
Książka pełna humoru, dylematów moralnych,
akcji, sensacji i kryminalnej zagadki. Dialogi lekkie
i przyjemne, opisy nie nachalne, a „sceny rozbierane”
silnie umotywowane. Pasja, miłość, obsesja wszystko to znajdziecie w „Martwym aż do zmroku”.
Black Angael
- numer 3/09
133
polecanki
POLECANKI
Simon Green
"Błękitny Księżyc"
Wyobraźcie sobie odważnego księcia na białym rumaku, który przybywa, by ocalić bezbronną
księżniczkę więzioną przez krwiożerczego smoka. Macie przed sobą ten obrazek? Tak? To teraz
przewróćcie go do góry nogami. Macie teraz przed
oczami... „Błękitny Księżyc”.
Gdy streszczałem kilkoma słowami koledze,
o czym jest ta powieść, zaczął kojarzyć ją ze „Shrekiem”. Czy naprawdę można śmiało porównywać
tę książkę z filmami o zielonym Ogrze? Hm...
Dawno, dawno temu...
Władca Leśnego Królestwa miał dwóch synów
– Haralda i Ruperta. Gdy jego pierworodny, Harald, okazał się w pełni zdolny (czyt. zdrowy i po-
czytalny) do odziedziczenia tronu, młodszy syn
stał się piątym kołem u wozu. Król John wysłał
Ruperta na samotną wyprawę z misją znalezienia
i zgładzenia smoka (o ile jeszcze jakieś istnieją...).
Inaczej mówiąc, wymyślił niezły sposób, żeby się
go pozbyć. Pokorny młodzieniec wsiada na swego jednorożca i wyrusza w niezapomnianą podróż, mając świadomość, że został spisany na straty. Tymczasem prawdziwe zło zbiera siły i czeka
na odpowiedni moment, aby uderzyć...
Fabuła jest taka, jaka być powinna: ciekawa
i wciągająca. Rzadko trafiają się fragmenty nużące.
Historia pochłonęła mnie do reszty. Jedyną i dosyć
poważną wadą fabuły jest niekiedy jej przewidywalność. Gdy pogłówkowałem nad podsuwanymi
mi poszlakami, dałem radę skojarzyć je z pewnymi
osobami; potem było zdziwienie, że bohater jest
głupcem, skoro nie dostrzega tego, co ja...
...byli sobie... Hm...
Od czasu do czasu trudno było mi określić, kto
jest głównym bohaterem tej fantastycznej opowieści. Wszechwiedzący narrator pokazuje czytelnikom zdarzenia oczami tylu osób, że ciężko jest
opowiedzieć się za którąś z nich.
Większość postaci nie jest zła do szpiku kości
albo dobra, niczym miłosierny Samarytanin, ich
portrety psychologiczne są bardzo rozbudowane,
ciężko stwierdzić, po której stronie barykady stoją.
Jest... bajecznie!
Autor widać wie, o czym pisze. Opisy są wiarygodne, a słownictwo, jakiego używa wskazuje, że
nie obce mu dworskie zwyczaje, czy zwroty. Po raz
kolejny komuś udało się stworzyć świat, w którym
chciałbym się zanurzyć i nigdy nie wypłynąć!
Styl jest przeciętny. Jeśli ktoś oczekuje od niego jakiejś oryginalności, to będzie zawiedziony. Mi
osobiście odpowiadał.
Green zabiera nas w podróż przez zamki, wieże, zielone lasy, a nawet mamy okazję pooddychać
górskim powietrzem, czy przeżyć mrożące krew
w żyłach chwile w Czarnohorze – krainie wiecznej
nocy.
134
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI
Wytwórnia atrakcji
Okładka przedstawia się całkiem dobrze. Przyjemnie się patrzy na napisy z tytułem i autorem
dzieła. Jedyne, co może razić, to mieszanie ilustracji
z tymi poprzednimi (np. ręka Ruperta wychodząca
z pomiędzy liter). Rysunek Księcia Demonów jest
wierny opisowi z książki, co cieszy.
Na dwa tomy powieści błędów w tekście jest
mało, zaledwie jakaś literówka i kilka wpadek interpunkcyjnych. Jedyną wadą wydania wpływającą
na komfort czytania są wymiary książki. Dla mnie
była ona za wąska i przez to nie dało jej się położyć
na stole, bo się zamykała; czytać, trzymając ją tylko
jedną ręką za grzbiet też nie polecam. Mogła być
szersza, a mieć mniej stron...
Chcę iść z wami!
„Błękitny księżyc” jest pozycją dla tych, którzy tęsknią za starymi baśniami opowiedzianymi w oryginalny sposób. Ja jestem jej wdzięczny za zmienienie mojej opinii o imieniu Julia,
bo po dramacie Szekspira nie była ona najlepsza...
