pdf 2157kb
Transkrypt
pdf 2157kb
---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- ona Wyspa Szaleńców przydługich jasnych włosach i paru bliznach, spiczastoucha dziewczyna o imieniu Riannon, lecz z zachowania mało elfa przypominająca, przez jej szare włosy splątane rzemieniem delikatnie prześwitywały srebrne pasemka. Towarzyszył im młokos o imieniu Aigor, który swym zachowaniem raczej nie ułatwiał im życia. Należeli do Gildii, dziesięć lat temu Garret wciągnął ją w te przygodę, co prawda z lekką pomocą przypadku i zbiegów okoliczności... nie miała innego wyjścia. Teraz Gildia dala im ucznia. Nie byli z tego zadowoleni, zwłaszcza, że ten, gdyby umiał pisać, z chęcią wywiesiłby sobie na plecach napis 'jestem złodziejem' i choć większość społeczeństwa nie wiedziałaby co to znaczy i tak uznałaby go za kogoś podejrzanego. Oddali przesyłkę i siedli przy piwie postawionym przez karczmarza, zastanawiając się czy przyjąć jego kolejną propozycję. Minęła ich bogato ubrana kobieta, jednak jej wzrok nie był specjalnie przyjemny. Prawdę mówiąc jej spojrzenie przypominało pusty, zimny grobowiec. Zainteresował ją najpierw człowiek, sądząc po bliznach - doświadczony najemnik, nie najmłodszy zresztą, znany w mieście pod imieniem Ivan. Zamieniła z nim kila słów. Rozmowę z kolejnym człowiekiem przerwało jej wejście do karczmy człowieka ubranego w bogatą zbroję. Uśmiechnęła się na jego widok i wdała się w dyskusje. Chwile później, przybysz przedstawił się jako Leitheuser, po czym zwołał ludzi z karczmy i zaproponował wyprawę na wyspę o nazwie Iona. Wybuchła wrzawa, jednak nie bardzo było wiadomo czym Iona jest, przynajmniej Garretowi i Riannon nazwa ta wydawała się równie obca jak Albion czy inne odległe krainy na morzu. Nie mniej jednak była znana. Człowiek ten rzucił, ze rusza wieczorem następnego dnia i że zapłata będzie wysoka. Nikt się nie zgłosił. Garretowi przeszła ochota na podpalenie karczmy po tym jak się obłowił na zamieszaniu spowodowanym przez Ionę i gdy człowiek zamieszanie to powodujący zaproponował mu pełną sakiewkę za ochronę podczas wyprawy na tajemnicza wyspę, zgodził się bez pytania czym Iona tak właściwie jest. Później dopiero wydało się, że w podroż tę wyruszyć miała także nasza znajoma o zimnych oczach i prostym imieniu Anna razem z ludźmi, których zdołała zwerbować w karczmie. Ivanem i innym ciemnym typem o imieniu Johan. W S potkali się w karczmie, jak to się zwykle zdarzało. To był Erengard, kislevskie miasto portowe. Do karczmy trafili z przesyłką. Nie wiedzieli do końca co to takiego - może to amnezja, a może ktoś wyciął im dziesięć lat z życia, bo ostatnie co pamiętali to zamek, gdzie z biblioteki mieli wykraść szkatułkę. O zawartość szkatułki lepiej się nie pytać. Ciekawy? To powiem. To były uszy, które przedtem sami mieli obciąć... ale to zupełnie inna historia. Do karczmy przybyli jednak z przesyłką. Karczmarz przyjrzał im się uważnie: zwykli-niezwykli podróżni, człowiek imieniem Garret o lekko nocy Garret z Riannon i Aigorem ruszyli na poszukiwanie domu wariatów. Zdecydowali się przyjąć zlecenie karczmarza. Przytułek dla szaleńców mieścił się przy świątyni Shallyi. W wejsciu stała kamienna misa wypełniona drobnymi monetami. Nad nią wisiał obraz przedstawiający kobietę w białych szatach i równie białych, ślepych oczach, z których ciekły łzy. Garret nie podał imienia człowieka, którego mieli stamtąd wyciągnąć, skłamał. To już jego nawyk. Tyle, że cele nie były podpisane i wynikł mały problem. Krótko potem złodziej ogłuszył kapłankę, która ich prowadziła, zadźgał nożem następną pozostawiając los jej ciała szaleńcowi z celi i cala trójka taktycznie i dość pospiesznie wycofała się ku jedynemu wyjściu z budynku. -1- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Riannon obgryzła wszystkie paznokcie. Po drodze ucierpiał jeszcze jeden strażnik, i kilku pod budynkiem. Ostatecznie udało im się dotrzeć do bram w momencie kiedy te były zamykane. Strażnicy nie chcieli jednak uwierzyć, że spieszy im się na statek, zwłaszcza, że młody złodziej miał prawie obciętą rękę, a gdzieś z oddali ktoś krzyczał 'łapać ich!'. Skończyło się na tym, że Garret dostał po czaszce i przyszło im nocować poza murami, gdzie podobno żyją trole i gdzie wiatr przypomina o bliskim sąsiedztwie z Pustkowiami Chaosu.... Grupę mająca płynąć na Ionę dogonili rano. Zrozumieli też, dlaczego strażnicy byli tacy zdziwieni, gdy powiedzieli im, że spieszą się na statek – stali na nadbrzeżu, a zewsząd otaczały ich wraki. Setki mniejszych i wiekszych wraków, w różnym stopniu wrakowatości. Barka, która miała ich zawieźć na Ionę też nie była w najlepszym stanie. Jej strażnikiem okazał się kamienny golem, jedyny chyba, który potrafił kierować tą tajemniczą łodzią. Słońce schowało się za horyzontem, kiedy barka zakołysała się na wodzie i powoli odpłynęła w kierunku wyspy zwanej Iona. Anna kazała wejść do kajuty, mimo, że miejsca tam było niewiele. Łódź kołysała się na falach, czas mijał. Ivan głośno zastanawiał się czy może odszczać się za burtę. Anna nie radziła. Fale, które powinny spłukiwać pokład rozbijały się o dziwna barierę chroniącą prom, było to ciekawe zjawisko i Ivan za nic nie mógł go pojąc. W końcu wpłynęli na wyjątkowo spokoje wody. Wtedy właśnie Anna zrobiła się nerwowa. Zakazała opuszczania kajuty, nawet wyglądania przez dwa zabrudzone okrągłe okienka. Przy jednym z nich siedziała Riannon, tuż obok niej niedługo znalazł się Garret, ciekawy wszystkiego co dziwne, a to było wyjątkowo dziwne i w końcu już wszyscy patrzyli się na morze. A morze było czarne, nie obijały się w nim gwiazdy, zdawało się smolistą mazią, po której sunęła barka nie wzbudzając najmniejszej fali. Wkrótce zaczęły pojawiać się inne statki, wraki statków, cale morze pokryte było wrakami aż po horyzont. Anna, nadal zdenerwowana wyszła na pokład, wyjrzała za burtę. Bariera zniknęła. Leitheuser siedział nieruchomo na koji, też nie był wesoły. Obejrzała się na resztę grupy stojącą w drzwiach kabiny, a później wpatrywała się we wraki. Stojące naprzeciw siebie statki utworzyły ze swoich dziobów bramę, pod którą przepłynęła łódź. Rzezbione syreny niegdyś pokryte złotą farbą obrośniete teraz były glonami. Coś zdawało się pływać w tej mazi. Czuli to pod pokładem. Anna krzyknęła. Wbiegła do kajuty i z szafki nad jedyną koją wyciągnęła rację suszonych ryb. Wyrzuciła ją za burtę. Pakunek chwilę unosił się na powierzchni, a później powoli zatonął w czarnej mazi. Ivana bardzo intrygowało, że nie widzi gwiazd. Niebo było jak lustrzane odbicie morza - czarne, smoliste, tyle, że nie pokryte wrakami. Nadgniłe deski, połamane maszty, kości ludzi przewieszone przez burty obrosłe wodorostami... Cisza. Do uszu Riannon dobiegł stłumiony krzyk. Kolejne „pomocy” usłyszeli już wszyscy. Anna zażyczyła sobie linę z hakiem. Nikt nie rozumiał jej zachowania, a Ivana zdawało się to szczególnie irytować. Ona nic nie mówiła, mamrotła tylko niezrozumiale. Była przerażona. Za każdym razem słychać było tylko słowo 'znowu'. Jakby już to przeżyła, wiedziała co ich czeka, co jeszcze zobaczą. Po gładkiej czarnej tafli dryfowała trumna. Anna podbiegła do burty i wpatrywała się w dryfujący w kierunku lodzi kawał drewna. Rzuciła linę. Ręce jej drżały. Hak uczepił się trumny i dziewczyna szybko przyciągnęła ją do burty. Pochyliła się i wydobyła zza burty zlęknioną elfkę. Chwilę później trumna zatonęła. Wszyscy przyglądali się temu, wszyscy, którzy byli na pokładzie. „Twój statek zatonął, ty schowałaś się w skrzyni, a teraz nic nie pamiętasz, tak?” Topielica była bliźniaczo podobna do Riannon, miała tylko jaśniejsze, bardziej srebrne włosy. Nie pamiętała. Anna, nic więcej nie powiedziała. Do uszu reszty doszły tylko określenia jak „jedna ze Śpiących”, „Ta Która Kosi”. Nikt nic nie rozumiał. Nikt nie odpowiadał na zadawane pytania. Poziom zirytowania Ivana osiągnął chyba maksimum, bo rzucał pytaniami nie czekając na odpowiedzi. W końcu Anna stwierdziła, że pokaże im, gdzie są. To nie żadne legowisko Lewiatana - stwora z legend przenoszonych wśród żeglarzy. Rzuciła dziwnie brzmiąca nazwą i kazała im podejść do burty. Wyciągnęła dłoń nad powierzchnie, nic się pod nią nie odbiło w czarnej mazi. Zaproponowała im, by zrobili to samo. Każdy zobaczył odbicie swej dłoni... a właściwie kości, które te dłonie tworzą. Nikt nie zadawał już pytań. Z asłona mroku rozwiała się jakby wypłynęli spod czarnej firanki. Została za nimi. A przed nimi pojawiła się wyspa. Nikt nie miał wątpliwości, to musiała być Iona. Na dwóch pionowych skałach znajdowało się miasto, ku niebu sterczały pojedyncze wieże, na dole unosił się dym z kominów - na poziomie morza była jeszcze wioska. Kiedy dopłynęli okazało się, ze skały te są zielone. Niepewnie wyszli na pomost. „Dokąd teraz?” „Idźcie wypełnić co macie do wypełnienia.” Zdecydowali pojechać na gore. „Dobry wybór.” Zdawało się, ze Anna zna te wyspę, może na niej się wychowała? Przy platformie stał golem. Taki sam jak na barce. Oczy zapłonęły mu na czerwono, kiedy Anna do niego podeszła. „Zawieź nas na górę.” Platforma była niewielka, zamocowana na czterech linach związanych nad nią. Bez barierki, bez uchwytów do trzymania. Podzielili się na grupy. Anna, Johan, Riannon i jej bezimienna bliźniaczka z morza usiedli na platformie. Chwile późnej golem zaczął ciągnąć za linę. Po tych dwustu metrach jakie skokowo pokonali mieli poprzewracane żołądki. -2- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Powitał ich kapłan. A właściwie wszystkich oprócz Anny, tej jakby nie zauważył. „Witam na Ionie, korzystajcie ze wszystkiego co się tu znajduje.” Zeszli na zieloną skałę, platforma zjechała na dół... a raczej spadła na dół w momencie kiedy ostatnie z nich przeszło na zieloną skałę. Niedługo potem wjechała druga grupa, wszyscy równie zieloni jak ich poprzednicy. Kapłan powitał ich tymi samymi słowami. Miasto było dziwne. Z najbliższego domu wydobywały się odgłosy walki. Dzieci sadziły skarłowaciale pomidory... Nie, jedne dzieci je sądziły, a tuż za nimi inne zakopywały, i znów sadziły, zakopywały. Gdzieś dalej przez otwartą bramę widać było długi stół i rząd krzeseł dookoła. Jakieś dziecko mieszało szarą maź w kotle nad kominkiem. Anna oznajmiła, ze idzie do Opata. Wraz z nią poszedł Johan i Riannon. Garret z Aigorem, ich pracodawca - Leitheuser, bezimienna bliźniaczka Riannon i Ivan poszli pogadać z dziećmi, chyba o sensie sadzenia tych pomidorów... Podobno jedzenie na Ionie było za cenę złota. Anna schyliła się pod łukiem zdobionym delfinami, przeszli na druga, wyższą platformę, gdzie również znajdowały się budynki. Kładka była szeroka i znacznie bezpieczniejsza niż winda, na której wjechali na pierwszą z platform. Aż po horyzont ciągnęło się gładkie morze, nigdzie ani śladu czarnej zasłony, wraków. Nad budynkami łomotała na wietrze flaga zapełniona niezrozumiałymi runami. Weszli do budynku i minęli skrybę piszącego wciąż te same znaki korzystając z własnej krwi. „Że też przez te wszystkie lata się nie wykrwawił” - skomentowała Anna i weszła po schodach na gór. Opat był ślepy. Placem dłoni śledził niewidoczny tekst pustej księgi. Zamknął ją gdy weszli do pomieszczenia. „Witaj Anno, wiedziałem, ze wrócisz.” Chciała się dowiedzieć jak ma pokonać ducha, który marynarzom wytyka ich złe czyny i zapełnia tym samym przytułki przyświątynne lub cmentarze, a stając przed nią milczy. „On cię po prostu nie widzi, nie istniejesz.” Ich rozmowa zdawała się nie mieć sensu, jak Anna miała zginąć, skoro rozmawia teraz z opatem, kim są ci Śpiący, dlaczego wszyscy zachowują się tak dziwacznie? Opat był podobno jedyną osobą, z którą można normalnie porozmawiać. Chile później powitał Riannon i Johana pytając po co przybyli. Jej powiedział, że owszem, pamięta – „wczoraj zginęłaś na statku, a twój przyjaciel” - zwrócił się do Johana – „jest w bibliotece.” Podczas gdy ten poszedł załatwić dawne porachunki z 'przyjacielem', Riannon dowiedziała się, ze Iona jest grobowcem. Niegdyś żyła tu dziewczyna o takim imieniu. Tutaj, pod wodą. Legendy mówią, że była córką Mannana – Pana Mórz. Zakochał się w niej pewien człowiek, dla niej nie z tego świata. Niestety ona na lądzie nie przeżyła nawet dnia. Zrozpaczony młodzieniec zbudował jej gigantyczny grobowiec. Ta zielona materia opiera się na szkielecie jakiegoś morskiego giganta. Czerwia. Lewiatana. Wewnątrz jest grobowiec Iony. Znajduje się tam tez pewien pierścień, strzegą go jednak demony. Dziesięć lat temu Anna była tu. Jej opat tez przewidział śmierć. „Nie martw się, on widzi tylko jedna z możliwości, ale niepotrzebnie tu przybyłaś. To jest straszne, oni zrzucają ich ze skał z kamieniami u nóg, bo im się nudzi...” Anna bredziła coś jeszcze o strasznych ludziach w wiosce, o Tej Która Kosi o okropieństwach wyspy. Po drodze do biblioteki stała brzydka stara kobieta nauczająca niezwykle zainteresowanych jej słowami, lecz strasznie apatycznych uczniów. Mówiła coś o demonach. Kiedy Anna jej przerwała spojrzała na Riannon. „Pamiętam cię, zginęłaś wczoraj... i ty tez nie żyjesz, od dawna.” W bibliotece byli wszyscy prócz bliźniaczki Riannon, ta opuściła grupę twierdząć, że „idzie polować”. Siedzieli naokoło trupa i dyskutowali o tym co było wczoraj, co jutro, a co zdarzyło się dziesięć lat temu. Wszyscy się zaplątali. Mnisi zatopieni w lekturze nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, inni zresztą też. Anna przypomniała swoją historie sprzed dziesięciu lat, kiedy była jeszcze dzieckiem i przybyła tu z Jozefem i Tanią. W tym momencie do budynku wszedł Leitheuser oznajmiając, że idzie po pierścień. „Ale go tam już nie ma od dziesięciu lat” sprzeciwiła się Anna. W rozmowę wdał się skryba, wyglądał jakby miał wieczne drgawki 'Aaa! To wy. Pamiętam was, zginęliście wczoraj. Wszyscy. „Ty umarłaś na morzu, wskazał na Riannon, ty, z tobą nie pamiętam co się stało, oznajmił Garretowi, ciebie zabił jeden z towarzyszy, wskazał Ivana, na Annie nawet nie zatrzymał spojrzenia, tobie, ktoś ściął głowę mieczem, przepowiedział Aigorowi, tak pamiętam, a ty... zatrzymał się na Johanie, tobie tez cos się stało.” „A ja?” - wtrąciła się Anna. „Ty nie istniejesz.” Oparł się na ścianie, „Ale płyną tu następni, sześć osób, tak, pamiętam ich.” Ściana podniosła się otwierając przejście do szkieletu budowli, do grobowca Iony. Anna krzyknęła jeszcze za Leitheuserem, ale nie zdążyła go zatrzymać. „Tam nie ma pierścienia, zabraliśmy go dziesięć lat temu!” Magicznej broni na demony, nie udało im się zdobyć, nie mogli podążyć za towarzyszem Anny. Zaczął zapadać zmrok. „Niemożliwe! Tu zawsze jest dzień!” A jednak. Dzieci nie zakopywały już świeżo posadzonych pomidorów, ogródek był opustoszały. Zmęczeni poszli do jadalni. Tu rzędami na krzesłach siedzieli wszyscy przy stole. Kiedy i oni usiedli postawiono im miskę czegoś szarego. Dzieci były apatyczne, dłubały w kaszce, nikt nic nie mówił. Jeden z kapłanów wstał, zaklaskał w dłonie „Dzieci, idziemy spać”, wszystkie jak na rozkaz odeszły od stołu i rządkiem wyszły z jadalni mimo niedokończonej kolacji. -3- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Po skonsumowaniu obrzydliwej papki uznali, że najlepiej będzie jak najszybciej opuścić wyspę. Wyszli za dziećmi i skierowali się ku windzie. Ta właśnie wjeżdżała na góre, a na jej pokładzie znajdowali się ludzie - mężczyzna z blizna na twarzy, wysoka, dobrze zbudowana kobieta z długim jasnym warkoczem i mała dziewczynka w obszarpanej koszuli. Anna stanęła jak wryta. „To Tania, Jozef i... ja!” Postacie skierowały się w stronę biblioteki. „To było dziesięć lat temu!” Anna pobiegła za nimi, lecz kiedy weszła do budynku już ich nie było. „Poszli po pierścień. Skoro oni tu są to rzeczywiście jeszcze znajduje się w grobowcu.” Postanowili zostać jeszcze jeden dzień, w końcu zginęli „wczoraj”. Po prawej i lewej stronie budynku rzędem stały piętrowe łóżka, nie było widać ich końca, choć budynek miał zaledwie trzydzieści metrów. Wszystkie posłania z przodu były zajęte przez dzieci. Nikt inny tu nie spal. „Możecie iść spać, ale ostrzegam, ze śnią się tu tylko koszmary.” Część położyła się na łóżkach, inni ściągnęli posłania na podłogę, tam gdzie spały dzieci - te nie wyglądały, żeby im się śniły koszmary. Poza tym reszta budynku zdawała się być poza nim... Ivan postanowił nie zasypiać. U słyszeli bicie zgara. Wszyscy obserwowali, jakby z góry, Aigora. Biegł ze swoja szabelką przez ulicę Iony. Roztrzaskał zegar. „Nie zatrzymasz czasu niszcząc zegar” obok niego stała Anna. Wtem na ulice wpadła postać w kapturze i swoją szablą zamachnęła się na młokosa. Anna zatrzymała cios. Napastnikowi kaptur zsunął się z głowy. To był sobowtór Aigora. Bez słowa rzucił się znów na swoją ofiarę. Anna po raz kolejny zablokowała uderzenie i zraniła przeciwnika. W tym samym momencie do snu dołączył Johan, dmuchnął strzałką z trucizną w napastnika. Kiedy trafił w cel obaj Aigorowie chwycili się za szyje. Obydwaj krwawili z rany, którą zadała Anna. Mimo to każdy nadal machał szabelką. Trucizna zaczęła działać i obaj powoli osunęli się na ziemie. Zapanowała cisza. Nad dwoma ciałami stała już Anna, Johan i Ivan. Ciszę przerwało ciche piśniecie. Johan cofnął się odruchowo. W cieniu budynku stał skaven. W obu rękach trzymał ociekające czymś noże. Płączące ostrza. Rzucił się w kierunku zebranych atakując Ivana. Po krótkiej wymianie ciosów obydwoje odskoczyli od siebie. Skaven rzucił czymś małym. Trójkątny kawałek metalu wbił się w ścianę tuż obok głowy Ivana. Na ulicy pojawił się ktoś jeszcze, poznali go od razu - Leitheuser. Musiało go nieźle poharatać w tym grobowcu, bo nie wyglądał za dobrze. „Uciekajcie stąd!” krzyknął, „Tam!” wskazał. Skaven rzucił się na niego, ale w tym samym momencie przebiły go dwie strzały. Garret i Riannon dołączyli do snu. Już nikt się biernie nie przyglądał. Dowiedzieli się, że ze snu wyrwać ich może tylko pewien naszyjnik. „Widziałam go u opata.” „Nie, już go tam nie ma, ktoś wrzucił go do morza.” „Gdzie?!” „Przy skalach.” Anna skrzywiła się. Wybiegli na plażę. Przed nimi walczyła trójka ludzi. To byli ci sami, których widzieli na górze. Jozef właśnie odepchnął jednego z ciżby chłopów na nich napierających. Tania wyciągnęła przed siebie dłoń. Krzyknęła magiczną formułkę. Z pierścienia wyleciała ognista kula. Przerażeni chłopi wycofali się. Jozef, Tania i mała wtedy jeszcze Anna ruszyli biegiem w stronę gdzie stali właśnie śniący. Przebiegli przez nich. Anna krzyknęła. P ostanowili odnaleźć naszyjnik i jak najszybciej uciekać z Iony. Wcześniej jednak musieli zdobyć lekarstwo dla Leitheusera. Pobiegli do wioski. Wymienili kawałek zbroi na trzy buteleczki z zielonym płynem. Rana lekko się zasklepiła. Nie tracili czasu. Anna zabrała dziwny, rozciągliwy, gumowy strój i pobiegła do lodzi stojącej przy pomoście. Ich barki nie było. Riannon nie chciała wchodzić na statek, gdzie przewidziano jej szybki koniec, została z rannym Leitheuserem w wiosce. Niedługo jednak pozwolono im odpocząć. Do sklepu zaczęła dobijać się ta sama zgraja chłopstwa, tylko ci nie byli tak eteryczni jak przyjaciele Anny sprzed dziesięciu lat. Sprzedawca pokazał im tylne wyjście. Riannon wybiegła na plażę podtrzymując rannego. Niedaleko była przystań. Statek dopiero odbijał. Strzały świstały im na głowami, chłopstwo zbliżało się. Wbiegli na pomosty kiedy statek był dwa metry od niego. Rzucono im liny. Riannon nie myślała, że umie tak dobrze pływać. Johan wyciągnął ją na pokład. Pobiegła do kabiny i zawinięta kocem siadła nieruchomo na koji. Gorzej było z Leitheuserem, jego zbroja od razu pociągnęła go na dno. Wyciągnęli go z dużym trudem i tylko dzięki temu, że odpiął część ciężkiego metalu. To go uratowało. Anna wydawała rozkazy. Wspólnymi siłami udało im się dopłynąć za skały i rzucić kotwice. Ivan wkładał już dziwny kombinezon krasnoludzkiej roboty. Anna zapięła mu hełm. Patrzył na towarzyszy przez trzy nieco zabrudzone szybki. Spuścili go do wody. Anna prowadziła. Szedł po śladach, które ona zrobiła w tym kombinezonie dziesięć lat temu. Nic się nie zmieniło. Na pokładzie maszyna pompowała powietrze. Coś rzęziło. Wszyscy zebrali się wokoło. Anna wypłynęła z wody w momencie kiedy Leitheuser wciskał jeden z guzików. Ivanowi zaczęło brakować powietrza. Maszyna się zablokowała i nie chciała włączyć. Wybuchła panika. Johan zaczął ciągnąć najemnika za przewód doprowadzający powietrze. Anna skoczyła z powrotem do wody. Garret bawił się pstryczkiem i w końcu go urwał.... Wyciągnęli Ivana z wody. Jeszcze nie zginął „z rak towarzyszy”. N a morzu panowała cisza. Anna skoczyła z powrotem do wody. Już tylko ona mogła wyciągnąć -4- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------naszyjnik. Powoli podpłynęła do skał. Zatrzymała się tam na chwile. To był sen, wszyscy ją widzieli. Wahała się. W końcu przepłynęła. Przed nią uwiązana za stopy łańcuchem unosiła się postać. Już lekko rozłożona, resztki ubrania unosiły się w wodzie, ręce miała podniesione ku górze, stopy spętane łańcuchem. Przy dnie trzymał ją obwiązany łańcuchem kamień. To była Anna. A za nią inni. Cały las topielców z uniesionymi rękoma i kamieniami u stóp. Kołysali się delikatnie to w prawo to w lewo jak nakazywał im prąd morski. Anna wypuściła prawie całe powietrze jakie miała w płucach. Zdołała jednak zobaczyć blask łańcuszka, podniosła naszyjnik spod stop swojego własnego topielca i włożyła go na szyje. W tym momencie topielec wyciągnął ku niej swe już na wpół rozłożone ręce. Był silny, nie mogła się wyrwać. Brakło jej powietrza. Wpadła w panikę próbując wydobyć swoją szable. Topielec przyciągał ją do siebie coraz bliżej i bliżej. Chciała odciąć go szablą i uwolnić od ciążącego kamienia, ale zatrzymał ostrze i skierował je ku jej brzuchowi. Była coraz słabsza. Naszyjnik nie pozwolił jej się obudzić. Nie udało się też odepchnąć topielca. Stal przebiła jej brzuch. Ostatkiem sił udało jej się wyrwać. Popłynęła ku górze, było niedaleko. Wyciągnęła dłonie na powierzchnię kiedy poczuła ciężar przy stopach. Cos trzymało ją przy dnie. Na łodzi znów wybuchło zamieszanie. Rzucono jej linę. Ivan skoczył do wody. Ściągnął jej naszyjnik z szyi i odwiązał łańcuch od kamienia, który trzymał ją przy dnie. Wyciągnęli ją na pokład. Johan podał jej ostatnią fiolkę zielonego płynu, ale ten eliksir nie wkładał z powrotem flaków do środka. Anna nie była w stanie podnieść się z pokładu. Zerwała się burza. Ivan bawił się naszyjnikiem. Nie wiedział co z nim zrobić. Doczytał napis 'wypowiedz życzenie'. „Chce się obudzić”. I wszyscy się obudzili. Byli na statku. Dookoła szalała burza. Anna leżała na pokładzie, nie ruszała się. Dookoła niej deski zabarwione były na czerwono. Riannon siedziała w katatonii w kabinie. „Chce uciec z tego statku!” „Chce żebyśmy wszyscy byli w domu!” „Chce...” Coś urwało Ivanowi szczękę. W tym momencie na Gareta i Johana rzucił się Leitheuser. Nauczony pierwszym trupem tego snu Johan, dmuchnął w niego tym razem ze środka paraliżującego. Oszalały zdążył go jeszcze dźgnąć w brzuch. Garret dobił go nożem. Statek przechylał się. Woda wlewała się na pokład. Drzwiczki od kajuty zatrzasnęły się. Statek szedł na dno. Fala zmyła wszystkich z pokładu. Przez szpary miedzy deskami woda zaczęła nalatywać do środka. Ściany były mocne. Wody już po kolana. Statek obsuwał się na glębinę. Wody po pas. Riannon zaczęła rozbijać ściany przedmiotami znajdującymi się w środku. Wszystko trzeszczało pod naporem ciśnienia, woda lała jej się na głowę, spływała po plecach. Udało jej się wypłynąć przez wybitą dziurę. Pod nią statek został zmiażdżony. Płynęła ku powierzchni. Powietrze się skończyło. Było zimno. A później powoli traciła czucie. Na powierzchnie. Wypłynęła. Fale były duże, żeby nie powiedzieć ogromne. Nikogo wokół. Popłynęła na płyciznę. Gdzieś tutaj leżała szczeka Ivana. I naszyjnik. Zanurkowała. Znalazła się w spokojnym lesie topielców. Wyłowiła naszyjnik i założyła go na szyje. Wypłynęła na powierzchnie... Zobaczyła ich wszystkich razem na barce. Właśnie wypływali spod ciemnej zasłony. W oddali majaczyła Iona. Stali tak jak dwa dni temu, wzbogaceni tylko o parę wspomnień. Dobili do brzegu i udali się w kierunku ruchomej platformy, którą kierował golem. Zapłonęły jego czerwone oczy. „Zawieź nas na gore” Pojechali tak jak ostatnio. Grupami. Na górze powitał ich kapłan. „Witamy na Ionie. Wypełniliście lub nie to po co przybyliście. Możecie korzystać z wszystkiego co się tu znajduje.” Nie zeszli z platformy. Na dole Garret i reszta czekali. Tym razem platforma zjeżdżała, nie spadała, znaczyło to, ze ma ładunek. Zjazd był jeszcze gorszy niż wjazd. Wcześniej tego nie sprawdzili. Na dole reszta grupy obrzuciła ich pytającymi spojrzeniami. „Wracacie, czy jedziecie na góre?” Nikt nie miał wątpliwości. Wszyscy weszli z powrotem na pokład promu. Golem przesunął dzwignie i łódź powoli odbiła od pomostu. Znowu wpłynęli w czarną maź. Otaczały ich wraki statków. Gdzieś oddali ktoś krzyczał o pomoc. „O nie, ja ich nie wyciągam.” Niedaleko burty dryfowała trumna. W końcu Johan zarzucił linę. Ze skrzyni wydobył przerażonego marynarza. „Pamiętasz, że twój statek tonął, schowałeś się w skrzyni, czyż nie?” „Skąd wiecie? Kim jesteście? To była beczka, schowałem się w beczce.” „Kolejny Śpiący.” D opłynęli do Erengardu tuż przed zapadnięciem zmroku. Zeszli gęsiego na ląd. Na pokładzie została wyłowiona dwójka. „Nie bójcie się, to nie boli”, uspokoiła ich Anna. Ich włosy były nadal mokre, choć kąpali się ostatnio kilkanascie godzin temu. Z lekkim wahaniem zeszli na stały ląd. Riannon i Garret mieli pewne wątpliwości, czy na pewno chcą wracać do miasta. Bramy właśnie się zamykały. Usłyszeli odgłosy szamotaniny. Trzy osoby przemknęły się zza murów. To był Garret trzymający się za czoło i Riannon ciągnąca za sobą rannego Aigora. Przebiegli przez grupę właśnie wracającą z Iony. Riannon spojrzała pytająco na Gareta. Złodziej wzruszył ramionami. Strażnik zauważył ich i całą grupę bez pytań wpuścił do środka. Skierowali swe kroki w stronę karczmy gdzie zaczęła się ich wyprawa. Właściciel popatrzył na Annę pytająco. „Czegoś zapomniałaś?” „Nie uwierzysz, ale właśnie wróciłam.” -5- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- -6- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------bo tacy zwykle pozwalali sobie na przywilej posiadania zegara co rzecz jasna niekorzystnie wpływało na zachowanie ciszy i zwykle kończyło się obłąkańcza ucieczką. Nie wiedzieli, czy Jona była snem, ułudą, złą mara, czy wydarzyła się naprawdę - pewne było, że zdarzenia ze szpitala wariatów, którym opiekowały się kapłanki Shallyi były jak najbardziej rzeczywiste, a nagroda za ich głowy wynosiła po 10 tysięcy złotych koron. Ku radości jednych i smutku innych w niedługim czasie suma ta stała się na tyle kosmiczna, a para złodziei na tyle nieprzewidywalna, ze uganiała się za nimi tylko inkwizycja i zdesperowani idioci tudzież zidiociali desperaci - jednym słowem szaleńcy. Gonieni przez hordy goblinów, orków, skavenów (i cholera wie czego tam jeszcze) przemierzyli ponownie Imperium wzdłuż i wszerz. Po raz kolejny spalili Nuln, zrabowali niewyobrażalne ilości pieniędzy i zakopali je. Problem polegał na tym, że po kolejnej aferze zapomnieli gdzie... Ich zmysł ucieczki i ukrywania się został doprowadzony do perfekcji, zyskali tez trochę doświadczenia jeśli chodzi o walkę. Ich najcenniejszym skarbem była peleryna niewidka, którą znalazł gdzieś Garret. Miała jakieś dziwne znaczki z przodu, ale Riannon starannie je zaszyła, sama zaś stała się szczęśliwym posiadaczem magicznej torby bez dna, która na rozkaz swej pani oddawała jej wszystko co kiedykolwiek zostało do niej wrzucone, natomiast dla postronnych wiecznie była pusta. Uciekając właśnie przed kolejną bandą przygłupów wrzeszczących: „Staaać!!! Inkwizycja!” trafili do cyganki, a ta odesłała ich do swojej mentorki, ta z kolei do siostry stryjecznej (czy jakoś tak), ta zaś rzekła: „W Marienburgu rozwiążą się wszystkie wasze problemy.'” ona Koszmar powraca Część II [tudzież potworności...] inne 1. Marienburg I tak znaleźli się w najbardziej typowej-typowej, Prolog Pobyt na Jonie i wydarzenia, z którymi się tam spotkali trwale wpłynęły na ich psychikę Riannon nabawiła się niewyobrażalnego wprost lęku przed otwartą wodą, a konkretniej przebywaniem w wodzie, a na statku w szczególności; tymczasem Garret... dostawał świra jeśli ktoś wspomniał o czasie i maniakalnie rzucał się na wszystkie zegary w zasięgu wzroku, co było dość uciążliwe zwłaszcza kiedy okradali jakiegoś zamożniejszego właściciela ziemskiego, zapyziałej marienburdzkiej karczmie z dyndającym pod sufitem niedźwiedziem, który wiecznie kiwał się na prawo i lewo, typowym-typowym grubym karczmarzem i typowym-typowym rozwodnionym piwem... Taka typowa-typowa karczma. Garret właśnie wracał z kibla kiedy prawie wpadł na stół: „Nie to nie może być ona...” - spojrzał na dyndającego misia, samotny pusty kufel na stole i znów w kierunku drzwi – „Przecież wypiłem dopiero jedno piwo.” Tymczasem Riannon podążywszy za jego spojrzeniem prawie udusiła się niedobitkami swojego piwa, areszte rozpylila równomiernie na stole przed sobą. Ich stara znajoma podeszła do stolika, powitała ich swoim „Witajcie” i dosiadła się nie zwracając uwagi ani na zabrudzony stół, ani na ich zaskoczenie mieszające się z przerażeniem. Anna była tą, która wplatała ich w tę cała kabałę z Joną... W tym samym momencie od stołu wstał jakiś gruby kupiec i kierując się w stronę drzwi wyciągnął mały złoty zegarek. Garret znieruchomiał, ciche tykanie doprowadzało go do szału, ręce zadygotały a chwile -7- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------później rzucił się na kupca. Riannon chwyciła go za ramię w ostatniej chwili. Kupiec trochę się zdenerwował, ale tylko obrzucił Garreta kilkoma wyzwiskami i wyszedł z karczmy wraz z wielkim czymś co zapewne stanowiło jego bodyguard'a. Zaintrygowany zaistniałą sytuacją w ich kierunku obrócił się przesiadujący tu krasnolud Gotrek. „O elfka!” Zainteresowanie to szybko minęło, kiedy na jego drodze stanął czarny jegomość, który przyszedł do karczmy razem z Anną. Wymienili kilka uwag odnośnie elfów, po czym Gotrek wściekł się, a później w jednej chwili zrobił się bardzo senny i opuścił karczmę co wprawiło w podziw wszystkich jej bywalców. Anna zamówiła piwo i z typowym uśmiechem zaproponowała złodziejom prace. Garret wpadł w katatonie powtarzając „Ona nie istnieje...”, a Riannon usłyszawszy o statku oznajmiła, że nie mam mowy, nie wsiada na statek, bo on pływa, ona nie umie pływać, nie chce pływać i nigdy pływać nie będzie. Trochę zmartwiona, aczkolwiek nie zniechęcona pani kapitan powiedziała, że czeka na nich na nadbrzeżu przy swoim statku o znajomej nazwie „Abyss”. Wychodząc natknęła się na marynarzy, zamieniła z nimi parę słów i opuściła karczmę. S potkali się ponownie następnego ranka. Niedźwiedź trącony przez kogoś kręcił się w kółko pod sufitem. Anna powtórzyła swoją propozycje i po długich namowach, obietnicach, ze pomosty w porcie się nie ruszają, a statek „Albatros”, który maja zwiedzić w poszukiwaniu informacji o jego byłym kapitanie, na pewno jest dobrze przywiązany do nadbrzeża, zgodzili się spotkać na wybrzeżu wieczorem. W międzyczasie Garret pobuszował po targowisku, a Riannon z uśmiechem oglądała kolejne ciekawe sytuacje wynikające z przemieszczania się kogoś, kogo nie ma - już dawno nauczyła się wypatrywać niewidoczną postać Garreta ukrytą pod peleryną. Poprzedniej nocy usiłowali się skontaktować z Gildią, ale jedyny gość, na którego się natknęli zamarzył nagle o 10 tysiącach koron nagrody. Zniknęli więc pod peleryną cudem unikając kolejnej fali inkwizycji, która przetoczyła się nie wiadomo skąd przez ciasną uliczkę. Złodziej rzucił się na nich, więc z większym lub mniejszym pechem unieszkodliwili go i zamknęli w najbliższej beczce sprzeczając się, czy utopić ją w morzu czy nie. Wieczorem idąc nadbrzeżem natknęli się na Annę i jej statek - wielki czarny okręt zdobiony nieco już wyblakłymi złotymi ozdobnikami i kobietą z wężami na głowie wypiętą na dziobie. 'Albatros' nie stal daleko. Marynarze byli już w radosnych humorach Garret i Riannon przemknęli się na pokład pod peleryną. Anna natomiast jak pijacka mara idąc nadbrzeżem skoczyła do wody. Ciemny jegomość, który z nimi przyszedł został na nadbrzeżu. Anna przepłynęła pod okretem i z pomocą wody, która od ostatniego czasu stala się jej posłuszna, dostała się przez okienko do kajuty wypełnionej mapami. Garret i Riannon minęli skrzypiące drzwi i też zeszli pod pokład. Przylgnęli do ściany, kiedy ktoś przechodził. Chwile potem Garret zajął się zamkiem w najbliższych drzwiach. Zamek był jakiś paskudny, albo to złodziej stracił wprawę, bo w momencie, kiedy coś przeskoczyło w zamku, wytrych wypadł mu zręki i spadł na podłogę z metalicznym brzdękiem, co zwróciło uwagę jednego z marynarzy stojących przy wyjściu. Wszedł w korytarz rozglądając się. Jego wzrok przykuł leżący pod drzwiami kawałek metalu. Zawołał raz jeszcze kolegę, który zbył go wyzywając od pijaków. Przeklnąwszy swoich kamratów marynarz wyciągnął szablę i zaczął machać nią przed sobą. Riannon wypadła spod peleryny i puściła w jego kierunku gwiazdkę - utkwiła perfekcyjnie w jego szyli przy okazji obryzgując wszystko naokoło krwią. Z pokładu doszło ich tylko parę przekleństw pod adresem tegoż marynarza, że mógłby chociaż nie brudzić, bo kapitan będzie zły. Nie było sensu chować trupa, Riannon wyciągnęła swoją gwiazdkę i zamknęli się w kajucie. Była dziwna koja, biurko, otwarta książka, skrzynia - jakby był używany, ale cały zapajęczały. Po dłuższej chwili dołączyła do nich Anna, która w 'swojej' kajucie też pozbawiła życia marynarza - tyle, że była porządniejsza - rozkazała wodzie usunąć ciało i krew z pomieszczenia. Cóż - zajęli się zrywaniem pajęczyn i przeszukiwaniem kufrów. W pewnej chwili z sufitu na niewidocznej nitce zsunął się malutki pajączek, wylądował na ręce Garreta, po czym bezczelnie go ukąsił. Złodziej zaklął. Kobiety odwróciły się w jego stronę i nagle cała kajuta zaczęła roić się od malutkich, zbliżających się w ich kierunku pajączków. Nie namyślając się długo opuścili w pośpiechu pomieszczenie w ogóle nie przejmując się faktem, ze ktoś mógłby ich zauważyć czy usłyszeć i przenieśli się do kajuty z mapami. Kiedy tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi dobiegły ich głosy, po chwili przekleństwa, a później krzyki i wypomnienia - marynarze znaleźli trupa w korytarzu. Garretowi nagle zakręciło się w głowie, a ukąszenie w jednej chwili zamieniło się w olbrzymią opuchliznę. Ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Anna nie namyślała się długo - wyrzuciła złodzieja przez uchylone okno i sama skoczyła za nim w ciemną toń morza. Riannon została sama w kajucie. Nagle przypomniało jej się, że jest na statku, plusk wody i fale rozbijające się o burtę zagłuszyły nawet głuche odgłosy wywarzanych drzwi. Wpełzła pod pelerynę, którą zostawił półprzytomny Garret i zamarła bez ruchu pod biurkiem. Po chwili do pomieszczenie wdarli się ludzie. Wrzeszcząc bez ładu i składu rozbiegli się po wszystkich kątach. Zdziwieni, że nikogo nie znaleźli wycofali się niepewnie w celu przeszukania reszty statku. Anna zostawiła Garreta na Abyssie i wróciła po elfkę. Bezpiecznie przetransportowała ją na pokład i zaprowadziła do pokładowego lekarza, który właśnie -8- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zajmował się Garretem. Nie podzieliła się z nimi informacjami jakie znalazła na Albatrosie. 2. Drzewo Następnego dnia na pokładzie Abyssu słychać było straszne wrzaski. Riannon obudziła się, a w chwile później okazało się, że właśnie są na pełnym morzu i płyną do jakiejś-tam zapadłej dziury na wybrzeżu, gdzie mają się spotkać z jakimś-tam człowiekiem, który coś-tam ma im powiedzieć. Po głośnej sprzeczce udało jej się wytargować linie brzegową, widok bezpiecznego lądu w oddali trochę ją uspokoił. Anna nie dała się przekonać do pieszej wędrówki, twierdziła, że na pokładzie Abyssu będzie dużo szybciej, a oni nie mają czasu na jakieś tam błazenady, fobie czy co-tam jeszcze. Riannon zamknęła się w kabinie, tak, żeby nie widzieć morza i wmawiała sobie, ze to kołysanie jest tylko złudzeniem, tylko złudzeniem.... Garret zwiedzał nieprzebyte podkłady statku, które jakimś cudem mieściły się w znacznie mniejszej, aczkolwiek i tak jak na okręt wielkiej, obudowie, w poszukiwaniu hydry, którą gdzieś tu podobno trzymała Anna. Zaś sama pani kapitan mówiła niewiele, raz po raz za pomocą naszyjnika z dziwnym kamieniem rozmawiała z kimś kogo nazywała Księżną. I tak w kilka dni później dobili bezpiecznie łodzią do brzegu i udali się przez wydmy do rzeczonej wioski. Porozmawiali z jakąś kobietą, znajomą Anny, ta wskazała im mały domek na obrzeżach wsi. Stanęli pod małą chatką usytuowaną niedaleko krawędzi lasu. Kiedy otwarły się drzwi i wyjrzał znich podstarzały dziadek, Riannon katem oka dostrzegła coś miedzy drzewami. Coś się czaiło, ale zniknęło chwile później i elfka nie potrafiła powiedzieć co to mogło być. Staruszek zaprosił ich do środka. Był przygłuchy, półślepy i miał specyficzny sposób bycia. W chacie unosiła się dziwna woń, pod sufitem wisiały suszone zioła, na stole stał kubek za gorącą herbatą. A może to nie była herbatka... Dziadek był rozkojarzony, co zapewne było efektem picia wywaru z dość specyficznych ziółek, tudzież wdychania zapachu suszonych roślin jaki unosił się w pomieszczeniu. Anna wypytywała go o swojego znajomego, podczas gdy Garret rozglądał się po chacie w poszukiwaniu cowartościowszych przedmiotów. Zdążył już schować do kieszenie garść roślinek, które niejasno kojarzyły mu się z miłym uczuciem przećpania, kiedy jego uwagę przykuł dziwnie znajomy dźwięk. Tik-tak. Tik-tak. Na ścianie wisiał duży ścienny zegar. Wahadło poruszało się miarowo w prawo, w lewo, w prawo, w lewo... lekko już rozkojarzony wdychanymi oparami Garret sięgnął po miecz i rzucił się obsesyjnie na zegar. Trafił w ścianę obok. Jak we śnie Riannon obejrzała się słysząc szczęk miecza zagłębiającego się w drewno. Garretowi udało się go wyrwać i zamachnąć ponownie. Elfka rzuciła się w jego kierunku. Nie zdarzyła. Miecz opadł zahaczając o sznurek wiszący pod sufitem i ponownie utknął w ścianie, tym razem po drugiej stronie zegara. Sznurek z ziołami przywiązanymi lekko opadł na stół i zsunął się na podłogę. Staruszek jakby nie widział co się dzieje dookoła dalej coś opowiadał. Anna miała dość dziwny wyraz twarzy, po części dlatego, ze usiłowała zrozumieć dziadka, a po części, dlatego, ze próbowała lekceważyc to co działo się za jej plecami. Riannon potknęła się o stołek, podczas gdy Garret zadał trzeci i ostateczny cios. Z triumfem na twarzy usiłował wydobyć miecz z zegara, który już nie tykał. Anna zdaje się skończyła rozmawiać z dziadkiem, bo kierowała się w stronę wyjścia krzycząc przez zaciśnięte zęby na resztę. Świeże powietrze doprowadziło ich do przytomności. Ruszyli w stronę zielonej ściany lasu. Jak dowiedziała się od dziadka, wiodła tamtędy ścieżka. Należało iść na północny wschód aż do mokradeł gdzie stało „drzewo-które-na-pewnopoznacie”, a pod którym to znajomy Anny zakopał coś po co zmierzali. Dziadek nie potrafił określić co to takiego, wiedział tylko, ze to ważne i że znajomy Anny zakopał to przed wyjazdem mówiąc mu, ze ona po to przyjdzie. To było jakiś rok temu. Chwilę się zastanawiając przestąpili próg lasu, bo Riannon nagle skojarzyła ten cień z ostrzeżeniem kobiety ze wsi przed zwierzoludziami. Nic to - trzeba iść wykopać to pudełko-niespodziankę spod drzewa. Las wydawał się być lasem typowym-typowym, ścieżka kluczyła między drzewami i prowadziła w odpowiednim kierunku. Szli kilka godzin, krajobraz wcale się nie zmieniał - drzewa, drzewa, drzewa. Szmer. Zatrzymali się nasłuchując. Przed nimi coś mruczało w niezrozumiałym języku, zbliżało się w ich kierunku. Zeszli więc ze ścieżki i skryli się w krzakach nieopodal. Długo nie czekali kiedy w polu widzenia pojawił się samotny ork. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, ze szedł tyłem, a i to co wydobywał się z jego gardła nie przypominało orczej mowy. Zupełnie jakby... mówił od tył? Minął ich, a oni nadal siedzieli w krzakach zastanawiając się o co chodzi. Zaczynało się ściemniać. Ale coś nie pasowało słońce zachodziło przed nimi czyli... na wschodzie? Pomylili drogę? Niemożliwe! Stali tak na środku ścieżki gapiąc się przed siebie na zachodzące słońce. „Coś tu nie pasuje.” Anna sięgnęła do kieszeni wydobywając z niej zegarek. Riannon, nauczona doświadczeniami, stanęła miedzy nią, a Garretem patrząc pytająco na właścicielke zegarka. „Zegar się cofa.” „Co?” „Cofa się.” „Ejno... no co ty, jak może się cofać?” „Nie mam pojęcia.” „I?” „Co i?” „No co robimy?” „Nie wiem...” Rozważyli możliwość powrotu, nawet poszli trochę w tamtą stronę, ale później doszli do wniosku, ze już nie wiedzą gdzie jest jaki kierunek. Drzewa zaczęły rzucać niesamowite cienie. Gałęzie zdawały się sięgać -9- ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ku nim, a same pnie obserwować każdy ich krok. Czuli się bardzo nieswojo. Bardzo-bardzo nieswojo. Dotarli do rozwidlenia dróg. Nie pamiętali, żeby coś takiego mijali wcześniej. Zdawało się to dziwne, no bo przecież zawrócili do wioski, prawda? Prawda?... Nie byli już pewni. Jedna z odnóg schodziła w dół po czym ginęła we mgle. Woleli się tam nie zapuszczać, wybrali druga drogę, która właściwie miała trochę inny kierunek od zamierzonego, no ale przecież już nie wiedzieli gdzie jest jaki kierunek... Kilkaset metrów dalej droga skręciła i zdawała się iść równolegle do byłej trasy. Drzewa stały się jeszcze dziwniejsze, omszałe, monumentalne, przerażające... Szli trzymając się blisko siebie, nerwowo rozglądając się wokoło. Panował półmrok, słońce już prawie zaszło. A może prawie nie wzeszło? Woleli o tym nie myśleć. Po nieokreślonym czasie dotarli na otwarty teren. Przystanęli. Przed nimi we mgle tonęła niewielka polana, a kilkaset metrów dalej, na jej końcu, na niewielkim wzniesieniu stało majestatycznie ogromne drzewo, większe chyba niż te wszystkie, które mijali wcześniej. Nie mogło być wątpliwości - to TO drzewo. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i ruszyli w kierunku celu. Było już prawie ciemno. Za pagórkiem jednak coś świeciło, albo raczej odbijało światło. Jakaś fluorescencyjna substancja. Świecące na żółto-zielono bagno rozciągało się i ginęło we mgle niewiadomo jak daleko. Stanęli kilkanaście metrów przed drzewem u podnóża wzniesienia przyglądając się kolosowi. Ten zdawał odwzajemniać badawcze spojrzenie czarną otchłanią dziupli, która sprawiała wrażenie świadomej. Przełknęli ślinę i obeszli wzgórze dookoła szukając miejsca gdzie zakopano tajemnicze COŚ. Kiedy już wydobyli łopatę, którą dwójka złodziei miała zawsze ze sobą - na wypadek jakby udało się odnaleźć dawno zakopany skarb, i zagłębili ją w czarnej ziemi zdawało się, że coś szepcze. „zossstawcie... nasz ssskarb... zosssstawcie...” Nikogo nie było, wszędzie tylko pustka i mgła. Powoli jednak w czarnej otchłani dziupli pojawiły się oślepiające bielą sylwetki jakby dzieci z ogromnymi czarnymi dziurami zamiast oczu i cielskami pofałdowanymi przez zwały tłuszczu. Zdawały się pozbawione twarzy. Coś bulgotało, bagno za drzewem zrobiło się jakby głośniejsze, rozdrażnione. „naszszsz... nasz ssskarb...” Znieruchomieli wpatrując się w pełną białych pokrak dziuple. Szepty zdawały się dobiegać zewsząd jakby ich otaczały. Skupili się wokół łopaty, w dołku, który wykopali zaczęła zbierać się mętna, czarna ciecz. Niewiadomo skąd, może pod ich stopami, a może gdzieś w lesie, w bagnie, na mokradłach, coś zaczęło tykać. Miarowo, natrętnie: tik-tak, tik-tak. Garret wypuścił z rąk łopatę, która pozostawiona sama sobie plasnęła w błoto. Zahipnotyzowani wpatrywali się w otchłań dziupli, w blade sylwetki, które powoli jakby się rozsuwały robiąc miejsce czemuś większemu. Powoli z dziupli wyłoniły się dwie szponiaste długie kończyny, złapały brzegi dziupli i coś wydobywało się z głębi. Odruchowo cofnęli się do tył. Anna rozejrzała się nerwowo – woda! - próbowała ją przywołać, zawładnąć nią, ale ta nie reagowała w żaden sposób, zdawała się martwa, głucha na jej wołania, nie była w stanie nic zrobić. Tymczasem z dziupli wyjrzała wydłużona, koszmarna twarz właściciela szponiastych łap, wydała sykliwy dźwięk, cos jak „Odejdźcie.” Albo im się zdawało. „Zostawcie...”, wychyliła się bardziej odsłaniając długie rogi skręcone na głowie. Chór szepczących głosów zdawał się powtarzać za maszkarą „zosssstawcie... naszsz ssskarb... ssssskarb... odejdzcieeee.... naszsz...” Nie zastanawiali się długo, pomknęli przez polanę, jak najdalej od drzewa i dziupli, przez mgłę. Plask, plask. Mokradła. Cienie. Stary, zalany cmentarz. Nie oglądali się, biegli przed siebie, aż zamgloną ścieżką dobiegli do rozwidlenia dróg. Zatrzymali się na chwilę. Mgła kłębiła się za nimi, drzewa wyciągały konary, w oddali coś syczało, coś powtarzało „naszsz... naszsz ssskarb...” i rozbrzmiwało tysiacem ech. Biegli więc dalej przed siebie, ku zachodowi gdzie nagle zaczęło wschodzić słońce. Dalej, dalej przed siebie, do bezpiecznej wioski. 3. Zegar L as się skończył, wybiegli na pole, poczuli swąd palonego mięsa, a ich oczom ukazały się zgliszcza wioski. „Zwierzoludzie, tak to musiały być zwierzoludzie - widziałam jednego, tylko wtedy nie potrafiłam określić co to takiego - szykowały się do ataku na wioskę...” Wbiegli między zrujnowane budynki. Szukali kogoś, kogokolwiek. Chaty były puste, albo... były w nich te przerażające, blade, beztwarze, grube nito-dzieci, które widzieli w dziupli. Wybiegli wiec ze wsi na wydmy. „Do statku, do bezpiecznego statku” mruczała Anna. Riannon nie była taka pewna, czy 'bezpieczny' można powiązać, ze słowem 'statek', ale biegła za nią i za Garretem. Stanęli na wydmie, przed nimi rozpostarło się morze. Spokojne i puste. Puste! Nie było Abyssu, nie było żadnego statku! Anna bezwładnie opadła na kolana. „Jak to!” Zostali na pustych wydmach, wiatr przynosił od strony wsi zapach spalenizny, ale czy pozostawało im cokolwiek innego? Minęło kilka godzin. Słońce stało już w zenicie kiedy na morzu pojawił się oktęt. Płynął w ich kierunki. Abyss? Zbliżał się majestatycznie, zatrzymał kilkaset metrów od brzegu, zarzucono kotwice. „Wiedziałam! Wiedziałam, ze wrócą!” Riannon nie była taka - 10 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------szczęśliwa, patrzyła apatycznie na zbliżającą się w ich kierunku łódź, na trzy sylwetki siedząc w środku. „To.... Nie, to niemożliwe...” „Co?” Trzy osoby w łodzi... to byli oni. Anna wyciągnęła nagle zegarek. Wskazówki nadal przesuwały się w lewo. Czas się cofał. Ale coś nie pasowało - przecież kiedy przybyli tu ostatnio wioska jeszcze stała. Coś się musiało zmienić kiedy byli w lesie. Ale jak? U kryli się za wydmami. Łódź przybiła do brzegu i ich sobowtóry zeszły na ląd. Obserwowali jak Riannon wyskoczyła z łodzi rzucając się na suchy piasek plaży krzycząc „Nareszcie!” Jak Garret spojrzał na nią idiotycznie i jak Anna nie przejmując się w ogóle minęła ją i ruszyła w stronę wioski. Wszystko tak samo jak kiedy sami tu przybyli. Poczekali aż przybysze ich miną i pobiegli w stronę łodzi ciągnąc za sobą Riannon, która już sama nie była pewna czy woli morze czy zostać tu gdzie wszystko było takie idiotyczne, odrealnione i niemożliwe. Na statku powitali ich dość dziwnie. Ktoś szeptał „znowu”. Próby dogadania się z marynarzami nie dały większego skutku. Marynarze mylili się w zeznaniach. Niektórzy twierdzili, ze byli tu już, inni zaprzeczali. Ostatecznie Anna doszła do wniosku, ze to wszystko przez ten czas. Przypomniało im się miarowe tykanie pod przeklętym drzewem - tu musiało być to. Póki nie wykopią tego zegara i nie odwrócą biegu jego wskazówek nic nie wróci do normy. Znów wplatali się w coś nienormalnego. Znów przez nią. Znów Iona! Wrócili na brzeg i posnuli się w kierunku wioski. W połowie drogi wpadli na siebie. Znaczy na swoich sobowtórów. Obie Anny wyciągnęły takie same niebieskie szable pochodzące z przeklętej wyspy - Iony. Wszyscy zamarli w bojowych pozach. Trwali tak przez chwile po czym ktoś stwierdził, ze to bez sensu. Spokój nie trwał długo, bo w końcu pokłócili się kto był tu pierwszy i kto jest prawdziwy, a kto kopią. Garret złapał Garreta za ręce i zakręcili się, tak, ze w końcu nie było wiadomo kto jest kto. „No i który z nas jest prawdziwy?” - zapytał jeden z Garretów ironicznie. Po kilku godzinach doszli do wspólnego wniosku, ze trzeba się jeszcze raz udać pod drzewo i wydobyć ten zegar. Ktoś stwierdził, ze to już było i nie ma sensu, bo kiedy się wdali w walkę z rogatym stworem prawie wszyscy zginęli. „No to weźmiemy załogę.” „Jak to prawie wszyscy?” „Przecież z załoga już tam byliśmy” „I z ludźmi z wioski” „Jak?” „Co?” Nagle się okazało, że każdy jest jakby z innego czasu i po przybyciu robił tu co innego, zastał co innego. Co gorzej, niektórzy twierdzili, ze byli tu już kilka razy... Minęło kolejne kilka godzin rozmyślań, przespali się między wioską, a wydmami. Nad ranem przypłynął statek. Nie wiedzieli jak to się stało, ale nadal była ich tylko szóstka, znaczy po dwoje. Zapadła decyzja. Pozbierano ludzi ze statku, przygotowano się do wyprawy. Garret zaproponował, żeby zabrać ze sobą te hydrę z pokładu, której w końcu nie znalazł, ale któraś Anna powiedziała, ze to hydra miniaturka, druga jej przytaknęła. „Co!? Hydra miniaturka?” „Tak, mieści się w kieszeni płaszcza.” Ośmioro oczu skierowało się na panie kapitan, a właściwie próbowało się skierować, bo nie bardzo było wiadomo na którą patrzeć. W końcu spora grupa marynarzy, każdy ze wspomnieniami z innego statku, innego czasu i czasem nawet jakiejś wyprawy po zakopany zegar była gotowa do drogi i teoretycznie przygotowana na wszystkie możliwości jakie mogły ich spotkać, bądź już spotkały jak to twierdzili niektórzy, ruszyła za sześciorgiem bohaterów, którzy raz po raz wznawiali kłótnie o to kto jest prawdziwy i co będzie jak już nastawią ten cholerny zegar i nadal będzie ich pod dwóch, bądź dwie... Plan był następujący: kilu marynarzy miało przywiązać się podwójna liną i z pomocą kilofa wydobyć zegar z szlamu. Kilku, bo ktoś stwierdził, ze coś trzyma zegar, a ktoś inny, że coś wciąga ludzi do dziury gdzie zegar się znajduje, po to ta lina. Powoli las zaczynał się robić nieprzyjemny i świadomy aż nagle pojawiła się mgła i mokradła. Zawiązano linę dookoła drzewa i z bronią na wierzchu ruszono w kierunku posępnego drzewa. Kiedy byli już między nagrobkami, gdzieś w połowie drogi dobiegły ich głosy „znowu wy... odejdzcieeee....” I nagle z dziupli zaczęły się wylewać te grube, blade sylwetki. Rzucały się na przybyłych, gryzły i padały pod ciosami mieczy, strzał i czego tam jeszcze. Grupa marynarzy z łopata i kilofem już odkopywała dziurę pod drzewem kiedy ze środka wydobył się syk, a chwilę po nim rozgarniając i wypychając białe sylwetki wypełzł rogaty stwór. Rozłożył ramiona i rzucił się na najbliżej stojących marynarzy. Ktoś szepnął 'modliszka'. Chwile później całe mokradło zalane było przez białe stwory i wymachujących czym popadnie marynarzy. Któraś Anna walczyła z ową modliszką, podczas gdy któryś z Garretów usiłował trafić w dziuple butelką nafty. Kogoś wciągnęły korzenie wielkiego drzewa, które jakby ożyło. Z fluorescencyjnego bagna powstawały trupy i powoli pełzły w kierunku walczących. Między odgłosami walki słychać było syczenie i szepty należące nie-wiadomo-do-kogo. Riannon rzuciła się z pomocą marynarzom przy zegarze, którego tykanie pulsowało gdzieś w głębinach. Druga elfka parowała ciosy jakiegoś kościeja, a później następnego przy okazji odkopując białe bachory. Garret został przygnieciony przez istną powódź beztwarzych grubasów i ciął jej jak popadło tymczasem drugiemu udało się wreszcie trafić do dziupli, którą rozsadziło do wewnątrz, białe sylwetki wydobywały się płonąc podczas gdy samo drzewo jęczało przeraźliwie. A może to nie drzewo tylko te bezokie białe stwory? Trudno określić. - 11 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Anna sparowała cios większego od niej stwora potykając się o sięgające ledwo powyżej kolan pustookie pseudo-dzieci. Rogi stwora skręciły się i wbiły głęboko w jej ciało. Insekt zapłonął nagle trafiony przez kogoś butelka nafty. Chaos. Druga pani kapitan rozpychając, kopiąc i tnąc grube bachory przedarła się do stwora, chwyciła druga błękitna szablę upuszczoną przez jej sobowtóra i w furii rzuciła na przeciwnika. Cięła go kilka razy, parowała ciosy rogów, jej ciosy ześlizgiwały się po pancerzu, ale w końcu trafiła miedzy blachy i zepchnęła do bagna. Plask. Bulbbulb. Bulb... Pochłonęły go świecące mokradła. Riannon grzebała w czarnym szlamie pod drzewem i nagle poczuła coś w palcach, chwyciła, pociągnęła i udało jej się to wydobyć. Tylko, ze to nie był zegar tylko olbrzymi czarny kamień, emanujący jeszcze bardziej czarna, jeśli to możliwe, poświatą pochłaniającą światło. Spojrzała z przerażeniem na swoją dłoń i wyrzuciła to coś w stronę bagna. Za późno. Obok niej jakiś marynarz coś krzyczał widząc jak jej ręka wydłuża się podążając za kamieniem. Ciął. Elfka krzyknęła i złapała się za kikut ramienia. Krzyki. Szepty. Syki. Przekleństwa. Powódź białych, bezokich grubych bachorów... Krew. Ciemność. Zakręciło jej się w głowie. Bulgot i po chwili syk: „mooojeee...” Z bagna wypełzł stwór, już nie płonął, lśnił tylko żółtawozieloną poświata bagna. Anna coś krzyczała tnąc kolejne trupy, wszystko co nawinęło się pod błękitne ostrza, które same prowadziły jej ręce. Raz po raz rzucane przez Garreta płonące butle nafty wybuchały i z sykiem pochłaniały nieludzko wrzeszczące zalewające cały zamglony cmentarz blade bachory. Anna znów walczyła z przed kilkoma chwilami pokonanym przeciwnikiem. Pod drzewem ranna Riannon podjęła ostatni wysiłek i lewą ręka sięgnęła wgłąb błotnistej dziury gdzie tykał przeklęty zegar i nadludzkim wysiłkiem udało jej się go wydobyć. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na obiegające w przeciwna stronę tarczę wskazówki. Rozejrzała się po polu. Gdzieś tam Anna walczyła z insektoidalnym stworem, który znów skręcił swoje rogi, kilkadziesiąt metrów dalej któryś Garret odczołgiwał w stronę drzew kopiąc wgryzające mu się w nogi bachory, a obok jej sobowtór walczył za dwoma szkieletami. Wiedziała, ze nie będzie już dwóch Riannon, zamachnęła się i rzuciła w stronę drugiej elfki zegarek. Nie trafiła. Jakby w zwolnionym tempie widziała lecący w stronę Garreta zegarek, rogi wbijające się w brzuch Anny, elfkę odpychającą drugiego ze szkieletów, również podążającą wzrokiem za torem lotu zegarka, który tykał, tykał aż walnął Garreta prosto w głowę. I wtedy wszystko znów wróciło do swojego oszałamiającego rytmu, a ona osunęła się w błoto i zamarła miedzy korzeniami wielkiego drzewa. Garret właśnie dostał ze strzały prosto w pośladek, krzyknął, a po chwili coś odbiło mu się do głowy i tuż przed nim wyładował mały, oblepiony błotem, złoty zegarek. W tej samej chwili usłyszał gdzieś z boku krzyk Riannon powoli odwracającej się w jego kierunku zmieszany z przeraźliwym wrzaskiem Anny i sykiem palących się nieopodal białych poczwar. Pochwycił zegarek lecz zamiast go niszczyć zatrzymał wskazówki. I wszystko stanęło w miejscu. Cała wrzawa zamglonego pola bitwy ucichła i zamarła w idiotycznych pozach poszczególnych walczących. Garret patrzył oszołomiony aż natrafił na przerażona postać Riannon i wykrzywioną bólem twarz Anny. Przyjrzał się zegarkowi po czym powoli cofnął wskazówki, a wraz z nimi cofały się wszystkie postacie, rogi stwora wydobywały się z ciała Anny aż z powrotem zamarły skręcone nad głową insekta. Tak, ten potwór kojarzył mu się z wielką modliszką. Zwolnił wskazówki i czas wrócił do normalnego biegu, ale tym razem Anna sparowała i zdążyła uskoczyć w bok, a rogi trafiły miejsce gdzie przed chwilą stała. Riannon kopnęła szkielet, z którym walczyła i rzuciła w stronę insekta gwiazdką. Trafiła. Prosto miedzy blachy. Coś pękło. Gwiazdka utknęła w oku. Potwór zachwiał się, coś się z niego wysypało. Koła zębate? Garret spojrzał na tarcze zegarka. Wskazówki powoli przemieszczały się - w te właściwą stronę. I wtedy uświadomił sobie, ze coś mu tkwi w pośladku. Wrzasnął i zaklął chwytając strzałę. Riannon obejrzała się w jego kierunku, odkopnęła jakiegoś zbłąkanego bachora, po czym odszukała we mgle Anny. Ta podniosła się ciężko, kawałek za nią leżał stwór. Obejrzała się, zauważyła elfkę i wrzasnęła do swoich ludzi żeby się wycofywali. Riannon trzymała się za ramię, gdzie z niezbyt głębokiej rany sączyła się krew, chciała wyrwać gwiazdkę ze zwłok insekta, ale ten nadspodziewanie zaczął się ruszać, podnosić, wstawać! Schowała noże, pociągnęła za sobą Garreta, który leżał obok klnąc straszne trzymając się za tyłek. Anna obejrzała się za siebie - modliszka nieskoordynowanymi ruchami powoli podnosiła się z ziemi. Z pękniętego szkła w hełmie wypadały kolejne mniejsze i większe koła zębate. Nie było co się zastanawiać, opanowując mdłości niezgrabnie przez odniesione rany drapała się miedzy uciekającymi, wrzeszczącymi, klnącymi marynarzami w stronę wioski. Znów uciekali, tylko tym razem oblepieni krwią swoja i swoich wrogów, obłoceni, ale nie mniej przerażeni niż poprzednim razem. Ale tym razem zwycięscy. B ył środek dnia kiedy wyszli z lasu na pole. Przed nimi stała wioska. Dym wydobywał się z kominów. Miedzy budynkami majaczyły sylwetki ludzi gdzieś spieszących. Odetchnęli z ulgą. Garret spojrzał na zegarek, o który z taką zaciekłością walczyli i nagle uświadomił sobie, ze wcale nie chce go rozbijać, a jego miarowe tykanie nawet mu się podobało. Obok szła Riannon pochłonięta myślami o tym, ze niedługo - 12 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------znajdzie się na statku. Tak - na statku i wcale jej to nie przerażało. Przypomniało im się, że przecież wioskę maja zaatakować zwierzoludzie. Skontrolowali czas dokładnie w tej chwili kilka dni temu.. a może za kilka dni wchodzi w ten las. To by znaczyło... Ze wioska zostanie zaatakowana za... chwile? Pobiegli na głowy plac, gdzie znajdował się dzwon alarmowy, po czym narobili rabanu na całą wieś. Ludzie poschodzili się przyglądając im się dziwnie, no bo przecież kilkanaście minut temu opuszczali tę wioskę, a teraz byli podrapani, wybrudzeni i oblepieni krwią. Mimo wszystko udało się jakoś przekonać wieśniaków, ze za chwile nastąpi atak i wszyscy zdążyli chwycić po miecze, widły, kosy, kije i cholera wie co jeszcze, w chwili, kiedy z lasu zaczęły wyłaniać się pierwsze złowrogie sylwetki. Anna porozmawiała jeszcze z ta samą kobietą, z która widziała się kilka dni temu kiedy tu przypłynęli - tym razem miała jej coś jeszcze do powiedzenia. Zmęczeni i ranni stwierdzili, ze nie chce mi się pomagać wieśniakom i poczłapali w stronę morza. Na brzegu czekała na nich łódź. Załadowali się do niej z niedobitkami marynarzy i popłynęli w stronę czarnego okrętu. Zrzucono im drabinkę i z niemałym trudem wdrapali się na pokład. Ostatnia burtę przekroczyła pani kapitan - po to by spotkać się z sobą samą tylko w trochę lepszym stanie. Ponownie obie wyciągnęły błękitne szable i stanęły naprzeciw siebie wpatrując się sobie w oczy. Trwało to może chwilę po czym zmęczona Anna opuściła szable i podała rękę tej drugiej. Ta odwzajemniła uścisk i po chwili na pokładzie stała już tylko jedna pani kapitan. 4. Erengrad W ypoczywali na pokładzie podczas gdy statek płynął do Erengradu dokąd to wieśniaczka skierowała Annę kiedy opuszczali wioskę. Pani kapitan obiecała nawet pokazać Garretowi ową miniaturowa hydrę jak tylko ten będzie w stanie się ruszyć z koi. Riannon oparta o burtę podziwiała gładkie morze. Tym, razem nie musieli płynąc wzdłuż brzegu i Abyss mógł wykorzystać swoje dziwne zdolności pokonując drogę dwa razy szybciej niżby to zrobił zwykły okręt. Niedługo później na horyzoncie pojawiły się zarysy kislewskiego miasta, gdzie mieli już okazje narozrabiać te dziesięć lat temu... O puścili pokład z mieszanymi uczuciami i skierowali się w stronę karczmy w ubogiej dzielnicy gdzie podobno czekała na nich kolejna niespodzianka. Mieli nadzieje, ze tym razem będzie to cos miłego... Po kilkunastu minutach Anna miała już dwójkę niewidzialnych towarzyszy - listy gończe o niebotycznych sumach podpisane imieniem Garreta i Riannon dotarły także tutaj. Z niemałym trudem odszukali tę zapyziałą karczmę, gdzie podawano jeszcze bardziej niż zwykle rozcieńczone piwo i gdzie obsługa nie miała w zwyczaju zbytnio dbać o klientów, a dokąd to skierowała ich wieśniaczka. Karczmarz zbył ich twierdząc, że nic nie wie i żeby go zostawili w spokoju. O nie, nie po to tłukli się taki szmat drogi, żeby teraz jakiś pyskaty karczmarz nakarmił ich banialukami. Nie... nie ich. Podkradli się od tył, zamek nie był przeszkodą, i zakradli się do pokoi właściciela. Niestety nigdzie nie znaleźli niczego szczególnego. Postanowili poznęcać się nad oszustem. Po niedługim czasie karczmarz był zirytowany 'przeciągami', krokami które było słychać, a które nie miały właścicieli, trzaskaniem drzwi i w końcu tym, ze dostał po mordzie od kogoś kogo nie ma, a kto nakazuje mu oddać tajemniczą przesyłkę. Już dość przerażony karczmarz zaczął się jąkać, ze nie ma, ze to tak długo trwało, że to wyrzucił... „Gdzie!?” „No tam.” - wskazał wieka kupę śmieci sam nie wiedząc komu, bo dookoła nie było nikogo, a jednak z czymś rozmawiał. Machnął jeszcze kilka razy w kierunku skąd pochodził głos, ale znów natrafił na pustkę. „To idź i przynieś.” „Eeee...” „Już!” I w chwile później karczmarz przetrząsał wielką górę kompostu, która piętrzyła się na tyłach karczmy. Grzebał tam dość długo ale w końcu przyniósł oblepiona zgniłą kapustą skrzyneczkę. Rozejrzał się niepewnie po czym postawił ją na ziemi. Szkatułka zniknęła, a przerażony karczmarz zniknął za drzwiami zamykając je za sobą z trzaskiem. Garret zsunął kaptur z głowy, Anna wyszła z załomu i zaczęli przyglądać się drewnianemu pudełku. Po krótkiej chwili doszli do wniosku, że jest to pozytywka. Do tego dość marna, bo po kilku nutach zacięła się i grała wciąż ten sam dźwięk. Zastanawiali się co to może znaczyć, ale później odkryli niewielki zamek w dnie i po trwających chwile zmaganiach z wytrychem udało się otworzyć tajną szufladkę. W środku znaleźli kartkę, na której coś było nabazgrane niewyraźnym pismem. Po części dlatego, ze kartka zamokła, a po części, bo autor tekstu miał strasznie niechlujny styl i najwidoczniej się spieszył. Zdołali rozszyfrować kilka słow. Cos jak: „Maladis”, „inwazja” „armia chaosu”. I wcale nie brzmiało to zbyt dobrze. Erengrad leżał zdecydowanie za blisko Pustkowi Chaosu, żeby w nim przebywać zwłaszcza kiedy szykowała się jakąś inwazja... „O nie. Nas tu nie powinno być.” Ale Anna się jakoś mało przejęła i oznajmiła, ze musi jeszcze coś załatwić w świątyni. Przychodziła im do głowy tylko jedna świątynia, bo tylko jedna mieściła się poza głównymi murami miasta w tej ubogiej dzielnicy i właśnie w jej kierunku zmierzała Anna. Cóż... Garret wzruszył ramionami po czym zaciągnął kaptur na głowę i wyćwiczonym przez lata wspólnej wędrówki krokiem, niewidzialni pod peleryną, podążyli za panią kapitan. - 13 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Daleko jednak nie zaszli, kiedy nagle dotarły do nich odgłosy zamieszania.... Zbliżające się odgłosy zamieszania! W pierwszej chwili chcieli się rzucić w stronę murów, ale już stąd widzieli jak pod odległa bramą zbierają się coraz większe tłumy - w czasie zagrożenia ryglują bramy na głucho i nie obchodzi ich czy ktoś zdążył wejść czy nie. A zamknięte bramy oznaczały, ze święci się coś naprawdę nieprzyjemnego.... Długo czekać nie musieli, by przekonać się, ze właśnie zaczęła się owa „inwazja”, bo na ulice między domami wbiegli grupami owi „wojownicy chaosu”. „Nie... dlaczego teraz!” – jekneli i przyspieszyli kroku. W zasięgu wzroku nie było żadnego miejsca, w którym odważyliby się schować, a w ich kierunku już biegła dość duża grupka opancerzonych wojowników. No i właśnie wtedy Garretowi przypomniało się, ze ma przecież ten zegarek i naszła go chęć ponownego wypróbowania jego właściwości. Chwile później wszystko stanęło w miejscu, a Garret heroicznie dźgnął kilku wojów. Zamierzał się na kolejnego, kiedy nagle uśmiech zszedł z jego twarzy - przeciwnik zaczynał się ruszać. W tej samej chwili Riannon ocknęła się i prawie potknęła, a później zobaczyła Garreta jakieś kilkadziesiąt metrów dalej, a za nim kilu wojowników właśnie walących się z chrzęstem na ziemię. Złodziej zamarł na chwile jakby go coś bardzo zdziwiło, a później ledwo co ominął spadające na niego ostrze miecza i obróciwszy się w jej kierunku rzucił do ucieczki. Wyglądało to dość zabawnie, bo owy chaośnik nie pobiegł za nim jak możnaby się spodziewać, lecz również obrócił na pięcie i wraz ze zgraja swoich kolegów uciekł skąd przybył. Elfka na wszelki wypadek obejrzała się za siebie, ale nie zauważyła tam niczego niezwykłego, prócz Anny dobijającej drugiego woja i wydało jej się dość dziwne, żeby z tego powodu uciekł cały ich oddział. No i wtedy coś zagrzmiało. Wszyscy odruchowo spojrzeli w górę. Niebo robiło się dziwnie różowe... ba! fioletowe... właściwie to trudno było określić co to za kolor, bo nieustannie się zmieniał. Anna coś krzyknęła i pomknęła ku widocznym już murami świątyni. Garret i Riannon, nawykli do „szybkiego wycofywania się na z góry upatrzone pozycje”, po chwili ją dogonili i już niedługo wszyscy troje łomotali w wielkie drewniane drzwi świątyni. Coś przeraźliwie wiało, a niebo nad nimi mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, a może i nawet jakimiś innymi. Błagali, klęli i nie przestawiali dobijać się do środka. Ktoś otworzył. Wbiegli zdyszani. Przy misie pod obrazem płaczącej Bogini modliły się dwie młode kapłanki, a po zamknięciu drzwi dołączyła do nich i trzecia, wyraźnie starsza. Zdawały się w ogóle nie zwracać uwagi na gości. Tym razem Riannon odpowiedziała wzruszeniem ramion na pytające spojrzenie Garreta, a w chwile później gonili już Annę, która pewnie ruszyła korytarzem przed siebie. Minęli drzwi, później drugie i w końcu dotarli do dość sporego pomieszczenia. Już wiedzieli dlaczego akurat tu - to był basen, a Anna najbezpieczniej czuła się w pobliżu wody. Za oknami coś wyło, wrzeszczało, błyskało oślepiająco, dudniło i wcale nie mieli ochoty wiedzieć co to było. W życiu nie widzieli czegoś takiego. Przez okna raz po raz coś wpadało do środka, ale... to nie było nic normalnego - jakieś nadtopione szczątki. Ściany zdawały się wykrzywiać. Wtedy pomyśleli, ze... burza spaczeniowa? Niemożliwe! Ale kiedy więcej pyłu zaczynało sypać się przez wąskie okna, które nabierały jakby innych kształtów niż mieć powinny, skoczyli za przykładem Anny do baseniku. Tyle tylko, ze przypomniało im się, ze oni nie potrafią oddychać pod wodą. Szczęście woda słuchała rozkazów swojej pani i niedługo przy dnie utworzyła się bańka powietrza, w której mogli bezpiecznie przebywać obserwując wszystko bezpieczni pod warstwa wody. Siedzieli już tak dłuższy czas i powoli powietrze bańki ulegało wyczerpaniu. Mieli nadzieję, ze nawałnica na powierzchni już przeszła. Anna odgarnęła zanieczyszczoną wodę w jeden kąt basenu i wynurzyła się na powierzchnię, a zaraz za nią pozostała dwójka. Panowała cisza. Głucha cisza przenikana tylko jakimś kwileniem. Wdrapali się na brzeg. Pył opadł już i mieli nadzieję, ze nic im się nie stanie. To było zupełnie inne pomieszczenie, niż to do którego wchodzili. Ściany były powykrzywiane pod nienaturalnymi kątami, okna znajdowały się w idiotycznych miejscach i wcale nie przypominały już okien, drzwi wejściowe częściowo zlepiły się ze ścianą i mieli trochę kłopotów zanim udało im się je otworzyć. Przed nimi ukazały się kolejne nie przypominające ludzkich budowli obrazy, wykrzywiony korytarz, zupełnie zmieniony. I wszędzie leżał ten szary pył. Dotarli do komnaty wejściowej, a przynajmniej zdawało im się, ze to ta komnata, bo nie było już ani misy, ani obrazu Shallyi, tylko jakieś makabryczne twory, które nie przypominały niczego konkretnego, ale od patrzenia na nie robiło się niedobrze. Później dotarło do nich, że niektóre to ciała kapłanek, które modliły się do Bogini, która im nie pomogła... Na zewnątrz nie było wcale lepiej, raz po raz napotykali przemutowane ciała ludzi i zwierząt. Niektóre jeszcze żyły, a co gorsza usiłowały się poruszać lub wydawały z siebie nieludzkie dźwięki. Wystarczyło kilka minut wśród tych zniszczeń i pozbyli się śniadania i odechciało im się obiadu. Przedostanie się za mury nie sprawiało już żadnych problemów, bo w niektórych częściach muru powstały nietypowo ukształtowane wyrwy. Gdzieniegdzie kamień wyglądał jakby się stopił i ponownie zastygł już w zupełnie innych kształtach. Miasto ożywało powoli. Inwazja jakoś nie nadciągała. Najwidoczniej skutki burzy dopadły również szeregów wroga, który nie potrafił sobie z nią poradzić... Mijali powykrzywiane budynki i tych nielicznych, którym udało się przetrwać nawałnice. Zdziwieni zauważyli, że było ich całkiem sporo - coraz to nowi wychodzili z byłych domów i z przerażeniem oglądali to co teraz stało na ich miejscu. Jak karaluchy - przeżyją wszystko. - 14 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------W milczeniu mijali kolejne przecznice i kolejne nieprzyjemne obrazy aż dotarli do portu, który także nie uchronił się przed kataklizmem. Tylko Abyss stał nietknięty jakby go tu nie było. Wdrapali się na pokład przywitali z załoga i czym prędzej opuścili to potworne pobojowisko. Przed nimi rozpościerało się morze - również niezmienione - jak to morze.... - 15 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- - 16 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- muga cienia Jednak Mara nie była częścią ich grupy. Ta dziwna kobieta o nieokreślonym statusie pozostawała zawsze z boku, chodząc własnymi drogami niczym kot. Potrafiła zniknąć, nie mówiąc ani słowa, jak choćby podczas ostatniej wyprawy. Och, oczywiście, rozdzieliła ich grupa skavenów... Tylko że jakimś cudem potrafili się nawzajem odnaleźć w ponurych podziemiach. Wszyscy, oprócz niej. Podobieństwo Mary do kota potęgowało jeszcze okrucieństwo, czające się w głębi błyszczących oczu, oraz sposób, w jaki obserwowała Garreta. Patrzyła na złodzieja jak na mysz, mającą zaraz wpaść w jej ostre pazurki. Aż dziwne, że nie miauczała na jego widok! Nie da się ukryć, irytowała Elizabeth. Co prawda nie można było nie doceniać jej skuteczności w walce oraz talentu do wydobywania informacji z jeńców, jednak widoczna przyjemność, jaką czerpała z zadawania bólu, napawała niepokojem. Niesmakiem. Obrzydzeniem? Do tego jeszcze te powiązania z szarą eminencją tutejszego światka, Krugerem! Co ich łączyło? Kim tak naprawdę była ta dzika kocica? Tak czy siak była zagadką, a templariuszka nie lubiła zagadek. C I. Wielkie miasta Imperium zawsze przyciągały tłumy spragnionych zabawy wojaków. Setki karczem, lupanarów i domów gry dostarczały rozrywek. Może niewyszukanych, ale dla przeciętnego żołdaka najzupełniej zadowalających. Zresztą w wielkich miastach miłośnicy bardziej wyrafinowanych sposobów spędzania wolnego czasu także mogli znaleźć coś dla siebie. W twierdzy, położonej w głębi Kisleva, za wszystkie rozrywki musiała wystarczyć jedna karczma. Hazardu zakazano. Lupanaru nie było, a ciągnące za wojskiem dziewki cuchnęły na milę. W tej właśnie twierdzy, wróciwszy z pełnej niebezpieczeństw wyprawy, wypoczywała czwórka zwiadowców. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że trudno o mniej dobraną grupę. Elizabeth, templariuszka Myrmidii, jak wielu spośród Zgromadzenia wysłana przez opata Sugera w poszukiwaniu źródeł zarobku, mogącego ratować walący się budżet Zakonu. Randal, złodziej i łotr, pozbawiony jakichkolwiek zasad. Riannon, elfia przepatrywaczka ścieżek. Wreszcie Garret, podobnie jak Randal zajmujący się „wtórnym obiegiem dóbr”. Pozornie nic ich nie łączyło, ale tworzyli zgrany zespół. Dochodziła jeszcze Mara. Tajemnicza, obdarzona tym rodzajem urody, który miesza mężczyznom w głowach, zaś kobietom każe zadawać sobie pytanie „Co oni w niej widzą?” zwórka świeżo upieczonych przyjaciół miała za sobą dwie wyprawy. Pierwsza, wywiadowcza, pozwoliła im się poznać, nauczyła współpracy i wzajemnego zaufania. Druga zbliżyła ich do siebie i skrępowała łańcuchem mrocznego przeznaczenia. Wysłani głęboko na tyły wroga zdołali spalić pola pełne dojrzewającego zboża, mającego wykarmić armię złowrogiego von Belvitza. Nie poprzestali na tym. Gnani niczym nieuzasadnionym zapałem wysadzili w powietrze tamę, zalewając to, czego nie udało im się spalić i pozbawiając przeciwnika zapasów wody. Doprowadzili też do wysadzenia kopalni i rafinerii nafty, chyba tylko po to, żeby doprowadzić von Belvitza do szaleństwa. Żadna grupa dywersyjna nie zdołałaby wyrządzić tylu szkód. Udowodnili swoja wartość i zostali docenieni. Nagrodzono ich złotem. Pozwolono im obijać się przez cały miesiąc. Teraz nudzili się, nabierając sił przed kolejną wyprawą. Regularne oddziały, zajęte w ciągu dnia musztrą, zadowalały się tym, co było. Jednak zwiadowcy, bardziej wybredni, na próżno szukali rozrywek. Nawet cowieczorne wywoływanie burd w gospodzie szybko przestało ich bawić. M inęły już prawie dwa tygodnie od wyprawy sabotażowej i Elizabeth powolutku zaczynała dusić się w bezpiecznej twierdzy. Bezczynność sprzyjała wyrzutom sumienia, a te nie dawały się zagłuszyć byle czym. Wspomnienie przerażonych oczu chłopaka ze Stalowego Legionu prześladowało ją po nocach, choć tłumaczyła sobie na tysiąc sposobów, że postąpiła słusznie. Ten chłopak... Adrian... służył we wrogiej armii. Posłali go na zatracenie, bo nie mieli innego wyjścia. Gdyby natknęli się na niego w drodze, prawdopodobnie zastrzeliliby go z zimna krwią. Podobnie „Łosie” wpakowałyby strzałę w plecy każdego napotkanego zwiadowcy. To, że wróg został złapany - 17 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------żywcem, niczego nie zmieniało. Zginąłby tak czy inaczej. Dlaczego więc teraz obsesyjnie myślała o jego pełnych przerażenia oczach? Z agubieni w zionących mrokiem podziemiach, przyparci do muru przez istotę rodem z najgorszych koszmarów, zawarli z nią układ. Cień niemal ich pozabijał, po czym zażądał jednego z nich w zamian za życie pozostałej trójki. Nie potrafili podjąć takiej decyzji. Cień ustąpił, nie wiadomo dlaczego. Zgodził się na jakiekolwiek „ciało” i dał im tydzień na znalezienie ofiary. „Łosiek” sam się nawinął. Możliwość kupienia sobie życia za cenę życia wroga powinna ich tylko ucieszyć. Jednak kiedy Cień przybył po „ciało”, Elizabeth poczuła zwątpienie. Zapragnęła rzucić się z mieczem na paskudztwo. Wiedziała jednak, że w starciu z nieludzko szybkim stworem nie miałaby szans. To nie strach ją powstrzymał. Była gotowa pójść na spotkanie śmierci z imieniem Myrmidii na ustach. Jednak nie była sama. Na Chaos, nawet będąc dowódcą jedynie formalnie, czuła się odpowiedzialna za Riannon, Randala i Garreta! Cień rozerwałby na strzępy najpierw ją, potem tamtych. Czy miała prawo skazywać ich na śmierć? Nie, z pewnością nie. Lepiej było poświęcić jedno życie, w dodatku życie wroga. Najemnik był wprawdzie bardzo młody i wyglądał jak bezradne dziecko, ale do Stalowego Legionu nie przyjmowano przecież za niewinność! Zresztą... nie do końca ufała Garretowi. Kiedy się poznali, wzdragał się przed rozlewaniem cudzej krwi nawet wtedy, gdy było to konieczne. Ostatnio zmieniał się coraz bardziej. Był przecież gotów poświęcić życie nieświadomego okolicznych konfliktów człowieka, który pomógł im, gdy wydostali się z podziemi. Na Bogów, ten góral ugościł i nakarmił obcych ludzi, opatrzył ich rany nie żądając niczego w zamian, a Garret zupełnie poważnie rozważał oddanie go Cieniowi! Być może, gdyby zamiast oddać legionistę zaatakowała stwora, usłyszałaby za plecami pełne desperacji „Weź ją! Tylko nie ruszaj nas!”. Któż to wie? W dodatku to dzięki Cieniowi zniszczona została rafineria. To dodatkowo osłabiło wroga. Opór przy zdobywaniu pierwszego zamku był więc mniejszy. Krótsza i mniej zażarta bitwa pochłonęła mniej ofiar. Tak naprawdę ocalili więc niejedno życie. Zamienili jednego „Łosia” na setki ludzi. Do licha, chyba warto było zapłacić za to tak niską cenę!? Lecz czy na pewno niską? Chcąc zagłuszyć goniące po głowie myśli rzuciła się w wir zajęć. Wstawała przed świtem i trenowała do upadłego, chcąc jak najszybciej odzyskać pełną sprawność. Wracała na śniadanie, łykała na stojąco byle co i wracała na plac. Tłukła ćwiczebne kukły, aż omdlewały ramiona. Zamęczała każdego szermierza, jakiego udało się jej namówić na „małą rozgrzewkę”. Bez żadnej litości zmuszała sztywną nogę do zabójczego wysiłku. Odpoczywając, modliła się żarliwie do swej Bogini. Zmusiła miejscowego kowala do wykonania broni według własnego pomysłu. Kowal, choć w życiu nie widział czegoś choćby trochę podobnego do jej rysunków, sprawił się znakomicie. Wycisnęła na ten cel złoto z mieszków pozostałej trójki – sama przecież przekazała cały zarobek do Świątyni, wraz z listem dokładnie opisującym prastare krasnoludzkie podziemia i to, co się w nich znajdowało. Niech opat zadecyduje, czy i jak wykorzystać nadarzającą się okazję. Nie powiedziała nikomu o liście. Nie ulegało wątpliwości, że Zakon lepiej wykorzysta takie bogactwo niż na przykład Randal. Zmieniła rozkład dnia. Przed śniadaniem trenowała sama. Wszelkie próby wcześniejszego wyciągnięcia zwiadowców z łóżek były z góry skazane na niepowodzenie. Za to po śniadaniu wlokła ich za sobą. Oczywiście, oprócz Mary, która odmawiała udziału w jakichkolwiek ponadplanowych zajęciach. Rzekomo miała ważniejsze sprawy na głowie. Jakie? Tego nie raczyła powiedzieć. Późnym wieczorem padała ze zmęczenia. Reszta grupy zazwyczaj znikała z placu na długo przed zapadnięciem zmroku, ona zostawała jeszcze, strzelając do słomianej tarczy, dopóki nie zgasły ostatnie promienie słońca. II. G arret z ulgą osunął się na ławę. Kufelek piwa, kielich wina – oto, co było mu potrzebne. Miał już serdecznie dosyć tej cholernej twierdzy. Odpoczynek, dobre sobie! Połowa dnia schodziła na treningi. Następnie przychodził czas, żeby postrzelać do butelek. W końcu późnym wieczorem nastawał czas opróżniania butelek przeznaczonych na ustrzelenie następnego popołudnia (gdzieś pomiędzy nastawał czas na unikanie Mary). Zdecydowanie Garretowi najbardziej odpowiadał schyłek dnia, gdy słońce chyli się ku horyzontowi, a „Lwia Grzywa” zapełnia się klientelą. Cóż, nie było żadną tajemnicą, że najbardziej na świecie pociągały go wszelkie mikstury wybuchowe, dlatego też najchętniej przebywał wśród krasnoludzkich saperów, którzy całkiem niedawno zakwaterowali się na, jak to zwykł nazywać, „polu biwakowym”. Wkrótce zapomniał o całym świecie, zatopiony w rozmowie z Płonącą Czachą, istną skarbnicą krasnoludzkiej wiedzy. Ten opowiadał mu właśnie o najnowszym wynalazku. - No mówię ci, aż mi szczęka opadła! - Naprawdę? - 18 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Jak najbardziej człowieku! Ta niezwykła mikstura została wymyślona przez niejakiego Kugelschreibera. Nie twierdzę, że jest lepsza od naszych, ale... Cóż, jest trochę bardziej praktyczna. - Musisz mi kiedyś podać jej skład. - Coś za coś. Nadal nie wyjawiłeś, jak się wam udało wysadzić rafinerię. - Ech... No bo tego, widzisz... Tak, Krąg Płonąca Czacha był z natury bardzo dociekliwym krasnoludem. Może dzięki temu był taki mądry? Nieważne. Co istotne to fakt, że dzięki niemu Garret poznał kilka naprawdę mocnych wybuchowych przepisów i aż się palił, żeby je wypróbować. Bomby dymne, usprawnione koktajle Molotova, wzmocniona mieszanka artyleryjska, osławiony Krąg TNT. Taak następnym razem będzie z pewnością lepiej przygotowany na modliszki! N astępny poranek niczym nie różnił się od wszystkich poprzednich. Jak co dzień zwiadowców zbudził wrzask Elizabeth, która poczuwała się do obowiązku wypełnienia ekipie nadmiaru wolnego czasu. - Pooobuudka leeeenie! Za oknem piękny słoneczny dzień, idealny by skopać tyłek modliszkom! Generalnie gdyby nie sadystyczne środki perswazji - precyzyjne kopniaki - pewnie nikt by nie raczył się ruszyć ze swojego legowiska. Zamarudzili jeszcze trochę przy śniadaniu, zyskali kilka minut udając, że czegoś szukają , wreszcie wylądowali na placu koło południa. Elizabeth, która bynajmniej nie kryła, że jest wredną cholerą, uwielbiającą wyciskać z ludzi pot, zapędziła ich do ćwiczeń. - Jeszcze mi podziękujecie, lenie. Już widzę, jaką byście mieli kondycję po miesiącu chlania piwska i płaszczenia dupsk w „Lwiej Grzywie”! - Czy kobietę można nazwać „trepem”? – zapytał niewinnie Garret. - Nazywaj mnie jak chcesz, ale zanim zaczniesz mi prawić komplementy, popatrz sobie na tych chłopaczków z nowego zaciągu. „Chłopaczki z nowego zaciągu” wyglądały jak banda młodocianych halflingów na majówce. Całe szczęście, że kazano im ćwiczyć z drewnianymi mieczami, bo ich bezładna machanina mogłaby się zakończyć tragicznie. Dowodzący nimi kapral, łagodny człowiek o rozmarzonej twarzy, wyraźnie nie potrafił sobie z nimi dać rady. - Ci gówniarze nie umieją się nawet odlać bez zmoczenia sobie spodni. – stwierdziła pogardliwie tempalriuszka – i to ma być wojsko! No, chłopcy i dziewczęta, do roboty! Jęknęli chórem w symbolicznym proteście i wzięli się do roboty. Troje zwiadowców ćwiczyło w pocie czoła. Czwarty członek grupy wygrzewał się na słońcu i obserwował ich ze złośliwą satysfakcją. Rozkoszował się nieróbstwem. Unieruchomiona ręka wystarczała za każdą wymówkę. Był zadowolony, że nikt nie zawraca mu głowy. Całymi dniami kombinował, jak wydobyć i spieniężyć mithrilową płytę, na którą natknęli się w ukrytych pod dnem jeziora podziemiach. Próbował oszacować jej wartość i przyprawiało go to o zawroty głowy. Za jedną czwarta tej sumy mógłby do końca życia nie wychodzić z najdroższego altdorfskiego lupanaru! Wreszcie zaświtała mu myśl, na razie mglista, ale... Musiał poczekać do zmroku, by sprawdzić pewną możliwość. Na razie postanowił popatrzeć na wyczyny towarzyszy. Elizabeth pożyczyła skądś groteskowy drewniany pancerz, który ponoć służył do karania żołnierzy czyniących zbyt wolne postępy w nauce. Na czym polegała kara, wolała się nie domyślać. Teraz pancerz miał imitować skorupę „modliszki”. Namówiła Thorgala, przyjaciela z dawnych lat, który dziwnym zrządzeniem losu stacjonował właśnie tutaj, na uczestniczenie w treningach. Ktoś musiał zastąpić Randala, który ostentacyjnie obnosił się z ręką na temblaku. Odziany w drewniany pancerz Thorgal uniósł ręce. Przykucnął, naśladując zachowanie potwora. Zasyczał groźnie. - Ssssssss! A terasssss wasssss zjem! – wrzasnął, skacząc w kierunku pozostałej trójki. - Nie błaznuj, cholera! Riannon, Garret, ile razy mam powtarzać, RAZEM!!! Musicie pchnąć jednocześnie! Jeżeli jedno z was się spóźni, modlicha okręci się wokół własnej osi i będziecie mogli ją pocałować w dupę! Jeszcze raz! Thorgal przyjął pozycję. Dwójka zwiadowców skoczyła, wyciągając przed sobą dziwaczne ostrza na długich drzewcach. Broń wyglądała trochę jak szczerbate widły z dwoma rozklepanymi zębami. „Zęby” objęły ramiona „modliszki”. „Potwór” runął na plecy. Zdołał uwolnić rękę i uderzyć Garreta po nogach drewnianym ostrzem. Elizabeth szalała: - Śpicie, czy co? Popchnąć i przytrzymać! Przytrzymać! Dociera to do was? - A nie przyszło ci do głowy, że powinniśmy raczej potrenować szybką ucieczkę? – rzucił złośliwie Randal. - Nie będę pokazywać pleców byle modliszce! – zaperzyła się templariuszka. Randal zarechotał. - Sama je sobie obejrzy, jak odwróci na brzuch twojego trupa! Elizabeth splunęła pogardliwie. Nie miała zamiaru dyskutować ze złodziejem, dla którego honor był tylko pustym słowem. - Dobra, zmiana, teraz ja będę modlichą. - O nie, znowu mnie walniesz po jajach! – zaprotestował Garret. - To postaraj się, żeby mi się to nie udało. – miała wyjątkowo wredny uśmiech. Postarał się. Wszyscy się starali. Mieli świadomość, że grają o swoje życie. Ćwiczyli całymi dniami, często i po zmroku. Opanowali manewr do perfekcji. Dwójka rzucała „modlichę” na ziemię i unieruchamiała ramiona. To zadanie, wymagające dużej zręczności i - 19 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------doskonałego refleksu, wzięli na siebie Riannon i Garret. Trzecia osoba miała doskoczyć od strony łba, by odciąć „rogi”. Randal, wygrawszy w kości znakomity krasnoludzki topór, obiecał łaskawie wziąć to na siebie, kiedy wyzdrowieje. Na Elizabeth spadło zadanie wymagające największej siły - wbić ostrze w brzuch i zniszczyć zegar, zastępujący stworowi serce. Oczywiście, ryzykowała przy tym, że źle uchwycona „modliszka” tnie ją po nogach. Dlatego kiedy Randal przyniósł pewnej nocy wysokie do kolan buty wzmocnione blachą, nie pytała nawet, skąd je wziął. Cztery osoby na jedną modliszkę. To dużo. Próbowali innych układów, ale żaden nie gwarantował powodzenia. Ten zresztą też nie, ale wydawał się najlepszy. Przyznał to nawet Cień, który pojawił się na placu pewnego wieczora. Oczywiście, zdawali sobie sprawę, że w ten sposób mogą sobie poradzić z jedną modliszką. Jeśli będą dostatecznie szybcy, nawet z dwoma. Pozostawało tylko modlić się, by nie spotkać ich więcej. S łuchaj Riannon, co myślisz o tej naszej nowej „pani kapitan”? - O co ci chodzi? - Za bardzo się rządzi, nie uważasz? - Fakt. Nie żebym była sentymentalna czy coś, ale bardziej lubiłam tę poprzednią, jak ona się.. - Tanja? - Aha. Tamta przynajmniej nie wywalała nas z łóżka przed południem... No i była równie zachłanna na skarby co my. - Wiesz, gdyby nie to umorzenie wyroku i ta pani z wysokiego zamku już dawno by mnie tu nie b.. - Chwila! Jaka pani z wysokiego zamku? Znów piłeś? - Na Sigmara, NIE! Pamiętasz tę jaskinię z grzybkami? - Riannon znacząco pokręciła głową - ona mi się ukazała i powiedziała, że tylko my możemy wyrównać szansę w tej beznadziejnej wojnie... Kto wie może nawet przechylić szalę zwycięstwa na stronę Imperium! - Czemu wcześniej nic nie mówiłeś? - A pytałaś? - i znów zapadła niezręczna, długotrwała cisza. III. C ień robił się coraz bardziej natrętny. Upodobał sobie Elizabeth, jakby wyczuwając, że wywołuje u niej wyrzuty sumienia. Zupełnie jakby się nimi żywił. Może tak właśnie było, bo z czasem zaczął wręcz ignorować pozostałą trójkę. Po zmroku towarzyszył templariuszce, gdziekolwiek się nie ruszyła. Doskonale ukryty, niewidoczny, niedostrzegalny dla nikogo. Widziała go kątem oka, czuła jego obecność. Czy to właśnie miał na myśli mówiąc o symbiozie? Chichot stwora doprowadzał ją do szału. Ilekroć spotkały się ich spojrzenia, kolor oczu Cienia zmieniał się. Wpatrywał się w nią błękitnymi oczyma Adriana. Czasami szeptał jej do ucha. Wreszcie, pragnąc się pozbyć kreatury chociaż na trochę, zażyczyła sobie usunięcia dowódcy Stalowego Legionu. Rankiem znalazła na poduszce zakrwawioną rękawicę i czerwona różę. Taką samą jak ta, którą podrzucił po wykonaniu poprzedniego polecenia, razem z kislevską gazetą, donoszącą o śmierci czterech służących von Belvitzowi eksperymentatorów. Róża i rękawica. Rękawica jako dowód na wykonanie zadania. Ale róża? Co miała oznaczać czerwona róża? W poezji oznaczała miłość. Na wszystkie demony chaosu, przecież nie o miłość mu chodziło! Idiotyczne komentarze Randala na temat „zakochanego potwora” uważała za kompletną bzdurę. Co więc miała znaczyć czerwona róża? Elizabeth gubiła się w domysłach. W sztuce sakralnej róża była symbolem samotności kapłańskiej drogi, a także wiary i oddania. Żadne z tych znaczeń nie wchodziło chyba w rachubę. Przemijanie, śmierć? Nie, to byłoby zbyt proste. Podejrzewała Cień o większą perfidię. Poświęcenie, cierpienie, męczeństwo? To już prędzej. Byłaby to wyjątkowo zjadliwa ironia... Gapiła się na leżące na poduszce przedmioty, aż wreszcie zepchnęła je z obrzydzeniem pod łóżko, czując narastające mdłości. Dlaczego ten skurwiel się nad nią znęcał? Znała tylko jedną osobę, której mogła w pełni zaufać. Zaopatrzywszy się w butelkę mocnej jak cholera gorzałki ruszyła do kwatery Thorgala. P ół butelki później zakończyła opowieść. Nors podrapał się po głowie, po czym wyciągnął jakąś grubaśną księgę ze swojego bogatego zbioru. Niektórzy uważali jego zainteresowanie słowem pisanym za rzecz niegodną wojownika, on jednak nie przejmował się tym zupełnie. Nudził się w tej twierdzy, a czytanie ksiąg pozwalało zabić czas. Gdyby tylko dano mu okazję, rzuciłby papiery w cholerę i z rozkoszą zamienił je na solidny topór. Tymczasem jednak zaczytywał się w traktatach rozmaitych badaczy natury ludzkiej, z powodzeniem wykorzystując ich teorie w praktyce wojskowej. - Oooo, tego właśnie szukałem. Otoż niejaki Karl Gustav Jung z akademii altdorfskiej twierdzi, iż każdy człowiek ma swoją mroczną stronę, złożoną z uczuć złych i szkodliwych. Tę właśnie część ludzkiej natury nazywa ów akademik „cieniem”. - Brzmi znajomo, tylko co z tego? – Elizabeth była sceptyczna wobec akademików. - Człowiek się rozwija, poznając samego siebie. Powinien zaakceptować swój cień, poznać go. Jeśli zrozumie swoją mroczną cząstkę, dowie się także, jak wyglądają inne strony jego natury. Będzie mógł wybrać pomiędzy mrokiem a światłem. Parsknęła śmiechem. Teorie akademików były dla niej zbyt wydumane. - 20 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Daj spokój, jaki wybór, jakie poznanie, przecież nie ja stworzyłam tego stwora! To nie jest żadna mroczna strona mnie, tylko cholerne paskudztwo zmontowane przy pomocy magii! Thorgal wychylił jednym haustem pół kubka gorzałki. - A nie przyszło ci do głowy, że go po prostu rajcuje to, że się nim tak bardzo przejmujesz? - Hmmmm... - Czegoś tu nie rozumiem. Znamy się od lat, dawno już wyrosłaś ze szczeniackiego idealizmu, skąd u ciebie te wyrzuty sumienia? Gdzie twój słynny cynizm? Elizabeth z żalem zajrzała w głąb pustego kubka. - A wiesz, sama się zastanawiam... Gospodarz zniknął na chwilę w głębi domu. Wrócił, niosąc tryumfalnie pełną flaszkę. - Ty to zawsze musisz sobie wynaleźć jakiś problem. Mało ci jednego mrocznego elfa? Zerwała się na równe nogi i trzasnęła pięścią w stół. - Nie waż się mówić o nim! Uniósł dłonie uspokajającym gestem. Napełnił kubki. Usiadła. Dłuższy czas pili w milczeniu. Wreszcie i druga butelka została tylko wspomnieniem. - Wymyśl mu jakieś idiotyczne zajęcie i przestań się przejmować – poradził Thorgal na odchodnym. Odtąd co wieczór wysyłała Cień z tym samym poleceniem: napisać na murze warowni „Karlsson to dupa”. Chyba go to bawiło. Każdego ranka napis zmywano, zabawa mogła więc trwać w nieskończoność. Poszukiwano winnych, zastawano pułapki, wzmacniano patrole. Nie złapano nikogo. Nawet Łowcy Czarownic, zatrudnieni przez Karlssona w chwili desperacji, nie zdołali złapać winnych. Pierwsze promienie wschodzącego słońca nieodmiennie natykały się na obelżywą inskrypcję. IV. B urdaaaa!!! - krzyknął zakapturzony człowiek stojący w kącie. Nie trzeba było długo czekać na efekty. Nie wiedzieć czemu, okrzyk ten za każdym razem wywoływał niezdrową chęć rywalizacji wśród tutejszej załogi piwnej. Zakapturzony nie zdążył jeszcze dobrze zamknąć ust, kiedy pierwszy kufel padł i rozbił się o drewnianą podłogę karczmy. - Nie, nie znowu... Dopiero co wstawili nowe drzwi... - dało się słyszeć ciche westchnienie karczmarza. - Wieczór jak każdy, co nie, Konradzie? odezwał się przykucnięty pod stołem zarys Garreta. - Nic mi nie mów. Wiem, że chłopaki chcą się rozerwać, ale żeby w każdy wieczór? Chyba będzie trzeba coś z tym cholerstwem zrobić. - odparła sylwetka zaczajona pod sąsiednim stolikiem - Hmm, no właśnie, będzie trzeba coś z tym zrobić. I nie tylko z tym. Widzisz, Kaleso... ekhm.. Karlsson bardzo przejął się tymi napisami na murze. Garret stłumił chichot i słuchał dalej. - Wyznaczył nawet nagrodę za schwytanie sprawców albo, co bardziej prawdopodobne, jednego NIEWIDZIALNEGO sprawcy... - Chyba nie sądzisz , że zniżyłbym się do tak nędznego poziomu?! Toż to amatorszczyzna! Zero wyrafinowania, jakiejkolwiek subtelności, finezji! To mógłby wymyślić każdy, ot choćby taki sprzedawca ziemniaków! - Dobrze, dobrze. Już ja wiem swoje! Te napisy mają zniknąć, zrozumiano? Jeśli Kruger czekał na jakąkolwiek odpowiedź to się przeliczył. Garret tylko coś mruknął pod nosem, naciągnął kaptur na głowę i zaczął torować sobie drogę poza próg tego jakże gościnnego przybytku. C „ o on sobie, do jasnej cholery, myśli? Garret to, Garret tamto! Gdyby nie to umorzenie kar, dawno już by mnie tu nie było. Właściwie jak to się... No tak! Zaczęło się od ogórków... Że też to cholerstwo musiało się na nas wylać... No nic, mówi się trudno pije się dalej. Pora wracać.” Chwiejnym krokiem skierował się w stronę starej wieży maga, jedynego miejsca w tym przeklętym dworze, gdzie mógłby choćby na chwilę pozbierać rozbiegane myśli. A trzeba wiedzieć, że była to wieża typowa - żeby zaznać w niej spokoju, trzeba było najpierw pokonać poczwarę - okropnie sadystyczną, wredną i zgryźliwą Marę. Fakt, piękny byłby z niej smok, ale nie ocenia się bestii po „opakowaniu”. Nie wiedzieć czemu owa bestyja upatrzyła sobie Garreta i zawzięcie starała owinąć go sobie wokół palca. „Ale nie, nie ze mną te numery” - pomyślał zacny złodziej. „Nie dam jej tej satysfakcji.” Ostrożnie otworzył drzwi, nasunął kaptur na głowę i po cichutku zakradł się do głównej sali wieży. „Jeszcze tylko kilka kroków..” - szepnął, skradając się z zabójczą prędkością ślimaka pociągowego. „Profesjonalista w każdym calu, nieuchwytny dla zwykłych śmiertelników, pogromca niejednej dziewicy, sprawca niejednego zamieszania, dziecko cienia” - niestety skromność nigdy nie była jego mocną stroną – „jeszcze trochę i...” - Widzę cię - usłyszał słodki glos dobiegający z rogu. - Cholera! Czy ty nigdy nie sypiasz? - zapytał zirytowany złodziej. - Hmmm... Czasami mi się zdarza, na przykład teraz mam ochotę wskoczyć do ciepłego lóżka z ... - Nieeeeeeeee - zdążył wydać tylko desperacki ryk i runął w stronę drzwi piwnicy. „Nigdy, przenigdy nie negocjuj z potworem – zapamiętać”. Zatrzasnął z hukiem drzwi. W końcu odrobina spokoju w sanktuarium! Sięgnął po pierwszą butelkę ze stojaka – „Dre Lef les Mun 2412 zmieszane, nie wstrząśnięte” i utonął w odmętach - 21 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------siarki zmieszanej z winogronami. Chociaż nie. Bardziej trafne byłoby stwierdzenie - winogron zmieszanych z siarką. R andal postanowił pogadać z Cieniem. Wieczorami snuł się po ciemnych zakamarkach, szukając stwora. Wreszcie znalazł go – a może to Cień znalazł Randala? W pogrążonym w mroku kącie pomiędzy stajnią a latryną pojawiła się nagle plama czerni. Zeskoczyła z dachu, lądując o krok od złodzieja. Usłyszał mrożący krew w żyłach szept, który zdawał się dobiegać jednocześnie z kilku kierunków. - Szszszukałeśśś mnie... nasss...szukałeśśś, tak, tak. Jestem, jesssteśmy. Adrian też jessst tutaj. Czego chceszszsz? Mam kogośśś zabić? Randal zignorował strużkę zimnego potu ściekającą wzdłuż kręgosłupa. - Przestań syczeć, – usiłując odgrywać pewnego siebie, przeszedł od razu do rzeczy – pamiętasz te podziemia, gdzie nas goniłeś? - Pamiętam, tak, pamiętam. – Cień przechylił głowę - Wieszszsz... Oblizałem wtedy ossstrze... tak, jej krew jest słodka, taka sssłodka! Nie dał się zbić z tropu byle czym. Jego prosty, trzeźwy umysł podpowiadał, że Cień powiedział to specjalnie, żeby wprawić go w zmieszanie. No cóż, strzała nie trafiła w cel. Los Elizabeth obchodził Randala tyle co zeszłoroczny śnieg. Owszem, mógł bronić jej tyłka w walce, ale tylko wtedy, gdy zagrożone było także jego własne życie. Nie lubił templariuszy, uważał ich za zgraję nadętych, praworządnych dupków, ale nie miał nic przeciwko temu, by jeden z nich szedł przed nim i przyjmował na siebie ciosy. Jeśli Cień miał jakieś plany co do tej kobiety, nie obchodziły one Randala. Był złodziejem, ostrożnym z natury i z racji profesji. Unikał otwartej walki, ale w razie konieczności potrafił poderżnąć gardło bez zbędnych emocji. Gadki o krwi nie robiły na nim wrażenia. - Dobra, dobra, to nieważne. Tam była taka wielka płyta z mithrilu. Widziałeś? - Widziałem, hi, hi, widziałem. Wielka płyta z białego ssssrebra. Widziałem. Złodziej poczuł przypływ nadziei. - Dałbyś radę ją stamtąd wydobyć? Syk cienia zabrzmiał jak opętańczy chichot. - Chciałbyś! A co ja bym z tego miał? Randal poczuł się zbity z tropu. - A bo a wiem? A co chcesz? Powiedz, dam ci co będziesz chciał! - Hi, hi, nic z tego, nic z tego. Nie jessstem tragarzem! A ty nie maszszsz tego, czego ja chcę. – zasyczał cień i zniknął w ciemnościach. Rozczarowany złodziej bluznął stekiem wyzwisk. Riannon siedziała, gapiąc się przez wąskie okno w komnacie wieży, która od prawie miesiąca była ich mieszkaniem. Po drugiej stronie kamiennej konstrukcji mgła poranka snuła się miedzy górami, gdzie czyhało coś, co miało zagrozić Staremu Światu... Ba! Zagrażało i to już dość skutecznie; przecież w innym wypadku w zamku nie byłoby tak tłoczno. Podciągnęła kolana pod brodę i jeszcze mocniej objęła je ramionami. Tej nocy nie mogła zasnąć i tym razem nie było to spowodowane przez... Marę, która w dość brutalny sposób chciała wyciągnąć Garreta z zamkniętego od środka kibla. Owszem, Mara działała jej na nerwy, ale to była sprawa Garreta, ona nie miała się do czego mieszać. Taka była niepisana umowa. Wolna wola, każde zajmowało się sobą i wcześniej czy później wracało do tej wspólnej cząstki, niezdeklarowanej współpracy w przemierzaniu ścieżek Starego Świata w poszukiwaniu tej przeklętej palmy. Tylko teraz nie była pewna czy Garret powróci na wspólną ścieżkę. Martwiła się. Zmienił się. Ludzie się zmieniają. I umierają... Rozejrzała się po pokoju. Reszta lokatorów leżała rozwalona na swoich posłaniach odsypiając wczorajsza burdę. Po co tkwią w tej zapadłej dziurze, gdzie znają już wszystkich, których można z czegokolwiek okraść? Bo Garretowi śniła się „pani z wysokiego zamku”? Bo ona miała abstrakcyjną wizję upadku elfów, z którymi nic prócz korzeni i praprzodków jej nie wiązało? Uśmiechnęła się głupio do siebie. Nie wiedziała nawet, z którego lasu pochodzili jej rodzice. Z którego zostali wygnani. Oni, albo ich rodzice. To bez znaczenia. Skuliła się kołysząc na fotelu. Przed nią, pod oknem, na stercie koców i czego tylko nie było w wieży, leżał zwinięty w kłębek smok, a właściwie smoczątko. Niańczyła go od miesiąca, a on w zamian wytrwale ja ignorował. Przynajmniej tak to z zewnątrz wyglądało. Riannon miała niejasne przeczucie, ze jednak istnieje jakaś więź. Tydzień temu zamyśliła się w karczmie i nie zdążyła na czas schować głowy pod stół. Od tego czasu bywała tam raczej z rzadka, większość czasu przesiadując z kłębkiem łusek. Ten miesiąc zaczął się dłużyć, trunki w gospodzie były z dnia na dzień coraz gorsze, a cowieczorne burdy odbywały się według od dawna ustalonych reguł, które powoli ja nudziły. Do tego jeszcze Kruger zaczął coś przebąkiwać, żeby się zajęła tym białowłosym dowódcą drugiej grupy zwiadowców... Przed oczami przebiegły jej ruchome obrazki: gospoda pełna żołnierzy, Mara przyklejona do Garreta, Kruger trzymający za rączkę Tanję, z zamarłym na ustach słówkiem „kochanie”. I te głupie miny żołdaków dookoła. A obok niej ten generał, Steiner czy jak mu tam, z kretyńskim uśmeichem na ryju i dwoma kieliszkami po wódce na stole. Zobaczyła siebie w środku tego bałaganu i znów powróciło uczucie pustki. Przestała się kiwać i oparła podbródek na kolanach. Na zewnątrz chrypliwie zabrzmiała trąbka. Ktoś przewrócił się na drugi bok. Randal mruczał przez sen: „ja tylko sprzedaje ziemniaki; zostawcie mnie; ja tylko...” Miała nadzieję, ze dziś Elizabeth zaśpi i nie będzie ich za wcześnie wywlekała na codzienny trening. Siedziała cicho zapatrzona w spowite mgłą góry i - 22 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------słuchała przytłumionych dźwięków krzątaniny na dziedzińcu. P od koniec miesiąca zostali wezwani do gabinetu Steinera. Porucznik, jak zwykle znudzony i zniecierpliwiony oznajmił, że za dwa dni mają wyruszyć na rekonesans w okolice północnego zamku, o którym mówiono, że opanowany jest przez potwory. - Powtarzam, to ma być rekonesans. Nie sabotaż, nie dywersja. Żadnych bohaterskich czynów. Macie przemknąć niezauważeni. Obejrzeć i wrócić. Dojścia do zamku, załoga, uzbrojenie. Zresztą nie muszę wam chyba tłumaczyć. I trzymajcie się z dala od wszelakich zapór, suchego zboża i innych takich. Na południe od was będzie nasze wojsko. Ci chłopcy mają wystarczająco dużo problemów. Nie chciałbym, żeby musieli sobie dodatkowo radzić z pożarem czy powodzią! Pani kapitan zostanie tu jeszcze chwilę, reszta – odmaszerować! - Tak jest! Wymaszerowali, krztusząc się tłumionym śmiechem. Steiner skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. Przez chwilę przekładał papiery na biurku. Elizabeth czekała cierpliwie. - Pani kapitan – zaczął Steiner – oboje wiemy, jakie znaczenie ma w wojsku kwestia dyscypliny. Ten napis... Generał Karlsson prosił mnie, aby przekazać ci tę kopertę. I powiedzieć, że chociaż nie ma żadnych dowodów, to wie, że tylko cholernie dobrzy zwiadowcy i sabotażyści byliby w stanie ominąć wystawione przez niego posterunki. Wasza grupka pokazała ostatnio, na co ją stać. To nasuwa pewne podejrzenia. Elizabeth zachowała kamienną twarz. - Żaden z moich LUDZI nie wypisuje haseł na murach! – wykrzyknęła z udawanym oburzeniem. Mówiła prawdę. - Wierzę. - Steiner pokiwał głową. – W takim razie ludzie pani kapitan mogliby może złapać winnego i wyperswadować mu te wybryki? Generał nie zażąda jego ujawnienia czy ukarania. Dał na to słowo. Chce efektu. Słowem, generał przekazuje tę kopertę licząc, że napis przestanie się pojawiać. Pani zna swoich ludzi. Proszę wydać odpowiednie rozkazy. - A jeśli nie udałoby mi się znaleźć i uspokoić tego... dowcipnisia? – zapytała ostrożnie. - Wtedy generał poprosi o zwrot koperty. Proszę to do jutra przemyśleć. Opuściła gabinet Steinera i pognała do sypialni, trawiona ciekawością. W kopercie znajdowało się pismo do banku Cinfanellich. Polecenie przekazania dwustu koron na rzecz Świątyni Myrmidii w Nuln. Elizabeth zdębiała. Dlaczego przekaz na Świątynię, a nie po prostu złoto? Jeśli to miała być łapówka, to była ona co najmniej dziwna. Co miała zrobić? Postanowiła szukać rady u Thorgala. Stary przyjaciel znał doskonale tutejsze stosunki. - Moja droga, to przecież bardzo proste! Karlsson nigdy nie zniżyłby się do płacenia „jakiemuś brudnemu zwiadowcy” za to, by przestał z niego kpić. Z całej waszej grupy tak naprawdę dostrzega tylko ciebie. Pozostałych nawet nie raczy brać pod uwagę. - Szlachetnie urodzony nadęty dupek? - Oczywiście. Ty jesteś dowódcą, więc ty masz załatwić sprawę. Z drugiej strony generał nie jest głupcem. Gdyby zaoferował złoto TOBIE, mogłabyś zapłonąć oburzeniem i odrzucić ofertę. Dlatego przekazuje złoto na rzecz Świątyni. - Cholerny cwaniak! Doskonale wie, w jakiej sytuacji jest Zakon. Przecież ja po prostu NIE MOGĘ odrzucić tej forsy! - Więc ją przyjmij. Rozumiem, że możesz załatwić sprawę napisów? - Mogę. Thorgal pokręcił głową z dezaprobatą. - Cholera, ty zawsze musisz narozrabiać! - No wiesz? Nie sądzisz chyba, że łażę po nocy i wypisuję hasła na murach? - Ktokolwiek to robi, ty go podpuściłaś. Ciekawe tylko, jakim cudem nie daje się złapać? Czyżbyś znalazła zajęcie dla swojego mrocznego pupilka? - Sam mi to doradzałeś. Powiedz tylko, czy Karlsson nie będzie chciał ukarania winnego, wbrew słowom Steinera? - Steiner powiedział, że generał dał słowo? - Tak. - To go dotrzyma. Wróciła na kwaterę przed zapadnięciem zmierzchu. Musiała jeszcze przejrzeć i uzupełnić ekwipunek. Thorgal proponował, że pożyczy jej „kaczą stopę”. Po krótkim wahaniu odmówiła. Pięć kul zrobiłoby co prawda z modliszki pasztet, ale zbyt wielkie było ryzyko, że broń nie wypali lub, co gorsza, eksploduje w dłoniach strzelca. Cień porzucił pisanie po murach, a złoto zostało przekazane do Nuln. A więc jutro wyruszacie. Pamiętajcie to ma być tylko zwiad. Żadnego palenia pól tudzież wysadzania tam! - powiedział Kruger, silnie akcentując ostatnie słowa - jesteście wolni. Najpierw Steiner, teraz Kruger. Zupełnie, jakby uznali, że zakaz wysadzania czegokolwiek trzeba powtórzyć kilka razy. Oczywiście, tylko zwiad... Jeśli coś przy okazji wyleci w powietrze, zawsze będzie można znaleźć przyczynę, dla której mała eksplozja była konieczna! Z trudem podtrzymując wymuszony poważny grymas twarzy, ukrywający kpiący śmiech, zwiadowcy wyszli z gabinetu. - Do licha! Liczyłem na to, że zostaniemy tu jeszcze dobry tydzień! - wycharczał Garret. - Nic mi nie mów! Skończyły się dobre czasy leniuchowania, pora wrócić na trakt... Eee to znaczy do lasu.. do kapusty, robaczków i łośków... - odpowiedział Randal. - Kto leniuchował, ten leniuchował. – mruknęła znacząco Elizabeth. – Skończyło się wygrzewanie na - 23 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------słoneczku. – Teraz będziesz szedł lasem, oddychał lasem, spał w lesie, jadł leśne zwierzątka i oganiał się od leśnych robali. - Dajcie spokój! Lasy są piękne i ... - Riannon urwała gdy zobaczyła zirytowane spojrzenia dwóch fachowców od nie – robienia – kompletnie - niczego. - Dobra, macie rację... ktoś na ochotę wymalować ostatni raz "Kaleson to dupa" na murze zanim odjedziemy? I tak rozpoczęło się kolejne zadanie typu „Nie Przewidujemy Żadnych Kłopotów, To Jest Rutynowy Zwiad”.... V. N areszcie wyruszyli. Ziemie wokół były opustoszałe. Całymi dniami nie widzieli żywego ducha. Posuwali się dość szybko, zachowując jednak ostrożność. Cień, którego jedynym zajęciem było przepatrywanie drogi, wracał szybko i całymi wieczorami kręcił się w zasięgu wzroku. Elizabeth, przyzwyczaiwszy się ciągu ostatnich tygodni do codziennych treningów, wpadła na osobliwy pomysł. Poprosiła Cień o lekcje szermierki. Cień aż przysiadł z wrażenia. Przekrzywił głowę. - Myśśśśliszszsz, że uda ci się mnie zabić? To ma być jakiśśś podstęp? – zapytał kpiąco i wybuchnął śmiechem. Uśmiechnęła się kwaśno. - Tak głupia nie jestem. – postanowiła wziąć go pochlebstwem - Podziwiam twój styl. Chcę się od ciebie uczyć. - Chceszszsz się uczyć ode mnie? Od nasss? Kiwnęła twierdząco głową. Naprawdę chodziło jej o doskonalenie sztuki walki! Cień zastanawiał się, świdrując ją wzrokiem, przekrzywiając głowę z boku na bok. - Taaak, z chęcią nauczymy... nauczę cię... niejednej rzeczy. Dziwna rzecz, zabrzmiało to jak groźba. B ez przeszkód dotarli do południowego zamku, przejętego przez wojska kislevsko– imperialne. Przeciwnik, poważnie osłabiony przez dywersantów, stawił jedynie słaby opór. W dodatku „Łosie” straciły w tajemniczych okolicznościach dowódcę i poszły chwilowo w rozsypkę. Dzięki temu atakujący ponieśli wyjątkowo małe straty. Wieści te były jak leczniczy okład na zbolałe sumienie templariuszki. P ozostawili konie w zamkowych stajniach, nażarli się na zapas gorącej grochówki i pomaszerowali na północ. Przez kilka dni wędrowali lasami bez przeszkód, nie natykając się choćby na ślad wojsk von Belvitza. Armia kislevska starannie oczyściła okolicę. Tereny wokół były wyludnione, za to obfitowały we wszelaką zwierzynę. Oszczędzali więc suchy prowiant, wypuszczając się na krótkie polowania. Wieczorami pozwalali sobie na rozpalanie małych ognisk i raczyli się do woli pieczonym mięsem. Powoli zaczynali się czuć jak na majówce. C ień, godnie z obietnicą, wyciskał z Elizabeth siódme poty. Była z tego zadowolona, ale po każdej lekcji narzekała, że śmierdzi i nie ma się gdzie wykapać. Górskie potoki były wartkie i czyste, ale płytkie, a co to za mycie, kiedy nie można się zanurzyć po szyję? Kiedy pewnego dnia wracający z polowania Garret zameldował, że o pół mili od obozowiska niewielki wodospad wyrył w skałach głęboki basen pełen krystalicznie czystej wody, popędziła tam bez namysłu, opanowana tylko jednym pragnieniem. Zrzuciła kolczugę, zdarła z siebie przepoconą koszulę i z rozkoszą zanurzyła się w sadzawce. Pluskała się jak dziecko, zmywając kurz i pot. I jak dziecko dała się podejść. - No, no, co my tu mamy? Na brzegu stali dwaj najemnicy ze Stalowego Legionu. Uśmiechali się szeroko, najwyraźniej zachwyceni łaskawością losu, który zesłał im kobietę do takiej głuszy. Jeden z nich trzymał w dłoniach naciągniętą kuszę. Templariuszka zaklęła bardzo szpetnie. - Prosimy do nas, na piaseczek – powiedział „Łoś”, popierając słowa znaczącym ruchem kuszy. – Tylko spokojnie i bez gwałtownych ruchów. - Na gwałtowne ruchy będzie czas później – zarechotał drugi. - Mnie w tej wodzie dobrze, raczej zostanę tutaj – zaoponowała. Parsknęli kpiącym śmiechem. Kusznik uniósł broń. - Nie wiem, czy chce mi się z tobą szamotać – stwierdził – Mogę wpakować ci bełt między