A co do porównań do „Shreka”, to nawet, jeśli te
pierwsze skojarzenie wydaje się być słuszne, to zapewniam was, że te dwie rzeczy mają między sobą
tyle różnic, że po przeczytaniu ostatniej strony,
będziecie na siebie źli o swoje początkowe sądy.
Bo przecież o to chodzi, żeby książki nas uczyły
i dawały nauczkę na przyszłość...
Jarosław Makowiecki
QFANT.PL
- numer 3/09
135
polecanki
POLECANKI
Elizabeth Chadwick
"Córki Graala"
Sięgałam po tę powieść z pewną dozą niepokoju, ale i z zaciekawieniem. Zawsze pasjonował
mnie świat średniowiecznej Europy, więc książka,
której akcja rozgrywa się w XIII-wiecznej Francji,
mnie zaintrygowała. Rzecz dzieje się w czasach,
gdy południową Europę zalewa fala herezji. Katarzy z zaskakującym sukcesem nawracają na swoją
wiarę tysiące katolików. Po latach bezskutecznej
ewangelizacji papież Innocenty III decyduje się
na ostateczność – zwołuje krucjatę przeciwko Katarom, która to krucjata okaże się w przyszłości
jedną z najczarniejszych kart historii Kościoła.
W opanowanej wojną Langwedocji Bridget – potomkini Marii Magdaleny obdarzona niezwykłymi
zdolnościami uzdrowicielskimi – próbuje wypełnić swoje przeznaczenie. Musi zadbać o ciągłość
rodu i przekazać swojej córce nie tylko zdolności,
ale i tajemnicę swojego pochodzenia.
Niestety, wbrew temu co napisane na okładce,
nie czekało mnie oczarowanie, a rozczarowanie.
Historia nie zachwyca. Gdy pozbawimy ją historycznego tła okazuje się dość banalna, i przywodzi na myśl raczej przeciętny romans fantasy,
okraszony ostentacyjną erotyką dość niskich lotów. Już w połowie książki poczułam nieodpartą
tęsknotę, by wszystkich bohaterów hurtem spalono na stosie, a mnie oszczędzono dalszej lektury.
Nie należy opierać na tej powieści swojego wyobrażenia o średniowiecznej Francji. O ile autorka dość
dokładnie przedstawia przebieg krucjaty, o tyle
obce jej są realia życia w XIII wieku. W tekście nie
brakuje błędów merytorycznych. Rycerze salutują,
walczą XVI-wiecznymi lancami, krzyżowcy mianują się współczesnymi stopniami wojskowymi,
a byle szlachcic obnosi się obszytymi złotem jedwabnymi szatami. Forma prowadzenia dialogów,
zwłaszcza damsko-męskich, nie oddaje zupełnie
ducha tamtych czasów. Również stylistyka pozostawia wiele do życzenia. To wszystko sprawia, iż
pozycji tej nie można traktować zbyt poważnie. Ot,
kolejna lektura, którą można (ale niekoniecznie
trzeba) zapełnić nudny wieczór, a którą zapomni
się w krótszym czasie, niż zajęło jej przeczytanie.
Barbara Wyrowińska
136
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Redaktor naczelny:
Piotr Michalik
Z-ca redaktora naczelnego:
Jacek Skowroński
Administrator portalu, programista:
Marek Bartniczak
Skład techniczny:
Andrzej Kidaj
Spec ds. publicystyki
Tomasz Orlicz
Spec. ds marketingu
Katarzyna Suś
Korektorzy:
Agata Michniewicz, Anna Perzyńska, Piotr Jabłoński
Ilustracja okładki:
Barbara „Yuhime” Wyrowińska
Ilustracje opowiadań:
Tomasz Chistowski, Magdalena Mińko,
Adam Śmietański, Barbara „Yuhime” Wyrowińska
Redaktorzy:
Piotr Dresler, Artur Kaczmarczyk, Anna Romańczyk, Jarosław Makowiecki,
Natalia Bilska, Anna Thol, Katarzyna 'Kiriana' Suś, Anna Rzepecka,
Rafał "Ninetongues" Sadowski, Delfina Rytlewska
[email protected]
QFANT.PL
- numer 3/09
137
Partnerzy medialni
weryfikatorium.pl
arenahorror.pl
fantasta.pl
civilization.org.pl
stefandarda.pl
blog.adesign.8p.pl
swiat-fantastyki.pl
piszmy.pl
portal-pisarski.pl
bractwocienia.com
trojcarpg.pl
zaginiona-biblioteka.pl
www.jacekskowronski.com.pl
Serdecznie
dziękujemy za wsparcie

Podobne dokumenty