oczy, wyciągnąć z wody i dopiero wtedy... Nie dokończył zdania. Bez żadnego ostrzeżenia z pomiędzy drzew wyskoczyła czarna sylwetka, uzbrojona w dwa lśniące ostrza. Jedno podbiło kuszę, drugie przejechało po brzuchu najemnika. Bełt poszybował w niebo, nie czyniąc nikomu krzywdy. Najemnik złożył się na dwoje jak drewniana lalka. Cięcie po gardle zakończyło jego ziemską wędrówkę. Drugi „Łoś” zginął ułamek sekundy później, nawet nie wiedząc, co go zabiło. Wypatroszony jak prosiak stoczył się na brzeg sadzawki. Krew popłynęła szeroką strugą w stronę wody. Omijając rosnącą plamę czerwieni Elizabeth wydostała się na brzeg. Cień zniknął, jakby nie chciał jej krępować swoją obecnością. Sięgnęła po koszulę i znieruchomiała. Na stosie ubrań leżała czerwona jak krew róża. N a pierwszą modliszkę natknęli się kilka mil od nawiedzonego zamku. W pierwszej chwili zamarli, - 24 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------sparaliżowani lękiem. Wtedy zaśpiewała wydobyta przez templariuszkę broń. Słysząc bojowe zawołanie zakonu zareagowali jak dobrze naoliwiony mechanizm. Riannon i Garret skoczyli naprzód jak dwie błyskawice. Modliszka, zbyt pewna siebie, dała się zaskoczyć. Padła na plecy. Elizabeth uderzyła. Ostrze, z całym impetem nadanym przez strach i gniew, przebiło skorupę pancerza. Krzyk torturowanego metalu oznajmił zniszczenie ukrytego wewnątrz zegara. Przekręciła miecz, czerpiąc niemal erotyczną rozkosz z jęku rozdzieranych sprężyn i trybów. Modliszka zaskrzeczała i szarpnęła się konwulsyjnie. Wojowniczka skuliła się w podświadomym oczekiwaniu na cios „rogów”. Uderzenie nie nastąpiło. To Cień włączył się do walki. Jednym cięciem pozbawił wroga groźnych wyrostków i z dziką zajadłością wbił oba swoje ostrza w oczy potwora. Stworzenie zadygotało i znieruchomiało. Było martwe. P rzez kilkanaście uderzeń serca trwali nieruchomo, bojąc się choćby drgnąć. Pierwsza ocknęła się Elizabeth. Z westchnieniem ulgi postąpiła krok w tył, dziękując Myrmidii za zwycięstwo. Nagle noga ugięła się pod jej ciężarem. Kobieta straciła równowagę. Nie doleczona rana wybrała właśnie ten moment, by zaprotestować przeciw brutalnemu traktowaniu. Templariuszka usiadła na mchu ciężko, aż ziemia jęknęła. Na samą myśl, że mogło się to zdarzyć kilka chwil wcześniej, oblała się zimnym potem. - Ktoś powinien ci wymasować udo – stwierdził Randal, i oblizał się, łakomie patrząc na bądź co bądź zgrabną nogę. To stwierdzenie rozładowało napięcie. Zwiadowcy opuścili broń, rozluźnili kurczowo zaciśnięte dłonie. Zaczęli się śmiać, nagle napełnieni nową nadzieją. VI. Dzień powoli ustępował nocy. Zwiadowcy skupili się wokół niewielkiego ogniska, ponuro wpatrując się w wyjątkowo chudego zająca, kurczącego się w miarę opiekania. Od kilku dni coraz trudniej było o zwierzynę. Wiedzieli, że jeżeli tak dalej pójdzie, będą musieli sięgnąć po zapasy suszonego mięsa, do tej pory starannie oszczędzane. Wieczór był chłodny. W dolinach trwało jeszcze lato, noce rozbrzmiewały pieśnią tysięcy podnieconych upałem świerszczy. Tu, w górach, jesień przychodziła szybko, uciszając owady jednym zdecydowanym gestem i zachłannie obejmując kamienistą krainę zimnymi ramionami. Tego ranka Randal, sarkając na wilgotne zimno przenikające do szpiku kości, oddalił się na kilka długich chwil. Wrócił wyraźnie rozweselony. Jednak do wieczora zdążył stracić dobry humor. Siedział teraz obok templariuszki, ponury niczym gradowa chmura, bez apetytu skubiąc zajęcze mięso. Elizabeth pociągnęła nosem. - Randal, co ty piłeś? Siedzieć koło ciebie to jest istna tortura, zaraz się zerzygam! - Bueee , ja hmmm........ nie pamiętam, zaraz, spotkałem jednego takiego zielonego i on miał butelkę i ta butelka i ja... a poza tym to miał spiczaste uszy i dawno go już nie widziałem i... i... i zresztą czy to ważne? - Nie, ale jesteś toksyczny. - Ciiiiiiiiiiiiiicho. – złodziej chwycił się za pulsującą głowę – Tupot białych mew... - Cholera, trzeba było mu przeszukać juki przed wyjazdem – jęknęła templariuszka, kiedy powiew wiatru złośliwie cisnął jej w twarz wydychane przez Randala powietrze. – Mogłeś się chociaż podzielić – dodała. Randal zarechotał. - Sama mogłaś zadbać o odpowiednie zapa... zaotrze... zaopatrzenie. Oblizywali właśnie ostatnie resztki tłuszczu z palców, kiedy przy ognisku pojawił się Cień – jak zwykle niespodziewanie i w idealnej ciszy. - Mamy towarzyssssstwo! – syknął ostrzegawczo i przypadł do ziemi, dobywając bliźniaczych ostrzy. Zwiadowcy skoczyli na równe nogi, chwytając za broń. - Modliszki? – zapytała Riannon zesztywniałymi ze strachu wargami. - Nie. Widziałem zwierzoludzi. Ośśśśmiu. Wielkie bestie, tak, naprawdę wielkie. Mógłbym ich uśśśmiercić, tak, rozpruć ich brzuchy, ale z nimi idzie coś jeszszszcze. Idzie prosto na nasss. Wie, że tu jesteśmy. - Coś? Co takiego? - Nie wiemy, nie wiemy – odpowiedział Cień, kręcąc głową w nietypowym dla siebie wzburzeniu. Randal dorzucił do ognia sporą wiązkę chrustu. Skoro i tak zostali odkryci, gaszenie go nie miało sensu. Jasne płomienie mogły za to odstraszyć napastnika. Przynajmniej kilka gatunków stworzonych przez Chaos obawiało się ognia. Zwiadowcy zbili się w gromadkę, otaczając palenisko ciasnym kręgiem najeżonym stalą. Ich oczy gorączkowo przeszukiwały mrok. Pośród drzew zamajaczyła samotna postać. Zbliżała się do ogniska z pełną swobody beztroską, jakby nie obawiając się nikogo i niczego. Dziwna to była nieostrożność w okolicy, gdzie kilkanaście mil dalej ścierały się dwie armie, a lasy stały się siedliskiem plugawych potworów. - A gdzie tych ośmiu? – mruknął Randal, patrząc podejrzliwie na Cień. - Nie wiem, nie wiemy! Pssst! – uciszył go tamten. Czekali, pełni napięcia. - 25 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Stłumiony krzyk Elizabeth przerwał nabrzmiewającą ciszę niczym wystrzał. Posłali jej pełne zdumienia spojrzenia i zamarli, w osłupieniu wpatrując się w jej twarz. Widywali już na niej gniew, ból, nawet lęk, ale nigdy nie przypuszczali, że na obliczu dumnej templariuszki ujrzą wyraz obłędnego, bezgranicznego przerażenia! W szeroko otwartych oczach odbijała się mieszanina uczuć, których nie potrafiliby nawet nazwać. Wojowniczka wysunęła się przed nich, wyciągając na boki ręce, jakby chciała osłonić ich własnym ciałem. - Do tyłu! Na wszystkich bogów, cofnijcie się! – wycharczała przez kurczowo zaciśnięte gardło. W innym przypadku zadawaliby pytania lub usiłowali dyskutować, za nic mając jej formalne przywództwo, jednak widok trzęsących się jak liście osiki dłoni tak zwykle opanowanej templariuszki podziałał na nich jak lodowaty prysznic. Instynktownie czuli, że przybysz, choć samotny, jest bardziej niebezpieczny niż stado rozwścieczonych modliszek. S powity w czerń mężczyzna wstąpił w krąg migotliwego światła. Był elfem, urodziwym i wysokim jak każdy przedstawiciel tej rasy, przewyższającym jednak przeciętnego elfa szerokością ramion. Pod smoliście czarnym jedwabiem wyraźnie rysowały się stalowe mięśnie. Jednak nie mieli przed sobą topornie zbudowanego osiłka. Przybysz stanowił idealne połączenie siły i wdzięku. Jego zwodniczo miękkie ruchy przywodziły na myśl drapieżnego kota. Podobieństwo potęgowały oczy, błyszczące głęboką zielenią. Miał białe jak śnieg włosy, uczesane na modłę Tancerzy Wojny w wysoki czub. Znad ramion wyglądały rękojeści dwóch skrzyżowanych na plecach szabel. Elf uśmiechnął się dziwnie zaciśniętymi wargami. Uniósł otwarte dłonie, jakby chcąc zademonstrować, że nie ma złych zamiarów. - Niesamowite, kogo też można spotkać w takiej głuszy. Witaj, Elizabeth. – powiedział, kompletnie ignorując pozostałych. Miał niski, melodyjny głos, z rodzaju tych, które wywołują dreszcz u kobiet. - Err’avandrel – wyszeptała, cofając się o pół kroku. Cień zasyczał znienacka jak kot i skoczył, odgradzając kobietę od przybysza. Ten zmrużył okolone tatuażami oczy i zaśmiał się. Jego śmiech zabrzmiał jak szmer strumyka tańczącego na kamieniach. - Ciekawego masz obrońcę, Elizabeth. Zadziwiasz mnie, doprawdy! - Czego chcesz – warknęła, agresją maskując strach. Uspokoił ją pojednawczym gestem. - Porozmawiać, tylko porozmawiać. Nie widzieliśmy się już kawał czasu. Nie spodziewałem się takiego chłodnego przyjęcia. Elizabeth parsknęła i zaklęła niczym woźnica. - Doprawdy? Każde spotkanie z tobą jest jak taniec na ostrzu noża. Za każdym razem zastanawiam się... – nie dokończyła zdania. – Śledziłeś nas? Wypatrzyłem was wczorajszej nocy. Obserwowałem. Twój piesek – machnął pogardliwie ręką w kierunku Cienia – nie mógł mnie wywąchać. Cień zasyczał i przysiadł, jakby szykował się do ataku. - Dość uprzejmości – ton elfa zmienił się. – Powiedziałem, że chcę z tobą pogadać. Powiedz temu czemuś, żeby się cofnęło, albo je zabiję. - Może powinniśmy pozwolić Cieniowi, żeby go załatwił? – wtrącił Garret. Randal uciszył go natychmiast. Dawno temu był świadkiem podobnego spotkania i wiedział, że tajemniczy Err’avandrel nie jest zwykłym elfem. - Nie masz pojęcia, z kim mamy do czynienia. W najlepszym przypadku pozabijaliby się nawzajem. Co może nie byłoby takie złe. – dodał po namyśle. - Daj spokój! – zniecierpliwił się Garret – facet jest sam, nas jest czworo i mamy Cień. W parę chwil zrobimy z niego szaszłyk! Przybysz zaśmiał się drwiąco. Nie powiedział ani słowa, tylko pokiwał głową z politowaniem. To Elizabeth odpowiedziała złodziejowi, głosem wypranym z emocji. - W tej chwili mierzy w nas osiem ciężkich kusz. Nie zdążyłbyś nawet kiwnąć palcem. - Bystra dziewczynka – potwierdził jej domysły przybysz i machnął dłonią. Z mroku wynurzyło się osiem potężnych postaci. Rzeczywiście, trzymały w dłoniach napięte kusze. W milczeniu otoczyły obozowisko. Riannon, która od dłuższej chwili usiłowała niepostrzeżenie sięgnąć po łuk, znieruchomiała, z obrzydzeniem wpatrując się w mutantów. - Twoi przyjaciele poczekają tutaj. Będą pod dobrą opieką. Chodź! – elf ponaglił templariuszkę ruchem dłoni. Nie ruszyła się z miejsca. Zacisnęła tylko pięści, blednąc jak prześcieradło. - Spokojnie. Nic się nie zmieniło! – dodał tajemniczo. Westchnęła, jakby z ulgą. Wyminęła posykujący wściekle Cień i wraz z przybyszem przepadła w ciemnościach. - Kto to, do cholery, był? – zapytała zdumiona Riannon. – I co to miało znaczyć, że nic się nie zmieniło? - Kiedyś obiecał, że kiedy wreszcie przyjdzie ją zabić, nie zrobi tego bez ostrzeżenia – wyjaśnił niechętnie złodziej. - O co tu chodzi? Dlaczego ona się go tak potwornie boi? – indagowała. - Nie jego – mruknął złodziej – nie boi się jego, tylko swoich własnych uczuć. Nie wydobyli z niego ani słowa więcej. S iedzieli w niewielkiej jaskini, oświetlonej migotliwym blaskiem ogniska. Dym znikał bez śladu w skalnym kominie. Przez chwilę nic nie mówili, nie - 26 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------potrafiąc wybrać spośród tysięcy słów cisnących się na usta. Płonące w półmroku oczy mówiły za nich. - Do licha – przerwała milczenie Elizabeth – Jak zwykle, musiałeś mieć efektowne wejście. - Bywam próżny, przyznaję – odparł elf i uśmiechnął się szeroko, prezentując dwa ostre jak sztylety, długie na cal kły. Kobieta wzdrygnęła się na ich widok. - Jednak ty zrobiłaś na mnie większe wrażenie. Nigdy bym się nie spodziewał, że templariuszka Myrmidii może podróżować w towarzystwie Nachtjaegera. - Nachtjaegera? Ty wiesz coś o tych stworach? - Coś wiem, chociaż niewiele. Skąd go wzięłaś? Opowiedziała mu całą historię. Err’avandrel słuchał cierpliwie, nie przerywając ani słowem. - I tak to wygląda. – zakończyła – Nie wiem, dlaczego uczepił się właśnie mnie i nie wiem, jak mogłabym się go pozbyć. - Na pierwsze pytanie mogę ci odpowiedzieć od razu. Popatrz na waszą grupę. Elfka, którą los ludzi obchodzić może niewiele. Dwóch złodziei. Łotrów bez czci i sumienia. To jasne, że przylgnął do ciebie. - Nie rozumiem. - Ty, ze swoimi zasadami i ideałami, jesteś dla niego wymarzoną ofiarą. Te istoty wybierają sobie kogoś właśnie takiego. Dobrego, prawego, ale pełnego wątpliwości. Wzbudzają poczucie winy, karmiąc się wyrzutami sumienia. Zatruwają umysł. Ofiara może stawiać opór. Im jest silniejsza, tym dłużej to trwa, ale kończy się zawsze tak samo. Obłędem lub próbą samobójstwa. Oczywiście nieudaną, bo Nachtjaeger nie pozwoli się tak łatwo wykiwać. - Co wtedy? – zapytała, choć domyślała się odpowiedzi. - No cóż, pamiętaj, że to co teraz mówię to tylko przypuszczenia. Wydaje mi się, że w jakiś sposób ofiara staje się jego częścią, jak ten biedny, słaby, przerażony Adrian. Być może to właśnie miał na myśli mówiąc o symbiozie. Ukryła twarz w dłoniach, przytłoczona przerażającą wizją. Chwycił ją mocno za nadgarstki. - To nie musi się tak skończyć! – potrząsnął nią jak małym dzieckiem – Pozwól mi podzielić się z tobą Mrocznym Darem. Ten chodzący wyrzut sumienia nie będzie miał do ciebie dostępu! Uwolniła ręce. - Więc o to ci chodziło? Kłamiesz, prawda? Nic nie wiesz o tym stworze. Straszysz mnie tylko po to, żebym zgodziła się na twoją propozycję! W gruncie rzeczy obaj chcecie tego samego. Mam się zaprzedać Chaosowi tak jak ty? Nic z tego! Znasz moją odpowiedź! Mroczny elf wykrzywił gniewnie twarz. - Na Malala, nie będę powtarzać tej propozycji w nieskończoność! Zbliża się wojna, ostateczna wojna, jakiej nigdy dotąd nie oglądał ten świat. Hordy Chaosu zaleją Imperium. Nie chcę, żebyś zginęła w jakiejś głupiej bitwie, gdzieś daleko ode mnie. Na ogon Mabrothraxa, oferuję ci potęgę, nieśmiertelność, a ty to odrzucasz? - Tak! – wrzasnęła na całe gardło. - Jak długo to może trwać? – zapytał spokojnie. – Kradniemy dla siebie noc czy dwie, potem nie widzimy się miesiącami. Jak możesz nas na to skazywać? Zapadła cisza, głęboka jak odmęty mrocznego oceanu. Err’avandrel patrzył jej w oczy. Wiedziała, co za chwilę powie. Że oboje walczą ze sługami Chaosu. Że różni ich tylko jeden drobny szczegół: on robi to w imię Malala, ona w imię Myrmidii. A potem zapyta, czy dla takiego nic nie znaczącego szczegółu warto wyrzekać się własnego szczęścia. Ona, tak jak zawsze, przypomni mu, że różni ich jeszcze jedno. W końcu oprócz wyznawców Khorne’a, Slaanesha czy Tzeentcha, zabijał także istoty zupełnie niewinne. A to już trudno było nazwać „nieistotnym szczegółem”. Za każdym razem oboje mówili to samo i za każdym razem było to tak samo bolesne. Tym razem ją zaskoczył. - Nie okłamywałem cię. Nie wiem nic pewnego, to tylko moje przypuszczenia, ale wydaje mi się, że możesz z nim wygrać – powiedział niechętnie – jeżeli okażesz się dostatecznie silna. Jeśli przeciwstawisz mu się z takim uporem, z jakim ciągle odrzucasz moja ofertę, będzie się mógł wypchać. – wzruszył ramionami – Ale dużo ryzykujesz. - Nie martw się o mnie – powiedziała z pewnością siebie, której wcale nie czuła – Nie złamie mnie. - Może po prostu poprosisz mnie o pomoc? – kusił. Zastanowiła się. Zapewne sami bogowie byliby gotowi kupić bilety, byle tylko zobaczyć ten pojedynek! „Chociaż” pomyślała „skończyłoby się to zbyt szybko jak na gust widzów”. Wreszcie pokręciła przecząco głową. Jak na razie Cień okazywał się cholernie przydatny. - Zostawmy to. Co tu robisz? – zmieniła temat. - Jak zwykle. Poluję. Gdzieś w tych górach ukrywa się grupa czcicieli Khorne’a. Idziemy wytłuc to plugastwo w imię Pana. A ty? - Misja wywiadowcza. – wyjaśniła - Mamy obejrzeć jakiś zamek pełen upiorów czy innego ścierwa. - Pan skrzyżował nasze ścieżki! - Mam nadzieję, że on jednak nie maczał w tym palców – odpowiedziała kwaśno. Nie miał zamiaru się spierać. Wiedział lepiej. Był przecież Wybrańcem. Pan chętnie widziałby tę kobietę w szeregach swych wyznawców, dlatego zetknął ich ze sobą, choć prawdopodobieństwo tego spotkania było nieskończenie małe. Err’avandrel nie powiedział tego na głos. Wiedział doskonale, że jeśli zacznie naciskać zbyt mocno, Elizabeth zatnie się w uporze i nigdy nie pozwoli się przekonać. Jednak, jak mówią, „kropla drąży skałę”. Mroczny elf miał czas, mnóstwo czasu. Nie musiał się spieszyć. Wzruszył ramionami. - Nieważne. Nie po to cię tu wyciągnąłem, żeby przegadać całą noc. Uśmiechnęła się nieśmiało i spuściła głowę, zawstydzona. W takich chwilach potrafiła się zarumienić niczym nastolatka. Uniósł jej twarz. Miał - 27 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------lodowato zimne palce. Zadrżała, gdy dotknął jej rozpalonego ciała. - Przepraszam – powiedział – dawno nie jadłem. - Rozgrzeję cię – odpowiedziała miękko. Najpierw spotkały się ich usta. Ciała splotły się chwilę potem. Kiedy rozstawali się o świcie, jego skóra była ciepła. N a wschodzie atramentowa czerń nocy powoli przechodziła w bladą szarość przedświtu. Riannon i Garret spali. Tylko Randal czuwał. Wydobył z juków kawał suszonego mięsa. Gdyby ktoś zapytał, dlaczego jeszcze nie śpi, powiedziałby, że to wina kaca. Prawda była inna. Wbrew pozorom, miewał czasami ludzkie odruchy. Dlatego zamiast spać, siedział teraz przy ognisku i gotował zupę. Wiedział, że Elizabeth wróci przemarznięta i głodna. Ledwie pierwsze promienie słońca dotknęły czubków drzew, zwierzoludzie przepadli w lesie niczym duchy. Templariuszka wróciła chwilę później. Była blada i chwiała się na nogach. Bez słowa usiadła obok złodzieja. Podał jej zupę. Podziękowała skinieniem głowy. Obejmowała naczynie, jakby chciała ogrzać drżące dłonie. Jadła z trudem, trzęsąc się jak osika. Złodziej westchnął i zaczął szukać w jukach koca. Wiedział, co skrywa jedwabna apaszka, która pojawiła się na jej szyi. Pusty garnek zabrzęczał na kamieniach. Kobieta skuliła się, obejmując kolana ramionami. Otulił ją kocem i odwrócił się, nie chcąc widzieć łez, które spływały po jej policzkach niczym sznur szklanych pereł. VII. C ały następny dzień Elizabeth spowalniała marsz, wlokąc się noga za noga na końcu pochodu. Nie rozmawiała z nikim. Zignorowała nawet Cień, który usiłował ją sprowokować jakimiś mglistymi aluzjami. Wieczorem niespodziewanie odzyskała wigor. Jak dalece, przekonali się wkrótce. Nie zrezygnowała bynajmniej z treningu, wręcz przeciwnie, stawiała czoła swemu nauczycielowi z wielkim zapałem, coraz zręczniej unikając jego ataków. Jednak największą niespodziankę zachowała na koniec. Kiedy Cień, przycisnąwszy ją do ziemi po błyskawicznym ataku, zmienił nagle kolor oczu i zaczął przemawiać płaczliwym głosem Adriana, zareagowała kpiącym śmiechem. Zaskoczony stwór wypuścił przeciwniczkę z morderczego uścisku. Ta usiadła, spokojnie wytrzepała trawę z włosów i oświadczyła tonem pełnym najgłębszej pogardy: - Skończ już z tym żałosnym przedstawieniem. Masz zdolności aktorskie, nie przeczę, ale stajesz się po prostu nudny! - Posłałaś tego biednego chłopca na śmierć – przypomniał Nachtjaeger. - Nie JA, bo wszyscy czworo podjęliśmy tę decyzję. I tak naprawdę to nie my jesteśmy za to odpowiedzialni. To TY zmusiłeś nas do tego. – oświadczyła z mocą. Pozostała trójka obserwowała ich ze zdumieniem i zaciekawieniem. Czyżby nie kończące się podchody miały się przerodzić w otwarta wojnę? Dalszego ciągu rozmowy nie zdołali jednak usłyszeć, choć pilnie nadstawiali uszu. - Proszszszę , proszę, czyżbyśśś w ciągu jednej nocy zdołała zabić sumienie? – ironizował Cień jadowitym szeptem. - Przejrzałam na oczy. Nie mam zamiaru brać na swoje barki wszystkich win tego świata. Dość już zresztą dyskutowaliśmy na ten temat. Moje sumienie jest czyste – odpowiedziała cicho, lecz stanowczo. Prychnął z irytacją. Nie był pewien, czy mówiła prawdę. Być może tylko udawała pewność siebie, chcąc zbić go z tropu? Jednak czuł, że coś uległo zmianie. Templariuszka nie odwracała wzroku, śmiało patrzyła mu w oczy. Niespodziewanie dla samego siebie poczuł ogromne zadowolenie. Zwierzyna wyrwała się z sideł i stawiła czoła łowcy. Myślał, że złamie ją jak trzcinę, tymczasem trzymał w dłoniach ostrze z hartowanej stali, które można ugiąć, lecz niełatwo złamać. Zalała go fala radości. Im trudniejsza walka, tym słodsze zwycięstwo! Myślał teraz gorączkowo. W trakcie zapasów zauważył coś, co mógł wykorzystać przeciwko niej. Zamierzał zachować to na później, lecz skoro ofiara zamierzała mu się wymknąć, postanowił wytoczyć działo najcięższego kalibru. - Czyssste ssssumienie? Zaiste ciekawe to ssssłowa w ustach kobiety, która ledwie kilka godzin temu parzyła ssię z wampirem! – wysyczał tryumfalnie. Ku jego zdumieniu strzał okazał się chybiony. Zamiast skulić się pod ciosem, z twarzą płonącą rumieńcem wstydu, Elizabeth wyprostowała się dumnie. - Tego nie zdołasz wykorzystać przeciwko mnie – oświadczyła spokojnie. - Ulegasz pokusie i nie wsssstydzisz się tego? - Przeciwnie. Od lat opieram się pokusie i jestem z tego dumna. Cień wykrzywił się paskudnie. Nie doceniała go! - W takim razie dlaczego owinęłaśśś szyję tą śśśliczną chustką? Czy nie dlatego, żeby ukryć cośśś przed wzrokiem swoich przyjaciół? Zaklęła w duchu. Pięknie! Ten parszywy skurczybyk trafił w dziesiątkę! Próbowała zachować obojętny wyraz twarzy, ale miała do czynienia z piekielnie bystrym obserwatorem. - Miałaśśśś rację – odezwał się z uśmiechem godnym wygłodniałego rekina – Adrian rzeczywiście ssstał się nudny. Myślę, że znaleźliśśśmy nowy temat do rozmów. O wiele zabawniejszszszy. Pożałowała teraz, że nie pozwoliła Err’avandrelowi zabić paskudy. Wydostała się z jednego bagna tylko po to, by wpaść w następne, jeszcze gorsze. Cień miał ją w - 28 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ręku. Zaufanie, jakim obdarzali ją towarzysze, prysłoby jak bańka mydlana na wieść o jej związku z mrocznym elfem. Na Bogów, templariuszka Myrmidii i służący Malalowi wampir! Odwróciliby się od niej ze wstrętem. Kto wie, może nawet byliby gotowi przebić jej serce osinowym kołkiem? - Daj spokój – próbowała jeszcze ratować sytuację – kiedy się poznaliśmy nie był jeszcze taki. Cień skwitował tę nędzną próbę wybuchem szyderczego śmiechu. Przysunął się bliżej i zaczął szeptać prosto do jej ucha niczym najczulszy kochanek. - Zzzzbyt łatwo ssię poddajeszszsz i zbyt łatwo wierzyszszsz w to, co myśśślisz. Nigdy nie rozszyfrujesz moich zamiarów... Sss-ss-s... Dobrze ćwiczyszszsz, ale zapominasz o tym, sss kim walczysz... Poznaj cele ssswojego wroga, a dopiero wtedy będziesz miała szanssse. Jak myssślisz, ssskąd Belvitz ma NASSS?!? Zanim zniknął, w jej dłoniach pojawiła się różyczka, mała, lekko przegniła, ale biała... Nikt inny tego nie widział. Skąd o tej porze roku... Skąd tu... skąd on... Zadowolenie Nachtjaegera stopniałoby prawdopodobnie jak śnieg w promieniach słońca, gdyby mógł poznać myśli, jakie przepływały przez głowę Elizabeth zanim zasnęła. Dała się podejść, to prawda, ale czy rzeczywiście jej uczuciowe problemy miały tak wielkie znaczenie? Gdyby jej towarzysze byli bandą praworządnych fanatyków lub szurniętych na punkcie honoru błędnych rycerzy, istotnie miałaby powód do niepokoju. Jednak nie byli ani fanatykami, ani rycerzami. W żadnym razie nie przypominali Łowców Czarownic czy Inkwizytorów. Randal na przykład znał prawdę i miał to głęboko w nosie. Tajniki cudzych sypialni leżały w kręgu zainteresowań praczek i podkuchennych, obytego w świecie awanturnika interesował przede wszystkim zysk. Riannon i Garret też widzieli w życiu niejedno, prawdopodobnie zbyliby sprawę wzruszeniem ramion. Zresztą może powinna od razu opowiedzieć im całą historię? Zrozumieliby. Mieli otwarte umysły oraz sporą dozę pobłażania dla swoich i cudzych słabości. Cień mógłby się wypchać pakułami i powiesić! Jednak zanim zdążyła otworzyć usta, przyszła jej do głowy inna myśl. Jeśli teraz wytrąci przeciwnikowi broń z ręki, ten zacznie szukać nowej. Wplącze ich w jakąś sytuację bez wyjścia, wmanewruje w coś paskudnego... Znacznie lepiej byłoby pozwolić mu trwać w błędnym przekonaniu, że panuje nad sytuacją. Nie była co prawda pewna, jak długo Cień pozwoli się oszukiwać, ale nie miało sensu martwić się na zapas. - A gówno! – mruknęła pod adresem Nocnego Łowcy i przewróciła się na drugi bok. Postanowiła podjąć grę. N astępnego dnia natrafili na parów. Przecinał las z północy na południe i najwyraźniej służył jako droga. Świadczyły o tym chociażby liczne ślady stóp obutych w ciężkie, wojskowe buty. Zwiadowcy postanowili iść krawędzią. Woleli nie ryzykować, że na którymś z zakrętów wpadną na „Łosia” albo modliszkę. Koło południa Riannon, idąca kilkanaście kroków przed grupą, dała nagle nura w krzaki. Reszta zwiadowców zrobiła to samo. Dnem parowu, zaledwie kilka stóp niżej, szło trzech najemników z Żelaznego Legionu. Szli swobodnie, z tarczami przewieszonymi przez plecy, z mieczami w pochwach, w najlepsze zajęci opowiadaniem jakichś dykteryjek. Najwyraźniej nie spodziewali się spotkać nikogo tak daleko na północ od doliny. Elizabeth zadziałała pod wpływem impulsu. Wrzasnęła przeraźliwie i jak grom z jasnego nieba runęła na wroga. Zaskoczenie zadziałało na jej korzyść. Nim przeciwnicy zdołali się opamiętać, potężnym uderzeniem półtoraka zmiotła głowę z karku najbliższego z nich. Sparowała niezręczny, pospieszny cios drugiego. Korzystając z energii odbicia zatoczyła mieczem ciasny łuk i cięła ukośnie w dół. Zgrzyt i trzask! Stal wgryzła się w bark, przecięła obojczyk niczym suchy patyk i zatrzymała się na żebrach. Ostatni najemnik wykorzystał krótka chwilę, zanim zdążyła wyszarpnąć ostrze spomiędzy pokruszonych kości. Ciął płasko, mocno. Kątem oka dostrzegła pędzącą ku niej śmierć i w ostatniej chwili zasłoniła się martwym ciałem. Uderzenie było jednak naprawdę potężne. Miecz najemnika gładko odrąbał rękę trupa i wbił się w lewe ramię kobiety. Na szczęście dla niej wytracił już impet i, zamiast wgryźć się głęboko w ciało i kości, przeciął tylko mięsień. Elizabeth zaklęła wściekle. Uwolniła wreszcie broń i odskoczyła, unikając następnego ciosu jedynego pozostałego przy życiu wroga. Ignorując ból, przeszywający zranione ramię, odpowiedziała błyskawiczną ripostą. Sparował ze zręcznością, jakiej się po nim nie spodziewała. Wymienili bezskutecznie kilka ciosów. Zaczęła się cofać, krok za krokiem, odbijając tylko uderzenia, oszczędzając lewą rękę, czekając z atakiem na błąd przeciwnika. Trzy kroki w tył. Krok w prawo. Odsłoniła się na mgnienie oka. Wykorzystał to, ciął mocno, zbyt mocno. Elizabeth tanecznym półobrotem umknęła z drogi rozpędzonej stali. Cios najemnika nie napotkał oporu. Ciężkie żelazo pociągnęło go za sobą. Przeciwniczka wykorzystała okazję i tylko rozpaczliwy unik pozwolił „Łosiowi” zachować głowę. Koniec ostrza rozorał mu szyję. Stracił ułamek chwili, chwytając się odruchowo za broczący krwią kark. Czarny miecz templariuszki zatoczył mordercze półkole i wgryzł się głęboko w udo wroga. W tym samym momencie pozostali zwiadowcy wreszcie ocknęli się z zaskoczenia. Brzęknęły cięciwy łuków. Świsnęły strzały. Niemal odcięta noga załamała się pod ciężarem ciała. Najemnik zwalił się na ziemię, bluzgając posoką z - 29 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------potwornej rany, ze smukłą strzałą tkwiącą w sercu. To Riannon skróciła jego agonię. Drugi pocisk, który przebił mu tchawicę, był już niepotrzebny. O kurwa – rzekł krótko i treściwie Randal, patrząc ze zdumieniem to na poszlachtowane ciała, to na ociekającą krwią kobietę – Ale jatka! Elizabeth dyszała ciężko, całym ciężarem ciała oparta o wbity w ziemię miecz. - Ej, nie wiem, czyja to krew, ale coś mi się widzi, że jesteś ranna! „Wreszcie raczyłeś zauważyć” sarknęła w duchu. Spojrzała na rozwalone ramię, demonstrując wielkie zaskoczenie. - Cholera, w końcu i mnie dopadło. – mruknęła. - Co takiego? - Berserk. – wyjaśniła, niby niechętnie. – No wiesz, jak po tym czerwonym eliksirze, walisz przed siebie i nie patrzysz na nic. - No to świetnie! – ucieszył się złodziej – będziesz rozwalać wszystko, co nam stanie na drodze! Spojrzała na niego z wyrzutem. - Tu się nie ma z czego cieszyć, idioto. To tylko znaczy, że nerwy mi puszczają! Katem oka dostrzegła pełen złośliwej satysfakcji uśmieszek Cienia i z trudem powstrzymała westchnienie ulgi. Połknął haczyk! Ryzyko się opłaciło. Tańczyła na ostrzu noża robiąc to przedstawienie. Na szczęście „Łosie” wpasowały się idealnie w przypisane im role. Ale następnym razem... „Nie będzie żadnego następnego razu” – powiedziała sobie w duchu i ostrożnie poruszyła ramieniem. Zabolało jak cholera. „Stara, a głupia” – mruknęła życzliwie po swoim adresem i poprosiła Riannon o założenie opatrunku. tkwił w zamku nie tak daleko stąd, przytłoczony stosami papierzysk. Krasnolud zniknął. Prawdopodobnie zginął. Halfling handlował pomidorami w Altdorfie i porastał w sadło. Elf wiedział o nich wszystko. Kiedyś ta wiedza może się okazać przydatna. Dawni przyjaciele stali się wrogami, a tylko głupiec spuszcza z oczu swoich wrogów. Wstał i poprawił dwie szable skrzyżowane na plecach. Czas ruszać w drogę. Przekonał się już, że Elizabeth mówiła prawdę. Rzeczywiście, szli w kierunku zamku. Wiedział, że byłby w stanie ich odszukać, gdyby... Gdyby mu przyszła ochota. Teraz przyszedł czas, by zając się swoimi sprawami. Wyznawcy znienawidzonego Khorne’a nie mogli w nieskończoność unikać zagłady. Rzucił jeszcze ostatnie, pożegnalne spojrzenie i skierował się na południe. N ie wiedziała, że spomiędzy drzew porastających przeciwległą krawędź parowu obserwowała ja jeszcze jedna para oczu. Zielonych oczu otoczonych gęstwiną tatuaży. Er’avandrell uśmiechał się do wspomnień. Niegdyś walczyli tak ramię w ramię. Pamiętał niejedną bitwę, niejedną potyczkę, kiedy Elizabeth siała spustoszenie z takim samym błyskiem szaleństwa w oku. Pamiętał też innych. Młodego rycerze z wiecznie zatroskaną twarzą, koszącego wrogów niczym zboże spokojnymi, miarowymi ciosami dwuręcznego miecza. Pamiętał barbarzyńcę z toporem, krasnoluda z ciężkim młotem bojowym, halflinga wymachującego krótkim mieczem. Zawsze razem, nierozłączni. Gdzie teraz byli jego dawni przyjaciele? Młody rycerz, złamany nieszczęściem, wyrzekł się wiary. Relegowany z Zakonu, robił karierę w Gwardii Cesarskiej. Barbarzyńca ucywilizował się, znalazł żonę w Kislevie. Teraz, jako dowódca Czerwonej Sotni, - 30 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Zabici w parowie najemnicy byli ostatnimi żywymi muga cienia Część druga. VIII. W przypływie dobrego humoru Riannon, Garret i Randal zaczęli nazywać Cień Adrianem. Z początku drażniło to templariuszkę, potem sama zaczęła używać tego imienia. Przypominało co prawda o nieszczęsnym chłopaku ze Stalowego Legionu, ale dla niej skończył się czas wyrzutów sumienia z jego powodu. Niemniej zagadka Cienia, czy raczej Adriana, ciągle spędzała templariuszce sen z powiek. „Jak myssślisz, ssskąd Belwitz ma NASSS?!?” – powiedział tamtego wieczoru. To akurat wiedzieli. Przecież makabryczny opis procesu tworzenia służących von Belwitzowi stworów, które nazywali między sobą modliszkami, cieniami i płaszczkami, znajdował się w zdobytej podczas poprzedniej wyprawy księdze. Natrafiła tam na nazwę, którą parokrotnie słyszała z ust Riannon i Garreta. Iona. To musiał być klucz do wszystkiego. Czym była Iona? Elizabeth próbowała wyciągnąć coś z tych dwojga, ale w odpowiedzi usłyszała tylko chaotyczną opowieść o wyprawie na tajemniczą wyspę, która leżała w Otchłani i miała być jednocześnie miejscem i czasem. Prawdę mówiąc, nic z tej historii nie pojęła. Brzmiało to wszystko jak majaki lub opis narkotycznych wizji. W każdym razie i Belwitz, i pomagający mu mag Maladis mieli coś wspólnego z owym miejscem. W dodatku Riannon napomknęła coś o Białej i Czarnej Ionie. O co w tym wszystkim chodziło? Zagadnięty na ten temat Nachtjaeger zareagował wybuchem agresji. Nazwa wyspy najwyraźniej go bardzo drażniła i wszelkie próby wydobycia z niego jakichkolwiek informacji nie miały najmniejszego sensu. istotami, jakie zwiadowcy spotkali po drodze. Do Yiddar dotarli bez przeszkód. Wokół zamku nie było widać żadnych oznak życia. Nigdzie nie zdołali wypatrzyć oddziałów, wojskowych namiotów, gońców czy wozów z żywnością. Pokręcili się po okolicznych wzgórzach, usiłując wypatrzyć coś więcej. Obeszli zamek dookoła, przeszukali każdą kępę krzaków i nie znaleźli nic. Na murach twierdzy naliczyli jedynie kilkanaście uzbrojonych we włócznie sylwetek. Określenie „nawiedzony” nie było jednak bezpodstawne. Spojrzenie przez pożyczoną od Krugera lunetę przyprawiło zwiadowców o lekki wstrząs. Żadnego ze strażników nie można było nazwać człowiekiem. Hełmy ukrywały białe czaszki, na których gdzieniegdzie pozostały jeszcze resztki gnijącego mięsa. Zamku strzegli ożywieńcy. Poza nimi nie było tu nikogo. Zamek ział pustką. Było jasne, że Yiddar jest jedynie niewiele znaczącą placówką na tyłach. Z awrócili. Kiedy dotarli do Fortu Almara, zamek wyglądał jak ruina. Nad warownią unosił się gęsty, czarny dym. Czarna Flaga Stalowego Legionu wciąż powiewała na szczycie najwyższej wieży, ale upadek twierdzy był już tylko kwestią godzin. Huk wystrzałów i szczęk oręża słychać było już z daleka. Obóz oblegających, ukryty bezpiecznie za sporym wzgórzem, był niemal pusty. Zwiadowcy znaleźli tam jedynie grupę Caylsena, która odsypiała właśnie długą wycieczkę w głąb doliny, oraz Krugera, pochylonego nad postrzępioną mapą i klnącego na czym świat stoi. Na ich widok wyprostował się gwałtownie, aż mu coś w plecach strzeliło. - No i co?! Kapitan Steiner wychylił ostrożnie głowę z okopu. Nastawał świt, a jego brygada szturmowa właśnie przygotowywała się do ostatecznego natarcia na Fort Almara. Trzy tygodnie oblężenia i zamek wyglądał jak ruina. Dym nadal się unosił nad warownią, a Czarna Flaga bezczelnie demonstrowała nieugiętość Stalowego Legionu. Saperzy i artylerzyści trzeciego batalionu odwalili naprawdę kawał dobrej roboty i Steiner nie potrafił, mimo wszelkich starań, wyjść z podziwu dla broni palnej. Siła przebicia połączona z efektem psychologicznym czyniła ze zwykłej kuli zabójczego sprzymierzeńca. Właśnie tworzyła się przed jego zmęczonymi oczami przepiękna i poetyczna wizja całej armii wyposażonej w tego typu broń i padających zastępów wroga, gdy jeden z szeregowców bezczelnie wyrwał go z zadumy... - Kapitanie, pan Kruger chce z wami rozmawiać... Steiner zamknął oczy, odetchnął dwa razy, po czym przez zaciśnięte zęby wycedził: - A ta pijawka czego tu chce?! - nie lubił, gdy mu się niszczyło marzenia w tak okrutny sposób. W końcu wzruszył ramionami, rzucił jeszcze okiem na Almarę, po czym wrócił do obozu po drugiej stronie - 31 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------wzgórza. Wszędzie było widać szturmowców w ciężkich zbrojach, przygotowujących się do walki. Ostrzenie mieczy, naprawianie pancerzy i szukanie tanich dziwek, których hasło reklamowe brzmiało „To może być już twój ostatni raz!”. Oczywiście wszystkie unikały Steinera, jak ognia i to nie ze względu na urodę, ale na ostre traktowanie obcych w obozie. Kapitan wiedział, że ich nie wytępi i że są pewnego rodzaju koniecznością, ale ktoś w końcu musiał tu dbać o higienę... Namiot był obszerny i znajdował się w nim duży stół z olbrzymią mapą i masą małych flag. O samym Krugerze też nie wolno zapomnieć. Wyglądał, jak zwykle - bezczelnie spokojny, ukrywający wszelkie znaczące emocje pod maską zakłopotania. Steiner nie znosił takich ludzi. - Czego? - warknął wyprostowując się i poprawiając pas. - Mamy problem. - Mam nadzieje, że to ważne. Mam dziś do przeprowadzenia mały, decydujący szturm... - Naszego przyjaciela von Belwitza nie ma w tej dolinie. - Że co?!? - Steiner trzy tygodnie tracił cierpliwość przy równaniu z ziemią tego „kluczowego punktu do ataku na zdrajcę”. Teraz wystraszony spokój umknął gdzieś na zewnątrz i znalazł schronienie u jednego z żołnierzy, który właśnie żuł korzeń omamów... - Tak samo, jak laboratorium. Zwiad właśnie doniósł, że jest puste. Wszystkie modliszki dorosły i wyfrunęły z gniazdka. Nie ma ich ani w Belden, ani w Yiddarze, w każdym razie nie w tej dolince. - To znaczy, że nie mam zdobywać tego gówna?! - Steiner rzadko był tak wściekły. Trzy tygodnie zmarnowane! Gdzieś mogła się właśnie toczyć decydująca bitwa, a nie jakieś prowincjonalne oblężenia. - Nie pozwolimy, żeby twoja praca poszła na marne. - rzekł Kruger ze spokojem - Rozwalisz ich jeszcze przed południem? Steiner spojrzał badawczo na Krugera, czy ten z niego nie kpi. - Powiedzmy, że tak... – zaczął ostrożnie. - Świetnie, w południe grochówka, potem zwijanie obozu i jutro forsowny marsz z powrotem do Fortu Zabakov. - Ty chyba nie mówisz poważnie?! Po co?! – załamanie nerwowe cicho wkradło się do namiotu i usadowiło w pobliżu Kapitana. - Caylsen wrócił z długiego wywiadu w głąb doliny. Nie ma tam nic, oprócz kilku górali, maruderów i opuszczonych kopalń. Teren pusty. Na północy to samo. Belwitz może być wszędzie. Jak będziemy w domu, zobaczymy dalej. - Marsz forsowny. - jęknął zrezygnowany - To mi przypomina, żeby nie ubierać ciepłych kalesonów... - Bez zbędnych aluzji, Steiner. - Chyba idę skopać tyłki kilku Łośkom... - Tak, może to ci pomoże. - Kruger machnął ręką, odganiając się od pewnej natrętnej muchy, która od kilku minut próbowała usiąść mu na nosie. - Wątpię. Idę powiadomić chłopaków. Nie będą zadowoleni... Jakieś specjalne życzenia, zamówienia? warknął wychodząc z namiotu. - Kilku oficerów może, reszta do obozu. - Nie będzie reszty... IX. Forsowny marsz do Fortu Zabakov. Ranni jęczący na wozach. Krańcowe wyczerpanie. Otarte od siodeł tyłki jazdy i krwawiące stopy piechoty. Od świtu do zmierzchu naprzód, ciągle naprzód. Tylko po to, by na miejscu usłyszeć, że po zaledwie dwóch dniach odpoczynku czeka ich znacznie dłuższa podróż na do Yeskov, a stamtąd dalej na północ, prawdopodobnie do Stalowego Grodu. W dodatku Garreta spotkał nieprzyjemny wypadek. W jednej z mijanych wiosek dostał prosto w czoło kamieniem z procy. Niestety, dziesięciolatek, który bawił się procą, miał wielki talent. Naprawdę wielki. Zwalił Garreta z konia tym jednym uderzeniem. Towarzysze z początku kpili z niego, ale kiedy zbladł niczym ściana i gwałtownie zwrócił śniadanie, przestali się śmiać. Złodziej rzygał przez resztę dnia, aż w końcu stracił przytomność i już jej nie odzyskał. Po przybyciu do Fortu Zabakov musieli go zostawić w lazarecie. Molestowany przez resztę drużyny medyk tylko wzruszył ramionami. Nie potrafił powiedzieć, kiedy postawi Garreta na nogi. Riannon zabrała nieprzytomnemu złodziejowi płaszcz niewidzialności i zegarek z Iony. Pozostawianie tych przedmiotów bez opieki nie byłoby rozsądne. Szczególnie, jeśli w pobliżu kręciła się Mara. Sztuczka z zatrzymywaniem i cofaniem czasu, chociaż nie zawsze działała, mogła się przydać w naprawdę beznadziejnych sytuacjach. Oczywiście, igranie z czasem było bardzo niebezpieczne, ale jeśli w grę wchodziło życie, warto było podjąć ryzyko. W twierdzy czekała na zwiadowców miła niespodzianka. Ku wielkiej radości Riannon dołączyła do nich Tanja Terenkowa, ich poprzedni dowódca. N iecałe dwa miesiące temu wróciła z kolejnej wyprawy. Niewyspana, brudna, obolała. Do tego wściekła. Misja zapowiadała się przecież tak dobrze. „Tylko ty możesz ją wykonać. To misja nadzwyczajnej wagi.” - usłyszała przed wyjazdem od Karlssona. I co? Dwa tygodnie na koniu w tą, dwa tygodnie z powrotem... i odciski na tyłku. Żeby chociaż miejsce docelowe było przyjemne. Ale nie. Trafiła na totalne zadupie. Rozwalona chata, żywej duszy na mile nie widać. W środku co prawda miała więcej do oglądania, ale było to krótkie pocieszenie. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, szarmancki i tylko z jedną wadą żonaty. A żona tak samo piękna jak on. Prawdopodobnie sama go tam wywiozła, by go nikt nie - 32 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ukradł. Zresztą była tak zazdrosna, że poderżnęłaby każdemu przybyszowi gardło. Na szczęście Tanja wyruszyła następnego dnia w dalsza drogę. Kaleson (zaczęto go tak nazywać w jednostce) bardzo się ucieszył gdy ją zobaczył. Miał bowiem kolejne zadanie „tylko ty i specjalnie dla ciebie.” Nie dał jej nawet odpocząć. W dodatku oświadczył, że oddał Riannon i Garreta pod dowództwo jakiejś „kapitan Schwarzenschwert”. Wściekła się. Jakim prawem zabierał jej ludzi? Powiedziała mu kulturalnie, że go „nie lubi” i konstruktywnie poszła się upić. Po drodze zajrzała do przyjaciół i aż jej włosy stanęły dęba. „Oni zupełnie nie potrafią sobie beze mnie poradzić” – to była pierwsza myśl, gdy zobaczyła ich po powrocie. „Jak małe dzieci pakują się w tarapaty.” Przejęła się. Ich stan był najogólniej godny pożałowania. Wychudzeni, poparzone palce, zabandażowane nogi. Gdy ona nimi dowodziła, nigdy aż tak źle nie wyglądali... raczej. Teraz dowodziła nimi jakaś pani kapitan z jakiegoś głupiego zakonu. Przyszła, zabrała Tanji wszystko, na co pracowała i jeszcze doprowadziła ich do takiego stanu. To niewyobrażalne. Sama leżała w lazarecie z wielką dziurą w bebechach. I dobrze jej tak! Poza tym z jakiej racji ona jest kapitanem, a Terenkowa nie może nim zostać?! Jest tylko sierżantem. Co za dyskryminacja... Z drugiej strony poczuła jednak ulgę. Zawsze myślała, że to tylko ona ma talent pakowania ludzi w największe niebezpieczeństwo. Wyglądało jednak na to, że nie jest przeklęta i to wszystko nie JEJ wina. Wiele osób już jej to zarzucało. Ale to inna historia. Świetnie się bez niej bawili. Spalili pole, rozwalili tamę, wysadzili rafinerie. Przynajmniej z tego, co opowiadał jej Kruger, zrobili sobie super wycieczkę. Wiedziała od razu, że nie wybaczy im, jeśli nie zostawili jej choć skrawka do rozwalenia. Przecież musi mieć jakiś udział w tej bajce. T ymczasem już następnego ranka musiała jechać. Wieczorem poszła pod „Złotą Grzywę”. Nie ma nic lepszego niż wódka krasnoludzka przed wyprawą. Daje pewne nieopisane poczucie swojskości. Nikt Terenkowej w tej kwestii nie rozumiał, tym bardziej, że w piciu ciężko było jej dorównać. Pewne cechy przekazywane są chyba po prostu z ojca na syna. U Tani cechą tą był alkohol. Wielu próbowało już z nią pić... Ale przecież pochodziła z Kisleva. Wyglądała i piła jeszcze bardziej typowo niż większość jej rodaków. Nie licząc kobiet, które jak zmora przywlokły się tu za wojskiem i kręciły się pod zamkiem w wiadomym celu, była jedną z nielicznych, które można było zaczepić przy piwie. Ci, co już ją znali, śmiali się tylko pod nosem. Zawsze znajdzie się przecież jakiś młokos który chce oberwać. A Tanja chciała przecież z nimi tylko porozmawiać. Kulturalnie się upić. Jednak nie jest to możliwe w tym zamku. Tym bardziej, że po kwadransie picia ktoś inteligentnie wrzasnął: „BUUUURDAAAA!” i karczma zamieniła się w pole bitwy. Przetorowała sobie drogę, podbijając kilku osobom szczeki i rozwalając dwa krzesła i stół, ale tylko przypadkiem. Poprawiła warkocz i pomaszerowała do swojej ciasnej i dusznej kwatery. Po drodze zmieniła zdanie. Niedopita, zaczęła szukać kompana do następnej butelki i zupełnie przypadkiem trafiła do jakiegoś większego apartamentu... Stał na balkonie. Napuszony, nadęty, wiele o sobie myślący i wyglądający jak ostatni dupek. Kruger we własnej osobie. Nie okazał zdziwienia na jej widok. Gestem zaprosił ją na balkon. Wymienili kilka słów o pogodzie i sprawach ogólnych. „Ale debil” pomyślała. - Ale zarozumiała – wycedził przez zęby. W pokoju strasznie śmierdziało. Podobno była to wina kuchni - podawali im zepsute mięso. Nie pytała o szczegóły. Lepsze to niż knajpa i śmierdzący współkamraci. Gdzie indziej miała pójść? Lepszy debil niż nic. - Dla kogo pracujesz? – zapytał znienacka. - Grzeczniej byłoby powiedzieć „witaj”. – odparowała - Poza tym twoi ochroniarze nie raczyli nawet sprawdzić czy mam pozwolenie przejścia do twoich komnat. Na twoim miejscu zwolniłabym ich natychmiast. – w tym momencie przyjęła wyzywającą pozę, wyszczerzyła zęby w czarującym uśmiechu i dodała najbardziej uroczo jak umiała - to może napijemy się razem wódki? Wypadła komicznie. Kruger opadł na krzesło w spazmach niepohamowanego śmiechu. Po czwartej butelce zaczęła się zastanawiać skąd on pochodzi, że ma tak mocną głowę. Po szóstej zwątpiła że jest człowiekiem i sama przestała pić. On za to nalał sobie do kieliszka jakiegoś słabego, czerwonego świństwa - podobno dobrej marki - i zaczął zadawać dziwne pytania. Pytał o rzeczy, o których nie powinien był wiedzieć: O Ionę, o magiczne przedmioty, które ona i jej drużyna mają przy sobie, o jej Josefa i innych, których spotkała na swej drodze. Mówił o nich dziwne rzeczy. Potem zaproponował układ. Miała wybór? Pijana, przyparta do muru, obdarta z większości tajemnic. Ciekawe, jak długo ją obserwował? Skąd wiedział? Zrobił na niej jednak wrażenie - nie tylko mocna głową. Postanowiła, że zaczną dla niego pracować. Ona i reszta jej zwiadowczej drużyny. Powinni się ucieszyć - choć kto wie. Warunki były nawet korzystne. A miała go za debila... Nie zdziwiła się bardzo tym, że przyszła po konia dwie godziny później niż było ustalone. Nie zdziwiły jej też miny strażników, gdy ubierała się w biegu. A miejsce, z którego wybiegała było oczywiste. Jedynym problemem było tylko to, że nie mogła sobie przypomnieć, jak z pokoju Krugera dobiec do stajni... D ruga misja, w co wręcz nie mogła uwierzyć, była jeszcze mniej ekscytująca niż poprzednia. Wynudziła się strasznie. Nawet banda orków, które ją napadły, nie - 33 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------broniła się na tyle długo, aby zdążyła się rozruszać. Kiedy wróciła, Riannon i Garret byli na kolejnej wyprawie z durną „panią kapitan”. Pies jej mordę lizał! Tak czy siak, Tanja miała przed sobą prawie miesiąc urlopu. I odpoczęła bardzo! Pojechała z Krugerem do jakiejś małej mieściny. Plotka o ich romansie i tak już się rozniosła. Tanja nie przejęła się tym bardzo. Ważne, że z nim mogła porozmawiać. Wydawał jej się teraz sympatyczny. Nie potrafiła mu jednak zaufać. Dowiedziała się, że wcale nie ma mocnej głowy. To była jakaś sztuczka z listkiem, łagodzącym efekty upojenia alkoholowego, ukrytym pod językiem. Poza tym miał romans z Marą. Z tą samą, która ugania się teraz za Garetem. Kruger był mimo to lepszy niż poprzedni jej „ przyjaciele” Nigdy nie miała do nich szczęścia. Albo byli opętani, błędne kule ogniste trafiały akurat w nich, albo okazywali się elfami o bardzo chłodnej naturze. Pech. Teraz dowiedziała się, że czeka ją kolejna misja. Może już nie tak fascynująca jak poprzednie, ale za to będą znów pracować razem. Dojdą jeszcze trzy osoby. Kapitan Schwarzenschwert, Randal i Cień... ciekawa mieszanka wybuchowa... Tego samego wieczoru Elizabeth Schwarzenschwert wpadła jak bomba do pokoju, w którym siedziała Tanja Terenkowa. Pani kapitan była mocno wkurzona, zupełnie jakby zaraziła się tym uroczym stanem od Steinera. - Pani sierżant, słyszałam, że mamy wyruszyć razem. – zaczęła już od progu - Wiem, że była pani poprzednim dowódcą tej grupy. Nie chcę żadnych nieporozumień. Tanja próbowała coś powiedzieć, ale templariuszka uciszyła ją stanowczym gestem. - Przydzielono mi ich podczas pani nieobecności i niezbyt im się to spodobało. Szczególnie Garret nie ukrywa niechęci do mnie i wcale go za to nie winię. Słowem, chciałabym, żeby przejęła pani dowództwo. Tanja spojrzała na nią wzrokiem pełnym osłupienia. Kpiła z niej, czy co? - Pani jest wyższa stopniem. - Sram na to! – wrzasnęła templariuszka – Kogo to obchodzi, do cholery? I darujmy sobie te „panie”, bo zaraz mnie szlag trafi. - Siadaj – mruknęła Tanja, zapominając o „pani” – Napij się krasnoludzkego. Templariuszka łyknęła pół kubka spirytusu i uspokoiła się. - Dobra, szczerze ci powiem, w życiu nie dowodziłam grupą zwiadowców i wcale mi się to nie podoba. Wiem, jak szarżować i jak zajść wroga z flanki. Mogę dowodzić konnicą, ale o wywiadzie nie mam zielonego pojęcia. Poza tym lepiej ich znasz, wiesz, na co ich stać. Osuszyła kubek i skrzywiła się. - Wpakowałam ich poprzednio w podziemia pełne skavenów i nie mogę sobie tego wybaczyć. Zapomniałam, z kim mam do czynienia. Cholera, elfka i dwóch złodziei, z czego jeden ląduje w lazarecie po uderzeniu zwykłym kamyczkiem, a ja ich traktowałam jak jakichś pieprzonych zabijaków. Ty sobie z nimi lepiej poradzisz. Terenkowa nie wierzyła własnym uszom. Templariuszka przyznająca się do błędu? Wszyscy rycerze zakonni, jakich dotąd spotkała, byli nadętymi dupkami patrzącymi z góry na pospólstwo. Tanja przypomniała sobie nagle nazwisko pani kapitan. Elizabeth Schwarzenschwert. Bez „von”. A więc nie była szlachetnie urodzona! Może rzeczywiście mówiła szczerze? Może nie stroiła sobie głupich żartów? - Ty to poważnie? Naprawdę? – wolała się jeszcze upewnić. - Poważnie. Słowo. W końcu Terenkowa zgodziła się przejąć dowództwo, co Elizabeth przyjęła z nieskrywanym zadowoleniem. Nigdy nie lubiła dowodzić, nawet kiedy jej podwładnymi byli zdyscyplinowani i nawykli do posłuszeństwa bracia zakonni. Jednak kierowanie regularną jednostką było niczym wobec próby zapanowania nad niesforną grupą zwiadowczą. Zwłaszcza tak nietypowa jak ta. Starannie uzupełnili ekwipunek. Zaopatrzyli się w strzały, prowiant, krasnoludzki spirytus (do odkażania ran, rzecz jasna!) i stosowną ilość leczniczych eliksirów. Kilkanaście buteleczek tych zwykłych, „zielonych”, leczących drobne rany. I zaledwie kilka fiolek tych drogich, „ciemnozielonych”, które ponoć były w stanie uratować nawet obciętą kończynę. Oczywiście, jeśli ranny zdołał dotrzeć do maga lub medyka zanim eliksir przestał działać... Nie musieli się ograniczać. Do magicznego worka Riannon można było upchnąć dosłownie wszystko. Butelki, pudełka i pakunki, stosy prowiantu, zapasowe koce i ciepłe ubrania znikały jedne po drugich, a bagaż wciąż pozostawał lekki. Randal z zazdrością patrzył na worek, płaszcz i zegarek. Do licha, dlaczego jemu, takiemu samemu złodziejowi jak ta dwójka, nigdy nie trafiła się podobna gratka? Z drugiej strony z całą pewnością nie ukradli ich byle mieszczuchowi. Na myśl o możliwej zemście okradzionego maga Randal poczuł się mocno nieswojo. Wiedział, że zdobycie tych przedmiotów przypłacili kilkoma wyrokami wiszącymi nad głową. Podsłuchał parę arcyciekawych rozmów. Nie był ślepy, zauważył konszachty Garreta z Krugerem. Domyślał się, że obietnica umorzenia kary to jedyne, co mogło zmusić parę awanturników do posłuszeństwa. Kruger miał ich w garści, a to sprawiało, że zazdrość Randala przygasała. Nie chciałby być w garści tego typa nawet za cenę płaszcza niewidzialności! Riannon spędziła dwa dni na głaskaniu i karmieniu smoka, po czym przekazała go pod opiekę Krugera. Stwór rósł. Żarł też coraz więcej. Elizabeth odebrała pozostawiony u Thorgala półpancerz. Skończyło się skradanie po lasach i wreszcie mogła nałożyć blachy. W krótkiej kolczudze i skórzanej kurtce zwiadowcy czuła się niemal naga. Miły - 34 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ciężar kirysu i naramienników od razu polepszył jej samopoczucie. Tymczasem Randal i Tanja odkryli wspólną pasję. Pełnymi kubkami pili krasnoludzki spirytus, wzbudzając zgrozę i podziw wśród bywalców „Lwiej Grzywy”. Niestety, dwa dni minęły aż nazbyt szybko. Odprawa przed wyjazdem była krótka. Trzy grupy zwiadowców wyruszyły natychmiast. Od wschodu Steiner, środkiem Caylsen, od zachodu – oddziałek pod dowództwem Tanji. Reszta wojsk z Karlssonem na czele miała podążyć za nimi o pół dnia później. S tep powitał ich zimnym, jesiennym wiatrem. Zbrązowiałe trawy falowały niczym morze, nieliczne krzaki pyszniły się rozmaitymi odcieniami żółci i czerwieni. Jak okiem sięgnąć ani żywego ducha. Mijali pojedyncze gospodarskie chaty i niewielkie wioski. Już czwartego dnia natknęli się jednak na coś niezwykłego. Samotna chata wyglądała na splądrowaną. Dziw, że nie została spalona. Przed drzwiami, na wbitych w ziemię, skrzyżowanych włóczniach, wisiały zwłoki. Może nie byłoby w tym nic dziwnego. Na ziemi leżało więcej ciał, najwyraźniej należących do wieśniaków. Jednak ciało nabite na włócznie należało do modliszki! Schwarzenschwert obejrzała dokładnie trupa. To nie chłopi zabili potwora... Co więcej, to nie potwór wymordował chłopów. Był tu ktoś jeszcze. Ślady ciężkich, podkutych butów wskazywały na żołnierzy. Ale jakich? Czyżby „Łosie” zapuszczały się aż tutaj? Okazało się, że tak. Przekonali się o tym, kiedy pod wieczór postanowili skorzystać z uroków karczmy w mijanej właśnie wiosce. Kilku „Łosi”, z tarczami oznaczonymi charakterystyczną gwiazdą, w najlepsze piło właśnie piwo. Tanja bez chwili wahania przysiadła się do nich i zaczęła rozmowę. Pozostali zwiadowcy usiedli przy sąsiednim stole i pilnie nadstawili uszu. Ci najemnicy mieli wszystkiego dość, a że nie otrzymali na czas żołdu, postanowili wrócić do domu. Przynajmniej tak twierdzili. Chętnie dzielili się wszelkimi wieściami. Mówili, że im jest już wszystko jedno. Wracają do Imperium, a sprawy von Belwitza ich nie obchodzą. Opowiedzieli o pospiesznym wymarszu armii na północ. O pobliskiej kopalni przejętej przez Kompanię Talabheimską, obecnie strzeżonej przez najemników ze Stalowego Legionu. O paskudnych stworach, plączących się po lasach. O zarządcy kopalni, Schroederze, ściganym w Imperium za jakieś poważne oszustwa i kupującym teraz coraz to nowe kopalnie w Kislevie. Człowiek ten znany był z wielkiego talentu do rozsiewania sprzecznych informacji. Starannie dobranymi słowami potrafił doprowadzić do tego, że jego konkurenci rzucali się sobie do oczu i wykańczali się nawzajem. Zachęceni taką otwartością zwiadowcy dosiedli się do wspólnego stołu i wypytywali o wszystko, co tylko przyszło im do głowy. Jednak chłopi niechętnie patrzyli na tarcze ze znakiem gwiazdy. Z pewnością „Łosie” dały się im nieźle we znaki. Coraz to nowy gospodarz zjawiał się w gospodzie, niby to przypadkiem trzymając w dłoni a to widły, a to sztachetę wyrwaną z płotu. Atmosfera robiła się coraz gęstsza, aż wreszcie eksplodowała, kiedy jakiś stary, siwy mąciwoda zaczął wykrzykiwać coś o znakach Chaosu na tarczach. - O co chodzi? – zdziwił się jeden z Łosi. Zwiadowcy wlepili w niego zdumione oczy. - No nie żartuj, nie wiesz, co masz na tarczy? – zdziwiła się Tanja - Na waszym miejscu zamazałabym te gwiazdy. - Póki co zmywajmy się stąd – wtrąciła Elizabeth – Walka z chłopstwem mi się jakoś nie uśmiecha. Widły w plecach mogą cholernie uwierać. Towarzystwo ewakuowało się więc z gospody. Tylko że na zewnątrz czekała przykra niespodzianka. Z przenikliwym sykiem z dachu karczmy zeskoczyła modliszka. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, pozbawiła głowy jednego z najemników i pogroziła mieczem pozostałym. - Tak giną dezerterzy! Błyskawicznie dopadła następnego „Łosia” i pchnęła go pod łopatkę. Jednak kiedy pozostali ruszyli w jej stronę, chcąc ratować rannego, modliszka niespodziewanie umknęła. Elizabeth zabrała się za opatrywanie rany „Łosia”. Na szlaku byli wrogami, to prawda, ale skoro ci tutaj wracali właśnie do domu, nie widziała powodu, dla którego miałaby odmówić pomocy. W końcu najemnik jest tylko najemnikiem. Służy monecie, nie racjom. Pożegnali się w jak najlepszej komitywie i opuścili niegościnną wioskę. Ledwie jednak stracili „Łosie” z oczu, pojawił się mocno wzburzony Cień. - Idioci, głupcy, oni was okłamali, nabrali was, wy idioci, zaraz spotkają się w większym oddziałem i wrócą! - Duży ten oddział? - Dwudziestu, może trzydziestu. Nie obronicie się. Dopadną was, dopadną! Źle, źle, od zachodu macie „Łosie”, a na północy czekają martwiaki! - Jasna dupa! – chóralny okrzyk, jaki dobył się z gardeł zwiadowców, nie był bynajmniej okrzykiem zachwytu. - Nie ma wyjścia, musimy skręcić na wschód i dołączyć do reszty. – Tanja i Elizabeth były co do tego całkowicie zgodne. Pognali przed siebie co koń wyskoczy. Dotarli do obozu Caylsena nie napotykając żadnych przeszkód. Białowłosy elf, usłyszawszy o „Łosiach” i martwiakach, natychmiast pchnął gońca do Karlssona i rozesłał ludzi na przeszpiegi. Wrócili nad ranem, meldując, że nie widzieli niczego podejrzanego. N astępnego dnia połączone grupy zwiadowców skierowały się jeszcze bardziej na wschód. Jeżeli z - 35 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zachodu miałyby nadjechać „Łosie”, wpadłyby prosto na jadącą z tyłu kawalerię Karlssona, dla której trzydziestu wrogów nie było żadnym zagrożeniem. Tymczasem tropiciele dotarli do linii lasu i napotkali ludzi Steinera. Ranek był zimny i mglisty, w dodatku mgła, zamiast się rozwiewać, robiła się coraz gęstsza. Dookoła panowała przejmująca cisza, której nie mącił żaden dźwięk, prócz uderzeń końskich kopyt. Ludzie zaczęli odczuwać niepokój, nie słysząc ani głosów ptaków, ani nawet szelestu wiatru wśród liści. Coś wisiało w powietrzu. Po krótkiej naradzie grupy rozdzieliły się ponownie, ruszając w step szerokim wachlarzem. Czwórka zwiadowców ruszyła na północny zachód. Wkrótce zrozumieli, że zwiad w tych warunkach nie ma większego sensu. Weszli we mgłę tak gęstą, że ledwie widzieli siebie nawzajem. W dodatku tłumiła ona wszelkie odgłosy, co stanowczo nie było normalne. Zaczęli się bać, że pogubią się zupełnie i bez żadnego ostrzeżenia wjadą prosto na wrogi oddział. Zwalniali coraz bardziej, aż wreszcie zatrzymali się pośrodku stepu. Zbici w ciasną gromadkę, bez powodzenia usiłowali przebić wzrokiem mleczny opar. We mgle zamajaczył jakiś ciemny kształt. Zwiadowcy sięgnęli po broń, nie mając pojęcia, czy przed nimi stoi wróg, czy przyjaciel. Milczący jeźdźcy nie odpowiedzieli na pytające okrzyki. Zbliżali się w absolutnej ciszy. Jeden, drugi, piąty... Pasma mgły rozsunęły się na krótką chwilę, ukazując wysokie, starożytne hełmy, zionące czerwienią oczodoły, białe kości od wieków pozbawione ciała. Pięć upiorów dosiadało pięciu widmowych koni. Czworo zwiadowców krzyknęło z przerażenia. Upiory przypatrywały się im w bezruchu. Otaczał je groza i grobowe zimno, niczym oddech z zaświatów. Stali tak nieruchomo przez cała wieczność, śledząc się nawzajem w milczeniu. Elizabeth nie wytrzymała napięcia. Krzyknęła przenikliwie i zaszarżowała na najbliższego przeciwnika. Jednocześnie Randal wystrzelił pierwszą strzałę. Zaraz potem drugą. Kątem oka Schwarzenschwert dostrzegła, jak pociski trafił w cel. Prosto w środek wyszczerzonej czaszki i w płonący ogniem oczodół. Upiór rozsypał się w pył. Stokrotka, doskonale wyszkolony ogier, skręcił w bok tuż przed nosem przeciwnika, dając swej pani okazje do zadania ciosu. Uderzyła. Miecz ze zgrzytem wbił się w kości. Ręka templariuszki zdrętwiała na ułamek chwili, przeszyta falą mrozu. Przeciwnik z chrzęstem rozsypał się na jej oczach. Rozochocona, zatoczyła koniem półkole i rozejrzała się za następnym wrogiem. Upiory ruszyły naprzód. Konie zwiadowców zaczęły wierzgać i stawać dęba. Riannon rozpaczliwie próbowała utrzymać się w siodle. Rozszalały wierzchowiec uratował jej życie, starając się odskoczyć jak najdalej od potwora. Cios, przeznaczony dla elfki, trafił w koński zad. Riannon zeskoczyła na ziemię i klepnęła przerażone zwierzę, każąc mu uciekać jak najdalej. Zupełnie straciła orientację. Uderzona kopytem, odtoczyła się na bok. Tymczasem Tanja zaatakowała następnego upiora. Sparował jej cios i uderzył na odlew tarczą. Najemniczka osunęła się na ziemię, tracąc na chwilę przytomność Przeciwnik zignorował ją i zastygł w bezruchu. Gdzieś z tyłu Randal wymieniał ciosy z kolejnym stworem, cofając się krok za krokiem. Został zaatakowany, zanim zdążył nałożyć kolejną strzałę na cięciwę. Uchylił się przed ciosem miecza, ale uderzenie masywnej tarczy zmiotło go z siodła. Tylko nabyta w złodziejskim fachu zręczność pozwalała mu jeszcze utrzymać się przy życiu. Po raz pierwszy tęsknił za obecnością Cienia, ale ten nie raczył się pojawić. Riannon, oszołomiona upadkiem, siedziała na ziemi i gorączkowo przetrząsała torbę w poszukiwaniu butelki z naftą. Tanja skoczyła jej na pomoc. Zasłoniła elfkę przed kolejnym atakiem, sparowała błyskawiczny cios i wyprowadziła morderczą kontrę. Upiór cofnął się. Tymczasem Riannon znalazła wreszcie naftę i zdołała podpalić wystające z szyjki butelki szmaty. Pocisk roztrzaskał się na piersi stwora. Wysuszone kości błyskawicznie stanęły w ogniu. Trzeci napastnik przestał istnieć. Terenkowa usłyszała za plecami ciche westchnienie ulgi, ale sama jej nie odczuła. Stała nieruchomo pomiędzy elfką, a czwartym upiorem, z wzrokiem wbitym w jego ogniste oczy. Kostki jej palców, kurczowo zaciśniętych na rękojeści miecza, były białe jak śnieg. Elizabeth ruszyła na pomoc Randalowi. Demoniczny koń upiora kłapnął zębami tuż przed nosem Stokrotki, który zarył w ziemię wszystkim czterema kopytami i zarżał z przerażeniem. Upiór uderzył. Templariuszka sparowała cios, ale ostrze przeciwnika, zsunąwszy się wzdłuż klingi czarnego miecza, rozorało bark Stokrotki. Ogier odskoczył i potknął się, niemal wysadzając wojowniczkę z siodła. W tym momencie miecz potwora spadł na jej prawe ramię. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była błyskawicznie zbliżająca się ziemia. Potem poczuła wstrząs, a w jej głowie eksplodowały tysiące gwiazd. L „ eżę na trawie, dobrze mi, nie czuję żadnego bólu, tylko czemu tak zimno... Zaraz, zaraz, jak to nie czuję bólu? Ja... ja nic nie czuję! Myrmidio, ja nic nie czuję! Umarłam?!” Otworzyła oczy. Powoli, bo powieki były ciężkie jak kamienie. Tuż przed nosem zobaczyła trawę, kamyki... Nie, nie umarła. Tak, leżała na ziemi. Co się stało? Przypomniała sobie cios upiornego miecza i krótki lot z końskiego grzbietu. Oberwała w prawe ramię, to pamiętała. Co było potem? Dlaczego nie czuła bólu? Chciała krzyknąć, zawołać o pomoc. Z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. W ogóle nie czuła własnego ciała... Spróbowała choćby poruszyć palcami. Nic. Tylko to zimno... Poczuła przypływ paniki. „Bogowie, dostałam w kręgosłup i jestem sparaliżowana!” Zamknęła oczy. Po tysiąckroć wolałaby umrzeć! W - 36 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------głębi gardła narastało rozpaczliwe wycie przerażonego zwierzęcia. Ale nie mogła nawet zaskomleć. Leżała, modląc się bezgłośnie. Stopniowo czucie zaczęło wracać. Najpierw poczuła, że ma usta pełne żwiru. Wypluła go z trudem, bo brakowało jej śliny. Drobinki piasku ciągle zgrzytały między zębami. Poruszyła kilka razy językiem i wreszcie udało się je splunąć jak należy. Potem poruszyła stopą. Następnie lewą dłonią. Po nieskończenie długiej chwili zdołała się podnieść. Tylko prawa ręka wciąż była nieczuła, jak kawał martwego drewna. Zdarła to, co zostało z naramiennika – poskręcany kawałek bezużytecznej stali. Z kolczuga pod spodem zostały żałosne strzępy. Głęboka rana na ramieniu nie krwawiła. Ciało przybrało dziwny, prawie biały kolor, jakby coś je zamroziło. Elizabeth jęknęła. Wydobyła butelkę z leczniczym eliksirem. Polała ranę i zagryzła wargi w oczekiwaniu na charakterystyczny, piekący ból. Nic. Ramię poróżowiało leciutko, poza tym żadnego efektu. Bogowie, co to miało znaczyć? Sięgnęła do sakwy po cenną fiolkę z eliksirem regeneracji. Trzydzieści czy nawet czterdzieści koron za kilkanaście kropli ciemnozielonego płynu. Do licha, ramię było dla niej warte dużo więcej! Wylała płyn na ranę i wrzasnęła z całych sił, niemal wypluwając płuca w tym obłędnym wrzasku. Ręka płonęła, jakby włożyła ją do hutniczego pieca krasnoludów! Krztusiła się własnym krzykiem, czerpiąc perwersyjną rozkosz z tego bólu, bo oznaczał on, że wreszcie czuła cokolwiek. Wreszcie ból zelżał. Otarła łzy z oczu. Ramię znów wyglądało normalnie, chociaż o wymachiwaniu mieczem nie mogło być mowy. Dopiero teraz rozejrzała się dookoła. Wglądało na to, że jej towarzysze zdołali sobie poradzić z pozostałymi upiorami. Udało się im przeżyć. Całej czwórce. Plama spalenizny i charakterystyczny, ostry zapach świadczyły, że Riannon znalazła wreszcie butelkę nafty i zdołała się nią posłużyć. Tanja rozcierała zdrętwiałą dłoń. Prawdopodobnie oberwała falą grobowego zimna, kiedy wykańczała ostatniego przeciwnika. Elizabeth gwizdnęła na Stokrotkę. Ogier podbiegł do niej posłusznie, ale drżał na całym ciele. Długie, płytkie cięcie znaczyło koński bark. Zużyła resztkę eliksiru. Dłuższą chwilę głaskała aksamitne chrapy, usiłując uspokoić zwierzę. Poranieni i chwiejący się na nogach, postanowili zawrócić. Okazało się, że dwa konie nie wytrzymały rozsiewanej przez upiory grozy i uciekły w step. Ruszyli więc powoli, niepewni, czy idą w dobrym kierunku. Pół mili dalej natrafili na resztki oddziału Caylsena. Dokładniej mówiąc, na kilka trupów i jednego ocalałego człowieka, którego ciało znaczyły liczne drobne rany, a skóra miała niezdrowy, biały odcień. Człowiek bełkotał cos niezrozumiale, tocząc wokół wzrokiem pełnym przerażenia. Spieniona ślina ciekła z jego ust, upodabniając go do wściekłego psa. Nie wiadomo, czy Riannon wciąż była w szoku po starciu z upiorami, czy też kierowało nią współczucie, dość, że zanim ktokolwiek zdołał zareagować, rzuciła się na mężczyznę, chcąc go dobić. Nie do wiary, przeszkodziła jej w tym... modliszka! Wyskoczyła z mgły, przewróciła Riannon na plecy, złapała ja za gardło. - Zdrajca! – wrzasnęła – Elfi ród wyginie przez ciebie. Swoje dzieci też tak dobijesz? Modliszka była wybitnie elfiego pochodzenia. Nie miała hełmu i zwiadowcy widzieli wyraźnie ostro zakończone uszy i zmasakrowaną twarz niegdyś ślicznej elfki. Czyżby w świadomości stwora pozostały wspomnienia poprzedniej egzystencji? Wszak życie było dla elfów rzeczą świętą... Dziwna rzecz, w przeciwieństwie do napotkanych dotąd modliszek, ta nie była czarna, lecz jasnoszara. - Zabij swoją duszę, a będziesz wyglądać, jak ja. – dodała zagadkowo, potrząsając zwiadowczynią – Ten człowiek przeżyje! – syknęła jeszcze. Nagle wypuściła Riannon i znikła wśród mgły, jakby jej nigdy nie było. Oszołomiona elfka podniosła się z ziemi i, starając się nie patrzeć w stronę towarzyszy, zabrała się za opatrywanie nieszczęśnika. Chciała dobrze... Ten człowiek wydawał się tak potwornie cierpieć! Czuła się teraz wyjątkowo podle, widząc jego pełne wyrzutu spojrzenie. Pod wpływem eliksirów twarz rannego odzyskała normalny kolor. Rzeczywiście, wyglądało na to, że przeżyje. Cokolwiek kierowało modliszką, miała rację. Ruszyli dalej. W oddali zobaczyli las i już wiedzieli, że idą w dobrą stronę. Odnalezienie wojsk imperialnych było dla wyczerpanych zwiadowców szczytem szczęścia. Do wieczora odnalazła się mniej niż połowa zwiadowców. Większość była poraniona i przerażona. Pozostałych nigdy nie odnaleziono. Okazało się, że zwarta ściana mgły tworzy okrąg po trudnej do określenia wielkości. Karlssona uznał, że przedzieranie się przez opar byłoby zbyt ryzykowne, zresztą zajęłoby prawdopodobnie mnóstwo czasu, jako że nie było wiadomo, jakie jeszcze okropieństwa ukrywają się w mlecznym kłębowisku. Oddziały ominęły anomalię szerokim łukiem, jak się okazało słusznie, bo do Yeskov dotarły szybko i bez dalszych problemów. X. D awno już Yeskov nie przeżyło podobnego najazdu! W ciągu jednego popołudnia obok miasta wyrósł las namiotów. Wojska imperialne wzbudziły wielkie zainteresowanie mieszkańców. Ku radości mieszczan, niespokojnych o swój dobytek, na odpoczynek przeznaczono tylko dwa dni, potem wojaków czekała jazda na północ, do Stalowego Grodu. Zwiadowcy musieli, rzecz jasna, odreagować spotkanie z upiorami. Kiedy tylko pozwolono się im oddalić, popędzili do najbliższej karczmy i zamówili wszystko, co nadawało się do picia i miało w sobie alkohol. Nie mieli zamiaru nocować pod namiotami. - 37 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zima zbliżała się wielkimi krokami i noce stawały się coraz zimniejsze. O wiele przyjemniej było wynająć pokój w gospodzie. Z dala od wiecznie wkurzonego Steinera. Jedli i pili, słuchając przy okazji okolicznych plotek. Prócz zwykłych opowieści o przemieszczających się w okolicy wojskach usłyszeli jakieś mętne wieści o potworach, których opis jak ulał pasował do modliszek. Plotkowano o wyznawcach Chaosu z tarczami ozdobionymi znakiem gwiazdy. O nowych kochankach carycy. O tajemniczej Kompanii Talabheimskiej, która zyskiwała coraz większe wpływy w Kislevie. Mówiono też o procesjach szaleńców na wschodnich bagnach i o leżącym nieopodal miasta przytułku dla wariatów, prowadzonym przez kapłanki Shally’i. Zwiadowcy wpuszczali te wieści jednym uchem, wypuszczali drugim, zbyt zajęci posiłkiem. Randal zaczął się domagać nierządnej dziewki. Długi post i przerażające spotkanie z uporami obudziły w nim dziką żądzę. Mówił o chędożeniu tak, jak umierający z głodu człowiek mówiłby o czterodaniowym obiedzie. Okazało się, że karczmarz zna lekarstwo na jego dolegliwość. Skierował Randala do niepozornego człeka o kaprawych oczkach i wkrótce złodziej, biedniejszy o całe dwadzieścia koron, zniknął na piętrze w towarzystwie cycatej, rudowłosej gamratki. Kobiety tymczasem zażądały balii z gorącą wodą i wkrótce rozkoszowały się kąpielą. Korzystając z chwili prywatności w balii, Elizabeth opowiedziała Tanji i Riannon o sobie i Err’avandrelu. - Chciałam, żebyście poznały tę historię z moich ust, a nie z ust Adriana. Nie potrafię rozgryźć jego zamiarów i boję się, że mógłby spróbować nas szczuć przeciwko sobie. – zakończyła. Pokiwały głowami i nie pytały o nic więcej. Nie musiały. W końcu któż lepiej zrozumie kobietę niż druga kobieta? Nagle drzwi otwarły się z hukiem. Do pokoju wpadł Randal, blady i wstrząśnięty. - Ej, słuchajcie! - Wynoś się stąd! – krzyknęły chórem, zasłaniając piersi. Ale Randalowi nie piersi były w głowie. - Słuchajcie, wychodzę od tej panienki, a tu na schodach jak coś za mną nie syknie! Myślałem, że to Adrian, rozglądam się i nikogo nie widzę! Kurwa, wiecie co to coś powiedziało? Powiedziało, że umrę o pierwszej! I jeszcze coś, że Iona przestanie bić, nie wiem, o co chodzi, ale ja mam umrzeć, kurwa, co jest? Z trudem wyprosiły go za drzwi, żeby się ubrać. Były święcie przekonane, że się upił. Jednak kiedy chwilę później, siedząc nad kubkiem spirytusu, powtórzył im jeszcze raz całą historię, zaniepokoiły się. Coś było nie tak. Złodziej nie był pijany, wręcz przeciwnie, był trzeźwy jak świnia. I śmiertelnie przerażony. - Co to znaczy, że Iona przestanie bić? – zastanawiała się Elizabeth. - Że umrze. Nie zapominaj, że Iona jest czasem. - Ale co to znaczy? Co z tego wynika? - Nie wiem! – Riannon zniecierpliwiła się – Skąd mam wiedzieć? - Ej, lepiej pomyślcie, jak mi uratować dupę. - To proste, musimy znaleźć jakieś bezpieczne miej... W tym momencie rozmowa została przerwana w dość gwałtowny sposób, bo do karczmy wpadła rozczochrana dziewczyna w podartej, czerwonej sukni. Widząc zbrojnych, rzuciła się w ich kierunku. - Ratujcie mnie, on chce mnie zabić! Pod podartym rękawem sukni Riannon dostrzegła dziwną ranę na ramieniu, przypominającą kształtem oko. Jakieś odległe skojarzenie przeleciało jej przez myśl. Widziała już coś takiego. Oko... Tatuaż w kształcie oka... - Kim jesteś? Kto cię chce zabić? – zapytała ostrym tonem – I co masz na ramieniu? Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. - Jestem Sara. Nie jestem nikim ważnym. Ja tylko... Myślałam, że to będzie coś nowego, ciekawe doświadczenie. – mówiła chaotycznie, jakby chciała wyrzucić z siebie wszystko na raz. - Nudziłam się. I wtedy spotkałam ICH. Byłam młoda, głupia, nie wiedziałam, co to naprawdę znaczy! Łzy pociekły jej z oczu. Drżała jak zaszczute zwierzę. - Wplątałam się w kult Chaosu. Ale żałuję tego, chcę się poprawić! Uciekłam, a teraz mnie ścigają! Ratujcie, błagam! Riannon przypomniała sobie wreszcie. Złote Oko. Tzeentch. Dziewczyna uciekała przed kultystami Tzeentcha. Jeśli tak, rzeczywiście potrzebowała pomocy! Tymczasem Sara mówiła dalej. - Powiedziano mi, że w tej gospodzie znajdę jakiegoś Garreta, który wskaże mi bezpieczne miejsce. - Garreta? – zdziwili się – Nie ma go tutaj. - Znacie go? – głos Sary był pełen nadziei. - Jeśli mówimy o tym samym Garrecie... - Wysoki, dość szczupły, kilka blizn, przydługie jasne włosy... Kiwali głowami. Jak na razie wszystko się zgadzało. - Miał mi pomóc. Jest jakimś templariuszem. Zwiadowcy spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem. - Chyba jednak chodzi o innego Garreta. Wizja złodzieja w roli templariusza rozbawiła ich do łez. Jednak szybko spoważnieli. To nie była pora na żarty. W każdej chwili mogli się spodziewać ataku. Wyciągnęli broń i stanęli w kacie karczmy tak, by mieć oko na drzwi... Oraz bezpieczną ścianę za plecami. Prześladowca nie kazał na siebie długo czekać. W ślad za dziewczyną do gospody wpadł tłusty, spocony typ z siekierą w ręku. Niedoszła ofiara skuliła się za plecami zwiadowców. Typ rzucił się w ich kierunku, ale zatrzymał się na szczęk dobywanych mieczy. Jego twarz zaczęła się zmieniać, jakby tracąc kształt... Ciało spuchło, rozciągnęło się. Na oczach przerażonych zwiadowców grubas zamienił się w „płaszczkę” i wyleciał z gospody. - 38 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Cholera. Kolejny z pieszczoszków Belwitza – mruknął ktoś. – Co teraz? - Właśnie miałam powiedzieć, że musimy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce – powiedziała Tanja. Ze względu na Randala i na nią – wskazała na rozczochraną dziewczynę. - Co proponujesz? Jedyne miejsce, które można tu nazwać bezpiecznym w TYM sensie to chyba szpital kapłanek Shally’i. - To właśnie miałam na myśli. Musimy się tam dostać. - No to mam tylko nadzieję, że ta „płaszczka” nie czeka na nas na dachu gospody... Na zewnątrz zapadł już zmierzch. Ciemność zapadła zadziwiająco wcześnie, zresztą może po prostu stracili poczucie czasu? „Płaszczki” nie było nigdzie widać. Zbici w ciasną gromadkę, osłaniając Sarę, przebiegali opustoszałe ulice. Dotarli wreszcie do bram miasta i zdołali przekonać strażnika, że musi im otworzyć furtkę. Powiedzieli, że prowadzą niebezpieczną wariatkę do przytułku. Strażnik najwyraźniej obawiał się szaleńców, bo otworzył dość szybko. Wybiegli w mrok. Zostawili za plecami miasto. Szpital powinien być niedaleko. Biegli, ale przytułku wciąż nie było widać. Sara szarpnęła się nagle, przewracając oczyma jakby naprawdę straciła rozum. - Klatka! Klatka! – krzyknęła bez sensu. Powinni byli skojarzyć to z „płaszczką”, ale w tej chwili nie potrafili jasno myśleć. Uznali, że zgubili drogę. Postanowili szukać przewodnika, ale okna tych nielicznych domów, które wzniesiono poza murami miasta, były puste i ciemne, jakby mieszkańcy opuścili swoje domu dawno temu. Jedyne światło w okolicy wylewało się z okien niezbyt czystej karczmy. Tanja weszła do środka. Długi, lepki od brudu stół zajmowała banda jakichś ponurych typów, zajętych piciem paskudnie wyglądającej cieczy. Na widok kobiety zamilkli na chwilę, po czym zaczęli wygłaszać niewybredne uwagi pod jej adresem. Tanja zignorowała ich i podeszła do karczmarza, wielkiego mężczyzny o urodzie knura. - Przepraszam, dobry człowieku, czy mógłbyś mi powiedzieć, jak trafić do domu wariatów? Jej pytanie wywołało gromki wybuch śmiechu przy stole. Karczmarz nie odpowiedział. Wpatrywał się w najemniczkę rybim wzrokiem. Jego nalana twarz zaczęła stopniowo tracić kształt. Na oczach przerażonej Tanji mężczyzna rozpływał się, topniał niczym świeca. Wrzasnęła wniebogłosy i rzuciła się do wyjścia, przedzierając się między pijakami, którzy nagle wstali od stołu. Wypadła na zewnątrz i zatrzasnęła za sobą drzwi. Widząc przed sobą zdumione twarze towarzyszy poczuła się nagle bardzo głupio. Potarła ręką czoło. Czyżby miała przywidzenia? Przecież to niemożliwe, żeby karczmarz rozpłynął się jak wosk! Z karczmy dobiegały zupełnie normalne odgłosy. Rozmowy, urywki piosenek, prostacki rechot. Zebrała się w sobie i desperacko podjęła jeszcze jedna próbę. Otwarła drzwi karczmy i... zamarła w progu. Światło w oknie nagle zgasło. Zamilkły śmiechy. Przed nią nie było jasno oświetlonego pomieszczenia, którego się spodziewała. Zobaczyła długi, mroczny tunel, prowadzący w nicość. Przełknęła ślinę. - Czy widzicie to co ja? – wycharczała. Zwiadowcy wyjrzeli zza jej pleców. Poczuła wielką ulgę, kiedy usłyszała ich pełne zdumienia okrzyki. Jednak nie oszalała! Widzieli to samo co ona! - Jassssna dupa. – szepnął Randal i zamknął drzwi. Okno znów rozświetliło się blaskiem. Śmiechy i głosy wróciły. - Co jest? – krzyknął Randal i naparł na okno. Zmurszałe drewno nie wytrzymało nacisku. Posypało się szkło. Goście przeklętej karczmy zerwali się na równe nogi i z okrzykiem „Łapać ich!” wypadli na zewnątrz. Zwiadowcy chwycili Sarę za ręce i rzucili się do ucieczki, przerażeni tak, jakby goniło ich stado Mabrothraxów. Pędzili na oślep przed siebie, aż zgubili pogoń. Zupełnie zagubieni biegli, aż nagle Riannon wpadła na niewidzialną przeszkodę, odbiła się od niej i klapnęła na ziemię. Przed nimi wznosiła się niewidzialna ściana. - Jesteśmy w pułapce! – krzyknęła elfka. – Pamiętacie jaskinię z grzybkami? Nagle przypomnieli sobie coś, co zupełnie wyleciało im z pamięci. Kiedy uciekali w kierunku gór, spaliwszy pola wokół zamku Belden, natrafili na jaskinię pełną halucynogennych grzybów i biwakującą przed nią grupę dziwnie zachowujących się elfów. Tam dopadł ich jeden ze stworów Belwitza, zamknął w niewidzialnej klatce i dręczył ich umysły potwornymi koszmarami... A przecież wtedy ukryli się w jaskini. To, czego doznali, było tylko odpryskiem ataku na elfy! - O słodka Myrmidio, „płaszczka”! – jęknęła Elizabeth. Po drugiej stronie bariery pojawił się nagle Cień. Gwałtownie gestykulował, najwyraźniej wzburzony. Coś krzyczał. Niestety, przegroda skutecznie tłumiła jego słowa. Jedyne, co mogli zrobić, to ruszyć wzdłuż bariery we wskazanym przez niego kierunku. Zobaczyli wreszcie wielki biały budynek, który nie mógł być niczym innym, jak szpitalem. Przyspieszyli. Nagle Nachtjaeger schwycił się za głowę i wskazał na niebo. Wysoko nad głowami zwiadowców wisiał wielki, czarny kształt. Ruszyli biegiem. Kształt zapikował i nagle zawisł tuż przed nimi. Każde z nich ujrzało coś, czego obawiało się najbardziej. Swój największy osobisty horror. Nie bez kozery prawdziwa nazwa płaszczki brzmiała „Nachtmahre” – „Nocny Koszmar”... Być może przerażenie wypaliłoby ich umysły do cna, ale Cień w porę wkroczył do akcji. Widać udało mu się jakimś cudem wspiąć na barierę, bo skoczył z góry na agresora. „Płaszczka” runęła na ziemię. Uwolnieni spod jej mocy popędzili co sił w nogach do zbawczych drzwi przytułku. - 39 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- XI. K apłanki Shally’i być może nie czuły zbyt wielkiej sympatii do czworga zbrojnych wdzierających się do szpitala w środku nocy, ale były wierne swemu powołaniu. Kiedy zwiadowcy poprosili o schronienie i opiekę dla Sary, natychmiast zajęły się dziewczyną. Zaoferowały też nocleg swym niezwykłym gościom. Jakież było zdumienie awanturników, kiedy ujrzeli innego z gości przytułku! Samotna postać grzejąca się przy kominku w wielkiej sali okazała się być Garretem! Odnalezienie Garreta w Yeskov wydawał się wręcz cudem. Okazało się, że ozdrowiał zaraz po wyjeździe wojsk z Fortu Zabakov i już dwa dni później co koń wyskoczy popędził do punktu zbornego. Rzeczony koń wyglądał rzeczywiście na zdolnego do wielkich wyczynów, ale z całą pewnością Garreta nie byłoby stać na tak wspaniałe zwierzę. Złodziej jednak twierdził z uporem, że kupił wierzchowca. No cóż, nie było sensu dociekać prawdy, ważne, że do nich dołączył. W dodatku przed wyjazdem złożył przyjacielska wizytę u krasnoludzkich saperów, przywlókł całe mnóstwo dziwnych substancji i na dwa dni zamienił wieżę w laboratorium. Zadowolony z wyniku prac, wyładował swój podróżny worek rozmaitymi „wybuchowymi niespodziankami”. Przechwalał się teraz, że żadna modliszka mu nie straszna. Ledwie zdążyli się przywitać, zażądał zwrotu zegarka i płaszcza. Domagał się ich gwałtownie, nazywając Riannon wstrętną złodziejką co, zważywszy na jego profesję, brzmiało dość zabawnie. Niezwykli goście wzbudzili ciekawość kapłanek. Sama przeorysza pofatygowała się do sali kominkowej, chcąc z nimi porozmawiać. Okazała się być niezwykle mądrą i dociekliwą niewiastą. Sami nie wiedząc kiedy, opowiedzieli jej wszystkie swoje przygody, przemilczając tylko kwestię Adriana. Ku ich wielkiemu zdumieniu leciwa kapłanka doskonale orientowała się w sprawach Iony! Istnieje Biała Iona, istnieje jej przeciwieństwo, Iona Czarna. Między nimi jest też Szara. Tworzą krąg, pętlę, która zamyka się wokół każdego Ionity. Każdy z nich przechodzi przez kolejne fazy. Biel, szarość, czerń. I tak w kółko... Ci, którzy byli czarni, staną się w końcu najdoskonalszymi templariuszami. Fazy i przemiany. Słowa kapłanki wyjaśniały zagadkę modliszki, która powstrzymała Riannon przed dobiciem rannego. Najwyraźniej była już po przemianie. „Najdoskonalszy templariusz”? Elizabeth usiłowała to jakoś poukładać. - To znaczy, że Belwitz i Maladis też staną się w końcu „biali”? - Tak. Zaczną wtedy naprawiać zło, które wyrządzili. - Czyli nie powinniśmy nic robić, tylko zaczekać, aż im się odmieni? Kapłanka wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Dostrzeż plan, poznaj wzór, a Chaos okaże się zaprzeczać sam sobie. – stwierdziła tajemniczo - W każdym razie gdyby któryś z nich został zabity teraz, odrodziłby się jako „czarny”. - Ten cykl się cały czas powtarza? - Tak. Ale długość trwania poszczególnych faz zależy od wpływów z zewnątrz... Tanja zaczęła coś mówić o jakiejś Księżnej, Riannon wspomniała o czasie, koszmarach, zegarach i burzy spaczeniowej, kapłanka bredziła o jakimś „zadaniu Iony”... Schwarzenschwert miała dość słuchania. Połowa z tego brzmiała jak bredzenie szaleńców. Chaos niejedno ma imię... Wyszła na werandę. Musiała przemyśleć parę rzeczy. Rozsiadła się wygodnie na bujanym fotelu i zaczęła rozważać słowa przeoryszy o białych, szarych i czarnych fazach Iony. Jeśli Belwitz czy Maladis mogli je przechodzić... Jeśli prawdą było to, że przechodził je każdy Ionita i skoro każdy, kto odwiedził Ionę, stawał się Ionitą, to dotyczyłoby to również Riannon i Garreta. I jeszcze kogoś... - Tss... No popatrz... Uratowałem wam życie. – usłyszała nagle gdzieś z boku. Spodziewała się tego. Prawdę mówiąc, właśnie dlatego wyszła na werandę. Słuchając przeoryszy uświadomiła sobie, że od pewnego czasu Adrian coraz rzadziej syczał, przestał dokuczać i prowokować. Ach, i przestał ją obdarowywać różami. Zastanawiała się, czy to TEŻ miało jakieś ukryte znaczenie, czy po prostu mu się znudziło. Miała nadzieję, że to drugie. Tak czy siak, zachowywał się coraz bardziej po ludzku. Czyżby się zmieniał? Może źle go osądzała? Musiała to sprawdzić. - Ta płaszczka... – wzdrygnęła się, wspominając zesłana przez stwora wizję Err’avandrela. - Chciałam ci podziękować. Mogę ci się jakoś odwdzięczyć? - Mogłabyś. – odpowiedział natychmiast. - Czego byś chciał? – zapytała niemal życzliwie, mając nadzieję, że będzie to coś zupełnie niewinnego. - Daj mi... Riannon. Poczuła gorzkie rozczarowanie. I wstręt. Zmieniał się, akurat! Jaką nową intrygę knuł ten podstępny stwór? - Zwariowałeś? Dać ci? Jak Adriana? - Nie, nie! Nic złego jej nie zrobię! Nie stanie się jej żadna krzywda, naprawdę! – zapewniał żarliwie. - Więc o co ci chodzi? – była zaintrygowana. Dziwna rzecz, akurat to zapewnienie brzmiało szczerze... - Ona jest płodna, wiesz? Potrzebuję jej, żeby urodziła dziecko. - Twoje? - wykrztusiła zaszokowana templariuszka. - Nie. Modliszki. Jest potrzebne. Postukała się w czoło, ze zgrozą wyobrażając sobie Riannon w uścisku modliszki. - Zwariowałeś. Kompletnie zwariowałeś. - Przekonam cię. Zobaczysz. – widać było, że bardzo mu na tym zależy. - Wątpię. - Powiem ci coś, co cię ucieszy. Adrian nie zginął. Wypuściłem go. - 40 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nie wierzyła mu. - Tym chcesz mnie przekonać? Nie żartuj. A Riannon nie jest moją własnością. Nawet gdybym ci wierzyła, to jak niby sobie wyobrażasz, że ci ją dam? - Kiedy to się będzie miało stać, odwrócisz wzrok i nie będziesz przeszkadzać. - Zapomnij. – skrzywiła się z niesmakiem. Syknął gniewnie, nie mogąc widać już dłużej ścierpieć jej oporu. Jego dłonie zacisnęły się gwałtownie. Przysunął twarz do jej twarzy, oddalony ledwie o włos, wbijając w nią płonący wzrok. - Zgodzisz się – powiedział z naciskiem. Była pewna, że tak to się skończy. Co teraz, jakiś mały szantaż? A może tylko groźby? - Radzę ci, namyśl się. Namyśl się... do jutra! – szepnął Nachtjaeger i pomknął gdzieś w mrok. Poczuła nagle, że na tej werandzie jest cholernie zimno i nieprzyjemnie... Wróciła do środka. Trwała tu gorączkowa narada. Dyskutowano, czy lepiej zamknąć się w pokojach, czy zostać tutaj, przy ogniu. Zastanawiano się nad zabarykadowaniem drzwi. Randal krążył po sali, co chwile spoglądając na zegar. Dochodziła pierwsza! Wreszcie wepchnęli złodzieja pod stół i ustawili się dookoła z mieczami w dłoniach. W absolutnej ciszy rozległo się jedno, jedyne uderzenie zegara... Coś czarnego śmignęło pomiędzy nimi. Usłyszeli głuchy odgłos uderzenia! Krzyknęli jednym głosem, przekonani, że ich towarzysz jest już trupem. Zobaczyli cień, który wbił swoje ostrza w stół z taka pasją, że przebił na wylot solidne, dwucalowe deski. Wił się i syczał, jakby walczył sam ze sobą. Blady jak ściana Randal wlepiał w niego oczy pełne zdumienia. - Mieliśśśście szszszczęśśście, że to mnie wysłano – syknął Adrian – Aaaaach, mieliśśście wielkie szczęśście! Zaczęli coś wykrzykiwać bez ładu i składu, wszyscy na raz, zagłuszając się nawzajem. Tylko Randal naprawdę zwrócił uwagę na słowa Cienia. - Kto cię wysłał? Komu służysz? Nocny Łowca odburknął coś niezrozumiale, zasyczał, wyrwał ostrza ze stołu i skoczył w kierunku okna. Zanim zdążyli się opamiętać, umknął. Tymczasem do sali wpadło kilka kapłanek, wśród nich przeorysza. - Co tu się stało? Kto tu był? Wyczułam dwie istoty! Podczas gdy inni usiłowali jakoś wykręcić się sianem i uspokoić rozsierdzoną kapłankę, Elizabeth rzuciła okiem w kierunku okna, wypatrując Adriana. Do licha, nie spodziewała się tego po nim! Gdyby chciał, mógłby zamordować Randala tak, że nie zorientowaliby się nigdy w życiu, czyje to było dzieło. Co nim kierowało? Nagle wypatrzyła coś, co sprawiło, że skamieniała ze zdumienia. Ukryty w gęstej plamie mroku pod drzewami, Cień rozmawiał z „płaszczką”, zupełnie jakby jej coś tłumaczył albo się usprawiedliwiał. Rozkładał ręce w geście bezradności, pukał się w czoło, gestykulował. Templariuszka szturchnęła Tanję. Ta otwarła szeroko oczy. Spojrzały po sobie. Kiedy znów wyjrzały przez okno, na zewnątrz nie było już nikogo. B ladym świtem wrócili do obozu, pokręcili się chwilę między namiotami, natknęli się na strasznie wkurzonego Steinera i zostali przez niego zagnani na odprawę. Okazało się, że mieli przed sobą wolny tydzień. Wolny tylko w teorii, bo w ciągu tych siedmiu dni mieli się stawić w Stalowym Grodzie, który wcale nie był za blisko od Yeskov. Steiner szalał. Okazało się, że sytuacja zaczęła się komplikować. Caryca przebąkiwała coś o wyrzuceniu panoszących się po kraju wojsk imperialnych. Szerzyły się jakiś dziwaczne plotki, zbyt niejasne, by je powtarzać, ale wystarczająco paskudne, by zagęścić atmosferę. Z pewnością były dziełem Schroedera, szefa Kompanii Talabheimskiej. Zwiadowcy pozbierali swoje rzeczy i przenieśli się do karczmy, postanawiając odpocząć po pełnej wrażeń wycieczce do szpitala i spędzić jeszcze jedną noc w przyzwoitych warunkach. Z dala od Steinera. Przez cały dzień templariuszka zastanawiała się nad propozycją Cienia. Nie nad tym, czy ją przyjąć, ale nad tym, jak przeżyć powiedzenie „nie”. Nie da się ukryć, bała się reakcji Adriana. Aż nazbyt dobrze pamiętała ich pierwsze spotkanie, a to, że od pewnego czasu im pomagał, wcale nie napełniało jej jakimś szczególnym zaufaniem. Zapadł zmierzch. Zwiadowcy zjedli kolację i wypili morze piwa. Elizabeth, zapominając o Adrianie, beztrosko ruszyła do wygódki. Wygódka stała na podwórzu karczmy. Wojowniczka nie zdążyła jeszcze zamknąć za sobą drzwi, kiedy coś wślizgnęło się do środka. - No i co? Zgadzasz się? – Cień pojawił się jak zwykle niespodziewanie. Usiadła z wrażenia. Żołądek podjechał jej do gardła. Spodziewała się najgorszego z jego strony. - Nic z tego. Nie! – odpowiedziała desperacko. - Nie?! Oczy Adriana błysnęły. Przysunął się do niej gwałtownie. Cofnęła się, czując paraliżujące dotknięcie strachu. Stanęła jej przed oczami chwila, kiedy na samym początku znajomości wpakował jej dwie stopy lodowatej stali w brzuch. Przełknęła ślinę. - Nie mogę ci udzielić zgody na coś takiego. - Nie?! - Zrozum, do cholery, nie mam prawa rozporządzać jej życiem! – rozpaczliwie krzyknęła mu prosto w nos. – Nie mam takiego moralnego prawa! Dłuższą chwilę wpatrywał się w jej oczy bez jednego mrugnięcia. - Moralnego prawa... – powtórzył. - 41 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------W momencie kiedy poczuła, że jeszcze trochę, a zsika się ze strachu, Nachtjaeger nagle przechylił głowę i powiedział: - Dobra. I zniknął. Pospiesznie załatwiła, co miała załatwić i na lekko trzęsących się nogach wróciła do karczmy. - Riannon! Muszę z tobą natychmiast porozmawiać! Ku jej wielkiemu zdumieniu elfka przyjęła opowieść zadziwiająco spokojnie. Zupełnie jakby od dawna spodziewała się czegoś podobnego. Wspomniała coś o wizji w jaskini z grzybkami. Zresztą, po ostatnich przeżyciach pewnie nie zdziwiłaby się nawet gdyby ktoś jej powiedział, że Imperium wyparowało... W ybrali się na rekonesans, zwiedzając co bogatsze dzielnice miasta. Teraz mieli czas na podziwianie zabytków. Ale przecież nie o to chodziło... lub może właśnie o to - kto wie, jak by to nazwał przydrożny filozof. Riannon zastanawiała się nad słowami Elizabeth. Tam, daleko na tyłach wroga, kiedy płaszczka męczyła ich koszmarami, miała wizję upadku elfiego rodu. I jeszcze coś... Miała wydać na śmierć jedno ze swoich dzieci. To był jeden wielki absurd, bo nie zamierzała mieć dzieci, nie teraz. W tym bałaganie? Po co? A jednak... Uczepiła się bardziej pozytywnych myśli wreszcie mogła przestać martwić się o Garreta. Teraz musiała tylko jakoś odreagować ostatnie wydarzenia, obrazy, słowa, niewypowiedziane przypuszczenia... Czekali na zachód słońca. Już wiedzieli gdzie się udadzą. Dom był bogaty. Tak jak się spodziewali. Gdyby czyjeś oczy mogły przeniknąć mrok, nie dostrzegłyby niczego. Wślizgnęli się do środka bez żadnych problemów - jak za starych, dobrych czasów. Wpakowali się do salonu, a później zajęli się pakowaniem salonu do torby. Gdyby ktoś jednak potrafił przeniknąć coś, czego nie ma, z pewnością zobaczyłby dwa gigantyczne uśmiechy na ich twarzach i błysk złota odbijający się w oczach. Sielanka jednak nie mogła trwać wiecznie. Uniwersalne prawo działające w tym świecie, a przynajmniej w tym mieście, w tym domu... Riannon wylądowała w kącie pokoju, z Cieniem wbijającym jej pazury w szyję, posykującym i wlepiającym w nią swoje błękitne ślepia. W oczach elfki odbijało się zdziwienie, zmieszane z rozczarowaniem i nieopisanym żalem, że przerwano jej myszkowanie po domu. To, co jej powiedział, odebrało jej chęć czyszczenia spiżarni, która jednak nie została zaniedbana przez Garreta. Wyślizgnęli się z domu równie niepostrzeżenie jak się tam dostali. Tylko już nie tak podekscytowani. - Riannon, co jest? - Cień złożył mi niedwuznaczna propozycje... rzuciła z westchnieniem. - Co? - Nie-dwu-zna-czną pro-po-zy-cję. - przesylabowała powoli - Chce mnie niecnie wykorzystać. - Do cze... Co? - Garret wybuchnął śmiechem - I nie zgodziłaś się? Riannon obrzuciła go groźnym spojrzeniem, wywołując tylko kolejną falę śmiechu. Dźgnęła go łokciem, co również nie dało specjalnych rezultatów. - Mielibyśmy takiego małego cienia. Nauczyłabyś go fachu i okradlibyśmy całe Imperium. Ba! Cały Kislev... Stary Świat.. Nowy też, jeśli jest tam coś, co możemy sobie przywłaszczyć. - Ehemm... - Riannon tylko westchnęła ciężko. Nie tego się spodziewała. Z drugiej strony to najlepszy znak, że Garretowi powracają stare zwyczaje. Uśmiechnęła się do siebie głupkowato, co zapewne zostało odebrane przez złodzieja jako nagle olśnienie jego słowami. Przepychając się przez ulice, dźgając łokciami i wymieniając skrajnie różne uwagi na temat propozycji Cienia dotarli w końcu do kwatery. N astępnego ranka Randal wrócił bardzo zirytowany z wyprawy do wygódki, mrucząc pod nosem coś o złodziejskim honorze, który nie jest na sprzedaż. Przyznał się potem Elizabeth, że Adrian oferował mu przyniesienie mithrilowej płyty w zamian za Riannon. Złodziej odmówił. Nie zamierzał przykładać ręki do czegoś tak obrzydliwego, jak krzyżowanie elfki z modliszką. Wyruszyli w kierunku Stalowego Grodu. Cień znowu gdzieś się zawieruszył. Wieczorem, jakby nigdy nic, przyszedł do obozu i usiadł obok templariuszki. W tym momencie Elizabeth oświadczyła, że „nie będzie siedzieć z tym ścierwem przy jednym ognisku” i poszła w cholerę. Tanja poszła za nią. Przesiedziały pół nocy, wreszcie znajdując czas na poważną rozmowę. Wyglądało to na początek pięknej „męskiej” przyjaźni. Następnego wieczora obrażony Adrian nie pokazał się na biwaku. Opuścił ich na kolejne dwa dni, nie tłumacząc się ani słowem. Pojawił się dopiero wtedy, gdy wieżyce twierdzy majaczyły już na horyzoncie. - Jakieś siedem mil na zachód obozuje kawaleria. Stalowy Legion. Tysiąc jeźdźców. Na północy widziałem prowizoryczne laboratorium. Na bagnach na wschodzie stoi wielki, kamienny ołtarz. – zameldował lakonicznie, po czym przepadł w zaroślach, doprowadzając podejrzliwą templariuszkę do szału. D otarli wreszcie do twierdzy i zameldowali się u Steinera, wkurzonego jak zwykle. Czekał na posiłki z Praag, zbierając każdy strzęp wiadomości, jaki mógł dotrzeć do tej zapomnianej przez Bogów okolicy. Ponoć coś szykowało się w Kislevie, ale nikt nie potrafił powiedzieć nic konkretnego. Plotkowano o nowym kochanku carycy. Wymieniano między innymi nazwisko von Belwitza a także Schroedera, dyrektora Kompanii Talabheimskiej. Zdaje się, że Katarzyna - 42 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------miała zamiar cofnąć zgodę na przemieszczanie się wojsk imperialnych w głąb jej kraju. Na wieść o wrogiej jeździe natychmiast posłał dwukrotnie liczniejszy oddział na zachód. Na północ podążył Caylsen z tymi kilkoma ludźmi, którzy ocaleli z pogromu we mgle. Grupka dowodzona przez Tanję miała za zadanie znaleźć, zbadać i, w razie potrzeby, zniszczyć tajemniczy ołtarz na bagnach. Dostali wsparcie. Dziesięciu strzelców, najlepszych, jakimi Steiner dysponował, pod dowództwem dziesiętnika Schnitzla. XII. P ozostawiając za plecami zatłoczone miasto szukujące się do spodziewanego niedługo oblężenia, przeprawili się przez wąski most, jedyną nitkę łączącą Stalowy Gród z drugim brzegiem grzmiącej rzeki Linsk. Ruszyli na południowy wchód. Okazało się, ze nie tak łatwo znaleźć ołtarz na bagnach, nawet jeśli ołtarz jest olbrzymi. Okoliczni wieśniacy słyszeli jedynie o ruinach starego opactwa i wielokrotnie dokładnie opisywali drogę do niego, ale żaden nie wiedział nic o ołtarzu. Wreszcie w którejś z leśnych osad poradzono im, aby szukali wskazówek u grupy świątobliwych pustelników mieszkających na samotnym wzniesieniu wśród bagien. Oczywiście, nie dało się tam dojechać konno. Zwiadowcy pozostawili we wsi wierzchowce i dziesiętnika Schnitzla z jego ludźmi. Pieszo ruszyli w głąb bagien. Wieczorem rozbili obóz w lesie. Gdzieś za nimi, w oddali, niosły się głuche odgłosy wystrzałów z obleganej już zapewne twierdzy. Za to jedno byli wdzięczni Kalesonowi – że pozwolił im nie uczestniczyć w bądź co bądź nieciekawej obronie miasta. Z drugiej strony Riannon obawiała się, że znów natkną się na ożywieńców, a tych nie znosiła ponad wszystko. Nie było to jednak jej jedyne zmartwienie, a właściwie tym się nawet nie przejmowała. Raz tylko przemknęło przez myśl wywołując niesmak... Mijał tydzień od spotkania Cienia. Riannon siedziała na stercie skór z rękami za głową i nogami wyciągniętymi przed siebie. Opierała się o drzewo i obserwowała go, jak z kocią gracją poruszał się po obozie obskakując Elizabeth. Templariuszka przestała się boczyć na Adriana, dowiedziawszy się o jego rozmowie z elfką. Skoro przestał knuć za plecami głównej zainteresowanej, nie miała do tego powodu. Znudzona Riannon ignorowała zaczepki Garreta i Randala, którzy dobrali się jak nigdy i wynajdowali coraz to nowe plusy mogące wyniknąć z pożycia z modliszką – od fortuny zbitej na mithrilowej płycie z krasnoludzkich tuneli, po dożywotnią ochronę. Sama już nie wiedziała co o tym myśleć. Czy właściwie miała jakiś wybór? Zawsze mogła zostać zmuszona siłą, a zbyt ceniła swoje życie, żeby później je sobie odebrać na złość modliszkom. Zatrzymała wzrok na Cieniu, wstała i powędrowała w ciemny las, gdzie nie dochodził już blask ogniska rozpalonego w niecce. Wiedziała, że ją widział. I że za chwile pójdzie za nią. Chciała porozmawiać. N ie naczekała się długo. Obchodziła właśnie jakieś większe drzewo wodząc po korze dłonią, kiedy poczuła jego wzrok na plecach. Odwróciła się i oparła niedbale o pień. Chciała, żeby to wyglądało naturalnie, bo w głębi cała się gotowała. To nie był strach, to nie była nawet niepewność, tylko świadomość tego, że nie wie co mu odpowie. Zaczęła mieć wątpliwości i to proste „nie” nie było już tak oczywiste. - Minął tydzień... - Jeszcze nie... - Ależ taaak – syknął. Miał racje, cóż bowiem znaczy te kilka godzin, które zostały? - Ech, niech ci będzie, ale zanim się na cokolwiek zdecyduje, ty odpowiesz mi na kilka pytań. Przekrzywił na bok głowę wpatrując się w elfkę. Czekał. Pozwoliła sobie na lekki uśmiech – tiiaa – to nie on, lecz ona miała go teraz w garści. Pora wyjaśnić wszystkie niedopowiedziane ostrzeżenia, uwagi, przypuszczenia. O co tu chodzi? No i jaki w tym wszystkim jest jej wkład? Dlaczego akurat jej? Wiele się nie dowiedziała. Po tym, jak jej oznajmił, że w jej żyłach płynie krew z rodu Tyriona była tak zaskoczona, że zapomniała zupełnie, co poza tym miała wydusić z Cienia. Ten wspominał jeszcze o niesłusznym oskarżeniu o zdradę, której nie było. I że krzyżówka szlachetnej krwi z rasą modliszek jest jakoby niezbędna dla ocalenia Białej Iony. W przypływie nagłego natchnienia zapytała jeszcze o krąg, który przechodzi każdy Ionita i co niby ma znaczyć określenie „najdoskonalszy templariusz”, ale informacje pokrywały się z tym, co już wiedziała od kapłanki Shally’i. Jeśli Cień powiedział coś jeszcze, nie zapamiętała z tego wiele, bo nagle świat stanął na głowie, a ona, nic nieznaczący wyrzutek, stała się kimś, od kogo zależy los Iony. - Już czasss... – dotarło do niej jakby z daleka. Cień zaprowadził oszołomioną elfkę głębiej w las, gdzie na polanie czekała już ciemna sylwetka. Riannon pomyślała jeszcze patetycznie, że robi to dla ratowania świata, co było oczywista bzdurą, ale pozwalało zagłuszyć wewnętrzny sprzeciw. A później zmęczona.... była już tylko bardzo, bardzo Wróciła do obozu kilka godzin później i od razu wyczuła, że pozostali wiedzą... No cóż, nietrudno było się domyślić. Czuła na sobie palące spojrzenia towarzyszy i zastanawiała się, co też mogą o niej sądzić. Szeroko otwarte oczy Tanji... Błyszczący niezdrowym - 43 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------podnieceniem wzrok dwóch złodziei... Chmurne spojrzenie Elizabeth... Co kryło się za tymi nagle skamieniałymi twarzami? Wstręt? Pogarda? A może współczucie? Zdziwiłaby się, gdyby ktoś jej powiedział, że tak naprawdę byli zbyt zmieszani, zbyt zaskoczeni jej decyzją, by czuć cokolwiek. W zgórze pustelników było właściwie większą kępą, wystającą nieco nad powierzchnię trzęsawiska. Małe, trzcinowe chatki zdawały się wyrastać z ziemi w naturalny sposób, zupełnie jak jakieś dziwaczne rośliny. Pustelnicy, sześciu czy siedmiu starców, siedzieli przed szałasami i rozmyślali nie wiadomo o czym. Tanja podeszła do najbliższej chatki. - Mój dobry człowieku – zaczęła, czując się cokolwiek głupio – Czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie w tej okolicy znajdziemy wielki, kamienny ołtarz? Staruszek nawet nie drgnął. - Świątobliwy pustelniku! – spróbowała jeszcze raz Tanja – Szukamy ołtarza... Pustelnik spojrzał na nią z ukosa. - Ołtarza? – przerwał jej obcesowo – A skąd niby miałbym mieć wieści o jakowychś ołtarzach? Jestem jeno ubogim eremitą, siedzę tu, podle mej pustelni, żywiąc się niczym zwierz jaki nędznymi korzonkami i zatęchła wodą. O biada, biada! Z głodum osłabł, niczego już nie pomnę! Oooo, jakże mi w kiszkach kruczy! - Ten gość nadaje się do szpitala w Yeskov – szepnął Randal – Przebywanie na bagnach szkodzi widać na rozum! Riannon pogrzebała chwilę w swym worze i wyciągnęła wieki słój konfitur. - Wiśnie. Dam ci ten słój, jeżeli nas tam zaprowadzisz. Ręka starca wyciągnęła się łapczywie po smakołyk. - Ach, pomnę teraz, w rzeczy samej, stał ongi ołtarz w onych ostępach! – zaskrzeczał. Riannon schowała konfitury za plecami. - Gdzie? - Nie pomnę, nie pomnę – zajęczał starzec – jam już sterany wiekiem, głód stępił mą pamięć. Dawaj słoik! – wrzasnął nagle, aż wszyscy obecni podskoczyli z zaskoczenia. Elfka podała mu pojemnik. Pustelnik natychmiast zaczął łapczywie pożerać konfitury. - Na Bogów – mruknęła pod nosem Schwarzenschwert – w tym dzikim kraju nawet pustelnicy są przekupni. - Szkoda tylko, że tutejszych urzędników nie da się przekupić konfiturami – odpowiedział Randal. - Dam dwa, tylko pokaż drogę – powiedziała Riannon, która tym czasem wyszperała drugi słoik w głębi wora. - Ooouuum. – wymamrotał starzec ustami pełnymi wiśni – Dwóch zjeść nie jestem zdolen. Zachorzałbym niechybnie. - To się podzielisz z innymi! – wtrącił się jego sąsiad. - Tedy zgoda. Jeno nie zaprowadzę was tam, ale jak dojść powiem. W dół zejdziecie, do owej drogi, co ją nie tak dawno żołnierze przez las przebili. Na południe pójdziecie, mile dwie albo i trzy. Tamoj wzgórze obaczycie po lewej swej stronie. Na owym wzgórzu ołtarz jest. Traficie bez ochyby. Słoik!!! Riannon podała mu drugi słoik. Podziękowali grzecznie, pożegnali pustelników, wrócili po dziesiętnika Schnitzla i ruszyli we wskazanym kierunku. Do wzgórza dotarli po zmroku. Na jego szczycie znaleźli ruiny, resztki ścian, smętne szczątki jakiegoś budynku i oczywiście ołtarz. Elizabeth pierwsza wspięła się na górę i zaczęła zaglądać w każdy zakamarek. Nagle stanęła jak wryta. Po drugiej stronie wzgórza zobaczyła obozowe ogniska, jakieś budynki i majaczące w mroku wysokie konstrukcje. Kilkanaście sylwetek krążących wokół ognisk należało bez wątpienia do najemników ze Stalowego Legionu! Zawróciła natychmiast. Uciszyła ciągnącą z tyłu grupę. - Ołtarz, kurwa twoja cienista mać, powiedziałeś tylko o ołtarzu! – wycedziła pod adresem nieobecnego Cienia. - No ładnie – stwierdził Randal, wyglądając zza krawędzi muru. – Łośki. Sporo ich. Co teraz? - A bo ja wiem? Trzeba by się przyjrzeć bliżej. Jeśli mnie oczy nie mylą, ci chłopcy szykują właśnie machiny oblężnicze. Założę się o moje prawe ucho, że zamierzają przetransportować je pod Stalowy Gród. - Tam przy baraku! – szepnęła Riannon – Modliszka! W tym momencie usłyszeli znajomy syk. Z mroku, jakby nigdy nic, wychynął Cień. Na jego widok Schnitzel cofnął się o pół kroku i sięgnął po pistolet. - Spokojnie, on jest z nami. Schnitzel natychmiast się odprężył, choć na jego twarzy odmalowało się osłupienie. - Ty... – Elizabeth miała wielką ochotę chwycić Adriana za gardło i mocno nim potrząsnąć. – Ale nas wpakowałeś! Zignorował ją. Zaczął kreślić patykiem na piasku mapę okolicy. - Tu jeden obóz, tam dalej drugi, większy. Dużo wojsssska. Budują machiny. – na piasku pojawiło się kilka kwadracików - Mają dwie czy trzy modliszki. Tu jest tartak. Tu baraki dla drwali. – kolejne kwadraty i prostokąty dołączyły do porzednich - „Łośki” śpią tutaj. A w tym baraku kryje się cośśś jeszszszcze. – duża kropka wywiercona końcem patyka oznaczyła miejsce Wy – powiedział w kierunku Garreta i Riannon – już kiedyś widzieliście coś takiego. W dziupli wielkiego drzewa. Riannon zbladła. - Co tam jest? – spytał Randal. - Gorszy rodzaj modliszki – wyszeptał Garret. – Słuchajcie, mam pewien pomysł! Skojarzenie drewnianych konstrukcji u stóp wzgórza z zawartością podróżnego worka wywołało na twarzy złodzieja szeroki, paskudy uśmiech. To była okazja o jakiej marzył od dawna. Wreszcie mógł zająć się tym, co lubił najbardziej. - 44 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Wysadzimy to! – oświadczył. S zybko opracowali plan. Ładunki wybuchowe, ukochana zabawka złodzieja – piromana, miały zostać podłożone w trzech punktach pobliskiego obozu. Garret obiecywał, że wystarczą aż nadto, aby zniszczyć wieże oblężnicze i wszystkie budynki dookoła. Kolejne cztery bomby zamierzali podłożyć w drugim obozie. W umówionej chwili Tanja, szczęśliwa posiadaczka magicznego pierścienia w kształcie salamandry, miała odpalić pierwsze trzy ładunki, rzucając ognistą kulę. Jednocześnie elfka i złodziej mieli użyć strzał zapalających i wysadzić w powietrze drugi obóz. Umówili się, że gdyby coś poszło nie tak, spotkają się w ruinach opactwa. Dziesiętnik Schnitzel obiecał, w razie jakichkolwiek kłopotów, „narobić z chłopcami sporo zamieszania”, by dać sabotażystom czas na ucieczkę. Riannon i Garret wyruszyli we dwójkę, ukryci pod płaszczem niewidzialności. Minęli pierwsze ognisko... Drugie... Wstrzymując oddech obeszli barak i stojącą przed nim modliszkę. Dotarli wreszcie do tartaku. Złodziej umieścił pierwszy ładunek w ciemnym kącie. Poszli dalej, w kierunku wieży oblężniczej. Na razie wszystko szło gładko, aż zbyt gładko. Reszta oddziału obserwowała obóz zza krzaków porastających zbocze wzgórza. Nagle zobaczyli jakieś zamieszanie. Na niebie pojawił się wielki, czarny kształt, który powoli spływał w dół. Z baraków wysypały się „Łośki”. Zwiadowcy ze zdumieniem patrzyli na sterowiec, szykujący się do lądowania na polanie. W Imperium przestano ich używać po kilku zaledwie próbach, z których ostatnia zakończyła się wyjątkowo efektowną katastrofą. Dokładniej mówiąc, wybuchem. Skąd Belwitz wytrzasnął tę machinę? Statek powietrzny dotknął ziemi. W tym momencie modliszka, dotąd spokojnie stojąca przed budynkiem, skoczyła w kierunku najbliższej wieży oblężniczej, spod której wyturlały się dwie sylwetki, jeszcze przed chwilą niewidoczne. Jedna z nich odskoczyła i rozwiała się w powietrzu chwilę potem, ale modliszka zdążyła dopaść drugą. W dodatku jej śladem ruszyło trzech strażników. Niewątpliwie Rianon i Garret wpadli w niezłe tarapaty. Sierżant Terenkowa ruszyła z odsieczą dywersantom. Wpadła na polanę. Schwarzenschwert ruszyła za nią, rozsądnie kryjąc się za linia drzew. Tanja pędziła przez obóz, nie oglądając się na nikogo. W biegu rozwaliła łeb jakiegoś „Łosia”. Cięła w brzuch drugiego. W tym momencie szczęknęły cięciwy kusz. Dwa bełty poszybowały w stronę najemniczki. Pierwszy minął ja o włos, drugi z potworna siła przebił kolczugę i wbił się w brzuch. Dwaj strażnicy ruszyli w jej stronę, ponownie naciągając kusze. Trzeci pognał w kierunku zagrożonej machiny. Widząc padającą na ziemię Terenkową, Elizabeth skoczyła jej na pomoc. Dwie kusze uniosły się jednocześnie. Templariuszka rzuciła się szczupakiem na ziemię i przetoczyła błyskawicznie w bok. Usłyszała dwa głuche stuknięcia, z jakimi bełty uderzyły o zimie tuż za jej plecami. Natychmiast zerwała się na równe nogi. Zaatakowała, zanim strażnicy zdążyli odrzucić bezużyteczne teraz kusze i chwycić za miecze. Jeszcze w przysiadzie wyprowadziła paskudny, ukośny cios z dołu, tnąc przeciwnika po bebechach. Miecz wojowniczki zatoczył płynne półkole. Drugiego strażnika uderzyła z góry, z półobrotu. Za jej plecami rozległa się kanonada. To Schnitzel włączył się do akcji ze swoją dziesiątką. Powoli zstępowali ze wzgórza, niosąc śmierć zdezorientowanym strażnikom. Daleko przed sobą ujrzała Riannon szamoczącą się rozpaczliwie w uścisku modliszki oblepionej płonącą naftą. Giętkie rogi potwora spadały raz za razem na jej twarz. Templariuszka wiedziała, że nie zdąży do niej dobiec. Odrzuciła wpojony przez Zakon wstręt do broni niegodnej rycerza i chwyciła kuszę jednego ze strażników. W końcu zanim trafiła do Zgromadzenia, potrafiła się nią całkiem nieźle posługiwać. Naciągnięcie cięciwy było kwestią chwili. Wycelowała starannie i wpakowała bełt w potwora. Modliszka zaskrzeczała, zerwała się, porzucając zmaltretowana ofiarę i popędziła w stronę templariuszki. Schwarzenschwert w ostatniej chwili zdążyła wpakować w bebechy paskudztwa jeszcze jeden bełt. Modliszka znieruchomiała na moment. To wystarczyło. Cios czarnego miecza pozbawił ją głowy. Wojowniczka poczuła przeszywająca ja falę ogromnej radości. Rozwaliła modliszkę! Sama! Bez niczyjej pomocy! Otrząsnęła się błyskawicznie. Rzeczywiście, świetny moment na popadanie w samozachwyt... D „ obry Szturmowiec ma zawsze przy sobie co najmniej cztery nabite pistolety, w tym jeden ze szrapnelami...”- Schnitzel przypomniał sobie słowa generała artylerii Gerharda van Koppera z Nuln. Jego oddział miał akurat tyle. Było ich razem dziesięciu, zatem w jednej minucie byli w stanie oddać pięć strzałów, chłodno kalkulując wychodziło to na około czterdziestu rannych/zabitych na minutę plus maksymalnie dwudziestu w każdą następną. Zawsze był dobry z matematyki... - Erste Salve, FEUER! - krzyknął dekurio Schnitzel. Prawie równomierny huk dziesięciu pistoletów rozniósł się po okolicy. Stali na wzgórzu, a światła obozu czyniły z „łośków” istne kaczki na polu biwakowym. Wedle procedury każdy strzelec dobierał sobie jeden cel od lewej do prawej - dzięki temu byli w stanie wyłączyć z akcji jak największą ilość przeciwników. Ośmiu przeciwników padło na ziemię. Dziesiętnik zauważył kątem oka jednego z trafionych, którego wnętrzności i kawałek kregosłupa wystrzeliły w - 45 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------krwawej fontannie z pleców, a impet uderzenia zwalił z nóg. Uwielbiał procedurę! „To jest najlepsza broń pod słońcem. Traktuj ją dobrze, a ci się odwdzięczy. Pamiętaj celujesz w brzuch, odpada głowa...”pobrzmiewało mu w głowie wspomnienie z dobrych, dawnych czasów w akademii artylerii. - Wychodzimy dwa kroki spomiędzy drzew! Ściągamy uwagę na siebie, żeby nasza banda popieprzonych obdartusów zdołała uciec! Naprzód marsz! Żołnierze, trzymając w jednej dłoni nadal jeden nabity pistolet, a zza pasa wyciągając ten załadowany odłamkami, zaczęli powoli schodzić ze wzgórza. Schnitzel usłyszał odgłos spuszczanej cięciwy za sobą i nad ich głowami przeleciała strzała i wbiła się komuś w plecy. Jeden z pozostałych zwiadowców też nie próżnował. Dobre i to, ale brak efektu psychologicznego... - mruknął do siebie, po czym dał następny rozkaz do strzału. Druga salwa była mniej zadowalająca, jako że każdy na polu przeraźliwie szukał jakiejkolwiek osłony przed kulami. Ktoś w końcu dał sygnał do kontrataku i poleciały strzały w kierunku ich pozycji. Szeregowy Kessler oberwał strzałą w udo i padł z jękiem na ziemię. W chwili upadku nacisnął spust pistoletu naładowanego szrapnelem i kolejny huk zagłuszył chaos w obozie. Odłamki zrobiły z pobliskich namiotów sito, ale nie uczyniły poważniejszych szkód. Strzała siedziała Kesslerowi głęboko w mięsie i w obecnej sytuacji wszyscy wiedzieli, co to oznacza... - Za drzewa...! - krzyknął Schnitzel, gdy kolejne strzały zmiotły dwóch z jego żołnierzy. Odwrócili się na pięcie i ruszyli z powrotem w las. Przerażony Randal wypuścił jeszcze jedną strzałę, po czym sam zaczął uciekać. „Nie myśl, że każdy przeciwnik, którego zastrzelisz, jest człowiekiem. Nie myśl, że ma rodzinę. Po prostu postaw sobie przed oczy, co zrobił z twoim bratem, nawet, jeśli to nieprawda...” Pozostałe w obozie niedobitki uznały odwrót Pistolierów za znak i ktoś wydał rozkaz pościgu. W chwili, gdy Legioniści opuścili osłony, strzelcy bez rozkazu odwrócili się i ponownie wypalili ze wszystkich luf, za wyjątkiem Schnitzla. Sierżant otumaniony rozejrzał się dookoła, po czym sam wypalił ze swojej broni, niestety bez efektu. - Znowu się rozkojarzyłem, kurrwa! wrzasnął Schnitzel do szeregowego Schneidera. - Jak Sigmar mi świadkiem, starzeje się pan! zaśmiał się Schneider. Wszyscy znowu ruszyli w głąb lasu. - Staję się sentymentalny na starość! warknął sierżant unikając w biegu gałęzi, po czym dodał głośniej – Nie pieprz, Schneider, tylko ładuj pistolet! W tym momencie z prawej usłyszeli świst strzał i kilku żołnierzy padło. Wrodzy zwiadowcy! Schnitzla uratował na szczęście naramiennik. „Nieważne, że twoje dzieci i żonka będą do ciebie krzyczeć na starość. Nieważne, że będziesz głuchy. Masz być szczęśliwy!”- słowa generała van Koppera nadal przyprawiały go o pozytywne dreszcze. Był szczęśliwy! - Letzte Salve, FEUER, kurrwa! - wszyscy chwycili czwarty pistolet i wypalili w ciemność, po czym na rozkaz dziesiętnika zaczęli już nie markowaną ucieczkę... - Jasssna dupa! - krzyknął Randal. Riannon starała się nie myśleć o tym, co pozostało z jej twarzy. Nie bardzo wiedziała co się stało, ale modliszka przestała ją okładać i skoczyła gdzieś poza zasięg wzroku. Kątem oka dostrzegła „Łośka” celującego z kuszy w leżącego nieopodal Garreta i drugiego, zbliżającego się w jej kierunku. Leżała na brzuchu, co nie dawało jej zbyt dużego pola manewru. Najbezpieczniej było udawać ogłuszoną. Oprawca chwycił ją za włosy, zapewne mając zamiar przewrócić na plecy. Nie, tego już było za wiele! Zacisnęła dłoń na sztylecie, którym usiłowała rozpłatać modliszkę i dźgnęła, wykorzystując siłę, z którą tamten przewracał ją na bok. Trafiła. Poprawiła, celując w twarz rękojeścią sztyletu trzymanego w drugiej ręce. Chwila dezorientacji wystarczyła Garretowi na rzucenie naftą w kusznika. Musieli jak najszybciej wydostać się z tego całego bałaganu... K iedy Elizabeth spojrzała w kierunku wieży oblężniczej „Łosiek”, który miał zamiar rozprawić się z dywersantami, dopalał się właśnie na trawie. Najwyraźniej oberwał butelką nafty. Tamtej dwójki nie było nigdzie widać. Templariuszka wzruszyła ramionami. Musieli sobie jakoś poradzić. Nie miała czasu ich teraz szukać. Nie mogła pozwolić Tanji wykrwawić się na śmierć. Terenkowa zdołała tymczasem wyciągnąć bełt z własnych flaków. Wiła się teraz w kałuży krwi, przyciskając dłonie do brzucha i rozpaczliwie usiłując zatrzymać uciekające życie. - Zostaw mnie... Idź... – wycharczała na widok Elizabeth. Schwarzenschwert odpowiedziała jej krótko, dosadnie, po żołniersku. Chwyciła Terenkową pod pachy i zawlokła w krzaki. Wyciągnęła z torby eliksir. Zatkała najemniczce usta i obficie polała ranę. Tanja zesztywniała z bólu, kiedy środek zaczął działać. S abotażyści tymczasem przeczołgali się na skraj lasu, minęli kilka drzew i zalegli w naturalnym zagłębieniu, skąd mogli obserwować krzątaninę w obozie, nie będąc jednocześnie widzianymi. Riannon zanurzyła rękę w torbie i podała Garretowi cały swój zapas eliksirów. Po przekleństwach złodzieja mogła się domyśleć, że wygląda potwornie. Czuła się niewiele lepiej, a zielony płyn w końcu zaczął piec tak, że straciła - 46 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ochotę na obserwowanie bałaganu, który narobili i tylko zwinęła się w kłębek, kiedy Garret nałożył na cięciwę strzałę zapalającą. „Za chwilę będzie wielkie buuum!” – pomyślała i jeszcze bardziej przypłaszczyła się do ziemi. Garret padł obok, jak tylko upewnił się, że trafił gdzie trzeba. Po pewnym czasie zaczął coś kląć pod nosem i wychylił głowę, żeby zobaczyć, co idzie nie tak. Akurat, by zobaczyć jak nitka ognia odpełza do ładunku na wieży i rozbłyska białością we wszystkich kierunkach. Natychmiast przylgnął do ziemi mamrocząc coś o polu rażenia, Tanji i Elizabeth. Chwilę później przetoczyła się nad nimi spora warstwa ściółki, połamanych krzaków i resztek obozu. Jassssna dupa! – jakby to skomentował Randal. P olaną targnął wybuch. Widocznie Garret odpalił jedną ze swoich zabawek. Elizabeth wyjrzała zza krzaków. „Łosie” rozbiegły się na wszystkie strony. Pech chciał, że trzech biegło prosto na jej kryjówkę. Chcąc ich odciągnąć od rannej, wybiegła na polanę. Natychmiast ruszyli za nią. Wpadła między drzewa kawałek dalej. Zaczaiła się za grubym pniem. Pierwszego, który ją minął, cięła w kark. Zostało dwóch. Zaatakowali jednocześnie, jeden wysoko, mierząc w głowę, drugi nisko, celując w nogi. Przysiadła, odskoczyła w bok, starając się mieć obu po tej samej stronie. Potknęła się o wystający korzeń, na mgnienie oka tracąc równowagę. Najemnik wykorzystał to. Uderzył, ale nie w przeciwniczkę, tylko w jej miecz. Broń wyfrunęła z dłoni templariuszki. Elizabeth rozpaczliwym skrętem ciała uniknęła kolejnego ciosu, który niechybnie wyprułby jej flaki i znieruchomiała, czując ostrze na gardle. Drugi „Łosiek” nie przeoczył okazji. - Jeden fałszywy ruch i.... Brutalnie rzucili więźnia na ziemię. Najemnik usiadł na plecach kobiety i zaczął jej wiązać ręce. - No to mamy jednego z sabotażystów. – rzucił – Belwitz się ucieszy. - Jak myślisz, co z nią zrobi? - He, he, he... Lepiej nie pytaj. Pewnie trafi do laboratorium. Wizja tortur lub, co gorsza, przerobienia na modliszkę zmroziła Elizabeth krew w żyłach. Po jej głowie tłukło się tylko jedno pytanie: „Adrian, ty gnoju, gdzie jesteś?” T ymczasem w obozie Stalowego Legionu żarłoczne płomienie ogarnęły wieżę oblężniczą, przeskoczyły ochoczo na stos drewna, powędrowały w stronę tartaku, aż dotarły do drugiego ładunku. Ten eksplodował. Na wszystkie strony posypały się deski, kawałki ciał, jakieś beczki i skrzynie. Płonący kawał drewna zatoczył łuk w powietrzu i trafił prosto w powłokę sterowca. Przez chwile nic się nie działo. Wreszcie gruby jedwab się przepalił. Ogień dotarł do wypełniającego balon gazu. Potworna eksplozja wstrząsnęła okolicą. W ybuch dosłownie zmiótł „Łosia” z pleców templariuszki. W gruncie rzeczy zawdzięczała mu życie. Gdyby nie przyciskał jej tak mocno do ziemi, byłoby zapewne po niej. Oszołomiona, wtuliła się w miękki mech. Dopiero kiedy wszystko ucichło, podniosła się chwiejnie. Ten, który wiązał jej ręce, został wprasowany w pień drzewa. Drugi leżał nieopodal, krwawiąc z rozbitej głowy. Dostrzegła leżący na trawie miecz. Kalecząc palce i nadgarstki uwolniła się z pęt, po czym bez śladu litości wbiła ostrze w gardło nieprzytomnego „Łosia”. To absolutnie nie był odpowiedni moment na okazywanie wrogowi miłosierdzia. Odnalazła Tanję. Powlokła ją w głąb lasu, byle dalej od obozu. Trafiła na głęboki wykrot, w sam raz nadający się na kryjówkę. Dopiero tam, czując się w miarę bezpiecznie, mogła porządnie opatrzyć towarzyszkę. Zużyła jeszcze dwie butelki „zielonego”. Teraz należało poczekać, aż eliksir zdoła zamknąć dziurę w brzuchu najemniczki. Problem w tym, że Tanja, brutalnie wyrywając pocisk z ciała, zrobiła sobie z wnętrzności istny bigos. Potrzebowała medyka. I to jak najszybciej, bo zapas eliksirów się kończył, a nawet „ciemnozielony” nie mógł wyleczyć tak głębokiej i paskudnej rany. Czas mijał, rana zamykała się nieznośnie powoli. Ryzyko odkrycia rosło z każą chwilą. Elizabeth usłyszała nagle jakiś hałas.. Ktoś szedł w ich kierunku. A raczej, sądząc z odgłosów, co najmniej dwóch „ktosiów”. Elizabeth poczuła rozpacz. Nie miała już siły walczyć. Przykryła Tanję gałęziami, mając nadzieję, że wróg jej nie zauważy. Znad krawędzi wykrotu dobiegł potworny rumor. Potem odgłos uderzenia, zduszony krzyk, charkot. W końcu – syk. - Gdzieś ty się podziewał, jak byłeś potrzebny? Cień wzruszył ramionami. - Właśnie utłukłem trzech „Łosków”, którzy szli prosto na was. Nawet mi nie podziękujeszszsz? - Jestem ci niewymownie wdzięczna – warknęła sarkastycznie - Gdybyś się pojawił trochę wcześniej, byłoby więcej powodów do podziękowań. - Stwierdziłem, że sobie poradzisz – odparł złośliwie. Wykrzywiła się paskudnie, czując wielką ochotę, by walnąć go w ten głupi łeb. - Skoro już raczyłeś się pojawić, to bądź łaskaw odnaleźć resztę, dobrze? T - ssss... - A ty gdzie byłeś, jak nas modliszka masakrowała! – rzucili mu równocześnie w twarz. - Ciii... – uciszył ich - Bo was usłyszą. Szukają wasss... Wymienili jeszcze kilka gniewnych uwag po czym wreszcie ruszyli tyłki, żeby dostać się do reszty grupy. Powoli, niewidzialni pod peleryną, szerokim łukiem - 47 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------obchodzili obóz. Gdzieś po ich prawej niosły się strzały. Przypomniało to Garretowi, że musi przeładować swoje pistolety. Co prawda w obozie nie zdały się na wiele... Kiedy skończył, Riannon przyłożyła palec do ust i wskazała na dwóch zbliżających się ludzi z pochodnią. Zalegli w krzakach naciągając na grzbiety pelerynę. „Łośki” zatrzymały się kilka metrów od ich kryjówki i wszystko byłoby dobrze, gdyby na słowa „spalmy te krzaki” Garret nie postanowił heroicznie zastrzelić ich ze świeżo przeładowanej broni. Nie trafił, a do tego jedna z zabawek wybuchła mu prosto w twarz. Na szczęście „Łośki”, nie widząc przeciwnika, wzięły nogi za pas, nie chcąc mieć do czynienia z wrogiem, którego nie ma. Riannon znalazła w torbie jeszcze trochę zielonego płynu i już jako tandem dwóch paralityków dotarli bezpiecznie do miejsca, gdzie ukrywała się reszta drużyny. Jakiś czas potem siedzieli w wykrocie prawie w komplecie. Rzecz jasna bez Ranadala, bo ten na widok pierwszych oznak zamieszania pobiegł w kierunku przeciwnym od obozu wroga.... Według relacji Cienia, dołączył do Schnitzla i jego chłopców. Odwalili kawał dobrej roboty, strzelając do „Łosi” jak do kaczek. Zwiali w las, kiedy skończyła się im amunicja. Z dziesiątki, przydzielonej przez Steinera, przeżyło dwóch. Riannon i Garret wyglądali potwornie. Poranieni, poparzeni, zalani krwią i śmierdzący naftą, ledwie trzymali się na nogach. Zrównali z ziemia cały pierwszy obóz, ale wciąż nie mieli dosyć. Garret, płonąc żądzą krwi, oddał Cieniowi resztę swoich zapasów i wysłał go do drugiego obozu. Adrian ruszył w las obładowany ładunkami wybuchowymi z dodatkową misją znalezienia eliksirów dla Riannon, która nie mogła wprost uwierzyć, że Cień miał ważniejsze zajęcie niż ratowanie jej tyłka. Niedługo potem usłyszeli serię wybuchów, po czym Adrian zjawił się w wykrocie z bardzo zadowolona miną. Odpoczęli jeszcze parę godzin. Templariuszka usiłowała zając się ranami elfki, ale przekraczało to jej umiejętności. Twarz Riannon była zmasakrowana. Garretowi również nie była w stanie pomóc. Jakiś odłamek utkwił mu w oku. Wyciągnięcie go wymagało naprawdę fachowej ręki. W końcu, noga za nogą, powlekli się w kierunku zruinowanego opactwa. Postanowili zostać tam dwie czy trzy noce, mając nadzieję, że Randal i Schnitzel przeżyli i zjawią się w umówionym miejscu Rzeczywiście, pojawili się już następnego dnia. Sami. Ich dwaj towarzysze nie mieli wystarczająco dużo szczęścia. Randal twierdził, że w drodze bohatersko odpierali hordy wroga. Podobno wszędzie kręciły się niedobitki Stalowego Legionu poszukując tych, którzy ich tak urządzili. Zwiadowcy sklecili nosze dla Tanji i skierowali się do wioski, w której zostawili konie. Nie zastali tam żywego ducha. Po koniach nie było ani śladu. Dokładniej mówiąc, zostały tylko ślady. Koni i „Łosków”, którzy zabrali je kilka dni temu. Na dodatek zaczął padać śnieg. XIII. D o mostu na Linsku dotarli kompletnie wykończeni. Głodni i przemarznięci, marzyli już tylko o odpoczynku. Chwilowo mieli dość akcji dywersyjnych, podchodów i walk. Tymczasem ich oczom ukazał się mało zachęcający widok. Stalowy Gród był otoczony ze wszystkich stron. Nad miastem unosiły się czarne smugi dymu. Nawet po drugiej stronie rzeki było słychać huk wystrzałów i wrzaski walczących. I chociaż Elizabeth bardzo chciała wrócić do oblężonej twierdzy (co reszta uznała za wyjątkowo głupi pomysł), nie było to możliwe. Zresztą Tanja ledwo trzymała się na nogach, a z okiem Garreta było coraz gorzej. W dodatku zima pokazała, na co ją stać. Śnieg sięgał powyżej kolan. Mróz przenikał przez najgrubsze ubrania. Nie mieli najmniejszej szansy na przetrwanie choćby kilku dni w lasach, a tym bardziej na dotarcie do najbliższego miasta. Zresztą Praag prawdopodobnie było już w rękach wroga. Nie pozostało im nic innego jak dołączyć do grupy uciekających z pobliskich wiosek wieśniaków i razem z nimi spłynąć w dół rzeki Linsk, z powrotem do Yeskov. Po tygodniu załomotali do wrót szpitala. Kapłanki Shally’i zajęły się ich ranami, choć niewiele mogły poradzić w przypadku Riannon. Nieszczęsna elfka wpadła w rozpacz. Przeklinała siebie za tę idiotyczną pewność, że nic jej się nie może stać. Przeklinała Cień, że pozwolił modliszce tak zmasakrować jej twarz. Potworne blizny po pazurach i skóra spalona przez płonącą naftę... Z ostali w Yeskov cały miesiąc. Tanji nie pozwolono wstawać z łóżka. Rana otwierała się przy każdym ruchu, w dodatku zaczynała cuchnąć, więc kapłanki biegały wokół najemniczki całymi dniami, przeganiając każdego, kto próbował wejść do pokoju. Garret i Riannon leczyli poparzenia. Większość czasu leżeli na wznak, z grubymi ziołowymi okładami na twarzach. Elizabeth, która z tej przygody wyszła prawie bez szwanku, przypomniała sobie o przerwanym szkoleniu i wykorzystywała wolne wieczory na treningi z Cieniem. Ciągle nie udawało się jej dopaść niesamowicie szybkiej istoty, ale za to poczyniła wielkie postępy w nader pożytecznej sztuce uników. Adrian, jeśli pominąć różne złośliwe uwagi, zachowywał się niewiarygodnie poprawnie, co wcale nie uspokajało podejrzliwej templariuszki. Randal pił, kradł i grał w karty po karczmach. Dostarczał towarzyszom nowin. Powtarzane przez wszystkich przyjezdnych plotki były niewiarygodne. - 48 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Rozpowszechnianie podobnych bzdur wyglądało na robotę Schroedera, znanego przecież nie od dziś jako mistrz dezinformacji. Wynikało z nich, że Karlsson został ogłoszony zdrajcą, który bezprawnie napadł na Stalowy Gród i zajął miasto. Teraz zaś oblegało go wojsko carycy, wspierane przez najemników Belwitza. Wszystkie osoby pochodzące z Imperium uciekały z Kisleva. Poddani Karla Franza, którym nie udało się ukryć swej tożsamości, byli deportowani. Najczęściej jednak ginęli. Stosunki dyplomatyczne pomiędzy Kislevem a Imperium zostały zerwane. Po miesiącu Tanja zdecydowała, że muszą ruszać do Kisleva. Wiedziała, że Kruger zamierzał się tam wybrać. Było to zresztą jedyne miasto w promieniu kilkuset mil, gdzie mieli jakieś kontakty. Potrzebowali pieniędzy. Oraz wskazówek, co dalej. Wsiedli na barkę wiozącą futra i wyruszyli do Wasilijogrodu. Jak się dowiedzieli, była to ostania łódź płynąca w dół rzeki. Przy brzegach pojawił się lód. Wkrótce ujrzeli wielkie ławice kry, spływające z prądem. Mróz był coraz silniejszy. Lada dzień rzeki miały stać się niespławne. W Wasilijogrodzie przyłączyli się do grupy uchodźców wędrujących do Kisleva. Podróż przez nagi step w samym środku kislevskiej zimy okazała się dla niektórych najgorszym koszmarem, jaki do tej pory przeżyli. Można zabić modliszkę czy martwiaka, można się ukryć przed „płaszczką”. Z mrozem była inna sprawa. Nie można było z nim walczyć, nie można się było przed nim ukryć. Lodowaty wicher wciskał się pod najgrubsze okrycia, okradał z resztek ciepła, wysysał siły i kradł zdrowie. Do tego dochodził głód. W Wasilijogrodzie już dawno skończyły się zapasy, za żadną cenę nie dało się kupić prowiantu na drogę. Ludzie zaczynali zjadać skórzane paski i torby. Wielu uchodźców zmarło w drodze. Niektórzy kładli się na śniegu i już tak zostawali, inni po prostu przewracali się w czasie marszu. Paru zagryzły krążące wokół wilki. Tanja, dziewucha jak rzepa, a przy tym rodowita Kislevitka, znosiła podróż najlepiej spośród grupy zwiadowców. Riannon, będąc elfką, również cieszyła się całkiem sporą odpornością na trudne warunki. Garret pokasływał, ale trzymał się całkiem nieźle. Randal natomiast kpił sobie z mrozu do momentu, kiedy skończył mu się zapas spirytusu. Zaczął gorączkować i kaszleć w dwa dni po opróżnieniu ostatniej flaszki. Najgorzej wyglądała Elizabeth. Nade wszystko nie cierpiała zimna i już pod koniec pierwszego tygodnia byłaby zdolna zabić, byle tylko się ogrzać. Pod koniec drugiego było z nią tak źle, że w przypływie desperacji (i ewidentnie pod wpływem gorączki) zdecydowała się wypróbować z Randalem stary norsmeński sposób na rozgrzanie. Pół nocy kotłowali się pod stosem koców. Niestety, czy była to wina braku cieplejszych uczuć między nimi, czy też zbytniego osłabienia, dość, że sposób okazał się nieskuteczny. Spocili się tylko i zmarzli potem jeszcze bardziej. Po pierwszej próbie zrezygnowali i postarali się jak najszybciej wyrzucić ten incydent z pamięci. Przynajmniej Elizabeth się starała, bo Randal był raczej na swój sposób dumny z siebie. „Jakby było z czego” – myślała zgryźliwie Schwarzenschwert, trzęsąc się z zimna pod kilkoma warstwami futer. Miała już dosyć wszystkiego. Kiedy Tanja rzuciła jakiś żarcik na temat rozgrzewania, odpowiedziała jej stekiem wyzwisk, co zabrzmiało żałośnie. Charczała tak, że ledwo można ją było zrozumieć. Następnego ranka chwiała się na nogach, a oczy błyszczały je gorączką. Ale szła. Do Kisleva doszła chyba tylko dzięki żelaznej sile woli. Kiedy znaleźli się w obrębie murów miejskich i Tanja oświadczyła z zadowoleniem „No to jesteśmy w domu”, Elizabeth spojrzała na nią błędnym wzrokiem, po czym runęła nosem w najbliższą zaspę. Mnóstwo czasu zajęło im jej docucenie. Nie była już w stanie iść. Leciała im przez ręce. Tanja niemal cudem znalazła kwaterę w potwornie zatłoczonym mieście. Dostali mały pokój nad apteką należącą do jej dawnej znajomej, elfki Delionny. Było to jedyne w miarę bezpieczne miejsce, jakie przyszło Terenkowej na myśl. Templariuszkę wpakowano do łóżka. Pospiesznie sprowadzony medyk załamał ręce na jej widok, po czym zaordynował niesłychanie skomplikowaną kurację, wymagającą podawania niezliczonej ilości mikstur i syropów. Pogrążona w gorączkowych majakach, przeleżała tydzień bez choćby jednego przebłysku świadomości. P odczas koszmarnej przeprawy z Wasilijogrodu do Kisleva Riannon nie miała ani czasu, ani sił myśleć o czymkolwiek. Teraz, w ciepłym pokoju nad apteką Delionny, zalała ją fala wyrzutów i żalu. Elfka ledwo ją poznała. Tak samo było, kiedy wybrała się do Gildii, chcąc rozeznać się w sytuacji. Wszędzie wymuszony – a może szczery - żal i współczucie. Czuła się okropnie. Miała pretensje do Cienia i do siebie, że znów wpakowała się w największe niebezpieczeństwo i to zupełnie z własnej woli. Zawsze tak było. Ale nigdy nie kończyło się tak tragicznie. Nic dziwnego, że szukała wszelkich sposobów, by odzyskać dawną twarz... Delionna wyszukała dla niej trochę ziół, ale apteka była prawie pusta i codzienne okłady z pospolitych roślin niewiele pomagały. Informację o uzdrowicielu, obdarzonym podobno niezwykłymi zdolnościami, przyjęła więc z nieukrywaną radością i nadzieją. Do niepozornej kapliczki Shally’i wybrała się następnego dnia. W przypływie dobrych chęci do misy na datki rzuciła kilkanaście koron i wśród odwiedzających kaplice wyszukała kapłana w białych szatach. Po kilku krótkich słowach wyjaśnienia i odsłonięciu twarzy została zaprowadzona do niewielkiej komnaty. Oświecony przez swoją boginię kapłan chciał wiedzieć, skąd pochodzą blizny. Elfka, tknięta nagłą ufnością, opowiedziała mu ostatnie wydarzenia. Pominęła - 49 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------jedynie kwestię Cienia. Na pytanie, co nosi w sobie, odpowiedziała krótko: „nie wiem”. Nie wracali już do tej sprawy. Odwiedzała kapliczkę prawie codziennie. Opowiadała o swoich powiązaniach z wysokim rodem i wygnaniu. Uzdrowiciel zadawał wiele pytań i wyraźnie interesował się elfimi zwyczajami, a rozmowy z nim pomagały Riannon wrócić do równowagi. Przy każdej wizycie kapłan przykładał dłonie do jej twarzy. Czuła wtedy przyjemne ciepło. Skóra odzyskiwała powoli właściwy kolor, znikały paskudne czerwone przebarwienia. Wiedziała jednak, że blizny pozostaną. Powiedział jej to już pierwszego dnia. T ymczasem Tanja próbowała się skontaktować z Krugerem. Ku swemu wielkiemu zdumieniu dowiedziała się, że oficjalnie Kruger przebywa w pałacu carycy Katarzyny w charakterze „szczególnie cennego gościa”. Nieoficjalnie był po prostu więźniem i choć klatka, w której go zamknięto, miała pręty ze złota, pozostawała ni mniej ni więcej tylko klatką. Nikomu nie pozwalano z nim rozmawiać. O spotkaniu w ogóle nie było mowy. Riannon z wielkim trudem nawiązała kontakt z kislevską Gildią Złodziei. Cały dzień biegała z miejsca do miejsca, od człowieka do człowieka, przekazując jakieś idiotyczne hasła. Wreszcie, kiedy już miała wszystkiego dosyć, trafiła do Flies. Ta drobna kobietka o egzotycznych rysach miała wysoka pozycję w Gildii. Śmiała kradzież naszyjnika carycy uczyniła ją sławną, a ponieważ w wyprawie po ów klejnot brała udział także Tanja, Flies bez oporów zgodziła się pomóc awanturnikom. Tym bardziej, że miała zamiar na tym nieźle zarobić. Przejście przez podziemia, z którego skorzystały ostatnim razem, było co prawda zamurowane, ale... „Dla chcącego nic trudnego”. Zwłaszcza, kiedy „chcący” jest wykwalifikowanym złodziejem. Obiecała zorientować się w sytuacji i przy okazji opowiedziała Riannon o napadzie na transport należący do Kompanii Talabheimskiej. Złodzieje liczyli na niezły zysk, tymczasem znaleźli jedynie błękitne wodorosty w beczkach. Kiedy zabrali się za resztę ładunku, zostali napadnięci przez jakieś potworne istoty zamknięte w skrzyniach. Potwornie zniekształcone, na wpół ludzkie stwory zabiły kilku członków Gildii. Miały niebieską skórę i nie przypominały niczego, co złodzieje dotąd widzieli. Riannon nie miała pojęcia, co o tym sądzić, ale czuła, że sprawa ma jakiś związek z Belwitzem. Dzięki pomocy włamywaczki, Tanji udało się w końcu wymienić listy z więźniem carycy. Okazało się, że jeden z pałacowych strażników od dawna pracuje dla Krugera i wkrótce korespondencja kwitła na całego. Kruger, zupełnie nie licząc na uwolnienie, nakazał wywiadowcom zbieranie wszelkich informacji na temat Belwitza i Kompanii Talabheimskiej. XIV. Po tygodniu spędzonym w ciepłym łóżku Elizabeth pozbyła się gorączki i przestała wypluwać płuca. Odzyskała nieco energii i zaraz zapragnęła się zająć sprawą Krugera. Piątka zwiadowców długo zastanawiała się nad jego uwolnieniem, rzucając coraz to dziwniejsze pomysły. Oczywiście, wysadzenie pałacu carycy nie wchodziło w rachubę. Zdobycie go zbrojną ręką też nie. Wreszcie Terenkowa ucięła tę dyskusję. - Dajcie spokój. Pałac jest zabezpieczony i strzeżony przez magów. Do tego będzie trzeba pomocy Flies i Gildii. Na razie zajmijmy się czymś na miarę naszych możliwości. Elizabeth usiadła na łóżku. - Powiadasz, że Kruger chce znać powiązania von Belwitza z Schroederem? Zaraz, zaraz, mówiłaś, że w Kislevie jest przedstawicielstwo Kompanii Talabheimskiej? - Tak. Duża, różowa kamienica obok Gildii Kupieckiej. - Aha. Gdzie Adrian? - Tutaj. – odpowiedział jej głos z dołu. Spod łóżka wyglądała głowa Cienia. - Chcecie powiedzieć, że przez cały tydzień on siedział pod moim łóżkiem?!? Radosny rechot pozostałej czwórki wystarczył za odpowiedź. - Baaaardzo śmieszne – skrzywiła się templariuszka. – Adrian, czy byłbyś w stanie uwolnić Krugera? - Nie byłbym. Skoro pałac jest zabezpieczony przez magów, nie mogę wejść do środka. Żaden magiczny przedmiot też tam nie przeniknie. - Tak właśnie myślałam. Ale mógłbyś wybrać się do siedziby Kompanii i przynieść stamtąd wszelkie papiery, wszelkie listy, i dokumenty? - Mógłbym – odpowiedział Cień i zakaszlał. Wyglądał kiepsko. - No to leć! Wrócił dość szybko i wręczył jej wielki pakiet. Zaniósł się przy tym paskudnym kaszlem. Elizabeth przyjrzała mu się uważnie. Cień jakby stracił kolor. Wydawał się wyblakły, trząsł się z zimna i wyglądał na ciężko chorego. Wciąż go niezbyt lubiła, ale wyglądał tak marnie, że poczuła przypływ współczucia. - Wskakuj do łóżka – mruknęła. - Ja się przeniosę na podłogę. Wdzięczny Adrian natychmiast owinął się kołdrą i zasnął. Elizabeth ostrożnie wyciągnęła rękę. Dotknęła jedwabiście gładkiego, chłodnego czoła. Zaskoczona znieruchomiała. Pierwszy raz pozwolił się dotknąć. W ogóle nie zareagował! Musiało z nim być naprawdę kiepsko. Otuliła go mocniej kołdrą, czując się nieco głupio. Puściła mimo uszu złośliwy komentarz Randala i poszła - 50 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------kupić syrop na kaszel. Do licha, Nachtjaeger czy nie, był chory i wymagał opieki! Kiedy wróciła, reszta grupy układała się już do snu. W pokoju były cztery materace. Wszystkie zajęte. I łóżko, które odstąpiła Adrianowi. Spróbowała się jakoś umościć na podłodze, ale bardzo szybko zaczęła trząść się z zimna. Taaak, zima w Kislevie. Żaden kominek nie był w stanie dostarczyć dość ciepła. Rozejrzała się. Żaden z materacy nie pomieściłby dwóch osób, zresztą z kim miałaby spać? Randala i Garreta wykluczyła od razu. Riannon była w ciąży, a Tanja – no cóż, Tanja sama ledwie mieściła się na posłaniu. Spojrzała na łóżko. Szerokie, wygodne... Spać z Cieniem? Do licha, jedna noc na tej lodowatej podłodze i cały tydzień leczenia pójdzie na marne! Po krótkim wahaniu rozsądek zwyciężył. - Adrian, posuń się. - ??? - No chyba się zmieścimy, nie? Tylko ręce przy sobie! Odpowiedział jej cichutki chichot. O dziwo, nie był ani złośliwy, ani kpiący. Brzmiał wręcz przyjaźnie. Adrian zrobił jej miejsce obok siebie. Wślizgnęła się pod kołdrę i odwróciła do niego plecami, starannie unikając wszelkiego dotyku. Była bardziej niż zakłopotana, kiedy rano obudziła się z policzkiem wtulonym w jego ramię. Po śniadaniu zajęły się przeglądaniem stosów papieru, jakie przyniósł im Cień. Męska część drużyny wylegiwała się wygodnie na materacach z nieskrywanymi uśmiechami. Randal tłumaczył się bezczelnie, że przecież w nauce czytania doszedł dopiero do literki ‘k’, a Garret tylko wzruszył ramionami. Lektura nie była zbyt pasjonująca. Papiery przyniesione przez Adriana były w większości rachunkami oraz zwykłą korespondencja handlową. Podatki, inwestycje... liczby, liczby i jeszcze raz liczby, poumieszczane w prostych tabelkach. Po godzinie, znudzone, czytały już tylko nagłówki nad rzeczonymi liczbami i co najwyżej zerkały na tabele, jeśli tytuł wydawał się ciekawszy. Nie miały czasu, żeby siedzieć nad tym całą długa, kislevską zimę. Potrzebowały czegoś kompromitującego, lub choćby czegoś, co pozwoli im wyjaśnić co, gdzie i po co Kompania już wykupiła. Stosy papierów piętrzyły się wszędzie, poukładane pod ścianami lub porozrzucane po podłodze. Siedziały na nich, spały na nich, jadły w ich wszechogarniającym uścisku. Raz po raz któraś znajdowała coś ciekawego i czytała na głos. Dokument lądował na stosiku pod ściana – tym, który było najtrudniej przypadkowo rozrzucić. Już drugiego dnia miały całkiem ciekawą kolekcję nazw i miejsc, którymi interesowała się Kompania. Wyglądało na to, że regularnie dostarczała von Belwitzowi mnóstwo narzędzi górniczych oraz pustych beczek, które potem transportowano dalej. Mogły się tylko domyślać, jaki był ładunek. Wśród dokumentów znalazły się też kopie zamówień na zegary, zapewne te same, których użyto przy wytwarzaniu modliszek. Jeden list, pisany przez Schroedera do jego zastępcy, był szczególnie interesujący. Padały w nim znane nazwiska... Bardzo znane. Wszystkie w związku z Belwitzem. Było jasne, że zwiadowcy sami nie zdołają w pełni wykorzystać tych informacji. W grę wchodziła wielka polityka. Zbyt wielka, jak na ich możliwości. Potrzebowali kogoś, kto ma znacznie szersze kontakty. Potrzebowali Krugera. Coś jednak mogli zrobić i bez niego. Schroeder nakazywał swojemu zastępcy wielką ostrożność. Wymieniał kilka spraw, które należało załatwić. List kończył się ostrzeżeniem: „...i dopilnuj, aby nikt się nie dowiedział, co trzymamy w doku czwartym”. Kiedy Elizabeth odczytała ostatnie zdanie, na twarzach Riannon i Garreta pojawiły się szerokie uśmiechy. - Sądząc z waszych min, wiecie, gdzie to jest? Pokiwali głowami. Aż się palili do małej wycieczki... W yruszyli wieczorem pod osłoną ciemności, mrozu i płaszcza zapewniającego nietykalność, aczkolwiek nie chroniącego przed potwornym zimnem. Wślizgnęli się do środka jeszcze przed zamknięciem i zaczaili za skrzyniami, czekając aż ucichnie gorączkowa krzątanina i przy okazji przypominając sobie podobny magazyn, kiedy to wysadzili Krugerowi transport jakiś idiotycznych kokonów. Rzecz jasna wtedy nie znali Krugera i nie bardzo wiedzieli co jest w skrzyniach. Tiaaa - nadal trzymają jedno z tych zawiniątek, raz po raz patrząc co się z nim dzieje, a ono na złość siedzi w tym pudełku i się nie zmienia. I pomyśleć, że kiedyś myśleli, że to zalążek modliszki... Po zamknięciu wrót zrobiło się całkiem ciemno. Tylko przez przysypane śniegiem okno w dachu dostawało się trochę księżycowego blasku, który jednak nie rozpraszał panującego w magazynie mroku. Wymacali oparty o jedną ze skrzyń łom i niezbyt delikatnie zajrzeli do środka pojemnika. Fiolki. W kolejnym też. Pełne niebieskiego płynu. Riannon odruchowo włożyła kilka do torby, chcąc później zbadać skład niebieskiej cieczy. Domyślali się, że jest to ekstrakt z niebieskich wodorostów, które wydobywane były w kopalniach, przejętych teraz przez Kompanię Talabheimską. Obeszli jeszcze parę skrzyń, które nie różniły się od siebie niczym konkretnym, aż natrafili w jednym z rogów na pakunki dość nietypowe. W ściankach wywiercone były okrągłe otwory, jakby zawartość potrzebowała świeżego powietrza. Stali nad pudłami dość długo, zastanawiając się, jak się do nich dobrać. W końcu Riannon chwyciła jakiś kij – nie bardzo wiedzieli, co to było, ale dało się przecisnąć przez dziurki. W środku było coś miękkiego, do tego zostawiło na kiju błękitną wydzielinę. Elfka przypomniała sobie o transporcie, który przejęła Gildia. W skrzyniach były jakieś niebieskie, człekopodobne stwory, które po - 51 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rozpakowaniu rzuciły się na ludzi wynajętych przez Gildię... Przełknęła ślinę i przekazała swoje przypuszczenia Garretowi. W magazynie zrobiło się jakoś nieprzyjemnie, a mrok zdawał się napierać na intruzów. Pospiesznie zarzucili linę na belkę pod sufitem. Riannon wdrapała się pierwsza, wybiła szybę w dachu i wypełzła na zewnątrz. Po chwili siedzieli razem na górze. - Trzeba to spalić. – oświadczył Garret. - Tiaaa... – przytaknęła mu. Przypomniała sobie, że magazyn Krugera stał tuż obok i na pełnej blizn twarzy wyrysował się paskudny uśmiech. Sięgnęła do torby. Rzucili do środka trzy butelki nafty – dla pewności. I pospiesznie zsunęli się po linie na ziemię, by z bezpiecznej odległości obserwować taniec płomieni. Następnego ranka zdali relację ze swej nocnej wyprawy. Nikt nie był zaskoczony tym, że w magazynie Kompanii Talabheimskiej przechowywano beczki pełne błękitnych wodorostów, używanych przy tworzeniu modliszek. Nikogo nie zaskoczyła wieść o wybuchu wielkiego pożaru w dokach. Garret zawsze miał słabość do pożarów, więc można było przewidzieć, że i tym razem zakończy swój „występ” mocnym akcentem. Nikogo też nie zmartwiło pozbawienie Belwitza części jego zapasów. Powodował wystarczająco wiele kłopotów i bez tego, co dwójka włamywaczy znalazła w skrzyniach. Jednak jedna rzecz wzbudziła wielką ciekawość i niepokój awanturników. Czym były tajemnicze niebieskie istoty, które spłonęły tej nocy wraz z magazynem? Póki co, nie miale żadnej możliwości, by się tego dowiedzieć. Zresztą przyszła pora na zajęcie się kwestią Krugera. G ildia zażądała za swoja pomoc bajońskiej sumy w złocie i złodzieje mieli pełne ręce roboty, gromadząc fundusze na ten szczytny cel. Oczywiście metodami niezupełnie „szczytnymi”, ale cóż innego mogli zrobić? Wreszcie, spędziwszy ileś kolejnych nocy na zwiedzaniu co bogatszych domów, zgromadzili żądaną sumę. Tanja przekazała połowę zapłaty Flies. Zdopingowana złotem Gildia zajęła się sprawą z podziwu godną sprawnością. Dla odwrócenia uwagi strażników zorganizowano kilka studenckich demonstracji, parę drobnych pożarów na drugim końcu miasta oraz jedno spektakularne morderstwo. W noc, kiedy Kruger miał zostać uwolniony, w stolicy wybuchły zamieszki. Starannie wyreżyserowane przez agentów gildii, rzecz jasna. Na godzinę przed świtem Kruger znalazł się na poddaszu apteki, cały i zdrowy. Posunął się nawet do tego, że gorąco podziękował wybawcom, co podobno najlepiej świadczyło, jak głęboko był wstrząśnięty. Niestety, smok, którego powierzyła mu Riannon, został w pałacu carycy. Miało to swoje dobre strony, bo pożerał tak niewiarygodne ilości mięsa, że elfka nie zdołałaby go wykarmić. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że któregoś dnia stwór przypomni sobie o dawnej opiekunce i ucieknie, doprowadzając przedtem budżet carycy do ruiny. Należało teraz pomyśleć o wydostaniu się z Kisleva. C zekanie, aż stopnieją skuwające rzekę Urskoj lody, trwało całą wieczność. Kruger wertował dokumenty Kompanii i wysyłał setki listów na wszystkie strony świata. Złodzieje kradli, chyba tylko po to, żeby nie wyjść z wprawy, bo w mieście niewiele już pozostało do zrabowania. Elizabeth, nic sobie nie robiąc z docinków męskiej części drużyny, zajmowała się chorym Adrianem. Co prawda Randal twierdził, że Adrian udaje bardziej chorego niż jest, ale była to oczywista bzdura. Cień, przedtem czarny, teraz jasnoszary, nie byłby przecież w stanie wyblaknąć na zamówienie. Riannon kurowała twarz, znajdując szczególne ukojenie w rozmowach z kapłanem – cudotwórcą. Tanja piła, patrząc spode łba na Krugera. Dni mijały. Wreszcie mróz zelżał. Pewnego pięknego dnia gromadka zakapturzonych postaci wślizgnęła się na barkę płynąca do Talabheim. Barka odbiła od nabrzeża i pożeglowała na zachód, porzucając ponure mury Kisleva. XV. P o tym wszystkim, co przeżyli przez ostatnie kilka miesięcy, pobyt w domu Krugera w Talabheim był istną sielanką. Spędzali całe dnia na wylegiwaniu się na miękkich sofach, których w domu Krugera było całe mnóstwo. Nie przejmowali się niczym. Na razie nie mieli zamiaru wybierać się na kolejną wyprawę, zresztą szybko rosnący brzuch Riannon skutecznie uniemożliwiał wszelkie wycieczki. Podczas kiedy inni byczyli się na potęgę, Elizabeth miała wreszcie okazję, by wysłać opatowi Sugerowi kilka pytań i długą relację z wyprawy. Otrzymawszy odpowiedź, zaszyła się w swoim pokoju, by delektować się listem. Zwłaszcza zaś jednym jego framentem. „Jesteś genialna” – pisał Suger. Taaak, to ładnie brzmiało. Naprawdę ładnie. „Płyty nie ruszyliśmy, bo była za ciężka, by ją wywieźć”. Hmmm, to była dobra wiadomość dla Randala. „To, co znaleźliśmy pod nią, wystarczy aż nadto na wszelkie nasze potrzeby.” Pięknie, po prostu pięknie. Mogła się przestać martwic o pieniądze. „Uratowałaś nasz budżet i w pełni to deceniam”. Takie słowa, napisane przez Sugera, miały sporą wagę. Przeczytała list jeszcze raz. Pod spodem dopisano drobnym maczkiem: „P.S. Awansu nie dostaniesz”. - I całe szczęście – mruknęła – jedna Myrmidia wie, kim by mi wtedy kazali dowodzić... - 52 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Cudowny błogostan przerwał jej Randal, dopominając się o obiecane lekcje. Nagle przypomniał sobie o nauce czytania! Westchnęła i starannie schowała list. Poprzednio stanęli na literze „k”. Teraz mieli aż nadto czasu, by dotrzeć do „z” i zająć się prostymi zdaniami w rodzaju „Riannon ma smoka”. Co prawda pojawiły się pewne problemy, kiedy złodziej odkrył istnienie czegoś tak skomplikowanego jak ortografia, ale i tak szło mu nadzwyczaj dobrze. Randal był z siebie bardzo dumny. Tymczasem Tanja, usłyszawszy o dawnym znajomym z Iony zamkniętym w przytułku dla obłąkanych w Marienburgu, wymogła na Krugerze jego sprowadzenie do Talabheim. Leitheusser, bo tak się ów wariat nazywał, wcale nie był tym zachwycony. Prawie umarł ze strachu na widok Cienia. Opornie odpowiadał na pytania. Wreszcie najemniczka zdołała wydobyć z niego kilka użytecznych informacji. Reszcie drużyny przekazała tylko jedną: że droga na Ionę, do niedawna zablokowana, znów stała otworem. Ze zrozumiałych względów obeszło to jedynie Riannon i Garreta. Elizabeth i Randal zbyli wieść wzruszeniem ramion i wrócili do nauki. matki naręcza kwiatów. Świeżo upieczona matka wyglądała na ogłuszona całą ta sytuacją, ale poza tym wszystko z nią było w porządku. Reszta postanowiła się upić z radości. Następnego ranka Elizabeth oświadczyła, że skoro wszystko jest w porządku, wyjeżdża na jakiś czas do Nuln, żeby się spotkać z opatem i przywieźć sobie nowego rumaka z zakonnych stajni. Kobyła, którą pożyczyła od Krugera, nie zasługiwała przecież na to szlachetne miano... Templariuszka obiecywała wrócić najdalej za dwa miesiące. O najważniejszej przyczynie wyjazdu powiedziała tylko Tanji. Dostała list od kogoś, kto prosił ją o spotkanie i nie zamierzała odmówić... Kiedy Cień oświadczył niespodziewanie, że jedzie razem z nią, Tanja dostała nagłego ataku śmiechu. Śmiała się, żegnając ich przy bramach miasta. Ku zdumieniu drużyny, śmiała się także przez następne kilka dni. Wystarczyło, że przypomniała sobie minę pani kapitan, kiedy Adrian oświadczył, że przyłącza się do jej małej wycieczki. C zas płynął leniwie, ale nieubłaganie. Stopniowo drużynę ogarniał coraz większy niepokój. Zbliżał się termin porodu. Riannon czuła się dobrze, ale niejedną noc spędziła bezsennie, zastanawiając się, jak też będzie wyglądać jej maleństwo. Komentarze Garreta i Randala na temat „malusich, słodkich rożków na główce” doprowadzały ja do szału, podobnie jak próby przykładania uszu do jej brzucha, „żeby sprawdzić, czy zegarek tyka”. Adrian obskakiwał ja bez przerwy, zupełnie jak stęskniony potomka przyszły ojciec. Przynosił jej słodycze, owoce, śledzie, ogórki i wszystko, czego tylko sobie zażyczyła. Ledwie dawał się od niej oderwać na wieczorne treningi z Elizabeth, która zgrzytała zębami, jakby była zazdrosna. Dwaj złośliwcy chichotali w kułak i wygłaszali ciche komentarze za jej plecami, co skończyło się nawet niewielką bijatyką, bo na podobne sugestie templariuszka reagowała bardzo gwałtownie... Zastanawiali się, co zrobią z położną, jeżeli dziecko nie będzie wyglądało zbyt... normalnie. Tanja zaproponowała użycie wyciągu z błękitnych wodorostów. Odpowiednio dobrana dawka wymazałaby z pamięci ofiary zarówno poród, jak i wspomnienia z kilku ostatnich dni. Nie mogli przecież ryzykować, że po mieście rozejdzie się plotka o potworze! Okazało się to niepotrzebne. Dziecko, które przyszło na świat pewnej upalnej nocy, było ślicznym, małym elfiątkiem, zupełnie nie przypominającym ojca. Drużyna odetchnęła z ulgą. Cień znosił do pokoju świeżo upieczonej - 53 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- - 54 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------błędzie. Już na najbliższym popasie nie mógł sobie odmówić małej przyjemności. Z muga cienia Część trzecia. XVI. E lizabeth wróciła do Talabheim po niecałych dwóch miesiącach. W Nuln wszystko było po staremu i nie miała ochoty zostawać tam dłużej, niż musiała. Rozmowa z opatem w niczym jej nie pomogła. Suger nie wiedział nic o Ionie. Doradzał tylko ostrożność, a do bycia ostrożną nie potrzebowała jego ostrzeżeń. Zwłaszcza kiedy przekonała się, że Adrian, choć zachowywał się niemal nienagannie i sprawiał wrażenie zupełnie „wybielonego”, nie mógł się zbliżyć do Świątyni bliżej niż na sto kroków. Utwierdzało to templariuszkę w podejrzeniach. Cień nie był godzien zaufania i tyle. Wybrała nowego konia w klasztornych stajniach. Rosły, izabelowaty ogier nosił wdzięczne imię Konwalia. No cóż, brat masztalerz nadawał koniom dziwne imiona, ale za to szkolił je doskonale. Wyruszyła w powrotną drogę bogatsza o mile pobrzękującą sakiewkę. Termin spotkania z Err'avandrelem zbliżał się. O dziwo, Cień bez żadnych protestów zgodził się na dwudniowe rozstanie. Nie powiedziała mrocznemu elfowi ani słowa o ostatnich przygodach. Zresztą niewiele rozmawiali. Sycili się sobą nawzajem z drapieżną zachłannością, wiedząc, że znów czeka ich długa rozłąka, a każde spotkanie może być ostatnim. Ten związek był chory i oboje zdawali sobie z tego sprawę, ale nie potrafili się go wyrzec, niczym narkotyku. Dwa dni później spotkała się z Adrianem. Pospiesznie podążyli na północ, z powrotem do Talabheim. Jeśli jednak spodziewała się, że Cień dyskretnie uda, że nic się nie stało, była w atrzymali się na niewielkiej polanie. Ciepły wieczór rozleniwiał do tego stopnia, że Elizabeth zrezygnowała z treningu. Nawet Cień, zamiast wędrować sobie tylko znanymi ścieżkami, wylegiwał się na miękkiej trawie pod drzewem, żując jakąś trawkę i obserwując towarzyszkę spode łba. Templariuszka, rozdrażniona jego spojrzeniami, kręciła się po obozie. - Elfi materac! – syknął cichutko Adrian, kiedy go mijała. Templariuszka zesztywniała, a jej twarz oblała się szkarłatem. Wyszarpnęła z pochwy miecz i podetknęła go Cieniowi pod nos. - Stawaj! Cień spojrzał na nią spode łba. - No litośśści, nie rozśśśmieszaj mnie. Nauczyłem cię tego i owego, ale przeciwnikiem dla mnie jesteś żadnym. Daj se siana! - Stawaj! – wycharczała, dławiąc się wściekłością. - No nie, życie ci zbrzydło? Wyluzuj! – ziewnął Cień. - Obraziłeś mnie, skurwysynu! Za to, co powiedziałeś, zabiłam już pięciu ludzi. Stawaj albo przeproś! – wrzasnęła. - Przepraszszszam. – powiedział spokojnie Cień i sięgnął po świeżą trawkę. Elizabeth opadła szczęka. - Co?! Miała wyjątkowo głupi wyraz twarzy. - Przeprosiłem. Nie ssssssłyszałaś? - Cień kpił w żywe oczy – Teraz już nie możesz mnie wyzwać na pojedynek. Templariuszka zawyła z bezsilnej złości i cisnęła miecz na ziemię. Kipiąc wściekłością ruszyła w kierunku lasu, wyładować złość na jakimś niewinnym pniu. Cień rechotał jak stado żab w maju... N astępnego dnia nie raczyła się do niego odezwać. Reszta drogi upłynęłaby w ponurym milczeniu, gdyby nie to, że Schwarzenschwert nie zwykła długo chować urazy. Zresztą w jednej sprawie złośliwy Nachtjaeger miał rację - ciągle nie była godnym go przeciwnikiem. Stwór byl tak niewiarygodnie szybki! A że wciąż podejrzewała go o najgorsze... Nie zamierzała zaniedbywać treningów. Reszta drużyny powitała ich powrót z entuzjazmem. Zaczynali się nudzić, zresztą Kruger zdradzał oznaki znużenia rolą gościnnego gospodarza. Złodzieje odwiedzili już każdy dom wart odwiedzenia, w dodatku ich wyczyny sprawiły, że nocami na ulicach kręciło się więcej strażników niż przekupek za dnia. Kolekcja świeczników, gromadzonych przez Garreta z maniackim uporem, utrudniała znalezienie w magicznym worze czegokolwiek innego. Prawda, że nie ma to jak świecznik, kiedy trzeba kogoś ogłuszyć, ale co za dużo, to i świnia nie zeżre, jak to obrazowo określił Randal. Trochę świeczników opchnęli paserom, ale po - 55 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------jakimś czasie nawet najbardziej zachłanni handlarze nie chcieli przyjąć ani jednego więcej. W końcu zaczęli je przetapiać na sztabki. Oczywiście, sprzedaż takiej ilości srebra zajęła im nieco czasu. Była przy tym śmiertelnie nudnym zajęciem. Czas był najwyższy, by pomyśleć o nowej wyprawie. Tym bardziej, że troje Ionitów zaczął dręczyć niepokój. Nie potrafili powiedzieć nic konkretnego. Nie znali jego przyczyn. Czy były to sny, z których niczego nie pamiętali po przebudzeniu? Czy może nasilające się przezucie, że „coś” się zbliża? Kruger, ewidentnie w chwili umysłowego zaćmienia, zaprosił ich na rodzinne przyjęcie. Licho wie, dlaczego. Może bał się spuścić awanturników z oka na całą noc? W każdym razie poszli. Zrzucili swoje codzienne ubrania i wbili się w „coś porządniejszego”, co zresztą wywołało nieco zamieszania, bo na widok Tanji i Elizabeth ubranych w powłóczyste, wydekoltowane suknie męska część drużyny pospadała z krzeseł. Wojowniczki były wściekłe. Tanja narzekała, że długa spódnica plączę się jej między nogami, Elizabeth sarkała, że wiatr hula jej po cyckach. Na dodatek Kruger kazał im zostawić całą broń w domu! Uznały to za idiotyzm i poukrywały pod szerokimi spódnicami tyle sztyletów, ile tylko się dało. Ciekawa rzecz, Riannon w sukni była jakoś łatwiejsza do zaakceptowania. Pozostawiła dziecko pod opieką Jamesa, wieloletniego sługi Krugera, który widział już niejedno i nic nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. Nawet wrzeszczące co sił w płucach niemowlę. R odzinne przyjęcie nie było takie straszne, jak się spodziewali. Randal bardzo szybko znalazł kompana do kieliszka w osobie wuja Dezyderego, niewiasty, łyknąwszy coś mocniejszego dla kurażu, ruszyły w tany z wypomadowanymi kawalerami. Tanja, przemierzając sale wzdłuż i wszerz w rytmie dworskiego tańca, tłumiła pełen satysfakcji uśmiech za każdym nadepnięciem na stopę partnera. Ostrzegała go, że nie umie tańczyć! Widziały gały, co brały! Sam był sobie winien, durny pajac. Zresztą lepiej tańczyć, nawet beznadziejnie, niż stać pod ścianą. Elizabeth i Riannon radziły sobie znacznie lepiej. Pierwsza po prostu umiała tańczyć, druga zaś była niezwykle zręczna, a elfi refleks ułatwiał jej orientowanie się w figurach dworskiego tańca. Muzykanci zaczęli od powolnych, dostojnych tańców, ale stopniowo przechodzili do coraz szybszych, aż w końcu cała sala wirowała w szaleńczym tempie. Ździebko już pijanemu Randalowi przywidziało się nagle, że w wielobarwnym tłumie dostrzega zakrzywione rogi modliszki, trzymającej Riannon w objęciach i obracającej się z nią w takt muzyki. Przetarł oczy i widziadło zniknęło. Łyknął pół kubka obrzydliwie cierpkiego cienkusza, który rzekomo miał być doskonałym winem wytrawnym i spojrzał jeszcze raz. Żadnych rogów. Żadnej modliszki. Odetchnął z ulgą. Rozgrzana tańcem Riannon wirowała w ramionach kolejnego partnera. Było coraz bardziej duszno i elfce zaczęło brakować powietrza. Nagle ogarnęła ją dziwna słabość. Kontury przedmiotów i ludzi zaczęły się rozmywać, przed oczami elfki pojawiły się czarne plamy. Zemdlona, osunęła się na ziemię. Otworzyła oczy. Szare mury, które ją otaczały, absolutnie nie mogły być tymi, w których przebywała przed chwilą. To miejsce było puste i przejmująco ciche. Właściwie nawet jej tam nie było. Widziała wszystko z góry, jakby lewitując pod sklepieniem. To musiał być grobowiec, szczegóły się rozmywały, ale w dole, na podwyższeniu, bez trudu rozpoznała kamienne sarkofagi. Sześć. Woda... Obraz zaczął się oddalać. Widziała jeszcze mgliste góry i zarys budynków pośród szczytów. Tanja i Elizabeth wyrwały się z objęć tancerzy. Riannon dusiła się, charczała. Czym prędzej wyniosły ja na zewnątrz. Nagle elfka zesztywniała, przewróciła oczyma i wybełkotała chrapliwie: - Skała Czasu... Po czym rozluźniła się i zwisła im z rąk niczym szmaciana lalka. - Natychmiast wracamy do domu - zdecydowały wojowniczki. Zaniepokojony Kruger przywołał medyka, ale ten stwierdził tylko omdlenie z braku powietrza. Jednak reszta drużyny wiedziała swoje. To nie było zwyczajne omdlenie. Zanieśli Riannon do domu i wpakowali do łóżka. Zaniepokojony Cień patrzył im na ręce. - Co się stało? - Zemdlała. Bredziła coś o Skale Czasu. Wiesz coś o tym? - Nie wiem... Poczekajcie... - syknął, wyskoczył przez okno i pobiegł gdzieś w noc. Wrócił przed świtem, z „Talabheim Zeitung” w ręku. Gazeta donosiła, że na północy od Talabheim, u podnóża Gór Środkowych, na wyniesieniu zwanym Skałą Czasu, odkryty został grobowiec określany jako „Mauzoleum Templariusza”. Ionici spojrzeli na siebie porozumiewawczo. - O co chodzi? - spytała Elizabeth - Jakiego „Templariusza”? - To wszystko łączy się z Ioną - odpowiedziała Tanja. Nie potrafię powiedzieć tego dokładnie, ale... Iona była piękną dziewczyną, córka Boga Morza, Mannana. Nie mogła opuścić wód, jednak pokochała jakąś „istotę ziemi”. To był książę czy inny diuk, bardzo przystojny. Dziewczyna chciała z nim zamieszkać, ale umarła, kiedy opuściła podwodny świat. Jej kochanek, pogrążony w rozpaczy, kazał wybudować grobowiec - 56 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------daleko na morzu. Wyspa Iona powstała ze szczątków ogromnego morskiego czerwia, w którego trzewiach kryje się grobowiec. Jak to się stało i dlaczego leży w innym wymiarze, nie wiem. Ten templariusz bronił grobowca... - Przed kim? - Randal tez chciał się dowiedzieć czegoś więcej. - Zdaje się, że przed Czarną Ioną. - Która jest odbiciem Białej, tak? Bogowie, ależ to wszystko pokręcone! - jęknęła Elizabeth. No dobrze, co było dalej? - Czarna Iona wygrała. Czekaj, w tej gazecie jest legenda. Wynika z tego, że dwieście lat temu pewien Templariusz wraz ze swoimi zmarłymi towarzyszami wylądował po długiej krucjacie u wybrzeży naszego świata i dotarł do miejsca, zwanego później Skałą Czasu. Tam zostali pochowani i wybudowano im mauzoleum. To musiał być on. Ten z Iony. To klucz do wszystkiego. Musimy tam jechać! - Nic z tego nie pojmuję, ale skoro twierdzisz, że trzeba jechać, to jedziemy. Schwarzenschwert wzruszyła ramionami. - Może się wreszcie coś wyjaśni. - Wszyscy jedziemy? A co z dzieckiem? Popatrzyli na Riannon. Elfka, nie mogąc spać nad ranem, myślała nad snem czy wizją, którą miała poprzedniego wieczora. Artykuł w gazecie i słowa Tanji pomogły jej połączyć pewne fakty. Mauzoleum i okrągła komnata od razu skojarzyły się jej z Ioną. Tylko, że na Ionie nie było takiego miejsca. Jeśli Czarna Iona jest odbiciem Białej, to jej wizja mogła być tylko obrazem... Iony Szarej. - Hej, Riannon, śpisz? Co z dzieckiem? - Trzeba coś z nim zrobić - mruknęła elfka, nie kipiąc bynajmniej nadmiarem macierzyńskich uczuć. - Najlepiej oddać do świątyni Shally'i. Myślę, że Kruger może to jakoś załatwić. Chciałabym pomówić z tymi kapłankami... Nie komentowali jej decyzji. To w końcu było je dziecko i jej sprawa. Zważywszy na okoliczności jego poczęcia, trudno się było elfce dziwić... Kruger załatwił, co trzeba i dziecko zostało oddane pod opiekę kapłanek Bogini Miłosierdzia, oczywiście za stosowną opłatą. Siostry nie słyszały nigdy o Ionie, co trochę zmartwiło Riannon, ale nie bardzo miała ochotę tłumaczyć o co chodzi. W razie jakichś komplikacji poprosiła o wysłanie listu do przeoryszy przytułku w Yeskov. J ednak nie wyjechali od razu, bo gospodarz poprosił ich o trzydniową zwłokę. Miał zamiar załatwić kilka spraw, co oznaczało parę dość ryzykownych spotkań. Potrzebował ochroniarzy. Zgodzili się, oczywiście. Jakie znaczenie mogły mieć trzy dni? XVII. J uż następnego dnia mieli towarzyszyć Krugerowi, wybierającemu się na audiencję w pałacu Diuka von Talabheim. Riannon i Garret ukryli się pod płaszczem niewidzialności. Pozostała trójka poszła oficjalnie, w charakterze osobistej ochrony swego gospodarza. W sali audiencyjnej kłębił się tłum szlachty oraz co znaczniejszych kupców i wojskowych. Na uboczu stał nadworny mag. Przenikliwie spojrzał w stronę Riannon i Garreta, którzy, ukryci pod peleryną, zajęci byli właśnie wymienianiem złośliwych uwag na temat wszystkich zgromadzonych w sali pajaców. Oczywiście, nie mógł zobaczyć tej dwójki, ale wyczuwał obecność magicznego przedmiotu. Niewidzialna dwójka z trudem opanowała chęć rzucenia w starucha pomarańczą. Mag popatrzył na Krugera. Kruger uprzejmie skinął mu głową. Czarodziej wzruszył ramionami. Nic nie mogło go zdziwić, jeśli miało jakiś związek z tym człowiekiem... Kruger krótko opisał swoim „ochroniarzom” kilka co znaczniejszych osób i przykazał mieć uszy i oczy szeroko otwarte. Randalowi, któremu oczy zaświeciły się na widok niejakiej lady Cassandry, ponętnej damy w szkarłacie otoczonej wianuszkiem adoratorów, pogroził palcem. - Uważaj, to żmija. A raczej... to ci więcej powie... modliszka! - Pożera kochanków w trakcie miłosnych zapasów? zapytał złodziej. - Gorzej, znacznie gorzej - odpowiedział tajemniczo Kruger, po czym ulotnił się, każąc im grzecznie poczekać. Biedaczek, nie wiedział, co z tego wyniknie... Natychmiast po jego wyjściu niewidzialna dwójka ruszyła na obchód pałacu, a Randal zaczął się kręcić wokół lady Cassandry. Tanja zaczęła się naprzykrzać diukowi, zadając z głupia frant zgoła niedelikatne pytania. Jedynie Elizabeth ograniczyła się do subtelnego podsłuchiwania rozmów, udając, że podziwia porozwieszane na ścianach obrazy, przedstawiające sceny batalistyczne z mniej lub bardziej zamierzchłej przeszłości. Rozmowy, jak to zwykle w takich miejscach, były ciekawe, choć niewiele wnosiły do sprawy Belwitza. Omawiano przede wszystkim najnowsze szaleństwo Najjaśniejszego Karla Franza. Tym razem cesarz przeszedł samego siebie, ogłaszając, iż Chaos nie istnieje. Oczywiście, wywołało to zrozumiałą wściekłość w prowincjach wschodnich, najbardziej zbliżonych do Pustkowi Chaosu. Tu i ówdzie przebąkiwano nawet o secesji. Trzej generałowie, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności stali właśnie nieopodal „Panoramy bitwy pod Starymi Prażuchami”, rozmawiali o możliwości osadzenia na tronie cesarskiego siostrzeńca i spadkobiercy, Wolfganga Holswiga-Abenauera. Tylko że najpierw należałoby usunąć Jego Wysokość... Niewątpliwie szykował się większy bałagan. W dodatku zerwanie stosunków z dworem carycy pachniało wojną. - 57 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Niestety, rozmowa zeszła na tory całkowicie militarne. Elizabeth z żalem porzuciła kontemplowanie „Panoramy bitwy pod Starymi Prażuchami” i ruszyła dalej. R andal niczym wąż prześlizgnął się pomiędzy wypomadowanymi fircykami i stanął oko w oko z lady Cassandrą. Czarne oczy lady błysnęły. Widziała, jak ten przystojny młodzieniec wchodził na salę z Krugerem. Już samo to wystarczyło, by wzbudzić jej zainteresowanie. W dodatku w niczym nie przypominał miękkich dworaków. Rozszerzone nozdrza kobiety łowiły daleki powiew przygody. - Lady Cassandra, jak mniemam? - Randal skłonił się lekko, patrząc jej bezczelnie w oczy. Podała mu dłoń. Pocałował ją, ale nie tak, jak zwykli to czynić dworacy - ledwie muskając ustami. Tym razem pocałunek był na tyle mocny, że zdołała poczuć kształt i twardość jego warg. Uśmiechnęła się uroczo. - A pan? - Randal, pani. Do twych usług. - Przyszedłeś z Krugerem? Myślę więc, że czeka nas ciekawa rozmowa - spróbowała zarzucić wędkę. Rybka chwyciła przynętę, ale niezupełnie tak, jak spodziewała się piękna łowczyni. Mężczyzna zmierzył ją od stóp do głów bardzo szczególnym spojrzeniem, po czym szepnął: - Czy nie byłoby nam wygodniej... i zabawniej... porozmawiać w bardziej ustronnym miejscu... i w innej pozycji, pani? Opuścili salę razem, nie przejmując się cichymi komentarzami kobiet i porozumiewawczymi uśmiechami mężczyzn. Riannon i Garret przemykali niczym duchy przez pałacowe korytarze. Po drodze rzucili pomarańczą w złodzieja obrazów. Rabuś najwidoczniej przekupił tamtejszego strażnika, bo ten nawet się nie obrócił, gdy złodziej padł. Pechowiec długo siedział na ziemi, zbity z tropu i zdziwiony obecnością pomarańczowego owocu, który najpierw trafił go w głowę, a później potoczył się dalej korytarzem by w koncu abstrakcyjnie zalec na posadzce. Wślizgiwali się do komnat, zaglądali do biurek, przeglądali papiery i przy okazji opiekowali się beztrosko porzuconymi drogocennymi drobiazgami. Pierścień z szafirem tu, złota figurynka tam... W worku było dużo miejsca. Papiery na biurkach okazywały się przeważnie banalnymi listami miłosnymi lub nudną korespondencją urzędową. Zaczynali już wątpić, czy zdołają się dowiedzieć czegoś ciekawego. Po drodze, właściwie mimochodem, rozwalili łeb jakiemuś lubieżnemu szlachcicowi, dobierającemu się do zapłakanej dziewczynki, przy okazji wypróbowując nowo zdobyty, ciężki, bogato zdobiony świecznik, który ochrzcili mianem ‘dwuręcznego’. Zmasakrowanego trupa zostawili na zakrwawionym łożu, nie widząc możliwości ukrycia zwłok. Zresztą, po co? W takim wielkim pałacu codziennie ktoś zostaje zamordowany. W końcu szczęście się do nich uśmiechnęło. Zawartość jednego z biurek przeszła najśmielsze oczekiwania. Listy, rachunki, wszystkie sygnowane nazwiskiem Jorgensena, do niedawna zastępcy Schroedera, teraz, jak wynikało z papierów, szefa Kompanii Talabheimskiej. Oraz teczka pełna rysunków, przedstawiających modliszki, płaszczki, cienie i inne jeszcze stwory. Rysunki były zaopatrzone w komentarze, które mogły się okazać niezwykle przydatne. Wszystkie papiery wylądowały w worku. Po chwili dołączyły do nich różnokolorowe buteleczki, jasno- i ciemnozielone, oraz kilka czerwonych, zawierających eliksir wywołujący szał bojowy. W biurku nie było już nic ciekawego. W nagłym przypływie sztubackiego poczucia humoru wyryli na blacie napis „TU BYŁEM” i postawili obok jeden ze świeczników Garreta. Nagle zza drzwi usłyszeli odgłos zbliżających się kroków. Do komnaty wszedł wysoki, jasnowłosy mężczyzna. Zapewne był to Jorgensen we własnej osobie. Na widok wybebeszonego biurka i napisu „TU BYŁEM” wrzasnął na całe gardło: - Straż! Straaaaaż!!! Złodziejeeeee!!! Złodzieje błyskawicznie przemknęli obok niego i przyczaili się pod drzwiami. Kiedy strażnicy wpadli do komnaty, niewidzialna dwójka skorzystała z otwartych drzwi i umknęła na korytarz. R andal lubił kobiety doświadczone, biegłe w miłosnym kunszcie, a lady Cassandra okazała się właśnie taką kobietą. Czas spędzony z nią z pewnością nie był stracony. Kiedy wreszcie wszystkie koronki, które miały zostać podarte, zostały podarte, a pościel na łóżku przestała nadawać się do użytku, piękna kusicielka zaproponowała wymianę informacji i coś do picia. Złodziej zgodził się na jedno i drugie. - Kompania Talabheimska ma powiązania z von Belwitzem. Poza tym wykupuje kopalnie w Kislevie. zaczął Randal. - Teraz ty. - To już wiem. O kopalniach wszyscy wiedzą. odpowiedziała Cassandra. - Ale dobrze, teraz ja. Belwitz kombinuje z carycą. - To wiem od dawna. Powiedz lepiej coś o tutejszym diuku. - Diuk prowadzi interesy z Jorgensenem. - Aha, a Żwirek kręci z Muchomorkiem - złodziej zacytował stary dowcip. Cassandra najwyraźniej go nie znała. - Żwirek kręci z Muchomorkiem? - uniosła brwi. – Hmmmm.... O co chodzi? - O nic. Taki żart. Czarne oczy błysnęły groźnie. - Żartów ci się zachciewa? - zapytała, podając mu puchar pełen aromatycznego wina. Złodziej uśmiechnął się i pociągnął solidny łyk. - 58 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Na razie nic mi nie powiedziałaś - mruknął, wypijając resztę wina. - Ty też nie. - odparowała Cassandra - Ale to się zmieni. Wiesz, co właśnie ci podałam? - Nie mam pojęcia - Randalowi zaczęło się kręcić w głowie. Poczuł dziwna słabość. Chciał wstać, ale nie mógł. Zupełnie jakby ktoś przejął władzę nad jego ciałem. - Serum prawdy. Zaraz zaczniesz śpiewać. Złodziej parsknął śmiechem. Po czym zaczął śpiewać, ale nie tak, jak się tego spodziewała podstępna kusicielka. Niewiele z niego wycisnęła, choć serum działało bez zarzutu. Randala po prostu nie obchodziły te wszystkie tajemnice, które tak zajmowały resztę drużyny. Głębokie Prawdy miał głęboko gdzieś. Wpuszczał wiadomości jednym uchem, wypuszczał drugim, bo obchodziła go tylko przygoda i zysk. O tajemnicach Krugera po prostu nic nie wiedział. Rozczarowana Cassandra podała mu odtrutkę. Wtedy zaskoczył ją po raz drugi. Nie mógł wybaczyć podłej sztuczki z serum. Kiedy tylko odzyskał kontrolę nad swoim ciałem, rzucił się na kobietę. Cisnął ja na łoże i przywiązał na ręce i nogi do kolumienek podpierających baldachim. - Lubisz ostrą grę? To zagramy ostro! - Głupiec - syknęła Cassandra po czym wrzasnęła na całe gardło - Haaaans!!!! Dudnienie ciężkich kroków i łomot rozbijanych drzwi zmusiły Randala do podjęcia natychmiastowych działań i wycofania się na z góry upatrzone pozycje. Mówiąc prościej, złodziej wyskoczył przez okno tak jak stał, czyli zupełnie nago. Wpadł do ogrodu i rzucił się do ucieczki, nie czekając na pojawienie się owego Hansa. Rozczarowana Cassandra szalała z wściekłości. Wypytywała nie tego człowieka! Ale przecież nie mogła liczyć na to, że któraś z towarzyszących Krugerowi kobiet da się skusić na jej wdzięki. Cholerny Kruger, doskonale dobrał swoją eskortę! Tanja zaczęła właśnie rozmowę z diukiem, kiedy gwałtownie otwarte drzwi z hukiem walnęły o ścianę. Do sali wparowała wysoka, szczupła kobieta w purpurowej sukni. Rysy jej twarzy przypominały trochę rysy Flies. Były po prostu bardzo egzotyczne. Na pierwszy rzut oka było widać, że kobieta pochodzi z jakiejś odległej krainy na wschodzie. Kunsztownie upięte włosy utrzymywały w ryzach niezliczone szpile i grzebienie, iskrzące się drogimi kamieniami. Kobieta wprost śmierdziała pieniędzmi i władzą. Zdecydowanym krokiem podeszła do diuka i, nie przejmując się zgromadzonymi wokół gośćmi, wypaliła: - Wszystkie moje interesy w Kislevie spalone! Imperium się sypie! Przyszłam odebrać to, co jesteś mi winien. Diuk poczerwieniał i skulił się w fotelu. - Naprawdę musimy o tym teraz rozmawiać? - Tak! - No cóż... – diuk pokiwał ponuro głową – Wszyscy precz! – wrzasnął. – Wyjść stąd! Natychmiast! Zaciekawiona Tanja wiele by dała, by móc podsłuchać rozmowę diuka z nieznajomą, ale strażnicy zdecydowanie wypchnęli wszystkich z sali i starannie zamknęli za sobą drzwi. - O kurczę, co to była za zdzira? – mruknęła Tanja do Elizabeth. - To Shara m'Shani. Kupiec z dalekiego wschodu. – wyjaśnił jakiś młody szlachcic, krzywiąc się pogardliwie – Do czego to podobne, żeby tak wyrzucać gości? – mruknął, widocznie urażony zachowaniem diuka. Wojowniczki zgodnie wzruszyły ramionami. Ponieważ wyrzucono je do sali, w której królował bogato zastawiony stół, zajęły się podgryzaniem owoców, pilnie wyłapując wszelkie komentarze na temat m'Shani, oraz plotki, jakich nie szczędzili goście, podnieceni niecodziennym incydentem. W tym momencie zobaczyły Krugera, stojącego w bocznym wejściu. Ruszyły w jego stronę. Kruger opierał się o mur, zgięty wpół. Dostrzegły dłoń, zaciśniętą na boku i krew sączącą się spomiędzy palców. - Wyprowadźcie mnie stąd – wystękał. Wyprowadziły go do jakiegoś mrocznego przedsionka i posadziły w kącie. - Co się stało? - Podszedłem zbyt blisko do pewnej osoby. Głupi błąd. Spokojnie, nic mi nie będzie. Muszę tylko odsapnąć. Macie przy sobie „zielony”? Tanja sięgnęła za pazuchę. - Zawsze mam. – powiedziała, podając mu buteleczkę. Kruger łyknął solidnie, resztę wylał na ranę. Oparł się o ścianę i zamknął oczy, czekając, aż eliksir zacznie działać. W tym czasie Tanja opowiedziała mu o kobiecie w czerwonej sukni. - Ciekawe, ciekawe. Muszę się dowiedzieć czegoś więcej. Wiem, gdzie są pokoje Jorgensena i tej m'Shani. Przydałoby się je przeszukać. Gdzie nasza para niewidzialnych? - Nie mamy pojęcia. Jakoś ich nigdzie NIE WIDAĆ... - Cholera, takich nigdy nie ma, jak są potrzebni! – warknął, powoli podnosząc się z podłogi - Dobra, już mi lepiej. Pokręćcie się tu jeszcze trochę, ja pójdę się dowiedzieć paru rzeczy. Przyjdę po was później. N agi mężczyzna, wpadający do pałacowej kuchni, niewątpliwie wywołuje sensację. Kucharki i pomywaczki zaczęły piszczeć, więc Randal chwycił jakiś fartuch, owinął się nim i wycofał się do ogrodu. - Lady Cassandra, rozumiecie – rzucił w formie wyjaśnienia. Odpowiedział mu chór pełnych zrozumienia i współczucia głosów. Złodziej pomknął w ciemny kąt ogrodu, szukając furtki i myśląc już tylko o tym, żeby wydostać się z pałacu. Niemal wpadł na młodego strażnika. - Ratuj, człowieku, lady Cassandra mnie goni! Ta kobieta to bestia!– krzyknął złodziej. - 59 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Sądząc z reakcji kucharek, lady była tu znana ze swoich ekscesów. Randal liczył na to, że strażnik wykaże się zrozumieniem oraz elementarną męską solidarnością. Nie zawiódł się. Na twarzy strażnika odmalowało się szczere współczucie. - Szybko, schowaj się tutaj! – powiedział i otworzył drzwi schowka. Złodziej wślizgnął się do środka i przyczaił się pomiędzy szpadlami i motykami. - Skombinuj mi jakieś ubranie! Chwilę później ubierał się w idiotyczny, żółto – niebieski strój, należący niewątpliwie do jakiegoś szlachetnie urodzonego bufona. Nagle zamarł, wstrzymując oddech. Zza drzwi schowka usłyszał głosy. - Nikt tędy nie przebiegał? – zapytał ktoś głosem grubym jak z dna beczki. - Nie, panie – odpowiedział życzliwy strażnik. - Nikogo nie widziałeś? – upewniał się właściciel niskiego głosu. - Nie, panie. - Dobrze. Miej oczy szeroko otwarte. - Tak, panie! Po chwili uchyliły się drzwi komórki. - Szybko! Do kuchni, drzwiami w prawo do stajni, ze stajni trafisz na dziedziniec i prosto do wyjścia. - Dzięki, brachu – rzucił złodziej i czym prędzej czmychnął. Przebiegł przez kuchnię, cudem uniknął kopyt jakiegoś nerwowego rumaka w stajni i wypadł na główny dziedziniec. Tu zwolnił. Przybrawszy dostojną pozę i głupia minę, jaką podpatrzył u nadętych bogatych panów, dostojnym krokiem minął bramy pałacu. Ledwie znalazł się poza zasięgiem wzroku strażników, puścił się pędem prosto do domu, ani razu nie oglądając się za siebie. Czekając na powrót towarzyszy, przywołał Cień i poprosił go o małą przysługę. - Zrobisz coś dla mnie? - Nie jestem chłopcem na posyłki. - Proooooszę. - No dobra. Co chcesz? Randal wydobył kawałek pergaminu i starannie nakreślił na nim tylko dwa słowa: „Z wyrazami...” Adrian, zaglądający mu przez ramię, zachichotał. - Zanieś ten liścik do pokoju lady Cassandry. Obok połóż czerwoną różę i sztylet. Taki, jakich używają zabójcy. Cień uśmiechnął się paskudnie i zniknął za oknem. R iannon i Garret przemykali labiryntem korytarzy, szukając wyjścia z pałacu. Mag, który pojawił się w wąskim przejściu, przeraził ich nie na żarty, patrząc prosto na nich. - Dość tych sztuczek. Wyłaź – rozkazał. Nie zamierzali go posłuchać, ale proste zaklęcie paraliżujące unieruchomiło ich w pół kroku. Riannon z rozpędu wypadła z pod peleryny i stanęła przed magiem w całej swej okazałości. - Staż! – krzyknął mag – Mam tu złodzieja! Zajrzał podejrzliwie za plecy schwytanej, wyczuwając obecność Gerreta. - Hmmm... jest was dwoje – mruknął do siebie. Chwila dekoncentracji wystarczyła, by złodziej zdołał wyciągnąć zegarek. Słysząc zbliżające się kroki, złodziej zatrzymał czas w momencie, gdy mag zorientował się, co się święci i formował już ognista kulę. Złodziej dotknął ramienia Riannon, uwalniając ją spod wpływu zegarka i rzucili się do desperackiej ucieczki. Czasu nie można było zatrzymać na długo. Już wkrótce usłyszeli za plecami potężny huk, krzyki i tupot strażników. Pędzili przed siebie, mijając rzędy drzwi i kolejne skrzyżowania, aż przebiegli przez wielką salę. Gdzieś z tyłu mignęły im sylwetki Elizabeth i Tanji. Kilkunastu strażników wpadło do pomieszczenia. W ślad za nimi pojawił się mag. - Niech nikt się nie rusza! Mamy tu niewidzialnego intruza! Zamknąć drzwi. Uciekinierzy skoczyli na balkon. Byli w pułapce! Staruch krążył po sali, szukając intruza. Pozostało im tylko jedno. Rynna. Korzystając z tego, że uwaga gości była skierowana na maga, pospiesznie zjechali do ogrodu. Popędzili przed siebie. Wypadli na główny dziedziniec. Brama była jeszcze otwarta. Zobaczyli jeszcze jakiegoś kretyna odzianego w pretensjonalne, żółto – niebieskie ubranie, wychodzącego na zewnątrz. Strażnicy już zabierali się za zamykanie wrót. W ostatniej chwili dwójka awanturników przecisnęła się na zewnątrz i co tchu pobiegła do domu. Z amieszanie, panujące w pałacu, sięgnęło zenitu. W momencie, kiedy mag uczepił się właśnie wojowniczek, domagając się od nich informacji na temat „faceta w płaszczu niewidzialności, który wlazł tu z nimi”, znowu pojawił się Kruger i bezceremonialnie chwyciwszy obie kobiety za ręce, wyciągnął je z pałacu. - Musieliście, kurwa, znowu narozrabiać? - To nie my! – Wykrzyknęły zgodnym chórem, zbiegając po schodach. - No pewnie, że nie wy. Cholera, jak ja się z tego wyłgam? Włamanie! Morderstwo! Gwałt na lady Cassandrze! W to ostatnie akurat nikt nie wierzy, ale reszta? Reszta, jak to mówią, była milczeniem... XVIII. L edwie dotarli do domu, gospodarz podziękował im za ochronę (co zabrzmiało mocno sarkastycznie) i doradził jak najszybszy wyjazd. - Jutro rano wyjeżdżacie. I tak wybieraliście się do Skały Czasu, prawda? - 60 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Przez nas pewnie teraz na nie-za-jasnej liście diuka pojawi się niejaki, jakby to powiedzieć, Kruger... - mruknęła Tanja. - Jakiej liście? - „niejaki Kruger” wybałuszył oczy. Reszta drużyny zamieniła się w słuch. - Nie-za-jasnej... no... - określenie „czarna lista” jakoś nie mogło przejść Tanji przez gardło no... nie-za-jasnej liście... do ścięcia. - wypaliła wreszcie. Zawyli ze śmiechu jak jeden mąż. - O raaaany, trzymajcie mnie, nie mogę, co za eufemizm!!! - Łaaaa, jaka delikatna!!! - Nie-za-jasna, bo padnę ze śmiechu! Kruger pierwszy odzyskał powagę. Ocierając łzę z oka, wystękał z trudem: - Ja się wykręcę, ale lepiej, żeby was tu przez jakiś czas nie było. Zabrali się za pakowanie, co polegało głównie na wrzucaniu wszystkiego jak leci do magicznej torby. Rozdzielili między sobą buteleczki z czerwonym eliksirem. Znalezienie Czerwonego Korzenia w biurku Jorgensena było kolejnym dowodem na jego powiązania z Belwitzem. Tylko Maladis potrafił produkować to świństwo. Do tej pory użyli Korzenia tylko raz, kiedy zostali otoczeni przez oddział modliszek. Eliksir przyspieszał reakcje, zwiększał siłę i wprowadzał w szał, pozwalający wyrzynać wrogów jak bydło, ale miał wyjątkowo nieprzyjemne skutki uboczne. Dobrze, że mieli wtedy wóz pod ręką... Osoba, która wypiła eliksir, nie tylko nie zwracała uwagi na zadawane jej rany, ale na dodatek nie nadawała się do niczego przez następne parę dni. Wyczerpanego berserkera, nie mogącego ruszyć ani ręką, ani nogą, trzeba było nieść lub wieźć, dlatego Czerwony Korzeń mógł być użyty tylko w ostateczności. Musieli się jednak liczyć z tym, że w końcu natkną się na jakąś ostateczność... Kiedy poszukiwacze przygód pakowali, chowali i zawijali, Kruger wypytywał ich o wydarzenia w pałacu. Opowieść Randala o schadzce z lady Cassandrą przyprawiła go o zgrozę. Najchętniej udusiłby pechowego amanta gołymi rękami, ale fakt, że złodziej nie zdradził podstępnej żmii niczego ważnego, ostudził nieco jego gniew. Wyczyny Riannon i Garreta, choć godne potępienia, zostały im wybaczone, kiedy zaprezentowali dokumenty znalezione w biurku Jorgensena. Rysunki okazały się być szczegółowymi instrukcjami tworzenia Belwitzowych potworów. Podawano nawet rodzaj i markę zegarów potrzebnych do ich ożywienia. Pod rysunkami znajdowały się notatki jakiegoś wojskowego, który sprawdzał przydatność bojową poszczególnych „modeli”. Specjalne zdolności. Słabe punkty. Sposób zachowania. Wkrótce cała drużyna czytała je z wypiekami na twarzach. „Modliszka. Bardzo silna, sprawna. Odporna na ciosy. Słabe punkty – oczy, szyja, pachy, spojenia pancerza. Uwaga: dobrze walczą w szyku” „Nachtjaeger. Szybki i zwinny, ale słaby i mało odporny. Jeden cios wystarcza, ale b. trudno trafić. Uwaga: nigdy, przenigdy nie atakować nocą!” W gruncie rzeczy nie dowiedzieli się niczego nowego, poza tym, że obejrzeli sobie wizerunki kilku zupełnie nowych stworów, które opatrzone były komentarzami w rodzaju „niska przydatność bojowa” albo „silny, ale beznadziejnie powolny i trudny do sterowania”. Wśród papierów znaleźli też list, w którym Belwitz informował Jorgensena o zakończeniu przygotowań do inwazji. Niestety, nie podawał żadnych szczegółów. Jedno zdanie przykuło uwagę awanturników: „Wygląda na to, że mamy w naszych szeregach zdrajców. Nie sądziłem, że coś takiego jest możliwe. Nigdy bym się nie spodziewał, że oni mogą być nielojalni. W dodatku jest jeszcze ktoś, kto nam szczególnie bruździ. Niestety, nie wiem, kto. Musimy być bardzo ostrożni.” „Oni” mogło oznaczać tylko jedno. Stwory. Jak chociażby Adrian czy szara modliszka, która nie pozwoliła Riannon dobić rannego. W szeregach armii Belwitza nastąpił rozłam, ale jak daleko sięgał, nie byli w stanie stwierdzić. Dyskutowali długo, zastanawiając się nad rolą Cienia w tym wszystkim. Nie doszli do żadnych sensownych wniosków. W końcu, zmęczeni nadmiarem wrażeń, poszli spać. W środku nocy obudził ich Cień. Do domu Krugera zbliżała się grupa uzbrojonych po zęby strażników, mających jak najgorsze zamiary. Widać wyczyny w pałacu diuka wyprowadziły z równowagi kogoś ważnego. Drużyna zerwała się z łóżek. Ubierali się w pośpiechu, kiedy pancerne pięści załomotały do drzwi. - Otwierać! - Już, panie, idę, chwileczkę jedną, zaraz otworzę. odpowiedział głos Jamesa. - Szybko, do piwnicy! - rzucił Kruger. Zbiegając po schodach słyszeli jeszcze, jak James usiłuje zyskać na czasie. - Już zaraz, panie, gdzie ja mam te klucze? Jedną chwileczkę! Uciekinierzy wpadli do piwnicy i zabarykadowali za sobą. drzwi. Riannon odruchowo wrzuciła do torby butelkę dobrego wina z najbliższej półki. Z parteru dobiegł ich zgrzyt otwieranych drzwi i głos wiernego sługi. - Nie, panie, pana Krugera nie ma w domu, wyjechał jeszcze wieczorem. Dokąd? A do Altdorfu. Nie, nie wiem, kiedy wróci. - Szybko, za mną. - Kruger nie słuchał dłużej - I tak będą chcieli przeszukać dom. Odsuńcie te beczki! Za beczkami znajdowały się niewielkie, zakurzone drzwi. Kruger przepuścił drużynę przodem i starannie zamknął przejście za sobą. Wąski, mroczny korytarzyk prowadził w dół. Po kilkunastu krokach doszli do kolejnych drzwi. Kruger uchylił je ostrożnie i rozejrzał się. - 61 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Dobra, droga wolna. Zza drzwi cuchnęło stęchlizną i rozkładem. Znaleźli się w kanałach. Podobnie jak w Nuln czy Altrodfie, pod ulicami Talabheim istniał rozległy system kanałów i korytarzy, wybudowanych w zamierzchłych czasach przez krasoludzkich inżynierów. Jak to zwykle bywa, plany podziemnego labiryntu zostały zagubione lub zniszczone dawno temu. Mało kto zapuszczał się pod ziemię, bo w cuchnącym błocie lęgły się rozmaite stwory. Wiadomo też, że takie miejsca były ulubioną kryjówka skavenów. Raz na jakiś czas któryś z władców miasta zarządzał wielkie oczyszczanie, ale niewiele to pomagało. Potwory zawsze wracały. Oprócz nich z korytarzy korzystali też ludzie - szczególny rodzaj ludzi. Złodzieje, zabójcy i szpiedzy. Kruger znał tylko część podziemnego labiryntu. Dom, który kupił kilkanaście lat temu, wybrał właśnie ze względu na połączenie z owym podziemnym systemem. Zajmując się wielką polityką i grzebiąc w brudnych tajemnicach wysoko postawionych ludzi, byłby głupcem, nie zapewniając sobie drogi ucieczki. Brnęli w cuchnącym błocie, głośno narzekając na smród, kiedy za ich plecami rozległo się człapanie. Elizabeth, która szła ostatnia, dostrzegła jakąś zgarbioną sylwetkę, wynurzającą się z bocznego korytarza. Powłóczący nogami stwór, naznaczony pietnem rozkładu, umknął na widok dobytego przez templariuszkę miecza. - Szybciej - mruknął Kruger - To coś może wrócić w liczniejszym towarzystwie. Przyspieszyli. Bez przeszkód dotarli do miejsca, gdzie łączyło się kilka kanałów. Rozległe pomieszczenie podzielone było na dwa poziomy. Na górnej platformie znajdowała się śluza, odcinająca wypływ z górnych kanałów. - Na górę - zdecydował Kruger. Zanim wszyscy zdążyli się wdrapać na wąską i pordzewiałą drabinkę, w jednym z korytarzy ukazała się znana już zgarbiona sylwetka martwiaka i jakieś stworzenie, wyglądające na bluźnierczą krzyżówkę człowieka ze zwierzęciem. Elizabeth, widząc że nie zdąży wejść na górę, zaatakowała. Martwiak był zbyt powolny, by uniknąć ciosu, ale utrata ręki nie zrobiła na nim większego wrażenia. Parł naprzód. Templariuszka odtrąciła go potężnym kopnięciem. W tym momencie z góry spadła butelka nafty i zombie stanął w płomieniach niczym pochodnia. Z głębi korytarzy słychać było zbliżające się kroki kolejnych mutantów. Sądząc z odgłosów, wielu. Jedyną szansa było dostać się na górę i otworzyć śluzę, by nagle uwolnione masy wody zmyły stwory w głąb kanałów. Templariuszka skoczyła w kierunku drabiny, ale drugi stwór już szarżował, najwyraźniej zamierzając wziąć wojowniczkę na rogi. Nie zdążyła uskoczyć. Przyjęła uderzenie na napierśnik i niemal straciła dech w piersiach, przyciśnięta do muru. Rogi stwora przyszpiliły ją do ściany, pozostawiając wolną tylko prawą rękę, ale w tej pozycji nie miała się jak zamachnąć. Kątem oka dostrzegła wyłaniające się z mroku groteskowe sylwetki kilkunastu na pół ludzkich stworzeń. Walnęła przeciwnika w pysk rękojeścią miecza. Nacisk zelżał, ale wciąż była uwięziona. Na szczęście Riannon zorientowała się w sytuacji. Z góry świsnęła strzała. Trafiony w ramię potwór cofnął się o krok. Elizabeth władowała mu czubek miecza w gardło i skoczyła na drabinkę. Ledwie zdążyła dotrzeć do połowy drogi, kiedy z góry runęła masa wody, zbijając z nóg mutanty i zatapiając wszystko na swej drodze. Wreszcie wydostali się z kanałów. Kryjąc się w ciemności i przeskakując od cienia do cienia dotarli do jakiegoś zapuszczonego ogrodu. Tam Kruger pożegnał się z nimi. Zostawał w mieście, aby, jak to określił, wyrównać kilka rachunków i wyprostować sprawy. Musieli teraz zdobyć konie. Umówili się na spotkanie „Pod Różową Podwiązką”. Schwarzenschwert zakradła się z powrotem do domu Krugera. Straż kręciła się tylko przed głównym wejściem, więc templariuszka bez żadnych problemów wyprowadziła Konwalię ze stajni. Koń Terenkowej też nie miał nic przeciwko opuszczeniu Krugerowego obejścia. Pozwolił się wyprowadzić bez jednego parsknięcia. W tym samym czasie Riannon i Garret dokładnie oglądali konie w stajniach i na podwórzach najlepszych karczem w mieście, po czym bezceremonialnie zwędzili wybrane rumaki. Randal natomiast zupełnie nie zawracał sobie głowy wierzchowcem. Pomaszerował prosto „Pod Różową Podwiązkę” i spędził tam rozkoszne chwile w ramionach miłej, życzliwej i bardzo wprawnej ladacznicy. W pierwszych promieniach słońca opuścili miasto i pojechali na północ. XIX. Z początku wędrowali dość wolno. Nikt ich nie gonił, nie było więc powodów do pośpiechu. Mijali wioski i pola uprawne, złote od dojrzałego zboża. Przez dwa dni nie spotkali nikogo prócz pracujących na roli chłopów. Cieszyli się piękną, wrześniową pogodą. Tylko Tanja narzekała na upał, jak to zwykle ona. Kamienisty trakt wiodący do Middenheim wydawał się jej rozgrzaną na słońcu patelnią. Dziwił ich nieco brak podróżnych na trakcie, ale z drugiej strony kto miałby podróżować na północ, do niegościnnych krain skutych lodem, gdzie wilk mówi dobranoc? Na szczęście oni sami nie wybierali się do Miasta Białego Wilka. Trzeciego dnia opuścili drogę i skręcili nieco na wschód. Tanja przestała marudzić, gdy tylko wjechali w las. Pod zielonym baldachimem było znacznie chłodniej. Wydawało się, jakby tę krainę bogowie własnymi rękami osłaniali przed niepokojem i zniszczeniem. Ciszę przerywał tylko skwir drapieżnych ptaków i szum - 62 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------liści na wietrze. Ludzi nie było widać wcale. Natknęli się jedynie na jakąś opuszczoną osadę smolarzy. Spotkali też samotnego myśliwego, ścigającego zwierzynę. Wypytywany o Mauzoleum, machnął tylko ręką. Poza nim nie widzieli żywego ducha. Podążając dalej traktem natrafili wreszcie na osadę zamieszkaną głównie przez bartników i myśliwych. Dowiedzieli się tam, że na północy jest jakaś opuszczona świątynia, od dawna już zruinowana. Leśni ludzie opowiadali też o drugiej, wybudowanej na chwałę Pana Lasów, Taala. O Mauzoleum nic nie wiedzieli. Poradzili podróżnym, by unikali najczęściej używanej drogi i wybrali raczej ścieżkę przez wrzosowiska. - Ta tej drodze, cośmy nią zawsze skóry na handel wozili, orkowie się usadzili i myta żądają – tłumaczyli łowcy. - Dużo ich? - A będzie ze cztery dziesiątki. Awanturnicy zastanowili się przez chwilę i pokiwali smętnie głowami. - To chyba nie damy im rady. Chociaż może... - Jedźcie przez wrzosowiska. – radzili życzliwi mieszkańcy wioski – Po co żywot niepotrzebnie narażać. Tylko uważajcie na Przeklęty Las, bo tam złe po nocach hula! Wybrali więc ścieżkę przez wrzosowiska. W końcu nie wiedzieli, co może ich czekać przy Skale Czasu. Uznali rozsądnie, że lepiej nie tracić sił na tłuczenie jakichś tam orków. Teren stopniowo się wznosił, drzewa były coraz rzadsze, a droga coraz bardziej kamienista. Zbliżali się do Gór Środkowych. Las stopniowo ustępował kwitnącym wrzosowiskom. Na skraju fioletowej połaci zobaczyli przydrożną kapliczkę. Siwowłosy starzec, który siedział na jej progu, wstał na widok podróżnych. - Jesteście pielgrzymami? Spojrzeli po sobie, zdziwieni. - W pewnym sensie...tak – powiedziała ostrożnie Tanja. - Jedziecie na północ? Zobaczyć dzieło tych, co zmienili wygląd świata? - Jakie dzieło? Starzec zaśmiał się dziwnie. - Przybyli i zniszczyli mój dom.... Taaak, wielu tam pojechało. Od pewnego czasu już się zjeżdżają. A żaden nie wrócił. - Jak to? Zignorował pytanie i odwrócił się do ich plecami. - Powodzenia w podróży, pielgrzymi. – powiedział – A, uważajcie na cienie. Wygłosiwszy tę tajemniczą kwestię starzec zniknął w lesie, zanim oszołomieni podróżni zdążyli go zatrzymać. Wtedy właśnie Adrian zaczął ich poganiać, twierdząc, że ośmiu Nachtjaegerów podąża w tym samym kierunku co oni. Elizabeth, która podczas cowieczornych treningów zdążyła już poznać możliwości Cienia, poczuła niemiły dreszczyk. Ośmiu? No cóż, należało trochę pogalopować... Galop, kłus, galop, kłus... stępa... Pod wieczór wyczerpały się siły zarówno koni jak i jeźdźców. Zatrzymali się na noc w pierwszym lepszym zagajniku. Jak się okazało, był to właśnie wspomniany przez myśliwych Przeklęty Las. Pierwsza warta dostała się Randalowi. Siedział przy ognisku i nudził się niemiłosiernie, gdy tymczasem reszta chrapała w najlepsze. Nagle wydało mu się, jakby cienie na drzewach zaczęły się poruszać. Przetarł oczy ze zdumienia. Rzeczywiście, cienie dookoła ogniska tańczyły, jakby były żywe! W dodatku z lasu zaczęły dobiegać jakieś szepty i chichoty. Złodziej obudził resztę drużyny. Usiedli wokół ogniska i ze zdumieniem obserwowali las. Riannon wstała, chcąc sięgnąć po łuk. Nagle Randal dostrzegł kątem oka coś, co zjeżyło mu włosy na karku. Cień elfki oderwał się od ziemi i umknął między drzewa! - Riannon, twój cień zwiał!!! - Co??? Rzeczywiście, elfka nie miała cienia. Reszta grupy ze strachem spojrzała na siebie. - Elizabeth, twój cień też się rusza! Templariuszka obejrzała się i zobaczywszy, że jej cień zachowuje się tak, jakby miał zamiar wyrwać się na spacer, zrobiła pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do głowy. Klapnęła plecami o ziemię. - Co teraz? - Zniknął. Podniosła rękę. - A teraz? - Jest, ale się rusza! Templariuszka przycisnęła rękę do ziemi. - Co to za numery? A wasze cienie? Randal obejrzał się. - Mój w porządku. Nie, jasna dupa, rusza się! – Krzyknął i rzucił się na mech. Po chwili cała gromadka leżała dookoła ogniska, przyciskając plecy do ziemi. - Riannon, jak się czujesz? - Nie wiem... Chyba dobrze, tylko jestem zmęczona. Spojrzeli na nią, zaniepokojeni. Wyglądała normalnie. No, prawie normalnie... - Hej, to jest niezłe! – stwierdził Garret – złodzieja, który nie rzuca cienia, jest trudniej zauważyć, rozumiesz? Może ja też wstanę? - To nie jest smieszne! – odcieła się elfka - Lepiej nie... – dodała już łagodniej rozglądając się wokoło – Nie wiem, co z tego wyniknie. Myślicie, że powinnam go poszukać? W ciemnościach słychać było śmiechy, szepty i pohukiwania. Wszystko to tworzyło dziwnie ponurą atmosferę. Skrawki ciemności przemykały po gałęziach, tańczyły wokół krzaków i ślizgały się po ziemi. Gdzieniegdzie zbierały się w większych grupach, tworząc nieprzeniknione dla oka kurtyny mroku. Przemykały tu i tam, trzymając się z dala od światła. Na samą myśl o wejściu między drzewa Riannon przeszły ciarki. Inni też czuli się nie najpewniej. - 63 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Eee, daj spokój. To gorzej niż szukać igły w stogu siana. Może wróci rano? Lepiej zostań przy ognisku. Nie wiadomo, co tam jest – stwierdzili zgodnie. Przeleżeli tak do świtu, bojąc się choćby drgnąć i strasznie cierpnąc w niewygodnej pozycji. Bolały ich plecy, bolały ręce i nogi, ale leżeli twardo. Choć nie da się zaprzeczyć, że czuli się wyjątkowo idiotycznie. Gdyby tylko wiedzieli, jak się łapie uciekające cienie! Oczywiście, tego nie wiedział nikt, a sama myśl o utracie swojej, bądź co bądź, cząstki, napawała ich przesądnym niepokojem. No bo nawet jeśli to nie szkodzi na zdrowie, to jak się potem pokazać między ludźmi? Dookoła ogniska hulało złe. C ień Riannon nie wrócił ani rankiem, ani w południe. Wschód słońca wygonił wszystkie tajemnicze mroczki z zagajnika, pozostawiając tylko zupełnie normalne cienie drzew i zarośli. Zrezygnowana elfka machnęła ręką na całą sprawę. Zresztą nie mogli teraz tracić czasu na szukanie zguby. Ścigały ich cienie zupełnie innego rodzaju, zaopatrzone w solidną i całkowicie materialna broń. Pognali dalej. Dotarli wreszcie na kraniec wrzosowiska. Droga wiodła łagodnym spadkiem w dół i biegła dalej przez płaską jak stół równinę. Przed nimi, na tle majestatycznych zboczy Gór Środkowych, wznosiła się szara skała z płasko ściętym wierzchołkiem, na którym ujrzeli kilka budynków i połyskująca w słońcu kopułę. U jej stóp leżała niewielka wioska, pół mili dalej wznosił się równie niewielki zamek. Zamek płonął. Zjechali w kierunku wioski. Wyglądało na to, że miał tu miejsce bunt. Dookoła roiło się od chłopów z kłonicami, widłami i postawionymi na sztorc kosami. Kilku z nich popatrzyło złym wzrokiem na zbrojnych, ale zaraz wróciło do chaotycznej bieganiny, na oko zupełnie pozbawionej sensu. Drużyna czym prędzej minęła zabudowania. Nie mieli teraz czasu na lokalne konflikty. Dochodziło południe, kiedy piątka awanturników dotarła do podnóży szarej skały góry czasu, miejsca, w którym niebawem miało dopełnić się przeznaczenie świata. - I oni to szumnie nazwali Skałą Czasu? Jak dla mnie to jest zwykła góra, na której czas silnie odcisnął swoje piętno... - parsknął Randal. Stali, podziwiając majestatycznie wznoszącą się nad głowami skałę. Ściany wznosiły się niemal pionowo i wydawało się, że nie ma sposobu, by dostać się na górę. Zaczęli powolny marsz dookoła góry, szukając ścieżki, schodów, drabiny... czegokolwiek. Widok zawieszonej na grubych linach platformy wydarł okrzyk niedowierzania z ust trojga Ionitów - Ta winda! Zupełnie jak na Ionie! - Ciii, tam ktoś stoi - Elizabeth wskazała palcem. Szare sylwetki, stojące obok wyciągu, okazały się należeć do dwóch mężczyzn owiniętych w łachmany. - Dajcie spokój, ich jest tylko dwóch, w dodatku wyglądają jak pospolici wieśniacy - wyszeptał Garret podchodząc z wolna do nieznajomych - Hola, prosty człowieku, chcielibyśmy dostać się na górę tym, czego, jak mniemam, pilnujecie! - Khe, khe, chcecie się dostać do góry, taaak? A więc kolejni przyszli dopełnić swego żywota, harharhar...... - To jest Skała Czasu, prawda? - raczej stwierdziła niż zapytała Tanja. Pokiwali głowami i uśmiechnęli się dziwnie, jakby kpiąco. - Chcecie wjechać na górę? - zapytał jeden. - My tu przyszliśmy tylk..... - Zaczęła Riannon, jednak przerwała, słysząc ciche skomlenie obłąkańca, duszącego się w spazmach śmiechu. - Taaak, taaak, poprzedni też tak mówili i następni też, hehe.... Wielu ostatnio wjeżdża... Wielu? Awanturnicy rozejrzeli się dookoła ze zdumieniem. Prócz dwóch obdartusów nie widzieli ani śladu człowieka, a skała nie wyglądała na taką, która pomieściłaby „wielu”. - Gdzie oni są? Ci, co wcześniej przyjechali? - Na górze, oczywiście. Czekają. Tanja westchnęła z rezygnacją. Trudno rozmawiać z wariatami! - Wygląda na to że niewiele dowiemy się od tych dwóch tutaj. - Nic tu po nas. Słyszeliście przecież, że musimy „dopełnić swego żywota”. No to co? Hop na górę i szybko wracamy do Talabheim, bo upatrzyłem sobie nowy ekskluzywny burdel na przedmieściach - rzucił Randal. Cała piątka, ostrożnie i raczej bez większego zapału, weszli na chybotliwą platformę. Mężczyźni zaczęli ciągnąć za liny i winda powoli ruszyła w górę. XX. N a płaskim wierzchołku Skały Czasu nie było nikogo. Kilka domów, sklep z pamiątkami i karczma stały zamknięte na głucho. Plac zionął pustką. Ozdobna fontanna w kształcie czterech delfinów była sucha, a zalegający na dnie basenu pył świadczył, że woda nie płynęła tutaj od wielu, wielu lat. Na widok fontanny Tanja zrobiła taka minę, jakby miała za chwilę zwymiotować. - O nie - jęknęła - Iona! - To znaczy że jesteśmy na Ionie? - zdziwił się Randal. - Nie... Tylko to wszystko jest takie podobne... Domy, karczma i fontanna są zupełnie takie same, tylko puste. I takie... szare.... Ale Iona jest większa. I nie ma na niej żadnego mauzoleum. - Może to jest Szara Iona? Pamiętam, że o czymś takim rozmawiałaś z kapłanką - wtrąciła Elizabeth. - Raczej jej wizerunek - z wahaniem odpowiedziała Tanja. - 64 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Iona jest wyspą. Tu nie ma żadnego morza dodała Riannon. - Iona nie Iona, obejrzyjmy wreszcie to Mauzoleum - zdecydował Randal. - Słusznie - poparła go Elizabeth - przecież nie będziemy tutaj stali w nieskończoność! Zupełnie nie rozumiała, dlaczego trójka Ionitów wzdrygnęła się na te słowa. M inęli kilka domów, kierując się w stronę górującej nad dachami kopuły. - Niech mnie! - rzekła Tanja spoglądając na wynurzającą się z wolna sylwetę mauzoleum patrzcie jakie to wielkie! - Hmmm... Spodziewałam się czegoś zgoła odmiennego, ale cóż.... - wtrąciła Elizabeth. - Myślicie, że mają tam jakieś cenne relikwie, skrypty, tudzież inne, łatwo wpadające w ręc...ee... oko, przedmioty? - powiedział Randal z rozmarzoną miną. - A jakby to tak od razu spalić, żeby nie mieć kłopotów z ewentualnymi mieszkańcami, no... urwał Garret widząc dość nieprzyjazne spojrzenia czwórki towarzyszy - eeeh, wiecie ja tylko żartowałem - mówiąc to schował sztabkę TNT z powrotem za pas. Jak zwykle w takich sytuacjach pierwsze do mauzoleum weszły dwie drużynowe żelazne damy. Nie żeby Randall i Garret nie chcieli sami pognać na spotkanie z nieznanym, po prostu byli dobrze wychowanymi łajdakami, którzy dbali o reputację i własną skórę. Wielkie, skierowane na południe wrota ozdobione były srebrnymi okuciami. Uchyliły się cicho, bez najmniejszego zgrzytu, jakby przez ostatnie dwieście lat ktoś starannie oliwił zawiasy. Ujrzeli pomieszczenie wybudowane na planie sześcioboku, z witrażem na każdej ze ścian. W jego centrum wybudowano okrągłe podwyższenie z niewielką fontanną pośrodku. W przeciwieństwie do wyschniętego wodotrysku na zewnątrz, fontanna wciąż działała, napełniając mauzoleum cichym szmerem płynącej wody. Dookoła podwyższenia, zgodnie ze stronami świata, ustawionych było sześć potężnych kamiennych grobowców. Na widok północnego okna, leżącego akurat naprzeciw drzwi, Tanja i Riannon krzyknęły ze zdumienia. - To Abyss! - Jaki Abyss? - zapytała Elizabeth. - Okręt Anny! Templariuszka wzruszyła ramionami. Pytanie „Jakiej Anny?” postanowiła zachować na później - wyglądało to na dłuższą historię, której jakoś nie miała ochoty słuchać. Pozostałe witraże także przedstawiały okręty pod pełnymi żaglami, ale przybysze nie potrafili zidentyfikować żadnego z nich. Powoli zaczęli obchodzić pomieszczenie dookoła, przyglądając się na razie ścianom. Grobowce woleli zostawić na później. W narożnikach, dokładnie pomiędzy oknami, wisiały dość specyficzne obrazy. Pierwszy, na prawo od wejścia, przedstawiał rycerza w zbroi, grożącego mieczem gromadce przerażonych dzieci i elfkę, która podnosiła jedno z nich, jakby chcąc je poświęcić. Elizabeth parsknęła śmiechem na widok rycerza, bo jego rysy były niezwykle podobne do rysów Randala, a widok złodzieja w pełnej płytowej zbroi był po prostu śmieszny. Zaraz jednak spoważniała, kiedy zobaczyła minę swojej towarzyszki. Elfka patrzyła na obraz ze zgrozą, zupełnie jakby miał dla niej jakieś szczególne znaczenie. Nic dziwnego. Namalowana elfka mogłaby być jej siostrą - bliźniaczką. We wschodnim narożniku ujrzeli gotową do ataku modliszkę, stojącą na tle jakiejś starożytnej bitwy. Według Tanji było to oblężenie Iony. Na prawo od witraża przedstawiającego „Abyss” wisiała ponura wizja podwodnego świata. Elizabeth pomyślała, że tylko ktoś ciężko chory na umyśle może uważać za dobry temat na obraz topielicę z szeroko rozpostartymi ramionami i kamieniem przywiązanym do stóp, kołyszącą się w czarnej jak noc wodzie. Jednak kiedy Tanja upadła na kolana przed obrazem, templariuszka zaczęła mieć poważne wątpliwości co do stanu umysłu swoich towarzyszy. - Na Sigmara! Anna! - wykrzyknęła Tanja pełnym rozpaczy głosem - Czy ona nigdy nie przestanie mnie prześladować? Czy tak już będzie zawsze? Czemu? Czemu ja? Czemu właśnie ja... Ja tylko... - westchnęła, ocierając mokry od łez policzek. Włosy topielicy zdawały się falować bezwładnie w wodzie niczym wodorosty. - Jaka Anna? - zapytała Elizabeth, z góry spodziewając się dziwacznej i tajemniczej odpowiedzi. Nie zawiodła się. - Anna. Kapitan „Abyssa”! To ona wplątała nas w całą tę historię, bardzo dawno temu - wyjaśniła Tanja. - Przepraszam, chcesz powiedzieć, że płynęliście statkiem dowodzonym przez... topielicę? - Nie, to nie tak. Ona żyje. To długa historia... Schwarzenschwert machnęła na to ręka i ruszyła w lewo, do następnego obrazu. Ujrzała ogromną, czarną górę. Na jej tle widniał pomarańczowy symbol, przypominający Złote Oko Tzeentcha. - Czarna Iona - mruknęła Riannon. Obraz, zawieszony w zachodnim narożniku mauzoleum, wywołał bardzo żywą reakcję Garreta. - Rian, widzisz to, co ja? - Aha... I nie podoba mi się to nic a nic... Wróży kłopoty. Spoglądali na obraz przedstawiający doskonale im znane drzewo. Nagle odżyły dawne, niechciane wspomnienia. Słyszeli obłąkańczy śmiech, płacz, syk.... Tykanie zegarka. Poczuli woń palonego ciała. To tam zaczęło się piekło. To z tego drzewa pochodził zegarek Garreta urządzenie które niejednokrotnie uratowało życie członkom drużyny, a jednocześnie niemal utopiło właściciela w czarnej otchłani... na zawsze. - 65 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Drzewo było zniekształcone, jego gałęzie wiły się chaotycznie na wszystkie strony. Z wielkiej dziupli wypełzały jakieś białe stworzenia, przypominające tłuste dzieci z ogromnymi czarnymi dziurami zamiast oczu. - Nie ma co, miłe miejsca zwiedzaliście stwierdził Randal, z obrzydzeniem przyglądając się malowidłu. Ostatni obraz przedstawiał bitwę morską i wynurzającego się z odmętów wielkiego czerwia, z którego ciała powstała Iona. Ten przynajmniej nie wywoływał żadnych konkretnych skojarzeń... Zostawili w spokoju malowidła i zajęli się oglądaniem sarkofagów. Bardzo szybko zaczęli się czuć... co najmniej dziwnie. Rzeźba na pokrywie grobowca naprzeciwko wejścia przedstawiała leżącego mężczyznę w dziwnej, starożytnej zbroi. Mężczyzna był dość wysoki, a rysy jego twarzy wydały się wędrowcom znajome. Na piersi miał ozdobna literę „R” i napis „Templar”. Ruszyli dalej. Na prawo od grobowca tajemniczego „R” ujrzeli postać niewysokiej kobiety z literą „E” na piersi i identycznym napisem „Templar”. Elizabeth poczuła niemiłe ucisk w dołku. Kolejna rzeźba, wyobrażająca kobietę wyjątkowo wysoką, oznaczona była literą „T”. Tanja zbladła. Sarkofag na północy należał do potężnie zbudowanego mężczyzny, którego twarz wydawała się nie mieć ani nosa, ani ust. - „M”? Kto to jest „M”? - zapytała Elizabeth ze zdumieniem. - Mówisz tak, jakbyś wiedziała, kim są pozostali. - rzucił Randal z wymuszonym śmiechem na ustach. - Nie domyślasz się? - jej twarz była poważna. - Założę się, że na tych dwóch pozostałych znajdziesz „R” i „G”. - To niemożliwe - wykrztusił złodziej - To nie może być prawda! Przecież my żyjemy! Żyjemy, prawda? Nie umarliśmy? - Krąg Iony - odezwała się milcząca dotąd Riannon - Atak na Ionę, inwazja i templariusze sprzed dwustu lat. Teraz historia się powtarza. - Ale dlaczego my? - A bo ja wiem? Bo akurat my się trafiliśmy? Milczeli przez chwilę, usiłując cos z tego zrozumieć. Wbrew ich woli, przeznaczenie wyciągało po nich ręce. Czego od nich oczekiwano? Co mieli zrobić? - Poczekamy, zobaczymy - przerwała ciszę Elizabeth. - Ktoś wie, co to za „M”? - Może Maladis? - Przecież go tu nie ma. - Widocznie wtedy był. - Czekajcie, a może to Adrian? - Adrian zaczyna się na „A”. – wtrącił Randal, dumny ze swej znajomości liter. - Ale to my nadaliśmy mu to imię. - Daj spokój, ten wyrzeźbiony jest zupełnie nie podobny. Mówię ci, to Maladis! - Ten mag służący Belwitzowi? Co on ma z tym wspólnego? P ochłonięci dyskusja nie usłyszeli nawet skrobania do drzwi. Do mauzoleum wślizgnął się Cień. W pierwszej chwili nie zauważyli nawet obecności swego demonicznego towarzysza. - Ssssss.... - Kto do chole... Aaa, to ty. - westchnęła z ulgą Elizabeth, w myślach przeklinając się za brak czujności. - Słuchaj no, jak ty właściwie masz na imię? - Widziałeś kogoś? - wszedł jej w słowo Randal. - Taaak, muszę was osssssstrzec.. - odpowiedział Adrian i znowu zasyczał. Zasyczał??? - Przed czym? Chodzi o tych Nachtjaegerów? - Niezupełnie... Sssssss... - wysyczał w typowym dla siebie gadzim stylu. - Muszę wasss ostrzec przed ... SSOBĄ! Gra sssssskończona. - zaskrzeczał Cień. Trzeba przerwać krąg! W jego dłoniach błysnęły ostrza. Błyskawicznie zaatakował najbliżej stojącą osobę. Zaskoczona niespodziewanym atakiem Tanja nie miała szans na uniknięcie ciosu. Runęła plecami na sarkofag, zasłaniając się rękami. Ostrza przebiły na wylot jej dłonie i przyszpiliły do kamienia. Kopnęła rozpaczliwie. Przeciwnik odskoczył z przerażającym sykiem. Garret zaklął jak szewc, kucnął w kącie i zaczął ładować czterolufkę. Tanja stoczyła się na druga stronę kamiennego pudła. Nie była w stanie utrzymać w dłoni czegokolwiek, nie mówiąc już o mieczu. Z trudem poruszając palcami usiłowała wydobyć buteleczkę z zielonym eliksirem, modląc się do wszystkich bogów, by towarzysze odciągnęli od niej Nocnego Łowcę i nie pozwolili jej dobić. Templariuszka w ostatniej chwili zablokowała cios, który miał posłać Terenkową w zaświaty. Adrian odskoczył i w mgnieniu oka znalazł się za jej plecami. Na szczęście lata treningów zrobiły swoje. Choć zaskoczona, wyznawczyni Myrmidii odruchowo wykonała dobrze opanowany ruch mieczem, skutecznie blokując śmiercionośny atak Cienia, obracając się błyskawicznie i posyłając zdrajcę na ścianę zgoła nierycerskim kopnięciem. "Czemu?" - coś zaszeptało w jej umyśle. Przeskoczyła przez grobowiec i zatrzymała się na moment, próbując zorientować się w sytuacji. Garret władował kulę w druga lufę. Elizabeth i Randal równocześnie sięgnęli po buteleczki z Czerwonym Korzeniem. Jednak zanim zdążyli wyciągnąć korki, Cień doskoczył do templariuszki. Ćwiczenia nie poszły na marne. Uniknęła jego ataku. Niestety, buteleczka, którą wypuściła z dłoni sięgając po miecz roztrzaskała się w drobny mak. Schwarzenschwert rzuciła się na zdrajcę. Był szybszy. Skoczył z wyciągniętymi ramionami, jakby chciał ją objąć. Dwa ostrza wbiły się w plecy kobiety. Zawyła z bólu i wściekłości i zrobiła jedyną rzecz, którą mogła zrobić w tej sytuacji. Walnęła zdrajcę czołem prosto w nos. Adrian puścił ją, odskoczył chwiejnie, jakby lekko oszołomiony. Wojowniczka zwinęła się z bólu. Miała - 66 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przebite nerki, nie była w stanie ustać na nogach. „Myrmidio...” wyszeptała cicho i zamknęła oczy, czekając na śmiertelny cios. A Garret wciąż ładował... Zanim jednak Cień zdążył ponownie uderzyć, powietrze przeciął srebrzysty kształt. To Riannon cisnęła w zdrajcę stalową gwiazdką, ulubioną bronią zabójców z południa. Trafiła. Gwiazda rozorała brzuch Nachtjaegera. Jednak morderczo szybki łowca już przystąpił do kolejnego ataku. Rzucił się na elfkę. Wyciągnęła swoje sztylety o moment za późno i nie zdążyła sparować obu ciosów. Odturlała się pod ścianę przyciskając lewą dłoń do piersi. Spod palców równym strumieniem sączyła się krew. Nie czekajac na kolejny cios drugą ręką sięgnęła do torby po zieloną fiolkę, w duchu dziękując szczęściu, jakie mieli przeglądając biurko Jorgensena. - Niech cię diabli!!! - wrzasnął Garret mierząc ze swojego pistoletu prosto w brzuch szarżującego Adriana. Huk wystrzału odbił się echem od ścian pomieszczenia. Cień zawył w agonii spoglądając na ranę, po czym rzucił się w kierunku fontanny skowycząc niczym ranne zwierzę. Na posadzkę upadło małe kółko zębate, takie, jakie znajdują się w zegarach... Cień zaskrzeczał i przywarł plecami do fontanny. W tym momencie do akcji wkroczył Randal. Zdążył wypić zawartość butelki i ogarnął go bezrozumny szał. Z przerażającym rykiem rzucił się na Nachtjaegera, zadając błyskawicznie cios za ciosem. Cień, oszołomiony jeszcze uderzeniem Elizabeth i atakiem Garreta, nie zdołał tym razem umknąć przeznaczeniu. Huraganowy atak rozszalałego złodzieja był nie do odparcia. Poszlachtowany niczym wieprz Nocny Łowca osunął się na ziemię i wyszeptał: - A mogło być tak pięknie. Randal, wbijając miecz w kryjący się w piersi stwora zegar, zobaczył jeszcze błękitne oczy chłopaka ze Stalowego Legionu... W chwili śmierci Adriana obraz przedstawiający górę i Oko zaczął ciemnieć, aż pozostał z niego tylko prostokąt czarnego jak noc płótna. „Teraz rozumiem” - przemknęło przez myśl Elizabeth - „Plączący Ścieżki...”. Być może sczerniały symbol Złotego Oka odnosił się tylko do podwójnej zdrady, jakiej dopuścił się Cień. Jednak templariuszka była przekonana, że znaczył coś więcej. Tzeentch był tajemniczym bogiem. Wszak oddawali mu cześć szpiedzy, informatorzy i zdrajcy. Czy Adrian był jego sługą? Jorgensen pisał przecież o zdrajcach w szeregach armii Belwitza! Wyglądało na to, że część jego pupilków postanowiła pójść drogą Plączącego Ścieżki... To wszystko łączyło się w jedną całość. Sara z Yeskov była ścigana przez „płaszczkę”. Adrian, kiedy darował życie Randalowi, tłumaczył się przed tym samym stworem. Schroeder, rozsiewający plotki i sprawiający, że wszyscy wokół skakali sobie do gardeł, mógł być agentem Tzeentcha. Dezinformacja... postępujący rozpad imperium... A może Czarna Iona i Tzeentch byli...? Chciała zerwać się na nogi i podzielić się swoim odkryciem z pozostałymi, ale potworny ból w plecach przypomniał jej o rzeczywistości. - Błagam, polejcie mnie „ciemnozielonym”, bo zaraz zdechnę - jęknęła. Tanja zdołała się wreszcie pozbierać. Rany zamknęły się, a dłonie Terenkowej były lepkie od zielonego eliksiru. Podeszła do fontanny i opłukała ręce. Poczuła pragnienie. Nabrała wody w stulone dłonie i napiła się. - Fuj! Słona! Woda, która tryskała z fontanny, pochodziła z morza! Wypluła ją z obrzydzeniem, ale i tak zdążyła przełknąć spory łyk. W tej samej chwili oczom oszołomionej Elizabeth ukazała się zupełnie inna Tanja. Promieniowała białym blaskiem, zupełnie jakby w jej wnętrzu płonęło słońce. Jej źrenice miały kształt klepsydr, a nad sercem ukazał się zegar. Wskazywał za pięć dwunasta. Riannon i Garret nie zauważyli niczego, za to Randal zawył i rzucił się na Terenkową. Ta uskoczyła w ostatniej chwili. Złodziej atakował ją z furią. Tanja, walcząc z bólem nie do końca uleczonych dłoni, z trudem parowała jego szaleńcze ciosy. Elizabeth, zapominając o podziurawionych nerkach, zerwała się na równe nogi. - Co robisz?! – wrzasnęła. - Czarna! Czarna! Zabić! Aaaarghhh!!! – wył niczym potępieniec. Templariuszka wskoczyła pomiędzy walczących i zasłoniła Tanję własnym ciałem. Randal zatrzymał się, zbity z tropu. - Oszalałeś? Zostaw ją! - Odsuń się! Nie widzisz, że ona jest czarna? Trzeba ją zabić! - Randal, uspokój się, ona jest biała! Biała, słyszysz? Nic do niego nie docierało. Rzucił w Tanję nożem, ale chybił. Ostrze rozdarło obraz przedstawiający Annę. Do wnętrza mauzoleum powoli zaczęła napływać woda. W ślad za nią przez ramy obrazu przepłynęła topielica. Garret, trzymając oszołomioną Riannon w ramionach, czym prędzej usadowił się na jednym z sarkofagów i okrył oboje peleryną. Nie miał ochoty ani na spotkanie z oszalałym Randalem, ani na kontakt z cuchnącą wodorostami cieczą. - Co tu jest, kurwa, grane? – wrzasnęła templariuszka, której nerwy ostatecznie puściły na widok morza wlewającego się do pomieszczenia – To leci z cholernego obrazu!!! Nikt jej nie odpowiedział. Tanja kołysała się w tył i w przód, wpatrzona w topielicę. Rozszalały Randal próbował okrążyć Elizabeth, ale ciągle stawała mu na drodze. Wreszcie, nie mogąc dopaść upatrzonej ofiary, zaatakował templariuszkę. - 67 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Bez trudu parowała jego ciosy. Nawet kiedy użył eliksiru, pozostawała o klasę lepsza od niego. Cały czas przemawiała do złodzieja, próbując go uspokoić, ale kiedy zorientowała się, że nie daje to żadnych rezultatów, rozbroiła go i ogłuszyła rękojeścią miecza. Wciągnęła go na grobowiec i usiadła obok, z obrzydzeniem obserwując wzbierającą wodę. Wyglądało na to, że zielone świństwo przestało działać. Nerki paliły żywym ogniem. - Wdepnęliśmy w niezłe gówno – stwierdziła optymistycznie. Zegar, przeświecający spod skóry Tanji wskazywał za trzy dwunasta. N ie zdążyli się nawet otrząsnąć po niespodziewanym ataku Randala, kiedy witraż za plecami Garreta nagle eksplodował. Wynurzyła się z niego głowa szarej modliszki. Za nią, zamiast południowego słońca, widać było tylko ciemność, jakby okno było przejściem do innego świata. Stworzenie wskoczyło do mauzoleum, ale zanim zdążyło cokolwiek zrobić, Garret wypalił z czterolufki. Trafił idealnie, prosto w zegar. Korpus potwora eksplodował. Modliszka runęła na ziemię. Z jej głowy spadł hełm, odsłaniając szpiczaste uszy i twarz, niegdyś należącą do elfa. Riannon poczuła, jak świat wiruje dookoła niej. Sama nie wiedziała, czy czuje żal, czy ulgę, czy może jedno i drugie. Chyba raczej ulgę, bo oto na jej oczach skonał koszmar, który co noc nawiedzał ja w snach. Rozpoznała ojca swego dziecka. P rzez krótką, aż nazbyt krótką chwilę nic się nie działo. Potem usłyszeli jakieś głosy z zewnątrz. - Jesteście otoczeni! Poddajcie się, nie macie szans! Tego już było za wiele jak na ich skołatane nerwy. Poczuli przypływ paniki. - Kto tam jest? - Pewnie tych ośmiu Nachtjaegerów! – Tanja nie miała złudzeń. Masowała dłonie, które wciąż nie chciały jej słuchać. - Myrmidio, ratuj, nie damy im rady – jęknęła Elizabeth, łapiąc się za plecy. – Co z Randalem? - Nadal nieprzytomny. - Cholera... Trzeba go ocucić. Delikatne poklepywanie po twarzy nie dało rezultatów. Wkurzona, oblała złodzieja wodą z fontanny. To pomogło. Niestety, odnośnie fundamentalnej kwestii „co robić?” Randal nie miał żadnego pomysłu. - Macie trzy minuty! – wydarł się typ zza drzwi. Templariuszka rzuciła okiem na Tanję. Zegar wskazywał za dwie. Nie miała pojęcia, co się wydarzy, kiedy wybije dwunasta, ale czuła, że nic dobrego. - Okno... – jęknęła Riannon, która ocknęła się wreszcie z osłupienia. – Modliszka weszła przez okno... Randal zerwał się i podszedł do ziejącego czernią otworu. - Nic, czarno. Ciekawe, co jest za pozostałymi? Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, wybił najbliższe okno. Traf chciał, że był to wiraż północny, przedstawiający płynący pod pełnymi żaglami „Abyss”. Do pomieszczenia runęła masa czarnej jak noc wody i, wymieszana z przelewającą się po posadzce cieczą, zaczęła zalewać podwyższenie. - Czarna Woda z Domu Lewiatana! Uciekajcie na środek! Nie pozwólcie, żeby was dotknęła! – zawyła Tanja, wskakując na najbliższy sarkofag. Niestety, na próżno. Rozszalałe fale ogarnęły ich wszystkich. XXI. O budzili się w ciemnościach. Każdy sam, zamknięty w ciasnej przestrzeni. Troje Ionitów wiedziało, co to może oznaczać, ale dla Elizabeth i Randala przebudzenie było szokiem. Templariuszka poczuła łagodne kołysanie, jakby znajdowała się na pełnym morzu. Leżała na twardych deskach. Ból w plecach zniknął. Nie widziała nic, jakby ktoś zasłonił jej oczy. Usiłowała wstać i z przerażeniem zorientowała się, że znajduje się w podłużnej skrzyni... nie, nie skrzyni... trumnie!!! Próbowała podnieść wieko, ale było mocno przybite. Zaczęła wrzeszczeć co sił w płucach i walić pięściami w oporne drewno. Nagle skrzynia przechyliła się, potem uderzyła o coś twardego. Wieko zostało zdjęte. Templariuszka zobaczyła nad sobą pełną niepokoju twarz Tanji i Randala. Oraz potwornie wkurzonego Leitheusera. Bogowie tylko wiedzieli, skąd się tam wziął. Wyskoczyła z trumny jak oparzona. Rozejrzała się dookoła. Znajdowała się na barce. Przy rumplu stał szary golem o czerwonych jak ogień oczach. Tanja szalała. Biegała od burty do burty, ściskając w dłoniach lina zakończoną potężnym hakiem i wypatrując czegoś na morzu. Nagle krzyknęła, zamachnęła się i po chwili kolejna trumna została wyciągnięta na pokład. Wydobyli z niej oszołomionego Garreta. Złodziejowi drżały ręce. Ociekał wodą. Podobnie jak pozostali. - Gdzie Riannon – zapytał nagle Garret. Po chwili krzyknął i wyciągnął rękę. Zobaczyli kołyszącą się na falach skrzynię. Tanja rzuciła linę z hakiem, ale chybiła. Zaklęła z irytacją. Spróbowała jeszcze raz, ale w pośpiechu nie była w stanie dobrze wycelować. Trumna powoli zaczęła się zanurzać w czarnych odmętach. Zdesperowany Garret wydobył zaklęty zegarek. Jego użycie w tym miejscu graniczyło z szaleństwem, ale nie widział innego wyjścia. Obwiązał się w pasie liną, zatrzymał czas i wyskoczył za burtę. Otchłań, uwięziona przez zamrożony czas, stała się twarda jak szkło. - 68 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Złodziej biegł po znieruchomiałych falach, potykając się co chwila o rafy skamieniałej piany. Czas wyrywał się z okowów. Stopy ratownika zaczęły się zapadać w mięknącym podłożu. Dopadł wreszcie do skrzyni, do połowy zanurzonej w czarnej mazi. Rozbił wieko i wyciągnął z wnętrza Riannon. Chwyciła go za szyję i przycisnęła się do niego z całej siły. Zawrócił, ale czas wyrwał się z mocy zegara i woda znów stała się wodą. Fale zamknęły się nad głową złodzieja. Poczuł, jak ktoś ciągnie go w kierunku barki. Szarpiąca za linę Tanja usłyszała nagle mrożący krew w żyłach dźwięk. Coś ogromnego otarło się o burtę statku. Wcisnęła linę w dłonie Elizabeth, każąc jej ciągnąć z całej siły i pobiegła do kajuty kapitana. Wiedziała, co należy robić. Chwyciła wiązkę suszonych ryb i cisnęła ją za burtę, licząc na to, że ten przysmak okaże się dla potwora bardziej kuszący niż tamta dwójka. Garret trzymał Riannon z całej siły, ale nagle zaczęła wysuwać się z jego objęć. Trzymał już tylko jej dłoń. Szamotał się w lodowatych falach, próbując ją utrzymać za wszelką cenę. Nagle wynurzył się na powierzchnię. Oszołomiony, znalazł się na pokładzie statku, wciąż ściskając dłoń Riannon. Tylko że elfki z nim nie było. Z najdowała się w ogromnej paszczy. Za nią czerniło się gardło stwora, przed nią, pomiędzy rozchylonymi olbrzymimi zębami, zmieniały się obrazy. - PATRZ - usłyszała. Głos był niski i lekko niewyraźny. Wydawał się dobiegać ze wszystkich stron. Nagle uświadomiła sobie, że musi to być głos stwora, w którego paszczy siedzi. Nie miała ochoty patrzeć za siebie, wychyliła się spomiędzy zębów. Przed nią, gdzieś w oddali, do morza wchodziły setki, tysiące modliszek. Dowodził nimi rycerz cały w czarnych blachach, w pełnym hełmie z zakrzywionymi rogami. Na tarczy miał znak ośmioramiennej gwiazdy. - Archaon... - wyszeptała. - TAK. ROZPOCZĘŁA SIĘ INWAZJA. NIE... JESZCZE NIE NA STARY ŚWIAT. - Te modliszki... One ruszają na Ionę, prawda? - NIEDŁUGO SZMARAGDOWA WYSPA ZOSTANIE ZALANA I POKONANA. A PÓŹNIEJ TE HORDY ODWRÓCĄ SIĘ I ZNISZCZĄ KISLEV, IMPERIUM... NIC NIE OCALEJE. NIC. Riannon słuchała. Przed nią obraz zmienił się, pokazując zgliszcza, ruiny. Nie tylko Iony. Najwidoczniej stwór widział już to wszystko, musiał być związany z Ioną. Pomyślała, że wyspa - grobowiec powstała na szkielecie takiego właśnie czerwia. Lewiatana. Milczała. - DAJĘ CI WYBÓR. ALE NIC ZA DARMO. ZAPŁACISZ MI SWOJA RĘKĄ. A PÓŹNIEJ BĘDZIESZ MOGŁA WALCZYĆ PO STRONIE BIAŁEJ IONY. Przypomniała sobie szorstkie drewno trumny, w której była zamknięta. Później ciemne niebo bez gwiazd, Garreta podającego jej dłoń i ciągnącego w stronę barki, gdzie czas stał w miejscu. Ale Riannon zaczęła zapadać się w czarną otchłań Abyssu. Tam na górze czuła jeszcze uścisk Garreta, kiedy pod nią coś przepłynęło. Nic nie dały pakunki suszonych ryb wyrzucone przez Tanję za burtę. Była już tylko ciemność. Czarna. Zimna. Złapała się za kikut lewej ręki. Żadnej krwi. Czyste cięcie. I pustka tam gdzie przedtem była dłoń. Słowa uwięzły jej w gardle. - PRZYWDZIEJESZ BIAŁĄ ZBROJĘ, Z MIECZEM I ZNAKIEM IONY NA TARCZY STANIESZ W JEJ OBRONIE JAKO TEMPLARIUSZ BIAŁEJ IONY. - Nie... - głos sprzeciwu, nie wobec słów Lewiatana, bo te przelatywały obok niej, ale ciche zaprzeczenie, bo to przecież nie mogła być prawda... - WYBIERZESZ BIAŁĄ IONĘ. - Jestem tylko zwykłym, szarym, nic nie znaczącym elfem. Nie jestem templariuszem, nie umiem walczyć mieczem, nie mam nawet ręki! - SZARZY KOŃCZĄ JAK CI NA DOLE - miedzy zębami widziała obraz masakry - RĘKA NIE BĘDZIE CI POTRZEBNA. POŚWIĘCISZ JĄ I STANIESZ SIĘ BIAŁYM TEMPLARIUSZEM! - Najdoskonalszy templariusz... - przypomniała sobie - o to ci chodzi? Nie powiedział już nic więcej. Ona też nie. Spojrzała na kikut ręki. Nie chciała znowu wybierać. Nie chciała się znów poświęcać. O budziła się w takiej samej drewnianej trumnie. Nie krzyczała o pomoc. Siedzieli ze zwieszonymi głowami, zaszokowani i zrozpaczeni. Nie mogli się pogodzić ze stratą Riannon. Jak Bogowie mogli na to pozwolić? Tanja miała łzy w oczach, Garret mamrotał pod nosem, powtarzając w kółko najgorsze znane przekleństwa. Czuli się beznadziejnie. Morze wokół było ciche, spokojne jak grób. W smoliście połyskującej płaszczyźnie nie widzieli ani odbicia nieba, ani barki, która zdawała się przesuwać po gęstej mazi. Otaczały ją wraki statków. Ogromne cmentarzysko umarłych statków ciągnęło się aż po horyzont. Przed ich oczami przesuwały się zmurszałe burty obrośnięte długimi warkoczami wodorostów, połamane maszty, szkielety dawno zmarłych marynarzy. Smoliste, czarne niebo wyglądało jak lustrzane odbicie morza. Brakowało tylko wraków. Wokół panowała cisza. Niespodziewanie ujrzeli trumnę unoszącą się na falach. Ożywieni nową nadzieją rzucili się wszyscy razem, by wyciągnąć ją na pokład. Hak zaczepił o drewno. Skrzynia dobiła do barki. W środku znaleźli... Riannon! Tania wyciągnęła ją na pokład. Elfka, smutna i zrezygnowana, nie odezwała się ani słowem. - 69 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nie miała dłoni. Przedramię kończyło się gładko, jak miejsce na gałęzi, z której opadł liść. R iannon nie wiedziała, co sądzić. Czy zapłata została już uiszczona, czy ma wyrzucić odciętą dłoń czerń Abyssu? Czy milczenie zostało odebrane jako dokonanie wyboru, czy dokonano wyboru za nią? Wyciągnęła prawą rękę nad powierzchnię morza. Tak samo jak wtedy, gdy płynęła na Ionę po raz pierwszy, zobaczyła odbicie swej dłoni... a właściwie kości, które ją tworzyły. Pewne rzeczy pozostawały niezmienne... Z odciętą kończyną skuliła się pod burta. Barka przepływała właśnie pod mostem utworzonym z dziobów dwóch dawno zatopionych okrętów. Minęła obrośnięte glonami rzeźbione syreny, niegdyś pokryte złotą farbą. - Zbliżamy się... - szepnęła Tanja. - Zaraz rozwieje się zasłona czerni i na horyzoncie pojawi się Szmaragdowa Wyspa.... XXII. Statek rzeczywiście zbliżał się do wyspy, która, wedle słów Tanji, wyglądała zupełnie jak Iona, choć jej czubek zasnuwała szara mgła. Kiedy wjechali na górę, korzystając z potwornie kołyszącej się windy, ich oczom ukazał się znajomy widok. Jednak nie ten, którego spodziewała się trójka Ionitów. Ujrzeli potężną sylwetę Mauzoleum, a przecież tego budynku nie było na Białej Ionie. Skoro zaś Czarna Iona była lustrzanym odbiciem Białej, pozostawała tylko jedna możliwość. Znów znaleźli się na Skale Czasu, tylko że teraz otaczało ją morze. To miejsce było bez wątpienia Szarą Ioną! Nie mieli innego wyjścia, jak wrócić do Mauzoleum. Kręcili się chwilę po budynku, nie bardzo wiedząc, co począć, kiedy nagle usłyszeli dźwięk, który zdawał się dobiegac zewsząd i wypełniać powietrze. Pierwsze uderzenie zegara. - Mam tego dość! – oświadczyła Riannon – pomóżcie mi to otworzyć. – powiedziała, usiłując zepchnąć wieko z grobowca – Chcę zobaczyć, czy to coś w środku też nie ma ręki. Tanja i Elizabeth pomogły jej ruszyć ciężki kamień. Wieko odsunęło się z przeraźliwym zgrzytem i runęło na posadzkę. W środku spoczywał zmurszały szkielet, ubrany w białą jak śnieg zbroję. Przy boku miał miecz. Zakrywała go trójkątna tarcza ozdobiona głęboko wyrytym symbolem Iony, przymocowana do ramienia pozbawionego dłoni. Riannon osunęła się na kolana i ukryła twarz w dłoniach. W uszach rozbrzmiewały jej słowa Lewiatana – za cenę ręki mogła wrócić, ubrać zbroję i walczyć w obronie Iony... Nie zastanawiała się długo. Powoli zaczęła nakładać fragmenty starożytnego pancerza. Po kolei otwierali grobowce, w każdym znajdując kościotrupa w zbroi. Stali teraz, każdy nad „swoim” sarkofagiem, oszołomieni i na wpół przytomni, jak nigdy bliscy popadnięcia w kuszącą otchłań szaleństwa. Garret wpatrywał się w białą zbroję z wizerunkiem świecznika i znakiem Iony - klepsydrą - na tarczy. - O w mordę, wiecie, co to jest? To czysty mithril! Randal postukał zagiętym palcem w tarczę ozdobioną symbolem Iony, pod którym widniał pękaty mieszek. - Jakbyśmy to sprzedali, bylibyśmy bogaci! Riannon, której tarczę zdobiła tylko głęboko wytrawiona klepsydra, uśmiechnęła się blado. Błazenada dwóch złodziei nie była w stanie rozproszyć jej zatroskania. - Słuchajcie... Muszę wam coś powiedzieć. – zaczęła Riannon, obracając w dłoniach miecz wydobyty z sarkofagu. Opowiedziała o spotkaniu z Lewiatanem. Słuchali, pełni zdumienia. Brakujące elementy układanki wskoczyły na swoje miejsca. Teraz zrozumieli. Krąg Iony... Dwieście lat temu Stary Świat padł ofiarą inwazji. Hordy Chaosu zalały Norskę i Kislev. Kiedy wydawało się, że nadszedł czas ostatecznej zagłady, ludzie zjednoczyli się pod znakiem Sigmara za sprawą Magusa Pobożnego. Wygrali, ale cena była wysoka. Świat długo musiał leczyć wojenne rany. I nikt nie znał prawdziwych przyczyn i prawdziwego początku tamtej inwazji... Oprócz nich. Zrozumieli, że wydarzenia sprzed dwustu lat miały swój początek poza granicami znanego świata, poza rzeczywistością. Wszystko zaczęło się od ataku na Białą Ionę i od jej klęski. Kości jej obrońców bielały w grobowcach przed nimi. A teraz czas zatoczył koło... pętlę... krąg Iony. - Myślę, że wszyscy powinniśmy założyć te zbroje. Garret i Tanja zrobili to bez wahania. Elizabeth stała nieruchomo przed wciąż zamkniętym sarkofagiem, jakby bojąc się zajrzeć do środka. Randal pokręcił przecząco głową. - Róbcie, co chcecie. Ja tego nie założę. Czułbym się śmiesznie! Zresztą, nie do twarzy mi w szarym. Dopiero teraz zorientowali się, że zbroja, której tak bardzo nie chciał założyć, różniła się od ich pancerzy. Była szara jak dym nad ścierniskiem. Mimo to próbowali go przekonać. Złodziej zaczął się wahać. Wtedy usłyszał cichy szept we wnętrzu swojej głowy. - Nie zakładaj! Po co masz się decydować? Włożysz i zginiesz bez sensu. Jeśli zrobisz to, co ci powiem, unikniesz złego losu. - Co miałbym zrobić? – zapytał w myślach złodziej. - Zaprowadzisz tych czworo tam, gdzie spotkają swoje przeznaczenie. – Głos w głowie brzmiał dziwnie znajomo - A ty będziesz żył i chędożył do końca życia. - Jakie przeznaczenie? – drążył Randal, ze zdumieniem stwierdzając, że głos, z którym rozmawia, jest jego własnym głosem. - Swoje. Co cię to obchodzi? Ty będziesz żył. - Zastanowię się. - Byle nie za długo – odpowiedział głos i zniknął. - 70 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Elizabeth odwaliła wieko sarkofagu bez niczyjej pomocy. Wahała się jeszcze chwilę, wreszcie wzięła głęboki oddech i zajrzała do środka. Zbroja była szara. Nie zdziwiło jej to. Całe życie balansowała na wąskiej granicy pomiędzy światłem i ciemnością. Nigdy nie lubiła się zbytnio angażować, dokonywać jednoznacznych wyborów pomiędzy dobrem a złem. Zresztą życie nauczyło ją, że tak naprawdę istnieje tylko mniejsze lub większe zło. Dobro funkcjonowało tylko w bajkach. Służyła Myrmidii, zabijała sługi Chaosu i starała się przeżyć. Przyjmowała to, co przynosiło życie. To była jej cała filozofia. Większość problemów rozwiązywała się w końcu sama, wystarczało tylko poczekać. Przecież i w sprawie Err’avandrela wciąż unikała podjęcia decyzji... Na tarczy, leżącej na piersi szkieletu, widniał słabo widoczny symbol Iony i głęboko wyryty, wyraźny symbol Myrmidii – włócznia na tle okrągłej tarczy. Jednak na samym dole Elizabeth dostrzegła jeszcze jeden znak... Znak Malala, chaotycznego Boga – Renegata. Poczuła zimny dreszcz. Tak więc, choć wciąż temu zaprzeczała, dotknięcie Renegata spoczęło na niej, nawet jeśli stało się to tylko za pośrednictwem mrocznego elfa. Zadrżała. Oto rzucono jej w twarz prawdę, do której nie przyznawała się sama przed sobą... Poczuła smutek. Nawet tutaj, w tym dziwacznym miejscu poza znanym światem, ścigało ją przeznaczenie – JEJ przeznaczenie, przed którym uciekała od lat i które nie miało nic wspólnego z tymi zmurszałymi kośćmi w rzeźbionym sarkofagu. Szybko, zanim ktokolwiek z towarzyszy zdążył zauważyć, zakryła ten ostatni symbol pyłem z grobowca. R iannon ze smutkiem patrzyła na szarą zbroję, nad którą stała ponura jak gradowa chmura Elizabeth. - Nie jest dobrze... – mruknęła. Przypomniała sobie słowa Lewiatana. „Szarzy kończą jak ci na dole.” Spojrzała na Elizabeth ze współczuciem. Templariuszka złapała jej spojrzenie i wzruszyła ramionami. - Nigdy nie lubiłam wybierać. – wyjaśniła spokojnie i sięgnęła po szare blachy. Wciąż jeszcze trzymała w dłoniach hełm, zastanawiając się, czy warto zamykać głowę w niewygodnym garnku, kiedy zza drzwi Mauzoleum dobiegły ciężkie kroki. W progu stanęło sześć sylwetek, ubranych w czarne jak noc pancerze. - O nie, znowu! – jęknęła Tanja z rezygnacją. Troje Ionitów było już kiedyś w podobnej sytuacji, ale dla Elizabeth i Randala widok... samych siebie, stojących w drzwiach, był potwornym szokiem. - Co... Co to jest? - Oooo, popatrz, oni są tu pierwszy raz i nic nie wiedzą – powiedział Czarny Randal, śmiejąc się prosto w nos swojemu nie opancerzonemu bliźniakowi. - To taka mała sztuczka Iony, słoneczko. – wyjaśniła Czarna Elizabeth, wykrzywiając się złośliwie w kierunku Elizabeth Szarej. - Dobra, dość tych głupot, skończmy z nimi! – Krzyknęła Czarna Tanja i z wyciągniętym mieczem ruszyła ku Tanji Białej. Powstrzymało ją wyciągnięte ramię potężnie zbudowanego mężczyzny, który jako jedyny nie miał swojego odpowiednika. - Daj spokój – powiedział głosem pełnym zniechęcenia, ściągając z głowy ciężki, czarny hełm – Jaki to ma sens? I tak ugrzęźliśmy w pętli... - Maladis! – wykrzyknęła Biała Riannon, wreszcie rozpoznając maga. - Tak, to ja. I wierz mi, mam już tego wszystkiego serdecznie dosyć. - Dosyć? – elfka nagle odzyskała energię – Jakie dosyć? Przecież musimy walczyć! - Taaak? – udała zdziwienie Czarna Riannon – Po co? I... po której stronie? - To znaczy, że wy... my... – Elizabeth zaplątała się w niedokończonym pytaniu, zastanawiając się nagle, kto tu, do cholery, jest prawdziwy? - Tu nie ma żadnych „my” i „wy”. To my. Tylko później. Albo wcześniej. – wyjaśnił litościwie któryś z Garretów. – to, co dla nas jest przyszłością, oni już przeżyli. I mogą przeżyć jeszcze raz. - Pętla czasu? – wyszeptała z niedowierzaniem. – Niemożliwe... - Koniec tej farsy, zabijmy ich wreszcie i wynośmy się stąd! – wyrwała się Czarna Elizabeth. Maladis zatrzymał i ją. Przez chwilę obie templariuszki patrzyły sobie groźnie w oczy, a Tanje obrzucały się obelgami i groziły sobie bronią. Dwóch Garretów wystrzliło i chybiło, a teraz mierzyło do siebie z pistoletów, dwaj Randale podrzucali w dłoniach ostre jak brzytwa sztylety. Dwie Riannon stały z tyłu, jednakowo zobojętniałe i apatyczne. Wyglądali zupełnie jak lustrzane odbicia. - Przestańcie! – huknął Maladis – To nie ma najmniejszego sensu! – Jak chcecie – zwrócił się do piątki zajmującej wnętrze Mauzoleum – To możecie sobie iść w cholerę i walczyć za Ionę. Nieważne, co zrobicie. Nieważne, co wybierzecie. To i tak się skończy jak poprzednio. Ja już tam byłem chyba z pięć razy, a za każdym cholernym razem obrońcy przegrywali, Ionę zalewała czarna fala i z powrotem budziliśmy się w cholernych trumnach. MAM TEGO DOŚĆ. Ja tam nie idę. - To co, nie zabijemy ich? – Czarną Tanję najwyraźniej swędziały ręce. - Po co? - To może napijemy się razem wódki? – rozładowała atmosferę Tanja Biała. Wszyscy zaśmiali się krótko, trochę wymuszenie. - W dwóch możemy spalić dwa razy więcej – powiedział Biały Garret. - I wychędożyć dwa razy więcej sikoreczek – dorzucił Randal-bez-zbroi. - 71 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- W końcu oddałam dłoń, żaby móc bronić Iony... Możemy tylko zyskać. Już gorzej nie będzie, więc po co tu siedzieć? – Riannon zwróciła się do swego lustrzanego odbicia. – I może Opat coś wymyśli z tą ręką... Może cofnie czas? Maladis! - zawołała w stronę pogrążonego w rozmyślaniach maga – Wspomniałeś, że możemy iść walczyć. Ale jak mamy się przedostać na Ionę? - Przejście jest w obrazie z modliszką, wystarczy dotknąć plamy niebieskiego światła. Riannon odwróciła się i spojrzała na wizerunek modliszki rozkładającej szponiaste ręce, jakby gotowej do skoku. Posłała pytające spojrzenie drugiej elfce. Ta lekko skinęła głową. Elizabeth tymczasem spojrzała na swoją czarną odpowiedniczkę. Porozumiały się bez słów. W końcu były jedną osobą. Wyszły na zewnątrz, pogadać z dala od niepowołanych uszu. Długo milczały. - Jak mogłaś? – wykrztusiła wreszcie Szara. - Nie wiesz? – Czarna wykrzywiła twarz w ironicznym uśmiechu. „O kurczę, ale mam paskudny uśmiech!” – przeleciało przez myśl Elizabeth. Domyślała się, co tamta miała na myśli. - Nieśmiertelność. Z nim. To mało? – zapytała Czarna. Szara chwyciła ją za ramiona. - Daj spokój! Przecież wiesz... obie wiemy, o co mu naprawdę chodzi! – zajrzała głęboko we własne oczy i dostrzegła iskierkę zwątpienia. – Potęga i władza. Tylko na tym mu zależy. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. To wszystko jest tylko kłamstwem. Ty... Ja... Jedyna osoba, która może mu przeszkodzić, gdy nadejdzie czas. - Jeśli krąg zostanie przerwany i Biała Iona upadnie, to już nie będzie miało znaczenia – odpowiedziała tamta ze złością. - TYM cię przekonali, żebyś przyszła tutaj i zabiła mnie? Czyli siebie? – zapytała, zastanawiając się jednocześnie, czy naprawdę ma taką paskudną gębę, kiedy się wścieka. - Daj spokój, to śmieszne, za stara jesteś na takie numery! Dążenie do samozniszczenia... - ... to domena gówniarzy i poetów. – Druga Elizabeth zmrużyła oczy. - Wiem. - Obie to wiemy. - Więc? Wrócimy razem do środka i zobaczymy, co będzie dalej? - Tak. A wtedy podejmiemy decyzję. Razem. Czarna templariuszka skinęła głową. Zbyt szybko. - Czekaj, czekaj – mruknęła Szara – Jaką mam gwarancję, że mi nie wywiniesz jakiegoś numeru? - A jaką mam ja? – zachichotała paskudnie Czarna. - Przysięgnij na honor! To jedyna przysięga, jakiej na pewno nie złamiesz... - Do licha, za dobrze mnie znasz. Przysięgam. Na honor. Z brzękiem pancernych rękawic przypieczętowały umowę uderzeniem pięści o pięść i wróciły do Mauzoleum. Pozostali podjęli już decyzję. Jeżeli chcieli ocalić swój świat, musieli bronić Szmaragdowej Wyspy, jak bohaterowie sprzed dwóch stuleci. Być może zginąć tak, jak oni. Wiedzieli, że muszą spróbować przerwać ten krąg, nawet nie mając żadnej nadziei. Postanowili walczyć za Ionę. Wyruszali wszyscy, prócz zniechęconego Maladisa i dwóch Randali. - Czy to na pewno ma sens? Byliśmy tam przecież i za każdym razem... – marudził Czarny. - Nie marudź, najwyżej znowu tu wrócisz. – przekonywała Tanja. - Baaaardzo śmieszne! Idźcie, my sobie tu posiedzimy. - I popatrzymy – dodał tajemniczo Maladis. - W takim razie ruszamy – powiedziała Tanja. - Ruszamy – powtórzyli jak echo pozostali. Riannon wyszukała na obrazie z modliszką świecącą błękitem plamę, dotknęła jej i znikła. Po kolei zanurzali się w błękitnym świetle. A kiedy przestąpili granicę, dokonując ostatecznego wyboru, szara zbroja Elizabeth stała się biała jak śnieg. P owierzchnia obrazu zamigotała, ściemniała, po czym rozbłysnęła błękitem. Malowidło przekształciło się w okno, wychodzące na inne miejsce, inny wymiar. Zamiast modliszki pojawiło się morze i wyrastająca z niego wyspa, do której prowadził szeroki kamienny most – akwedukt. - Popatrzymy? – zapytał Maladis. Dwaj złodzieje rozsiedli się wygodnie na brzegu sarkofagu i w milczeniu obserwowali idącą w kierunku wyspy grupę. XXIII. Znaleźli się na szerokim moście. Daleko przed sobą ujrzeli Szmaragdową Wyspę. Na szczycie dwóch stromych, zielonych skał wyrastały mury obronne. Pojedyncza wieża wydawała się drapać nisko zawieszone chmury. Na wietrze łopotała flaga pokryta niezrozumiałymi runami. Dwie części wyspy tak bardzo przypominały potężną twierdzę, że Elizabeth natychmiast nazwała je w myślach „wysokim” i „niskim zamkiem”. Połączone były wąskim paskiem lądu, na którym wybudowano strome schody. W dole widać było dym z kominów. U podnóża niższej skały rozciągał się szeroki pas piaszczystej plaży, na której rozłożyły się zabudowania niewielkiej wioski i obrośnięta wodorostami przystań. Na górę wjechali platformą, taką samą jak przy Skale Czasu, obsługiwaną przez szarego golema o - 72 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------czerwonych oczach – podobnego do sternika barki jak dwie krople wody. Powitał ich kapłan w białych szatach. - Witajcie. Opat od dawna na was czeka. Ledwie dotknęli stopami zielonej skały, platforma gwałtownie zjechała na dół. Ruszyli w stronę „wysokiego zamku”. Elizabeth ze zdumieniem patrzyła na dziwaczne miasto. Zobaczyła gromadkę dzieci, które sadziły jakieś rośliny. Druga grupka szła ich śladem i wykopywała świeżo posadzone zielsko. Nie miało to najmniejszego sensu. Chyba, że mieszkańcy zapewniali sobie w ten sposób spokój. Smarkacze byli wyjątkowo cisi. Przybysze przeszli pod łukiem rzeźbionym w delfiny, przebyli szerokie schody i wstąpili w chłodne mury mniejszej biblioteki. Minęli skrybę, zapisującego własną krwią tajemnicze, wciąż powtarzające się symbole na zwoju pergaminu. Weszli na piętro i zapukali do drzwi Opata. Białowłosy starzec siedział pochylony nad księgą. Jego oczy zakryte były bielmem. Choć ślepy, śledził tekst, wodząc palcem po pergaminie. Kiedy przestąpili próg, Opat zamknął księgę i odłożył ją na stół. Tanja przywitała go w imieniu drużyny. Wkrótce zatopili się w pełnej tajemniczych niedopowiedzeń rozmowie. Nie mogąc się doczekać jakichkolwiek konkretów, Schwarzenschwert zajrzała ukradkiem do księgi. Strony były puste! - Możesz ją przeczytać, używając palców, ale wypali ci oczy. – odezwał się Opat. - Jak tak, to ja dziękuję. – mruknęła i pospiesznie odłożyła wolumin, na wszelki wypadek starannie wycierając palce o obrus. - Tak więc ustalone – Opat podjął przerwaną rozmowę z Tanją. – Oddaję wam do dyspozycji wszystkie nasze zasoby i ludzi. Na wyspie jest już około stu innych templariuszy. Tylko tylu... - Przegramy, jak za każdym razem – mruknęła pod nosem Czarna Elizabeth. - Nie truj. Teraz mamy dwa razy większe szanse. - Nie wolno nam się poddać. Gdyby coś poszło źle, uciekajcie do podziemi Wielkiej Biblioteki – ciągnął Opat. - No jasne, żeby znowu wylądować w trumnie. – wykrzywiła się Tanja Czarna. - Nie ma mowy o żadnym uciekaniu! – stwierdziła Biała. - W takim razie idźcie już i zacznijcie przygotowania. Wszyscy czekają na was w Długim Domu. Niech was Bogowie strzegą. Krąg musi zostać przerwany. – zakończył rozmowę Opat i wyciągnął ręce w geście błogosławieństwa. Długi Dom wypełniała gromada zbrojnych. Wszędzie słychać było zgrzyt osełek i pobrzękiwanie zbroi. Na widok przybyłej grupy zebrani przerwali wszelkie rozmowy. Zapadła pełna oczekiwania cisza. - Witajcie! Już myśleliśmy, że się nie pojawicie! – usłyszeli. Podeszła do nich czarnowłosa kobieta, podobna jak dwie krople wody do topielicy z obrazu. Anna. Towarzyszył jej Leithauser. Dokładniej mówiąc, dziesięciu Leithauserów. Narada była krótka. Tanja i Elizbeth opowiedziały o słabych i silnych stronach stworów Belwitza, powtarzając wszystko, co wyczytały w wykradzionych Jorgensenowi notatkach. Zastanawiały się nad sposobami przetrwania oblężenia. Według słów Czarnych, należało się spodziewać ataku z powietrza. Opactwo dysponowało dziesięcioma arkabalistami i katapultą, więc Elizabeth poleciła rozmieścić je na murach. W miejscach, gdzie zbocza były łagodne i gdzie możliwy był atak z poziomu morza, a więc przede wszystkim na schodach łączących wyższą i niższą część wyspy, ustawiono potężne kotły, do których zakonnicy zaczęli wrzucać wyniesione ze zbrojowni sztabki ołowiu. Po wyczerpaniu jego zapasów mieli lać na głowy wroga wrzątek, kaszę... cokolwiek, co można było zagotować. Obrońcy zostali podzieleni na dziesięcioosobowe oddziały i rozstawieni na murach. Garret i Riannon podjęli się zaminowania plaży i przekonania mieszkających tam chłopów, by schronili się w twierdzy. Ze zbrojowni wyniesiono wszystko, co do ostatniego noża. Obrońcy podzielili między siebie łuki i kusze, kołczany pełne ostrych pocisków, miecze, tarcze i topory. Riannon zgarnęła spory stos stalowych gwiazd, którymi umiała rzucać z morderczą precyzją. Do tego przynajmniej nie potrzebowała obu rąk... P ochylona nad mapą wyspy Biała Elizabeth westchnęła ciężko. Spojrzała na dwie elfki i dwóch Garretów. - Jak rozumiem, wy staniecie na murach od strony plaży i w odpowiedniej chwili wysadzicie wszystko w powietrze. Tanje i Leithausery zajmą się północnym i zachodnim zboczem. My - spojrzała na Elizabeth Czarną – będziemy bronić schodów. Na „wysokim zamku”, wokół Wielkiej Biblioteki, rozstawiłam połowę ludzi. Szkoda, że tamci zostali w Mauzoleum, przydałby się ktoś na wieży...– przerwała na chwilę, jeszcze raz analizując w myślach rozmieszczenie oddziałów. Obrońców było tak niewielu! - Zrobiliśmy wszystko, co można było uczynić. Teraz możemy się już tylko czekać na atak. Czas na modlitwę. Czarna spojrzała na nią z ukosa. - Taaak? A do kogo? - Do Myrmidii, oczywiście! - żachnęła się Schwarzenschwert. - Oczywiście? JA nie zamierzam... Biała wzruszyła ramionami. - Módl się, do kogo chcesz, albo nie módl się wcale. Tylko bądź łaskawa mi nie przeszkadzać, przynajmniej przez chwilę. Po czym, przyłożywszy prawą pięść do serca, zamknęła oczy, pochyliła głowę i zatopiła się w żarliwej modlitwie. - 73 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- XXIV. Z aledwie zakończyli przygotowania, na horyzoncie pokazały się czarne chmury. Było w nich coś niesamowitego – wznosiły się i opadały, rozdzielały się na mniejsze fragmenty i znów łączyły. W dodatku poruszały się pod wiatr. - Płaszczki! Płaszczki lecą! Obrońcy wylegli na mury i chwycili za kusze i łuki. Pot wystąpił na czoła żołnierzy pośpiesznie obracających kołowroty arkabalist. Zewsząd dało się słyszeć trzeszczenie potężnych cięciw i zgrzyt zaciskanych zębów. - W nich! – wrzasnęła Elizabeth, dając znak miotaczom. Ciężkie pociski z sykiem przecięły powietrze. Rozpoczęła się bitwa. Z aczyna się! – krzyknął Randal i usiadł wygodniej. – Ej, magu! Maladis przerwał spacer dookoła Mauzoleum i przysiadł obok pary złodziei. - Ładna salwa – mruknął po chwili. – Poprzednio na to nie wpadliśmy. Rzeczywiście, salwa była udana. Trzy płaszczki runęły w odmęty morza, dwie inne zachwiały się w locie i upuściły dźwigane modliszki. Wrogowie zbliżali się do wyspy. Do bitwy włączyli się łucznicy i chmura strzał zasnuła niebo. Płaszczki spadały jedna za drugą, ale w miejsce zabitych pojawiały się następne, każda zaś dźwigała kilka modliszek. - Dużo ich - Randal podrapał się po karku. – Może powinniśmy dołączyć? - No co ty? – Maladis spojrzał na niego ze zdumieniem. – Naprawdę? - Eeee, tak się tylko zastanawiam. – złodziej machnął ręką i sięgnął za pazuchę. – Chce ktoś łyka? – zapytał, wyciągając małą flaszkę, przechowywaną dotąd pieczołowicie „na czarną godzinę”. W końcu zapasy strzał zaczęły się wyczerpywać. Kilka płaszczek zdołało wreszcie zrzucić swój ładunek na wyspę i na murach rozgorzał szereg potyczek. Szczęk mieczy odbijał się od skał i wracał zwielokrotnionym echem. Okrzyki wściekłości i bólu mieszały się ze skrzeczeniem modliszek, tworząc ogłuszającą kakofonię dźwięków. Riannon strzelała do nadlatujących płaszczek, opierając kuszę na przedramieniu. Jakoś sobie radziła, mimo braku dłoni, ale jej celność trudno było nazwać rewelacyjną. Na opustoszałej plaży coś się poruszyło. Z fal wynurzyły się ociekające wodą postacie. Powłócząc nogami, rozpoczęły powolny marsz w kierunku murów. - Śpiący się przebudzili! Garret, który wcześniej wymógł na Białej Tanji pożyczenie magicznego pierścienia, czym prędzej wpakował kulę ognia w pierwszy ładunek. Eksplozja rozerwała na strzępy kilkunastu topielców i pozostawiła głęboki lej w ziemi. Nie powstrzymało to fali umarłych, wychodzących z morza jeden za drugim. - Ilu ich tam jest? - Anna mówiła, że... tysiące. – powiedziała cicho Riannon. Złodziej bez słowa odpalił następny ładunek. Grupa modliszek, zrzuconych z nieba przez przelatujące płaszczki, wylądowała na schodach i rzuciła się na krzątających się wokół wielkich kotłów ludzi. Na spotkanie stworów rzuciły się dwie templariuszki i przydzielona im dziesiątka obrońców. Elizabeth szybko przekonała się, że bycie „podwójną” może mieć swoje zalety. Działały z Czarną jak jeden organizm, porozumiewając się niemal bez słów, atakując z morderczą precyzją i skutecznie broniąc się nawzajem. Przeszły przez oddział modliszek jak rozgrzany nóż przez masło. Tym łatwiej, że mithrilowy pancerz, o połowę lżejszy od zwykłej, żelaznej zbroi, był niesamowicie odporny na ciosy. Szkoda tylko, że nie założyła hełmu... Wkrótce schody zostały oczyszczone. - Nie ciesz się tak – warknęła przez zęby Czarna, ocierając oczy zalane krwią z rozciętego czoła. – Przyjdzie ich więcej. Dużo więcej. I to nie tylko modliszek. - Skoro już o nich mowa, właśnie lezą z dołu. – odwróciła się i wrzasnęła na całe gardło – Opróżniać kooootłyyy! Roztopiony ołów polał się na głowy potworów, czyniąc w ich szeregach potworne spustoszenie. Tylko nieliczni napastnicy dotarli na górę i zostali wyrżnięci bez litości. Zakonnicy natychmiast zaczęli ładować do kotłów kolejną porcję ołowiu. - Pierwsza fala odparta – westchnęła z ulgą Czarna. – Mamy chwilę oddechu. W idok dziesięciu Leithauserów, wywijających ciężkimi, dwuręcznymi mieczami, przyprawiłoby Tanję o zawrót głowy, gdyby nie to, że była zbyt zajęta bronieniem własnego tyłka. Modliszki spadały z nieba niczym deszcz. Obrońców było za mało, by wystrzelać wszystkie nadlatujące płaszczki i niejednej udawało się zrzucić na wyspę swój przerażający ładunek. Terenkowa szalała. Jej bliźniaczka walczyła tuż obok, odrąbując głowy i kończyny. Napór wroga był coraz słabszy, aż wreszcie na murze pozostały tylko trupy. Dookoła nie było ani śladu potworów. Biała Tanja otarła pot z czoła i spojrzała na Czarną. - Koniec? – zapytała z niedowierzaniem. - Tylko przerwa – Czarna wyszczerzyła zęby w demonicznym uśmiechu. - 74 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- N ieźle sobie radzą, nie? - Czarny Randal z podziwem oglądał toczącą się na Ionie bitwę. – Idzie lepiej, niż ostatnim razem. Co myślisz, magu? Maladis pokiwał głową. - Faktycznie. Do tej pory wszyscy jeszcze żyją! Może jednak jest jakaś nadzieja? - To co, może się przejdziemy? Co myślicie? - Może i tak. Trochę głupio tu siedzieć. stwierdził Randal - Eee tam, raz się żyje! - Niezupełnie, ale to nieważne. Zakładaj blachy. - Zapomnij! Idę tak, jak stoję. Tylko miecz wezmę. Idziesz, magu? - Idę. – zdecydował Maladis. - Co będę sam siedzieć... Ruszyli. Wkrótce znaleźli się na moście wiodącym w kierunku wyspy. W marszu rozgrzewali nadgarstki, po raz ostatni sprawdzali, czy sztylety tkwią tam, gdzie trzeba i czy miecze łatwo wychodzą z pochew. Na plaży czekały na nich zastępy Śpiacych. P laża była już cała zryta lejami po kolejnych detonacjach i zasłana szczątkami Śpiących, kiedy jedna z płaszczek przeleciała nad wschodnim murem. Dwóch Garretów sięgnęło po pistolety i zaczęło strzelać w brzuchy potworów, osłaniając dwie Riannon, które siekły mieczami na prawo i lewo, masakrując modliszki wspinające się po niemal pionowej skale, każdym ciosem odpłacając za blizny na twarzach. Biała dziękowała w duchu wszystkim znanym bogom za wyniesioną z Mauzoleum zbroję, którą włożyła tylko ze względu na słowa Lewiatana. Gdyby nie pancerz, już dawno byłoby po niej. Niejeden cios modliszek dochodził do celu i kończył się jedynie brzękiem blach. Nie lubiła tego dźwięku i za każdym razem zirytowana przygryzała wargi, przeklinając się za brak refleksu. Na szczęście mithril nie był ciężki, nie ograniczał ruchów jak typowa zbroja. Modliszek było coraz więcej, ale czwórka, działająca jak jeden człowiek, odpierała kolejnych intruzów bez poważniejszych szkód. Któraś z modliszek strąciła hełm z głowy Czarnego Garreta i pozostawiła na jego czole krwawą bruzdę. Mimo wszystko utrzymali pozycję, wychodząc ze starcia z lekkimi zadrapaniami. Zaskoczyła ich nagła cisza. Modliszki przestały się pojawiać. Płaszczki przegrupowywały się poza zasięgiem strzału. Przez chwilę wisiały nieruchomo w powietrzu, jakby na coś czekając. Najpierw usłyszeli brzęczenie tysiąca much. Potem na nadwieszonym nad morzem odcinku umocnień pojawiła się ogromna sylwetka, owinięta ciasno obszarpanym płaszczem z kapturem zakrywającym twarz. W notatkach Jorgensena czytali o tych istotach. Przed nimi stał Praojciec, stwór mający ponoć coś wspólnego z Bogiem Rozkładu, Nurglem. Niestety, poza nazwą nie znaleźli wiele informacji. Przybysz uniósł rzeźbioną w czaszki laskę i oburącz uderzył nią o ziemię pod swoimi stopami. Cienkie jak włos pęknięcie zaczęło sunąć w kierunku murów, dotarło do skały, na której opierała się budowla i rozwarło się niczym bezzębna paszcza. Mury, ziemia, skały – cały fragment wyspy zaczął majestatycznie zsuwać się do morza. Obrońcy rzucili się do rozpaczliwej ucieczki. Karkołomny skok w ostatniej chwili ocalił im życie. Po jednej stronie rozpadliny znalazła się Biała Riannon z Czarnym Garretem, po drugiej Czarna Riannon trzymała kurczowo rękę zwisającego nad przepaścią Białego Garreta. - Pomóżcie mi! – krzyczała Riannon, z trudnością utrzymując równowagę na krawędzi urwiska. Ruszyli w jej stronę, jednak zakapturzona istota otoczona muchami stanęła nagle na ich drodze. Na szczęście Garret nie stracił głowy. W chwili kiedy Praojciec ponownie uniósł laskę, złodziej posłał ognistą kulę prosto w ciemność skrywającą się pod kapturem. Głowa nurglowego obrzydlistwa eksplodowała. Wyciągnęli Białego Garreta na górę i wszyscy czworo pobiegli w stronę wieży. P - ani! Nie ma już co ładować do kotłów! - Staczać kotłyyyyy! – wrzasnęła Elizabeth, z rozkoszą wyobrażając sobie modliszki rozgniatane przez półtonowe żelastwo. Kotły z ogłuszającym hukiem przetoczyły się po zboczu, zbierając krwawe żniwo wśród napastników. Nad głowami oblężonych przeleciała eskadra płaszczek. Ich pasażerowie wylądowali na dachu Wielkiej Biblioteki. Wśród gromady modliszek i kilkunastu Nachtjaegerów stał wysoki mężczyzna od stóp do głów spowity w czerń. Nawet jego długie włosy powiewające na wietrze były smoliście czarne. - Belwitz! – krzyknęła Czarna Elizabeth, chwytając Białą za ramię. Chwyciła za łuk, ale przeciwnik był zbyt daleko. Rozejrzała się. Ośmiu przy niej, dwie dziesiątki przy arkabalistach, następne trzy poza zasięgiem głosu, nieosiągalne. Modliszek było dwukrotnie więcej, furda modliszki, gorzej z Nocnymi Łowcami! W dodatku stały na dachu. Szarża? Szaleństwo! Bez szans. Bez sensu... Belwitz uniósł ramiona. Rozległ się potworny huk. Mur za plecami templariuszek eksplodował, a kilkunastu walczących zostało rozerwanych na sztuki. - Jasna cholera, co on tam ma? Kolejna eksplozja nastąpiła niemal natychmiast po pierwszej. Jedna z arkabalist i zgromadzona wokół dziesiątka obrońców w mgnieniu oka przestały istnieć. Fragmenty muru zasypały otoczenie, zabijając jeszcze kilku ludzi. Belwitz znowu podnosił ręce... - Kurrrwa, odwrót!!! Odwrót! Następny wybuch. Grad kamieni i trupy. Niedobitki porzuciły mury i pognały w kierunku schodów. Elizabeth płazem miecza popędzała - 75 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------uciekających, w każdej chwili spodziewając się, że mur pod jej stopami rozleci się na kawałki. D wóch Randali i Maladis utknęli na plaży, otoczeni przez tłum Śpiących. Krok za krokiem przesuwali się w kierunku windy, wycinając sobie ścieżkę miarowymi uderzeniami mieczy. Od dłuższego czasu nie zamienili ani słowa – brakowało im tchu, a ręce mdlały od niekończącego się wysiłku. Powoli zaczynali sobie zdawać sprawę z tego, że nie uda im się dotrzeć na górę, jeśli nie zrobią czegoś poza wymachiwaniem mieczem. - Osłaniajcie mnie! Spróbuję wznieść wokół nas ochronną sferę! – Widząc beznadziejność ich wysiłków, Maladis postanowił uciec się do pomocy magii. Mag zaczął kreślić pentagram na zalanym krwią piasku. W ysoko na wieży dwaj złodzieje z dwoma elfkami i jednym Leithauserem obserwowali pojawienie się von Belwitza i jego gwardii przybocznej. Widzieli eksplozje i ucieczkę obrońców. Przypomniało im to wydarzenia z wyprawy sabotażowej na obóz Stalowego Leginu koło Stalowego Grodu. Riannon wskazała katapultę. Słowa nie były potrzebne – cała czwórka wiedziała o co chodzi. Garret wydobył ze swojego worka prawdziwe cacko – ładunek o potężnej mocy, zaopatrzony w bardzo krótki lont. - Mamy machinę, mamy bombę, mamy Belwitza. Wystarczy tylko dobrze wycelować. - Żaden problem – oświadczył Leithauser, zabierając się do ustawiania katapulty. – Dawaj ta zabawkę. I powiedz „już”. Garret zapalił lont. Czekał. Jeszcze chwilę... - Już!!! Paaaadnij!!! – krzyknął w kierunku uciekających obrońców. Niebo nad ich głowami przesłonił potężny, czarny kształt. Smugi ciemności otoczyły wierzchołek wieży. - Płaszczka! – wyszeptała Riannon – Zamyka wokół nas klatkę. - Pies jej mordę lizał! – odkrzyknął Garret, pakując kulę w bebechy wdzierającej się na wieżę modliszki – I tak na razie się nigdzie nie wybieramy! Drugi Garret ładował pistolety. Płaszczka zrzuciła swój ładunek na dziedziniec u stóp wieży. Bezradni obrońcy, zamknięci w klatce, rozpaczliwie wypatrywali kogoś, kto mógłby zatłuc płaszczkę i zlikwidować utrzymywaną przez nią barierę. - Chłopi! Garret, tam są chłopi! - Eeeeej! Wy tam! – krzyknął w ich kierunku złodziej – Zabijcie tę szkaradę! Gestykulował żywo wskazując na płaszczkę wiszącą nad niewidoczną pułapką. Ale chłopi zbili się w ciasna gromadkę, w ogólne nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół nich. Chwilę później spadły na nich modliszki. Zamknięta w klatce czwórka mogła tylko obserwować masakrę, istną rzeź. - No teraz nie ma nam kto pomóc... A niech to! – rzucił Garret i niewiele myśląc wystrzelił ze świeżo przeładowanego pistoletu w płaszczkę. Ta musiała właśnie zdjąć barierę, bo kula trafiła w jej wijące się cielsko i maszkara spadła do morza. Nie mieli czasu się zastanawiać. W ich kierunku szarżowały modliszki. Obaj złodzieje wypalili w kierunku najbliższych wrogów i ruszyli w dół schodów. Wypadli na dziedziniec i zatrzymali się, zaszokowani. Poćwiartowane zwłoki, odcięte kończyny i głowy leżały w kałużach krwi. Wstrząśnięta tym widokiem czwórka z obłędnym wyciem rzuciła się na wroga. P adnij! – powtórzyła na dole Elizabeth i rzuciła się na ziemię. Wysłana przez Garreta bomba zatoczyła w powietrzu łuk i eksplodowała nad dachem biblioteki. Wybuch zmiótł modliszki i Nachtjaegerów prosto do morza. - Chodu! Niedobitki pomknęły w dół schodów. Biegnące na końcu templariuszki ujrzały spływające z nieba linie mroku, które powoli otaczały grupę. Wokół nich zamykała się tworzona przez płaszczki klatka. Nachtmahre na mgnienie oka zawisła nad ich głowami, po czym wylądowała. Elizabeth ujrzała przed sobą wyszczerzone kły ociekającego krwią Err’avandrela. Wykrzywiła się pogardliwie. Bluźniercza moc przywoływania najgorszych koszmarów, którą władały płaszczki, była przerażająca, ale stworzenia musiały być bardzo ograniczone, skoro za każdym razem ukazywały ten sam obraz. Iluzja przestała wzbudzać strach. Templariuszka poczuła zimną wściekłość. Jakim prawem ten ohydny stwór śmiał grzebać w jej umyśle? Rzuciła się na widmo mrocznego elfa, uderzyła nisko, tnąc ukośnie od dołu, poderwała miecz i poprawiła z góry. Err’avadrell zwinął się, trafiony w brzuch. Cios w czoło odrzucił go do tyłu. Zniknął, zanim dotknął ziemi. Przed templariuszką leżała martwa płaszczka. Schwarzenschwert splunęła na ścierwo i ruszyła rozprawić się z następną paskudą, skutecznie blokującą Czarną Elizabeth. „Ciekawe, co ONA teraz widzi” – przemknęło jej przez myśl, kiedy wbijała ostrze w galaretowate ciało ohydy. Czarna była ranna. Kurczowo zaciskała dłoń na krwawiącej szyi. Biała, niewiele myśląc, rzuciła jej butelkę „zielonego” i, nie oglądając się, pognała w stronę kolejnego przeciwnika. W tym momencie usłyszały pełen przerażenia wrzask Tanji. Garret palił z pistoletu raz za razem, siejąc spustoszenie wśród modliszek. Jego sobowtór odbierał od niego pistolety, ładował i znów podawał. Dwieście stóp niżej widział Randali i Maladisa, otoczonych przez gromadę topielców. Dwie Riannon szalały z mieczami, siekąc wroga niczym podwójne wcielenie furii, nie - 76 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zwracając uwagi na coraz liczniejsze rany i krew spływającą na ziemię. W końcu bitwa zamarła. Ostatnia ocalała modliszka padła na kolana, zasłaniając głowę. Jej ciało zaczęło zmieniać kolor. - Stój! – Riannon powstrzymała gotowego do strzału Garreta – ona się zmienia! Rzeczywiście, modliszka stawała się coraz jaśniejsza, aż wreszcie stała się jednolicie szara. Uniosła głowę i spojrzała na swoich pogromców. - Darowaliście mi życie. Co rozkażecie? Garret spojrzał w dół. Tamci trzej jeszcze walczyli. - Możesz im pomóc? Modliszka bez słowa skoczyła w dół. Pozostała na górze czwórka wychyliła się znad krawędzi urwiska. Złodziej wydobył ostatni ładunek wybuchowy i posłał go w tłum Śpiących. Mogli tylko obserwować, jak Maladis pada na kolana, magiczna bańka pęka, a pozbawiony pancerza Randal pada po naporem wroga. Zanim szara modliszka zdołała do niego dotrzeć, Śpiacy wciągnęli go pod wodę. Chwilę później Maladis okręcił się wokół własnej osi i padł na piasek niczym połamana kukła. Jedynie Czarny Randal, osłaniany przez modliszkę, zdołał dotrzeć do platformy. T erenkowa nigdy w życiu nie widziała czegoś równie odrażającego. Zakapturzona postać cuchnęła rozkładem. Roje much krążyły dookoła paskudztwa, tworząc nad jego głową istną chmurę. Dwóch Leithauserów zaatakowało stwora i zginęło niemal natychmiast, rażonych magiczna mocą trzymanej przez zakapturzonego laski. Co gorsza Praojciec nie był sam. Dwie Tanje i Leithauserzy zostali otoczeni przez trzy cuchnące potwory. Czarna uniosła dłoń z pierścieniem. Kula ognia z rykiem pomknęła przed siebie. Trafiony przeciwnik stanął w płomieniach. Uradowana najemniczka krzyknęła z radości i wycelowała w drugiego stwora. Usłyszała tylko ciche pyknięcie. Z pierścienia uniosła się wątła smużka dymu. Praojciec zbliżał się krok za krokiem. Jeden z Leithauserów zastąpił mu drogę i padł. Tanja zaklęła paskudnie i jeszcze raz spróbowała rzucić kule ognistą, z identycznym skutkiem. Ostatnim, co zobaczyła, był wzniesiony ku niebu kostur. Widząc własną śmierć, Biała Tanja wrzasnęła wniebogłosy i rzuciła się na paskudę z uniesionym mieczem. Pierwszy cios został sparowany przez rzeźbioną laskę. Drugiego nie zdążyła zadać. Tylko błyskawiczny unik pozwolił jej przeżyć. Z miejsca, gdzie stała jeszcze przed chwilą, unosił się gęsty dym. Obejrzała się przez ramię. Drugi napastnik odpierał właśnie desperackie ataki czterech Leithauserów. Dym rozwiał się. Praojciec znowu podnosił kostur. Zanurkowała pod jego wyciągniętym ramieniem, w przelocie tnąc potwora po nogach. Uderzenie magicznej energii zaledwie ją musnęło, ale wystarczyło, by runęła na ziemię oszołomiona. Za plecami Praojca dostrzegła dwie sylwetki – czarną i białą, biegnące od strony schodów. Nadludzkim wysiłkiem woli wstała, starając się skupić na sobie uwagę wroga. - Góra, dół! – krzyknęła Biała Elizabeth. W tym momencie Tanja doceniła znaczenie formalnego treningu. Te dwie działały jak jedna osoba. Cięły jednocześnie i Praojciec, w fontannie krwi, rozpadł się na trzy części. - Nieźle nam to wyszło. – stwierdziła z zadowoleniem Schwarzenschwert i uśmiechnęła się szeroko. Dookoła zapanowała cisza. Dolny zamek został oczyszczony. XXV. Górny zamek wciąż znajdował się w rękach wroga. Posłany przez Garreta ładunek narobił sporo zamieszania i spowodował zawalenie się części Wielkiej Biblioteki. Niestety, Belwitz uniknął śmierci. Co więcej, przy życiu zostało całkiem sporo czarnych modliszek i kilku Nocnych Łowców - dość, by zdziesiątkowani obrońcy nie kwapili się z atakiem na drugą część wyspy. Mimo iż wiedzieli, że muszą zaatakować, zanim stwory zdołają odwalić gruzy i otworzyć Belwitzowi zejście do podziemnego grobowca, stali na szerokich schodach, usiłując wymyślić... cokolwiek. Pojawienie się Anny na czele oddziału białych jak mleko modliszek wydawało się niemal cudem. - Cały czas liczyłam, że Abyss zdąży przypłynąć. I zdążył. - wyjaśniła lakonicznie. -W takim razie... NAPRZÓD!!! Pobiegli przed siebie, gnani desperacją. Wbili się niczym żelazny klin w zastępy modliszek i parli naprzód, krok za krokiem, siekąc i rąbiąc, otoczeni krwawym chaosem, ogłuszeni szczękiem stali i krzykami umierających. W panującym zamieszaniu dwie Riannon zgubiły gdzieś Garretów. Nagle znalazły się same, porwane falą czerni, otoczone przez wroga. Gdyby nie zbroje, nie przeżyłyby nawet przez mgnienie oka. Któryś z przeciwników poważnie zranił Białą Riannon, trafiając końcem miecza w nieosłonięte miejsce pod pachą. Elfka osunęła się na ziemię. Nad nieruchomym ciałem pojawiła się nagle samotna biała modliszka. Odepchnęła oprawców, dając Czarnej Riannon ułamek chwili na zatroszczenie się o bliźniaczkę. Nie zdało się to na nic. Kolejna fala potworów nie pozostawiła Czarnej wyboru. Musiała wypuścić swoje nieprzytomne odbicie z ramion i bronić własnego życia. Nie mogła zapobiec tragedii. Przyparta do muru musiała patrzeć, jak stwór wbija miecz w serce nieszczęsnej elfki. Oślepiona przez łzy nie widziała nawet, jak zgiął zabójca. Nagle dookoła niej zrobiło się biało. Znów biegła przed siebie, otoczona przez obrońców Białej Iony. - 77 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Gdyby nie pomoc białych modliszek, zginęliby wszyscy. Gdyby Belwitz dysponował większą grupą Nocnych Łowców, bitwa nie byłaby potrzebna. Atak szybkich jak błyskawica Nachtjaegerów do głębi wstrząsnął niedobitkami templariuszy spod znaku klepsydry. A przecież przeciwnicy wyglądali tak niepozornie - chude postaci przypominające cienie. Schwarzenschwert, choć wiedziała, czego się spodziewać, nie zdążyła nawet zareagować, kiedy jeden z pobratymców Adriana skoczył na plecy Czarnej Elizabeth i chwycił ją za włosy. Biała mogła tylko bezradnie patrzeć, jak nóż Nachtjaegera zagłębia się w gardle jej sobowtóra. Widok własnej śmierci był tak absurdalny... Na odsiecz było za późno. Pozostawała jedynie zemsta. Modliszki odwaliły ostatnie kamienie blokujące drogę i Belwitz mógł wreszcie postawić stopę na pierwszym stopniu wiodących do grobowca schodów. Odwrócił się plecami do walczących i zanurzył się w mroczną czeluść podziemi. Za sobą usłyszał jeszcze rozpaczliwy krzyk: - Belwitz schodzi pod ziemię! Hrabia nieznacznie przyspieszył. Nie mógł pozwolić na to, by jakiś gorącogłowy obrońca przeklętej wyspy przeszkodził mu w dokończeniu dzieła, które było osią jego działań przez kilka ostatnich lat. W idząc oddalającego się Belwitza Tanja i Elizabeth poczuły przypływ nadludzkich sił. Rzuciły się w pościg za zdrajcą, jakby skrzydła wyrosły im u ramion. Przedarły się przez szeregi wroga niczym dwa demony zniszczenia i popędziły w dół. Tuż za nimi, wymachując pistoletem, wpadł na schody Biały Garret. Nie oglądając się na nic przemykali mrocznymi i wilgotnymi korytarzami, aż wpadli do wysoko sklepionej sali u korzeni wyspy. Na środku sali, na katafalku rzeźbionym w fale i delfiny, spoczywały zwłoki Iony. Mimo upływu stuleci, ciało wciąż jeszcze zachowało kształt. Choć naznaczona piętnem rozkładu, twarz córki Boga Morza wciąż zachowała ślady nieziemskiego piękna. Obcego piękna. Nawet głupiec byłby w stanie dostrzec, że połączone błoną palce nie należały do ludzkiej istoty. Belwitz wzniósł miecz do ciosu. - Krąg musi zostać przerwany! Dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie. Lśniące ostrze opadło, odcinając głowę zmarłej. W tym samym momencie huknął strzał. To Garret zakończył życie zdrajcy. Zaszokowana Tanja opadła na kolana. - Krąg został przerwany! A więc Belwitz chciał tego samego, co my! Dlaczego go zabiłeś? Złodziej popukał się w czoło i bez słowa zaczął wspinać się po schodach. XXVI. Niebo nad wyspą pojaśniało. Obrońcy Iony powoli schodzili ze schodów, pozostawiając za sobą „wysoki zamek” i na poły zrujnowaną Wielką Bibliotekę. Mijali trupy modliszek, ciała zamordowanych, popękane mury... Zamiast radości czuli tylko pustkę. Budynek mniejszej biblioteki pozostał niemal nienaruszony. Chwilę później stanęli przed ubranym w biel Opatem. Starzec wrzucił do kominka księgę o pustych stronach. Niewidzącymi oczyma przypatrywał się templariuszom. Długo nie mogli się zdecydować, kto powinien przemówić pierwszy. W końcu zaczęli przekrzykiwać się nawzajem. Nie wiadomo dlaczego, Tania miała pretensje o zamordowanie Belwitza. Zupełnie jakby zapomniała o wszystkim, co z jego przyczyny zaszło w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Elizabeth przypomninała o planowanej przez hrabiego inwazji na Stary Świat, ale Terenkowa była głucha na wszelkie argumenty. Garret tymczasem twierdził, że zrobił to, co kazała mu zrobić sama Iona. Pośród wszystkich „po co” i „dlaczego” pewne było tylko jedno - krąg został zerwany. Opat potwierdził słowa Belwitza, mówiąc: - Krąg został zerwany. Wasza sprawa z Ioną skończona. Jesteście wolni. Była to jedyna sensowna rzecz, jaką udało się wyciągnąć ze starca. Poza tym rzucił kilka nie do końca zrozumiałych zdań i odwrócił się do wszystkich plecami. Riannon jednak chciała wiedzieć coś jeszcze. Czując, jak serce wyrywa jej się z piersi, zapytała Opata o utraconą dłoń. Powiedział, że nie jest w stanie nic zrobić. Tak... tak po prostu. Wszystkie nadzieje Riannon rozwiały się nagle i pochowały po kątach. Ich miejsce zajęła rozpacz. Nic z tego. Nic z tego... Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc na Tanję, wygadującą absurdy wołające o pomstę do nieba... Na uśmiechającego się do siebie Randala, w myślach obliczającego, ile złota dostanie za mithrilową zbroję... Na broczącą krwią z rozciętego policzka Elizabeth, spokojnie czyszczącą miecz w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku... Oni nie rozumieli. Nie mogli zrozumieć... Cofnęła się kilka kroków, wpadła na poręcz schodów i zbiegła na dół. Wypadła z budynku, po drodze zrzucając przeklętą zbroję. Stojąc na pokruszonych murach uświadomiła sobie ogrom straty. Iona została ocalona... Ale jakie to miało znaczenie dla niej? Iona jakaś wyspa, na która trafiła całkiem przez przypadek, gdzie wbrew swojej woli została wplątana w walkę między Czernią a Bielą... Co ją obchodził los świata? Walczyła o piękno, żeby móc się nim cieszyć. Tylko jakoś nie miała powodów do radości. Straciła dłoń. - 78 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Znów poświęciła kawałek siebie dla jakiś szczytnych celów. Po co? I bez niej by sobie poradzili. Mógł ją zjeść ten paskudny stwór i miałaby to wszystko z głowy... Kim była, by walczyć w cudzej wojnie? Jej domem była wolność. Jej bogactwem umiejętności. Zabrali jej dom, obdarli z tego co miała. Wykorzystali ją, a ona zgodziła się dać im to czego chcieli - dla nich, nie dla siebie... Zostawili, kiedy potrzebowała pomocy, zrobili z niej kalekę, która nie może strzelać z łuku, nie potrafi wydobyć melodii z lutni... Zniszczyła siebie dla nich... Nic nie znaczące ziarenko w maszynie świata, ziarenko, które można rozgnieść na pył, bo cóż znaczy... Które można zranić, bo są inne, które je zastąpią... - 79 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- - 80 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- I. U bserwatorzy Część pierwsza. PROLOG D wieście lat temu Stary Świat stanął w obliczu zagłady. Inwazja Chaosu przetoczyła się po krajach północy, wyniszczając wszystko na swej drodze. Każdy student Katedry Historii Akademii Altdorfskiej wie, że Imperium zawdzięcza ocalenie Magnusowi Pobożnemu. Niewielu jednak wie, że Inwazja zaczęła się od bitwy o Ionę - mityczną wyspę, położoną poza obrębem znanego świata. Legenda mówi, że Iona istnieje w trzech postaciach - Białej, utożsamianej z siłami prawości, Czarnej, reprezentującej Chaos oraz Szarej, zawieszonej pomiędzy nimi. W jaki sposób losy Szmaragdowej Wyspy są powiązane z losami znanego świata wiedzą tylko Bogowie. Jednak związek ten istnieje. Kiedy przed dwustu laty Biała Iona została zdobyta, hordy Chaosu zalały Stary Świat. Chociaż każdy mieszkaniec Imperium zna elfickie przysłowie o historii, która lubi się powtarzać, mało kto wie, że ludzkość ponownie stanęła w obliczu zagłady. Jednak tym razem słudzy Czarnej Iony przegrali. Na ich drodze stanęli Tamplariusze Iony, prowadzeni przez pełnych poświęcenia bohaterów. Choć siły dobra były nieliczne, zwyciężyły. Niestety, imiona owych bohaterów nie są znane. Nikt nie śpiewa o nich pieśni. Ci, którzy znają tę historię, nie potrafią nawet określić ich liczby. Mówi się, że było ich pięcioro. Albo sześcioro. Albo jedenaścioro... Wbrew pozorom, nie ma w tym nic dziwnego. Tam, gdzie czas zostaje uwięziony w pętli, nietrudno jest spotkać samego siebie... cichł bitewny zgiełk. Na Szmaragdowej Wyspie zapanowała cisza. Ocalałe białe modliszki obsiadły mury niczym gigantyczne mewy. Ludzie schronili się do domów, nie chcąc patrzeć na pobojowisko. Riannon krążyła bez celu po murach, starając się omijać kałuże krzepnącej krwi, odrąbane członki i porozwlekane wnętrzności. Kamienie cuchnęły śmiercią. Musiała to powiedzieć na głos, bo mijająca ją Elizabeth przystanęła i wzruszyła ramionami. - Krew i gówno. Każde pole bitwy śmierdzi tak samo – skwitowała. – To wszystko, co po nas zostanie. – dodała filozoficznie i poszła w swoją stronę. Przez chwilę elfka śledziła ją wzrokiem. Czy ona sama pewnego dnia też stanie się tak obojętna na śmierć? Raczej nie... Pomyślała, że templariuszka brała udział w zbyt wielu bitwach. Być może to zabiło w niej jakąś cząstkę człowieczeństwa? Cisza dzwoniła w uszach. Wyspa odżywała, mnisi powoli przechadzali się po pobojowisku. Spokojnie i beznamiętnie, jakby to wszystko nie miało znaczenia. Z drugiej strony – czyż tak właśnie nie było? Opat podziękował obrońcom i zwolnił ich ze zobowiązań wobec Iony. Powiedział, że są wolni. Ale czy na pewno? - Teraz będą tylko fale. Tylko odbicia zła. Tego, co Iona namieszała. – usłyszała cichy głos Tanji za plecami. Odwróciła się do towarzyszki. - Nie wiem, czy jestem w stanie się z tego cieszyć... – odparła ponuro. - Mam zamiar pojechać do Altdorfu, uwolnić mojego znajomego maga. Podobno ugrzązł tam w jakiejś pętli czasu. Riannon uniosła pytająco brwi. - Jestem mu to winna. – wyjaśniła najemniczka. Kiedyś uratował mi życie... – zawahała się widząc rozgoryczoną minę elfki - Może staruszek ci pomoże? Jest największym magiem jakiego znam. Jak myślisz, warto spróbować? Elfka spojrzała jej w twarz. “Obiecanki - cacanki” – pomyślała, ale mimo wszystko obudziła się w niej nowa nadzieja. Lekko się uśmiechnęła i skinęła głową. - Dobrze, ale najpierw muszę porozmawiać z Opatem. Opat stał plecami do wejścia i wpatrywał się w okno. Zastanawiała się, czy cokolwiek tam widzi. Stanęła w progu. Wiedziała, że starzec jest w stanie usłyszeć najcichszy szmer. - Przepraszam... – zaczęła po dłuższej chwili. - Cały czas słucham. Nie odwrócił się nawet. Od czasu poprzedniej rozmowy nabrała niechęci do starca. - Chodzi o mój cień... - Jest tam, gdzie go zostawiłaś. - 81 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Irytowała ją cała ta tajemniczość na pokaz. - Czy to znaczy... – próbowała drążyć, pragnąc konkretnych informacji. - Jeśli go nie odzyskasz, zginiesz. – przerwał jej obcesowo - Nie masz dużo czasu. Kolejne zdania były typową dla opata mieszaniną słów, które nie mówiły absolutnie nic konkretnego. Zagadki w zagadkach... Abstrakcyjne pytanie o kolory i lekko ironiczne stwierdzenie, że wszystko ma swój cel i jeszcze się rozwiąże. W swoim czasie. Opuściła bibliotekę rozdrażniona i zagubiona. Pragnęła spokoju, ale go nie znalazła. Na dziedzińcu wściekła jak osa Tanja w najlepsze sprzeczała się z Garretami. - Mój pierścień! - Jaki pierścień? – rzucili chórem obaj złodzieje. - Dałam wam przed bitwa pierścień z salamandrą, żebyście mogli odpalić swoje ładunki na pla... – nie dokończyła, bo jej rozmówcy naciągnęli na głowę kaptur i znikli – Hej! – krzyknęła jeszcze, ale wiedziała, że teraz ich nie złapie. Rozejrzała się bezradnie dookoła i zobaczyła wychodzącą z biblioteki elfkę, jednak ta odeszła, zanim zdążyła się do niej odezwać. Riannon chciała zostać sama przez jakiś czas. Miała zbyt wiele problemów, by angażować się w cudze spory. Szarzało. Kolory blakły. Na Ionie oznaczało to nadejście pory, która gdzie indziej nazywałaby się nocą. I nie była to dobra pora... Plac pustoszał, mnisi zmierzali w kierunku budynku sypialnego, wraz z nimi Tanja, Elizabeth, Randal i ukryty pod peleryną Garret. Słaniali się na nogach ze zmęczenia i ziewali rozdzierająco. Podczas kolacji usłyszeli, że następnego dnia powinni pomóc w sprzątaniu wyspy. Sprzątanie... Ostatecznie można to było tak nazwać. Zbieranie ciał obrońców, wyrzucanie ścierwa modliszek do morza. Parszywa robota. Jednak ktoś to musiał zrobić, a mnichów było niewielu. Tak czy siak, zamierzali się porządnie wyspać. Sypialnię stanowiła długa, ciemna komnata. Wydawało się, jakby nie miała końca. Wędrowcy zastanawiali się, jak tutejsze dzieci mogły w niej wytrzymać. Sami czuli się bardzo nieswojo. Przykucnęli na podłodze, mimo zmęczenia nie chcąc się jeszcze kłaść. Obserwowali dzieci, spokojnie przebierające się do snu. Było cicho. Prawie zupełnie cicho. Po dnu wypełnionym zgiełkiem bitwy cisza oszałamiała. Nie było już słychać ani brzęku oręża, ani krzyków żołnierzy. Żadnego jęczenia rannych. Zupełnie jakby TO nigdy się nie wydarzyło. Jakby TO wszystko nie było prawdą, albo miało miejsce w zupełnie innym czasie. Sen długo nie chciał przyjść. Czasem któreś z dzieci zaczynało coś nucić. Wybuchały momentami gwałtownym śmiechem, jakby odkryły coś fascynującego. - Krąg został przerwany... - szeptały - Pętla nie istnieje... Nie umrzemy jutro... Wędrowcy wymieniali niespokojne spojrzenia. Żadne z nich nie chciało pierwsze zacząć rozmowy. Siedzieli na dziecięcych pryczach już chyba z godzinę. A może tylko kilka minut? Na Ionie czas biegł inaczej... - Czy wy naprawdę macie zamiar tu spać? - zapytała Tanja. Na wspomnienie nocy, którą tu kiedyś spędziła, po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. - Ja tam nie mam nic lepszego do roboty, to się choć raz dobrze wyśpię. - stwierdził Czarny Randal i obrócił się do wszystkich plecami. - Czy was zupełnie nie interesuje, że zostaliśmy wykorzystani? – zirytowała się Terenkowa. - Tak, tak. Może jeszcze powinniśmy podziękować Belwitzowi, że chciał zniszczyć pół świata?! - Garret bronił się, w końcu to on go zastrzelił. - Nie można było pozwolić, by taki skurwysyn żył! - Może jeszcze mieliśmy mu pomóc w organizowaniu inwazji? - dodała kąśliwie Elizabeth Daj spokój, choćby miał nie wiem jak piękne cele, jego metody... - Ale zrozumcie! - przerwała jej najemniczka, zbyt zajęta myślami, by zauważyć, że ma Garreta w zasięgu ręki - Nie słyszeliście, co Opat powiedział? Że on był po naszej stronie. Że zaplątali to tak bardzo, aby przechytrzyć Pana Zmian, aby on się nie mógł w tym wszystkim rozeznać. Chodziło tylko o przerwanie pętli... Zamilkła bezradnie, widząc jak odwracają się do niej plecami i owijają w koce. Nic nie rozumieli, a ona nie potrafiła ich przekonać. Kislevska krew wrzała w niej na myśl o tym, że ktoś się nią posłużył. Że ten ktoś z góry założył, że będzie łatwo nią manipulować. Przecież się zmieniła! Już nie była taka, jak kilka lat temu... Opat powiedział jej, że już nigdy nie wróci na wyspę. Wykorzystana i porzucona. Sama. A Staruszek? A rodzina? Czy to wszystko też była sprawa Iony? Tylko po to, by przeprowadzić jakiś perfidny plan? Zastanawiała się, czy teraz wszystko będzie... prawdziwe? A może nadal pozostaną marionetkami? “Nie tym razem...” - przyrzekła sobie. - “Teraz będę bezwzględna. To ja będę grać! To ja będę górą” powtarzała sobie, choć nie wiedziała, jaką właściwie grę ma na myśli - “Już nie dam się unieszczęśliwiać dla czyichś celów.” Riannon stała pod drzwiami, zastanawiając się, czy to ma sens. Od chwili, kiedy uciekł jej cień i tak nie mogła zasnąć... - Nie idziesz do środka? Odwróciła się. Za nią stał chłopiec o głowę niższy od niej. - Musisz iść do środka. W nocy przychodzą Oni. Aaargh... – przerwał spojrzawszy na kikut jej ręki, cofnął się o krok – Lewa Ręka Lewiatana! - Co powiedziałeś? – nagły krzyk wyrwał Riannon z otępienia. - Lewa... - 82 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Widzisz moją rękę!? - Tak... Nie! – chłopiec wyglądał na przestraszonego - Ja nic nie wiem. Zapytaj innych. Starszych. Ja nic nie wiem. Musisz wejść do środka. Oni przychodzą nocą. Muszę zamknąć bramę. Weszła za nim do budynku, z pytaniem zastygłym na ustach. Chłopiec zamknął drzwi na zasuwę, położył się na łóżku i od razu zasnął. Została sama pośród rzędów piętrowych łóżek ciągnących się o wiele dalej, niż by się mogło zdawać patrząc na budynek z zewnątrz. Poczuła ogarniające ją zmęczenie. Westchnęła i ruszyła w kierunku pierwszego wolnego lóżka. Wdrapała się na górę i siadła, oparta o ścianę. Sen nie nadchodził. Zamykała oczy, ale nie była w stanie zapaść w błogosławiony stan nieświadomości. Za murami coś wyło. Szalało. Zawodziło. Nie miała ochoty sprawdzać, co to takiego. Przymknęła oczy licząc na to, że czas minie szybciej. Kiedy je otwarła, zobaczyła cienie. Nie, nie cienie. Postacie. Nad każdym z łóżek jedną. Przetarła oczy mając nadzieję, że widziadło jest tylko złudzeniem wywołanym przez zmęczenie. Jednak postacie nie miały zamiaru zniknąć. Posępne, czarne, nieruchome. Każda nad jednym ze śpiących, jak duch opiekuńczy. Skądś wiedziała, że nie są to dobre duchy. Raczej opiekunowie koszmarów, albo czegoś jeszcze gorszego... Naciągnęła koc na głowę i skuliła się pod ciepłym przykryciem, dającym złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie zasnęła nawet na chwilę. Miała nieprzyjemne wrażenie, że dla niej to jeszcze nie koniec, że jeszcze nie uwolniła się od Iony. II. R ano wyspa wyglądała jak w momencie, kiedy na nią przybyli. Żadnych zniszczeń. Żadnych pęknięć i zrujnowanych budynków. Gdyby nie trupy porozrzucane po murach i dziedzińcu, można by pomyśleć, że nie odbyła się tu żadna bitwa. Po drodze na śniadanie wpadli na Czarnego Garreta. Ten, bojąc się trafić w ręce Tanji, błąkał się po wyspie. Został na noc na zewnątrz i zasnął gdzieś w kącie. Obudził się z twarzą zalaną krwią i wyrytym na czole znakiem Iony. - Kto mi to zrobił!? – szalał złodziej. - On nocował na zewnątrz... – szeptały miedzy sobą wychodzące z sypialni dzieci – Oni po niego przyjdą. - Oni!? Jacy Oni!? – oczy Garreta błyszczały gorączką. Jeżeli liczył, że otrzyma jasną odpowiedź, mylił się. Nikt na Ionie nie udzielał jasnych odpowiedzi. Nawet dzieci. - Oni. – wyjaśnił spokojnie jakiś chłopczyk, patrząc na złodzieja z politowaniem, zupełnie jakby ten zmuszał go do wyjaśniania rzeczy oczywistej. - Wtedy też mu wyryli na czole znak. A później po niego przyszli. I zabrali. - Jak to przyszli? – indagował Garret, ocierając krew z oczu. - Zawsze przychodzą... To nieuchronne. Chociaż może uda ci się uniknąć śmierci, jeśli odjedziesz wystarczająco daleko. – odpowiedziało dziecko i zostawiło zdumionego złodzieja na środku dziedzińca. Garret wzruszył ramionami z rezygnacją. Po posiłku zabrali się za porządki. Truchła najeźdźców zrzucali z murów prosto w fale, ciała obrońców znosili na wspólny stos. Przy okazji zbierali z pobojowiska mithrilowe pancerze. Już poprzedniego wieczoru wykalkulowali, że kilka takich zbroi wystarczy, by zapewnić sobie dostatek do końca życia. Martwym mithril nie był potrzebny, zwłaszcza że ciała miały zostać spalone. Tanja pożyczyła od Riannon torbę – jedyną pozostałość po bliźniaczce elfki. Teraz obie wojowniczki zbierały kawałki zbroi i pieczołowicie ładowały je do magicznego worka. Randal nie omieszkał wykorzystać doskonałej okazji do dokuczenia templariuszce. - Gdzie twoje ideały? Ładnie to tak, obdzierać trupy? – zapytał złośliwie. - Przyganiał kocioł garnkowi – odszczeknęła – Wiesz co, Randal? Ideały to piękna rzecz, ale piękne rzeczy człowiek bardziej docenia, jak ma pełny brzuch. Te kilka blach to i tak za małe zadośćuczynienie za wplatanie nas w ten bajzel. - No, no, czyżbyś wreszcie dojrzała? – zakpił. - Spadaj. Po tym, jak oglądałam własną śmierć, moje ideały poszły spać. Zresztą mówisz tak tylko po to, żeby dla ciebie więcej zostało. Garret, uważnie słuchający tej wymiany zdań w nadziei na jakąś rozrywkę, zaśmiał się pod nosem. Jeszcze wieczorem Schwarzenschwert miała opory przed obdzieraniem poległych, ale w końcu dała się przekonać. Zresztą oponowała bez przekonania, chyba tylko dla zasady. Ostatnie wydarzenia wyraźnie ją zmieniły. Od wizyty w Mauzoleum stała się zgorzkniała i cyniczna. Ciekaw był, co takiego powiedziała jej Czarna? P owrót do Imperium na szczęście mieli zapewniony. U stóp skały kołysały się na falach dwa bliźniacze statki. Obie Anny zarządziły, że Abyss odbije od brzegu Szmaragdowej Wyspy najpóźniej po południu – wszakże na Ionie można było zostać tylko jedną noc, tak więc czasu było niewiele, a do uprzątnięcia całkiem sporo. Ciała Czarnej Elizabeth i Czarnej Tanji zostały odnalezione i zabrane przez mnichów. Zwłoki Randala spoczywały prawdopodobnie na dnie morza i nikt nie miał zamiaru ich tam szukać. Nie mogli jedynie odnaleźć Białej Riannon. Przypuszczali, że stoczyła się ze skały. Szukali wszędzie, aż wreszcie dali za wygraną. - 83 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Garret tymczasem zbierał swoją działkę mithrilu, starając się unikać Tanji i przy okazji obserwując białe modliszki tkwiące na murach. Stwory siedziały nieruchomo, przyglądając się krzątaninie. - A wy co teraz będziecie robić? – rzucił w ich kierunku. Modliszki przegrupowały się i już po chwili trzy z nich otoczyły Garreta. - Hola, hola! Jesteście białe, prawa? Jessteśśśmy... Widzieliśśmy twoja towarzyszkę sss... Ona nie zginęła. - Co!? – Garret od razu domyślił się, że chodzi o Białą Riannon. - Płassszczka ją zabrała. - Po co? Dokąd? - Nie wiemy, sss... – modliszka przekrzywiła głowę wpatrując się w złodzieja. Ten rzucił jeszcze okiem na pozostałe stwory i wrócił do zbierania zbroi. R andal także się nie obijał. Ciągnąc za sobą wypchany wór rozglądał się za kolejnym łupem. Klął niczym krasnoludzki grabarz. Wśród całej tej krzątaniny trudno było już znaleźć cokolwiek. Do “wielkiego sprzątania” dołączyli się marynarze Anny i to z obu statków. Panie kapitan obiecały im, że będą mogli sprzedać zbroje i zostawić sobie cały dochód. Okrzyki w rodzaju “To moje, ja pierwszy to zobaczyłem!”, które zniesmaczyły Elizabeth i Tanję, pochodziły właśnie z ich gardeł. Randal zaśmiał się, wiedząc odchodzące kobiety. Bardzo dobrze, więcej zostanie dla niego... Wojowniczki dostrzegły tymczasem trzech Nachtjaegerów, siedzących pod drzewem i radzących nad nie wiadomo czym. Kolejne niedobitki po wczorajszej bitwie. Właściwie nie było wiadomo, dlaczego tu siedzą i dlaczego jeszcze żyją. Widocznie zmienili się, tak jak modliszki. - Może to głupie, ale może powinnyśmy któregoś zwerbować? Adrian był całkiem pożyteczny... – Elizabeth spojrzała pytająco na Tanję. - Taaak, dopóki nas nie zdradził. Ale faktycznie, był pożyteczny. - Pogadamy z nimi? Podeszły bliżej. Nocni Łowcy przerwali szepty i obrzucili kobiety nieprzyjaznym spojrzeniem. Nie wyglądali na chętnych do współpracy. - Po której jesteście stronie? – zapytała Tanja bez owijania w bawełnę. - Po swojej. – odpowiedział jeden z Cieni i odwrócił się do niej plecami. Drugi wydobył ostrza i zakołysał się na lekko ugiętych nogach. Kobiety cofnęły się instynktownie. - Wygląda na to, że nic z tego – mruknęła najemniczka. - Spokojnie, on jest trochę... nerwowy – powiedział drugi. - Co zamierzacie teraz robić? – Elizabeth próbowała nawiązać rozmowę, czując się cokolwiek głupio. - Nie twój interes. – odburknął trzeci Łowca, patrząc na nią z ukosa. - Chodźmy – Tanja walnęła templariuszkę łokciem w żebra. Miała rację. Nachtjaegerzy wyraźnie nie mieli ochoty na rozmowę. J edyną osobą, która niczego nie zbierała, była Riannon. Od kilku nocy pozbawiona snu, była tak potwornie zmęczona, że zobojętniała na wszystko. Jedynym, co mogło ją wyciągnąć z apatii, były tajemnicze słowa, wypowiedziane wieczorem przez chłopca przy drzwiach. Usiłowała dowiedzieć się co znaczy “Lewa Ręka Lewiatana”, ale mnisi unikali odpowiedzi na jej pytanie. Starsi bracia albo nie mówili nic i tylko z przerażeniem spoglądali na jej kikut, albo bełkotali coś bez sensu i twierdzili, że jeszcze nie powinna tego wiedzieć. Ukrywali coś. Coś złego. Do opata zaś wolała nie iść. Przeczuwała, że nie powie jej nic nowego, tylko obrzuci srogim spojrzeniem i wprawi w zakłopotanie na resztę dnia. W końcu postanowiła udać się do skryby z Wielkiej Biblioteki. Mały człowieczek był bardzo zabiegany i cały czas coś mówił. Do siebie. Co gorsza czas mieszał mu się jeszcze bardziej niż innym mieszkańcom Iony. Miała jednak szczęście. Usłyszawszy o “Lewej Ręce Lewiatana”, skryba zamyślił się głęboko, przez chwilę mamrotał pod nosem, aż wreszcie zaczął mówić. Dowiedziała się, że żył kiedyś Ionita o takim imieniu. Właściwie nazywał się Prawa Ręka Lewiatana, bo mityczny stwór pożarł mu tą właśnie dłoń. Był pierwszym, którego słuchały modliszki. Umarł ze starości, co nie zdarza się Ionitom. Jego ciało spoczywało w jednej z krypt w podziemnym grobowcu. Opowieść skryby przerwał Garret, który nagle pojawił się miedzy regałami. - Schowaj to, bo jak Tania mnie z nim znajdzie to będzie ciężko – szepnął konspiracyjne podając elfce pierścień. Riannon po prostu wepchnęła go do torby. - Idę zobaczyć kryptę Prawej Ręki Lewiatana. – rzuciła. - To Lewiatan ma ręce? – skrzywił się Garret. - Nie mam pojęcia. Oglądałam dokładnie tylko jego jęzor i zębiska. Prawa Ręka Lewiatana to imię jakiegoś Ionity, któremu ten potwór zeżarł rękę. Skryba otworzył przejście do grobowca i zapalił lampę. Schodzili kamiennymi schodami w dół. Echo niosło ich kroki i odbijało daleko w głębi. - Modliszki powiedziały mi, że wcale nie zginęłaś. Elfka obrzuciła go pytającym spojrzeniem. - Wczoraj w bitwie. To znaczy ta druga ty. Biała. – wyjaśnił - One twierdzą, że porwała cię płaszczka. - Przecież widziałam, jak modliszka wbijała jej miecz w serce! Garret wzruszył ramionami. - Mnie nie pytaj. Może tylko ci się wydawało, że widziałaś? One twierdzą, że płaszczka zabrała cię żywą. - 84 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- I? - I nic. Nie mówiły dokąd. Riannon zamyśliła się. Do czego płaszczka mogła potrzebować jej białej wersji? Milczała przez dłuższą chwilę, bez słowa podążając za przewodnikiem, schodzącym coraz niżej w głąb wyspy. - To tutaj – rzucił ni z tego ni z owego skryba, przerywając przydługą ciszę. Stali przed grobowcem. W kamieniu wyryte było imię. Prawa Ręka Lewiatana. I znów ten napis “Templar”, taki sam jak na grobowcach w Mauzoleum. Ich grobowcach... Wpatrywali się w zakurzony kamień. - Będziesz go otwierać? - Chyba nie.... - rozmyśliła się, po czym zwróciła do małego człowieczka – Jak on sobie radził bez ręki? - On miał rękę. Nieludzka. Gadzią. Ze szponami... Skrzywiła się. Mniej więcej w tej samej chwili z głębi grobowca doszły ich przejmujące dreszczem ni to szepty, ni to krzyki. Bez słowa skierowali się z powrotem ku schodom. - Mam złe przeczucia – rzuciła jeszcze, kiedy wychodzili z grobowca. W rócili w sama porę. Anna chciała odpłynąć jak najszybciej. Po drodze skręcili jeszcze do sklepiku w wiosce u podnóża skały. Wioska, rzecz jasna, podobnie jak przystań nieopodal i budynki na górze, zdawała się nie pamiętać wczorajszej inwazji. A i sprzedawca, jak przystało na mieszkańca Iony, nie był człowiekiem normalnym. Za swoje towary żądał przedmiotów cennych dla ich posiadacza. Ot, chociażby kromki chleba, kiedy jego właściciel umiera z głodu. Uznawał tylko wymianę “towar za towar”, przy czym nigdy nie można było przewidzieć, co uzna za cenne. Tanja, chcąc pocieszyć Riannon, wymieniła jadeitową wydrę, zdobytą dawno temu na jakiejś wyprawie, na wisiorek wyobrażający trójząb podparty przez parę elfów. Dla siebie wybrała magiczny pierścień, pozwalający porozumiewać się w każdym języku. Elizabeth, pod wpływem odległych wspomnień, zapragnęła fletu, z którego nawet ktoś nie umiejący grać potrafiłby wydobyć melodię. - A co mi za to dasz? – zapytał przekupień. - Kolczyk. – odparła templariuszka, pokazując maleńką szafirową łzę oprawioną w srebro. - Czy jest dla ciebie cenny? - zapytał handlarz, w szczególny sposób akcentując słowa “dla ciebie”. Domyśliła się, że nie chodzi mu o wartość rynkową. - Dostałam go od mojego pierwszego kochanka. - Dobrze. – sprzedawca zabrał błyskotkę i spod lady wyciągnął małą fujarkę – Zagrasz na niej, a wszyscy, którzy usłyszą jej dźwięk, będą zachwyceni. Natychmiast wypróbowała nowo nabyty przedmiot. Gdy tylko przycięła go do ust i wydobyła pierwsze dźwięki, wszyscy oniemieli, i zastygli w zachwycie. Templariuszka przestała grać. Obecni ocknęli się, lekko oszołomieni. Zachichotała złośliwie i schowała flecik do torby. - Niezupełnie o to mi chodziło, ale... Podoba mi się. - stwierdziła z uśmiechem. Tymczasem Tanja bezskutecznie próbowała wytargować od handlarza maść na blizny, za którą chciała wyciągnąć od Riannon jedną z magicznych toreb. Poważnej kłótni zapobiegło pojawienie się Riannon z jednym z Garretów. Elfka rozwiała nadzieje najemniczki na zdobycie zaklętego worka, wymieniając na maść uschniętą dłoń, którą odgryzł jej Lewiatan. Miała co prawda wątpliwości, czy dobrze robi. - Mam nadzieję, że nie będzie mi już potrzeba. Nie chciałabym po nią tutaj wracać... Garret domagał się woreczka wiecznie napełnionego prochem, ale sklepikarz nie miał nic takiego. Proponował woreczek wypełniony prochami... zmarłych, jednak ze zrozumiałych względów nie wzbudziło to zachwytu złodzieja. W końcu Annie udało się zagonić wszystkich na przystań, gdzie czarne okręty w porównaniu z lichym pomostem i kutrami rybaków wydawały się jeszcze bardziej majestatyczne. Obie panie kapitan naradzały się jeszcze jakim kursem mają płynąć i gdzie cumować, żeby pojawienie się statków dało początek kolejnym morskim opowieściom. Marynarze zakończyli już ładowanie skrzyń wypełnionych mithrilem i okręty były gotowe do wyruszenia w morze. Załadowali się na okręt stojący z prawej strony, chcąc płynąć w okolice miejsca, gdzie zagubił się cień Riannon. - Mogę z wami płynąc do Altdorfu, dalej rzeka Talabek jest zbyt płytka dla Abyssu. Będziecie musieli wynająć barkę rzeczną. Zgodzili się bez sprzeciwu. Lepsze to niż nic. Powietrze wypełniło skrzypienie desek i pojękiwanie lin. Wkrótce Szmaragdowa Wyspa znikła za horyzontem. Nad okrętem majaczył biały kształt morskiego ptaka. Marynarze spoglądali na niego z niezadowoleniem. Albatros samotnie szybujący nad statkiem jest zwiastunem nieszczęścia... Dookoła statku rozpostarły się czarne wody Domu Lewiatana. Za okrętem zaczęły się wynurzać dziesiątki dryfujących bez celu trumien. Śpiący. Tym razem nikt nie próbował ich wyławiać. Przepłynęli przez Abyss w grobowym milczeniu. Garretów nigdzie nie było widać. Zapewne nadal ukrywali się przed Tanją. Właściwie było to niepotrzebne – najemniczka była zbyt zajęta pocieszaniem smutnej i wyczerpanej Riannon, żującej z obrzydzeniem kolejną porcję pobudzających ziół. - 85 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Elizabeth i Randal stali oparci o burtę i obserwowali czarną jak smoła wodę. - Co dalej? – zapytał Randal - Dalej? – templariuszka patrzyła w dal – Wrócę do Nuln, zamknę się w swojej przytulnej i bezpiecznej celi, będę się modlić... Cisza, spokój. – rozmarzyła się. - Coś pięknego. Może nawet zacznę się przygotowywać do przyjęcia niższych święceń? Złodziej prychnął. - Akurat, już to widzę! Nie wytrzymasz nawet miesiąca. Najdalej po dwóch tygodniach wrócisz na szlak. Zresztą... I tak ci się nie uda - Dlaczego? Uważasz, że nie mam dość cierpliwości? - To też, ale przede wszystkim jakoś nie wierzę, żeby to był koniec. Wojowniczka wzruszyła ramionami. - Za piękne, żeby było prawdziwe? Pewnie masz rację. - Poza tym zapomniałaś o cieniu Riannon. - Cholera. – mruknęła – Pewnie trzeba będzie jechać aż za Talabheim. Ale potem... Przerwała, uświadamiając sobie, że to “potem” robi się coraz bardziej odległe w czasie. Nie rozmawiali więcej na ten temat. Nad ich głowami kołysał się na wietrze ogromny albatros, jakby chcąc potwierdzić obawy Randala. R eszta drogi przebiegała bez niemiłych niespodzianek. Tylko Elizabeth denerwowała wszystkich, zwłaszcza zaś Garreta, grając na swoim czarodziejskim flecie. Tłumaczyła, że próbuje rozśmieszyć Riannon. Rzeczywiście, widok złodzieja, wynurzającego się spod peleryny i zastygającego w zachwycie, słuchającego muzyki z szeroko rozdziawioną gębą, był zabawny, ale Riannon zdawała się tego nie dostrzegać. Elfka była w tragicznym humorze. Nie ruszała się z miejsca, a głębokie cienie pod oczami świadczyły o kolejnej nieprzespanej nocy. Nie wyrwał jej z apatii nawet niewielki sztorm, na który trafili w połowie drogi. Nie był on zresztą w stanie przeszkodzić Abyssowi w jego podróży. Wkrótce czarny statek majestatycznie wpłynął do najpiękniejszego portu Starego Świata. Anna uniknęła opłat portowych, wykorzystując magiczne właściwości statku wydobytego z głębin Abyssu. Statek widmo był widzialny tylko dla tych, którzy chcieli go widzieć. Uszczęśliwieni powrotem do znanych krain podróżni z ulgą opuścili pokład. Jedynie Riannon nie chciała wychodzić na ląd. Zmęczona, siedziała na zwojach lin, smarując twarz maścią z Iony. Z godziny na godzinę stawała się coraz słabsza, a wciąż nie wiedziała, jak odnaleźć swój cień. Nie miała też pojęcia, czy uda się jej odzyskać dłoń. Prześladowały ją koszmarne przeczucia. W końcu postanowiła się upić z marynarzami. Miała cichą nadzieję, że kiedy wleje w siebie odpowiednią ilość rumu, padnie nieprzytomna i trochę odpocznie. III. Ulice Marienburga jak zwykle wypełniał wielobarwny tłum marynarzy, kupców, najemników, kuglarzy i dziwek. Na widok skąpo ubranej ladacznicy Randal wydał pełen zapału okrzyk i opuścił towarzyszy na resztę dnia. Elizabeth i Tanja zawędrowały na ulicę płatnerzy, szukając dobrego krasnoludzkiego zbrojmistrza. Wiedziały, że tylko najlepszego z najlepszych będzie stać na zakupienie zbroi z mithrilu. Wkrótce znalazły odpowiednie miejsce. Wystawione na sprzedaż wyroby świadczyły o wielkim kunszcie płatnerza. I nie były tanie. Postanowiły, że najpierw pokażą rzemieślnikowi fragment pancerza, a resztę wyciągną dopiero wtedy, gdy ewentualny kupiec wykaże odpowiedni entuzjazm. Zaledwie zdążyły pokazać srebrzysty naramiennik, przysadzisty zbrojmistrz złapał się za brodę z zachwytu i czym prędzej zamknął drzwi sklepu na wielką zasuwę. - Na brodę Grungniego! Co za skarb? Macie tego więcej? Macie może – tu głos mu się załamał ze wzruszenia – macie KOMPLET? Pokiwały głowami i zaczęły wyciągać fragmenty pancerza z magicznej torby. Krasnolud na przemian bladł i czerwieniach, tarmosił swą bujną brodę i drapał się po karku. - Ile za to chcecie? - A ile byś dał? - Nooo... – w oczach płatnerza pojawił się pełen chciwości błysk – sześć tysięcy? Wojowniczki nie były naiwne. - Możemy zacząć rozmowę od... piętnastu. - Żartujecie chyba? To majątek! Mam pójść z torbami? Siedem, nie więcej! Targi trwały dość długo, w końcu nie chodziło o drewnianą łyżkę. Ostatecznie stanęło na dziesięciu tysiącach złotych koron, co w pełni usatysfakcjonowało obie strony. Wojowniczki umówiły się na odbiór złota i ruszyły dalej. Do wieczora sprzedały jeszcze dwa komplety. Były bogate! D wóch Garretów wynurzyło się spod peleryny niewidzialności w bezpiecznej odległości od Tanji, po czym, po krótkim namyśle, znikło z powrotem. Anna prosiła, aby sprawdzili, co dzieje się w porcie. Z pokładu Abyssu widać było odseparowane skupisko statków, a to nie wyglądało normalnie. Sprawdzenia portu podjął się Czarny Garret. Wypytawszy miejscowych marynarzy i bywalców przybrzeżnych tawern dowiedział się, że sytuacja na granicy z Kislevem znów się pogorszyła i nadal robiła się coraz paskudniejsza. W związku z tym kislevskie statki kupieckie stały tu już od miesiąca. Nie chciano ich wypuścić z portu. - 86 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Niedługo cały ładunek się zepsuje i będzie go trzeba do morza wyrzucić... - mruczał umorusany smołą tragarz - Ot, taka teraz polityka. Złe czasy nadchodzą. Co do tego złodziej nie miał wątpliwości. Pomyszkował jeszcze po porcie, ale okręty były dobrze chronione. Próbę przedostania się za blokadę uznał nie wartą wysiłku. Kupiwszy po drodze beczkę prochu i kurczaka od przydrożnego sprzedawcy udał się w kierunku przystani, pchając przed sobą swój nowy nabytek. W międzyczasie Biały Garret skontaktował się z Gildią. Uzgodnił sprzedaż mithrilu i umówił się na sfinalizowanie transakcji za tydzień w Altdorfie. Później odwiedził karczmę, którą pamiętał ze starych dobrych czasów - “Pod Niedźwiedziem”. Stary, zakurzony niedźwiedź nadal wisiał pod sufitem, majestatycznie obracając się wokół własnej osi, rozczapierzając łapy we wszystkich kierunkach świata i wodząc błędnym wzrokiem po gościach. Słysząc skrzypienie drzwi, karczmarz przerwał pucowanie kolejnego kufla, rzucił okiem na przybysza i wyciągnął szyję, żeby upewnić się, czy go wzrok nie myli. A później uśmiechnął się szeroko, choć może nie do końca szczerze. Znał bowiem profesję swojego gościa, dawniej zaufanego człowieka od załatwiania nie do końca czystych interesów. Przywołał złodzieja do szynkwasu, napełniając świeżo wypucowany kufel rozwodnionym piwem, jakie podawano w całym Marienburgu i okolicy. - Coś robił przez ostatnie czasy? Nie widziałem cię w mieście od dobrych paru lat. - Bywało się tu i tam. - odparł tajemniczo złodziej, wychodząc ze słusznego założenia, że gospodarz nie ma ochoty na kilkugodzinną opowieść. - A gdzie ta elfka, co zawsze z tobą była. Riannon? Dobrze pamiętam? Frank mówił, że ją ostatnio tu na bagnach widział. – barman odwrócił się w stronę zaplecza i wrzasnął przez niedomknięte drzwi: - Fraaank! Dobrze mówię, co żeś tę elfkę widział ostatnio? G arret momentalnie przypomniał sobie słowa modliszek. “Płaszczka ją zabrała”. Czyżby Biała Riannon rzeczywiście przeżyła? Trochę spłoszony Frank wychylił się z kuchni, kurczowo zaciskając w rękach brudną szmatę. Nerwowo wodził wzrokiem między karczmarzem a Garretem. W końcu wyjąkał: - Ta-ak. Na bagnach kiedyśmy to... – urwał, napotkawszy spojrzenie swojego pracodawcy – Ale jakaś wymizerniała była. Pewien nie byłem, czy to ona... Garret uważnie wysłuchał opowieści kuchennego pomocnika. Wypytał, gdzie i kiedy Frank widział elfkę, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Później zaś, w przypływie kawalerskiej fantazji, rzucił karczmarzowi sakiewkę i zamówił sobie portret, żeby jego podobizna mogła zawisnąć między innymi sponsorami na ścianie karczmy. O umówionej godzinie ruszył z powrotem do portu. Po drodze odnalazł swojego bliźniaka, który w międzyczasie natknął się na wracające z miasta kobiety. Kiedy wszyscy razem dotarli na statek, Riannon wisiała przewieszona przez burtę. Obok niej stał jeden z marynarzy Anny, pilnując, by nie wypadła. Na widok powracającej grupy podniósł ręce, tłumacząc, że to nie jego wina. Zorientowawszy się, że wokół niej panuje zamieszanie, elfka podniosła głowę. - Garret... - wystękała - po co ci ta kura? - To jest naprawdę dobra... Rian, dobrze się czujesz? - Nie... Chyba dziś też nie zasnę. – jęknęła, zieleniejąc na twarzy. Tego wieczoru jeszcze nie raz karmiła portowe ryby... IV. Garret przytomnie zaczekał, aż towarzysze zjedzą kolację, po czym powtórzył opowieść Franka z karczmy “Pod Niedźwiedziem”. Tak jak się spodziewał, natychmiast postanowili ją sprawdzić. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że poszukiwania cienia można odłożyć o kilka dni. Wszakże nie było wiadomo, gdzie ten cień właściwie jest i jak go złapać, a tutaj mieli przynajmniej świeży trop porwanej bliźniaczki Riannon. Elfka przytaknęła im. Po całodniowym pijaństwie była jeszcze bardziej wykończona i właściwie było jej wszystko jedno, gdzie się udadzą. Zresztą jak mogłaby zostawić siebie samą w rękach... No właśnie, czyich? Ze słów pomocnika kuchennego wynikało, że w okolicach Marienburga kręciły “jakieś stwory”. Czyżby modliszki? A jeśli tak, to które? Rano spakowali ekwipunek i wynajęli konie. Ruszyli na bagna wraz z Anną i częścią jej marynarzy. Wszyscy oprócz Randala, bo ten oświadczył, że nie ma najmniejszego zamiaru łazić po “parszywych bagnach”, po czym zniknął w jakimś burdelu. R iannon bezładnie kiwała się na końskim grzbiecie i przez cała drogę ktoś musiał ją trzymać, żeby nie zsunęła się z siodła. Marzyła tylko o jednym – prawdziwym śnie. Okolica była bezludna. Ostry wiatr znad morza targał włosy, przewiewając nad głowami podróżnych tumany piasku. Jałowe Ziemie słusznie otrzymały swą nazwę. Wzdłuż wybrzeża ciągnęły się nie kończące się szeregi wydm, porośniętych gdzieniegdzie wrzosem, ostrymi, wyschniętymi trawami i karłowatymi wierzbami piaskowymi. Nieco dalej od morza pojawiały się pierwsze rachityczne sosny. Wreszcie bagna. Niektóre słone, podczas każdego sztormu regularnie - 87 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zalewane przez morskie fale, cuchnące zgnilizną i wodorostami. Inne, bardziej oddalone od brzegu, mamiły oko białą korą brzóz, świecącą jasno nad miękkimi kobiercami mchu i widłaków, pod którymi ukrywało się zdradliwe torfowe błoto. Miejsce to nie miało najlepszej sławy, było bowiem kryjówką wszelkich wyjętych spod prawa banitów, złodziei i przemytników. Członkowie wyprawy nieufnie spoglądali na kępy sosen, łączące się ze sobą i tworzące bór podszyty wysokimi paprociami i gęstymi krzewami jeżyn. Niektóre miejsca były jakby stworzone na zasadzkę. W każdej chwili oczekiwali ataku bandy wygłodniałych wyrzutków. Nie spotkali jednak nikogo. Pod wieczór dotarli do opustoszałej wioski. Skierowali się w stronę jedynego budynku, z którego unosiła się leniwie smuga dymu. Przywiązali konie na zewnątrz i zapukali do drzwi chałupy. Człowiek, który im otworzył, miał już swoje lata. Zapytany o nocleg, bez cienia strachu wyjaśnił, że wioska już dawno została opuszczona i zaprosił wędrowców do środka. - Przyjeżdżam tu tylko sezonowo. Zioła zbieram, co tutaj na bagnach tylko rosną. Inni już dawno do miasta się przenieśli. Podał gościom herbatę. - A jej co się stało? – zapytał wskazując na Riannon. - Ma problemy z zaśnięciem. – wyjaśniła Tanja. - Może jakieś zioła na sen? Mam takich trochę... - Nie, nie na sen, bo nam padnie zupełnie. Masz coś na pobudzenie? Zielarz spojrzał na Tanję zdziwiony, ale zaraz zajął się wyszukiwaniem odpowiednich roślin, mrucząc coś pod nosem. - A czego właściwie szukacie na tych bagnach? – odezwał się, nadal grzebiąc w szafkach. Zapadła dłuższa chwila milczenia. - Jej bliźniaczki. – Tanja wskazała na elfkę. Gospodarz odwrócił się. Spojrzał podejrzliwie na Riannon, która przycupnęła koło kominka, później na najemniczkę. Podrapał się po głowie i zasępił. - Toż tu elfy nie żyją, jeno ostatnio zieloni myto przyszli zbierać... Po prawdzie to nie wiem, od kogo, bo mało kto tędy jeździ. Chociaż onegdaj widziałem nad morzem ślady wozu. – zielarz poskrobał się po brodzie. - Dziwne ślady. Widzi mi się, że prowadziły do starego zamku, alem nie sprawdzał, bo obok jeszcze inne tropy były, jakich w życiu nie widziałem. Wolałem nie ryzykować. Dziwne rzeczy się dzieją ostatnio nad morzem, oj, dziwne. – dodał tajemniczo. Obecność orków ich nie zdziwiła, za to zainteresowali się dziwnymi śladami i zamkiem. Zielarz, widząc ich zaciekawienie, obiecał, że rano zaprowadzi ich w miejsce, gdzie znalazł nietypowy trop. W yruszyli o wschodzie słońca. Konie zostawili koło chałupy, mając nadzieję, że nikt sobie ich nie przywłaszczy. Riannon słaniała się na nogach i gdyby nie silne ramię Elizabeth, nie byłaby w stanie iść. Obchodzili moczary dookoła. Zielarz prowadził ich sobie tylko znaną ścieżką. Szedł dość szybko, co chwila opuszczając trasę i zbierając cuchnące korzonki i liście. Nikt nie odważył się pytać, co to było. Sądząc z zapachu, nic dobrego. Przed wyjściem ostrzegał przed dołami, gdzie na nieuważnych czyhają ameby i inne bagienne stwory. Rad było tak wiele, że nikt ich nie spamiętał. Szli więc posłusznie za przewodnikiem mając w duchu nadzieję, że nie wyprowadzi ich w jakieś opuszczone przez bogów miejsce. - Daleko jeszcze? - niecierpliwił się Garret. – Jakbym wiedział, że tu tak paskudnie, wolałbym raczej odpoczywać w mieście, niż pchać się na jakieś moczary. - Nie, niedaleko. - przewodnik próbował wyglądać na pewnego siebie. Po kilku monotonnych godzinach, wypełnionych ciągłym oganiania się od much i wąchaniem bagiennego smrodu, dotarli do brzegu morza. I nie znaleźli prawie nic. Jedynie pustą polanę, otoczoną powyginanymi przez wiatr sosnami. Wysokie, podmyte przez fale zbocze wydmy. W dole plaża, a na niej porozrzucane kawałki drewna i pakunki. - Coś tu było – mruknęła Tanja. - Ale co? - Hej! Chodźcie zobaczyć! - krzyknęła Elizabeth, która nie wiadomo jakim sposobem była już przy wodzie. - Ślady kół. Nic dziwnego, poza tym, że wychodzą z morza. Prowadzą na zachód. Rzeczywiście, z wody wyłaniały się ślady dwukołowego wozu oraz ciężkich, podkutych butów. Stwierdzili zgodnie, że muszą to być ślady modliszek, a koleiny uznali za dobry znak, potwierdzający, że stwory tędy właśnie przewoziły zaginioną Riannon. Trop ciągnął się kilkaset kroków wzdłuż brzegu, po czym skręcał w stronę lądu, w miejscu, gdzie wydmy były nieco niższe. Stało się oczywiste, że muszą za nim pójść. Inaczej cała wyprawa poszłaby na marne. Przewodnik zawahał się. - Te orki... Ostatnio siedziały gdzieś tutaj. Wdrapał się z powrotem na wydmę i przepadł w zaroślach. Po dłuższej chwili pojawił się znowu i przywołał ich gestem, przykładając jednocześnie palec do ust. Ruszyli za nim. Niechętnie przedarli się przez gęstwinę karłowatych buków. - Ciii... stoją tam. Widzicie? - zielarz miał znacznie lepszy wzrok, niż by się mogło wydawać. Jakieś ćwierć mili od krzaków, za którymi się ukryli, stał namiot. Dookoła niego kręciło się kilku zielonych. Trop, którym podążali poszukiwacze, prowadził dokładnie drogą, na której usadowiły się orki. - Atakujemy? - szepnęła Elizabeth, zgarbiona za mała choinką, spoglądając z nadzieją na Tanję. - Po co? - najemniczka wzruszyła ramionami. Rzucimy im kawał suszonego mięsa i nas przepuszczą. - 88 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Z zielonymi chcesz negocjować!? - oburzyła się templariuszka. – Nie podoba mi się to. A może by im zagrać? Sięgnęła po magiczny flet i ze zdumieniem stwierdziła, że ten zniknął. Rzuciła podejrzliwe spojrzenie w kierunku Garreta. Złodziej chichotał pod nosem. Postanowiła, że zamorduje go później. Na razie mieli na głowie orki... Tanja upewniła się, że ma na palcu magiczny pierścień kupiony na Ionie i bez wahania wyszła na drogę. - Witajcie! - krzyknęła po orczemu. Elizabeth słuchała z niedowierzaniem, jak Terenkowa rozmawia z przywódcą orczego oddziału. Krew się w niej gotowała. Od dziecka uczono ją nienawidzić wszystkiego, co miało zieloną skórę. I nienawidziła. Zbyt wiele razy widziała ludzi zabitych przez te odrażające bestie. W zbyt wielu bitwach jej towarzysze, jej bracia z Zakonu, ginęli pod ciosami orkowych toporów. Pamiętała, jak wyglądają ślady przejścia cuchnącej zielonoskórej armii. Zgliszcza i stosy trupów, spalone wioski pełne pomordowanych wieśniaków. Ork przemawiał tonem pełnym buty, a Tanja posłusznie przekazywała towarzyszom jego żądania. Za możliwość przejścia mieli zapłacić jedzeniem. Reszta grupy zgodziła się bez wahania, ale templariuszka nie mogła już dłużej wytrzymać. - No ona chyba zwariowała! - warknęła i wyciągnęła miecz. - A honor?! Dowódca wyszczerzył kły na widok ostrza i zaszwargotał coś po swojemu. Terenkowa przetłumaczyła, że ork przyjął wyzwanie templariuszki. Proponował pojedynek do pierwszej krwi. Miała to być walka honorowa. Ale oczywiście nie w pojęciu ludzkim. Elizabeth wątpiła, czy zielonoskóry w ogóle wie, co oznacza słowo honor, ale nie miała zamiaru się wycofać, mimo że stwór był od niej niemal dwukrotnie większy. Musiała się wreszcie wyładować. Wszystkie dziwaczne wydarzenia związane z Ioną nadszarpnęły jej nerwy do tego stopnia, że bitka z orkiem wydawała się czymś swojskim, normalnym, niemal niezbędnym dla zachowania zdrowych zmysłów. Poza tym w głowie się jej nie mieściło, że można przejść obok goblinoida bez wyciągania miecza! Podwładni orka rozsiedli się na piasku w oczekiwaniu na widowisko. Podobnie towarzysze Elizabeth ustawili się tak, by mieć dobry widok. Przypuszczali, że dostanie niezłe kopniaki, ale nie mieli zamiaru jej pomagać. Następnym razem się zastanowi... Pojedynek zaczął się błyskawicznie i niemal równie szybko się zakończył. Ork zaatakował pierwszy, z rykiem unosząc ogromny topór. Templariuszka uniknęła spadającego ostrza. Wychylony po ciosie zielonoskóry stanowił doskonały cel. Uderzyła, jednak nie doceniła szybkości przeciwnika. Stwór odskoczył, a cios, który powinien był rozrąbać odrażający łeb, pozostawił krwawą bruzdę na jego ramieniu. Tak czy siak, popłynęła pierwsza krew. Templariuszka, uznając to za bezsporne zwycięstwo, pozwoliła sobie na moment rozluźnienia. O mały włos, a przypłaciła by to życiem. Ork, za nic mając zasady, zamachnął się toporem. Wojowniczce niemal cudem udało się przynajmniej częściowo sparować uderzenie. Zyskała tyle, że żelazo, zamiast roztrzaskać jej czaszkę, musnęło ją tylko. Jednak to “muśnięcie” wystarczyło, by ogłuszona Elizabeth upuściła broń i usiadła ciężko na piasku. Ork zawarczał coś po swojemu, po czym zdjął z grubego karku naszyjnik z wypolerowanych kawałków kości i rzucił jej na kolana. - No i po co ci to było? – gderała Tanja, pomagając porywczej towarzyszce wstać. - Lepiej z nimi gadać, tak? Jeszcze z nim zatańcz kontredansa! – odcięła się templariuszka, której solidnie dzwoniło w uszach. - Oberwałaś i jeszcze ci mało? - Bo te kreatury nie wiedzą, co to honor, ot co! Tanja wzruszyła ramionami. Honor!? Też coś! Dawno nie widziała, żeby ktoś dał się sprać z tak głupiego powodu. Cholera by wzięła wszystkich rycerzy zakonnych z ich głupim honorem! Orki po otrzymaniu słoika powideł przepuściły podróżnych. Templariuszkę trzeba było przez jakiś czas podtrzymywać, bo we łbie jej wirowało jak po butelczynie krasnoludzkiego. Nie pisnęła jednak ani słówka więcej na temat swojej porażki. Odetchnęli jeszcze raz morskim powietrzem i, podążając za śladami, znowu zapuścili się na moczary. Tutaj nie musieli bać się, że za chwilę utoną – modliszki musiały wybrać pewną drogę, żeby bezpiecznie przeciągnąć wóz. Jednak dalecy byli od zachwytu. Otaczały ich bagna. Przeklęte bagna. Cuchnące, wilgotne i pełne wszystkiego, co można spotkać w straszliwych historiach, opowiadanych wieczorami przy kominku przez pomarszczone staruszki. Wyobraźnia podsuwała im paskudne obrazy. Ameby. Amfisbeny. Węże. Krwiożercze komary... Z tego wszystkiego napotkali tylko komary. V. Pod wieczór miedzy drzewami dostrzegli zarysy odległych murów. Niewiele mogli dostrzec, bo bladą tarczę Manslieba przesłaniały gęste chmury, ale bez wątpienia musiał to być zamek, o którym opowiadał zielarz. Ślady prowadziły wprost do niego. Spojrzenia grupy jednocześnie powędrowały w stronę Garreta. - Noo dooobrze. Pójdę zobaczyć jak to wygląda z bliska. – bez entuzjazmu bąknął złodziej i po chwili zniknął pod peleryną, a resztę drużyny doszło tylko oddalające się echo kroków. Wrócił nadzwyczaj szybko. - 89 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Modliszki. – wysapał – Całe mnóstwo modliszek. - Jakiego koloru? - Myślisz, że im się przyglądałem! Jest ciemno. – zniecierpliwił się złodziej – Wszystkie modliszki wyglądają po ciemku tak samo. - W nocy wszystkie modliszki są czarne – sentencjonalnie stwierdziła Elizabeth, przekształcając na potrzebę chwili znane powiedzenie o kotach - W takim razie nie pozostaje nam nic innego jak iść i sprawdzić. Na templariuszkę padły pełne zdumienia spojrzenia kilku par oczu. - Chcesz szturmować zamek pełen modliszek? Mało Ci było tego orka? - A widzisz inne wyjście? – zapytała przekornie. Oczywiście żartowała, ale Tanja pokiwała bezradnie głową. Przyznali jej rację. Czas naglił, a nic mądrego nie przychodziło im do głów. Riannon wyciągnęła z torby zawiniątko, które dostała od jednego z marynarzy przed opuszczeniem Abyssu. Obraz zaczął jej się dwoić, musiała się docucić. Długie, bezsenne noce sprawiały, że w umyśle kotłowały się najróżniejsze myśli. Miała nieprzyjemne wrażenie, że wie, czego modliszki od niej chcą. Przez cała drogę rósł w niej sprzeciw. Nigdy więcej! Żadnych poświęceń dla tych przebrzydłych stworzeń. Wciągnęła sproszkowane zioła. Obraz się wyostrzył. Zachwiała się, kiedy wstawała. Obejrzała się na resztę grupy. - Idziemy? Z amek był starą ruiną, od dawna zapomnianą i zaniedbaną. Na murach tłoczyły się mroczne sylwetki. Przyglądały się z góry grupie, która właśnie zatrzymała się pod wrotami. - Nie wygląda to zbyt dobrze. - stwierdził Garret. Riannon wyciągnęła z torby lunetę. - Faktycznie, na murach stoją modliszki. - Przecież mówiłem – zaperzył się złodziej. Jakiego są koloru? - Nie wiem. Przecież jest ciemno. Mam je poprosić, by poświeciły bardziej latarnią? zirytowała się elfka. - Sądzę, że nas widzą. – stwierdził Garret, spoglądając przez pożyczoną od elfki lunetę. - Może ci się wydaje? – szepnęła Tanja z nadzieją. - Machają... - Że co?! - wykrzyknęli chórem. - Machają do nas... Czy oni rzeczywiście widzą tak daleko? - Albo się nas spodziewają. - dodała Tanja.No co? Nie patrzcie tak na mnie! Tyle lat byliśmy wykorzystywani, to teraz ma być inaczej? - Tak, tak. A Belwitz był od zawsze po “naszej” stronie... - skwitowali jej teorie. Podeszli bliżej, z niepokojem spoglądając na obserwujące ich stworzenia. Przywitały ich, jeśli można to tak ująć, trzy cienie. Potężne wrota o zardzewiałych zawiasach rozwarły się opornie i przez szczelinę z sykiem przemknęły trzy szare stwory. A właściwie trzy modliszki. Zamarły przed przybyszami w typowej dla siebie pozycji i przyglądały się, przekrzywiając lekko głowy. O ile mogli się zorientować w bladym świetle Manslieba, były szare jak dym nad ścierniskiem. Nie zaatakowały ich. Wręcz przeciwnie. - Ionici... Przyszli do nasss. Świecicie w ciemnościach jak latarenki... - powitała ich pierwsza. - Ssss... Czego tu ssszukacie? Nim zdążyli cokolwiek powiedzieć, trzecia wydała z siebie przeraźliwy syk. - Królowa!? Co tu robisssz... Przed koronacją? Jej słowa były ewidentnie skierowane do Riannon. Reszta grupy zdębiała. Tymczasem elfka dopasowała pozostałe kawałki układanki. Prawa Ręka Lewiatana. Pierwszy władca modliszek. Wyzwolone spod władzy Belwitza stwory szukały nowego pana. Lub pani. Królowej... Wcale jej się to nie podobało. Sprawdziły się najgorsze przypuszczenia. Już na Ionie wiedziała... Domyślała się, że ONI będą chcieli od niej coś jeszcze. Że to nie koniec. Miała wszystkiego dosyć. Cała niechęć, jaka narosła w niej od czasu utraty ręki, obudziła się w tej jednej chwili, przełamując apatię. Wykorzystana wbrew swojej woli, rozbita i śmiertelnie zmęczona, postanowiła pójść na całość - Tak. To ja. Lewa Ręka Lewiatana. Zaprowadź nas do środka. Modliszka posykiwała gniewnie. Gdyby mogła, z pewnością rozszarpałaby Riannon na kawałki. Nie zrobiła tego. Odwróciła się na pięcie. Elfka uśmiechnęła się w duchu i poczuła pewniej. - Wy, martwi, nie pójdziecie dalej – modliszka zwróciła się do Anny. Riannon pochwyciła pełne zdumienia spojrzenie Elizabeth. Wiedziała, co stwór ma na myśli, ale nie miała czasu tego tłumaczyć, posłała więc templariuszce spojrzenie mówiące “powiem ci później”. Zresztą wojowniczka powinna była pamiętać, że Abyss był statkiem topielców. Podzielili się na dwie grupy. Anna, jej marynarze i przerażony zielarz mieli zaczekać na zewnątrz. Pozostali podążyli za modliszką. Dostrzegli porzucony wóz. Przeszli pod łukiem bramy i znaleźli się na porośniętym mchem i trawą bagienną dziedzińcu. Weszli do wielkiej sali. Otaczały ich modliszki. Całe dziesiątki modliszek. Zaczęli się zastanawiać, czy przekroczenie bramy było dobrym pomysłem. Pełna oczekiwania cisza przerywana była posykiwaniem. Nagłe poruszenie. Zastępy modliszek przegrupowały się, robiąc przejście dla kogoś ważniejszego. Zobaczyli wielki tron, pieczołowicie wyrzeźbiony w ciemnym drewnie. Tuż obok leżała naga, skulona postać, w której rozpoznali Riannon. Białą Riannon. Nad nią stała postać imponującej modliszki, tak innej od otaczającej ją czeredy... Postać, która wydała im się dziwnie znajoma. - 90 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Władca modliszek – a może tylko ich przywódca – zasiadł na tronie. Na widok grupy awanturników syknął gniewnie i wezwał do siebie adiutanta. - Co oni tu robią? – zapytał. Jego głos, choć zniekształcony, nie był im obcy, jednak nie potrafili go zidentyfikować. - Wybacz, Gasach Khanie, przyszli aż tutaj i nie wiedzieliśmy, co robić. Władca pochylił się, wbijając wzrok w przybyszy. - Proszę, proszę... Przybyliście na ratunek waszej przyjaciółce? To się nawet dobrze składa. – powiedział sam do siebie. – Pewnie chcielibyście ją zabrać? – stwierdził ironicznie Tak mi przykro... – ton jego głosu zaprzeczał słowom. - Nic z tego. - Oddaj ją! Nie masz prawa jej krzywdzić! - Krzywdzić? Królową? Nic nie rozumiecie. Ona jest nam potrzebna. Oczywiście, że jej nie oddam. Ale skoro już tu jesteście, pozwolę wam wybrać. Dla mnie nie ma znaczenia, które z nich dwóch tu zostanie. Jeśli chcecie, możecie zabrać tę – trącił końcem stopy nagą postać – i zostawić mi tamtą – wskazał Czarną Riannon. Rozejrzeli się. Modliszek było zdecydowanie zbyt wiele, by można było z nimi walczyć. Na przedarcie się i ucieczkę nie mieliby żadnych szans. - Wybieraj. – Gasach Khan pochylił się w kierunku elfki – Tylko pospiesz się. Nie macie zbyt wiele czasu. – rozparł się wygodnie na siedzisku, wyciągając przed siebie długie nogi. Jeśli będziecie się ociągać, zabiję was wszystkich. Riannon nie miała zamiaru podejmować żadnych decyzji. Znów miała się poświęcić? Pod cienką maską zmęczenia i obojętności kipiała ze złości, miała dosyć bycia wykorzystywaną. Chciała odzyskać rękę, dostać z powrotem swój cień, mieć spokój, wyspać się! - Więc? – powiedział stwór, jakby odgadując jej myśli. Wstał i zaczął krążyć wokół skulonej na ziemi elfki. – Jeśli ty nie potrafisz wybrać, to może ktoś wybierze za ciebie? Hmmm? W tym momencie Garret rozpoznał tę postać. Te ruchy. Te włosy nieokreślonego koloru, związane niedbale na karku. Ten cynizm... - Randal?– wykrztusił – Dałeś się przerobić na modliszkę? Władca zaśmiał się paskudnie. - Taaak, bo co? - Ty się przecież utopiłeś! Jakim cudem? - Utopiłem się... Zaciągnęli mnie w czarne wody Otchłani... A potem obudziłem się w trumnie. Mogli się tego domyślić. Przecież sami to przeżyli. - Ale, ale, gdzie mój czarny bliźniak? Zginął? - Nie. Został w Marienburgu. – wyjaśniła Elizabeth, zastanawiając się przy tym, jak złodziej zareagowałby w tej sytuacji. - W Marienburgu? Założę się, że w jakimś burdelu – zaśmiał się stwór. – Szkoda. Mogłoby być nas dwóch. - A co z chędożeniem? – wyrwało się oszołomionemu Garretowi. - Baaaa... Samiczki! – machnął ręką Randal. Z tłumu modliszek wysunęło się kilka postaci, bez wątpienia kobiecych. Garret popatrzył na nie z obrzydzeniem. - Ty... Z nimi - Są fantastyczne – wysyczał władca. – Naprawdę fan-ta-sty-czne. Tanja zaklęła pod nosem. Elizabeth wyglądała, jakby miała zamiar zwymiotować. - Przecież ty byłeś biały – jęknęła. - Nie biały, ale szary. Zresztą to nie ma znaczenia. To, co się wydarzyło... – przerwał, jakby przypominając sobie coś nieprzyjemnego – To zresztą nieważne. Wybierajcie. Czekam! - Nie moglibyśmy cię jakoś przekonać? – spróbował Garret. - A co, chcesz mnie przekupić? – głos stwora ociekał ironią - Może oferując mi którąś z nich? – machnął ręką w stronę Elizabeth i Tanji. – Hmmm? Obie kobiety przełknęły nerwowo ślinę. - Nooo nie, co to, to nie – wycofał się Garret. Władca wyciągnął zegarek. - Na podjęcie decyzji macie dokładnie dziesięć minut. Potem zginiecie. Zapadła cisza. Pełne napięcia oczekiwanie - niemal słyszeli szelest piasku, osypującego się w klepsydrze czasu. Głowa Riannon pękała od natłoku myśli. Przypomniała sobie obraz z mauzoleum. Rycerza o twarzy Randala, grożącego mieczem przerażonym dzieciom i elfkę, która podnosiła jedno z nich, jakby chcąc je poświęcić. Potem stanęła jej przed oczyma wizja z jaskini. W wizji miała podjąć decyzję, kogo poświęcić - silniejszego syna czy słabsza córkę. Wyglądało na to, że decyzja miała dotyczyć jej samej. Miała wybrać miedzy sobą i swoim odbiciem. Pomiędzy Riannon Czarną i Białą. W wizji poświęciła córkę. Teraz nie wiedziała, kto jest silniejszy. Biała była niewinna. Nie zasługiwała na to, by pozostawić ją wśród modliszek. A przecież... Przecież to Biała okazała się silniejsza - przekonała Czarną, że należy wziąć udział w bitwie o Ionę... Tymczasem ona sama zrobiła coś, czego nie pamiętała, coś co było złe i sprawiło, że stała się czarna. - Doświadczenie, czy niewinność? – zapytał Gasach Khan. Musiała mówić sama do siebie – inaczej skąd znałby jej myśli? Przygryzła wargi, patrząc na swoją bliźniaczkę, na samą siebie, nagą i bezbronną. Nie miała ochoty się poświęcać, więc dlaczego miałaby ratować tę drugą? Z drugiej strony poświęcając Białą poświęciłaby samą siebie! Obie były przecież elfkami. Obie uważały życie za świętość. Każda z nich wolałaby wskazać tę drugą. I każda z nich chciała żyć.... Ale żadna nie była pozbawiona skrupułów na tyle, by dla ratowania siebie skazać... samą siebie. Mąciło się jej w głowie. Tymczasem pozostali również zaczęli się zastanawiać. Jak mogli wybrać? Czy mieli do tego - 91 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------prawo? Przecież tak naprawdę obie były jedną i tą samą osobą. - Czekam! – władca modliszek zaczął się niecierpliwić. - Nie tak szybko. Chcę coś z tego mieć! napięte do ostatecznych granic nerwy puściły i elfka zaczęła krzyczeć - W ogóle nie będę z tobą rozmawiać, dopóki nie odzyskam ręki! I chcę z powrotem mój cień! - Dobrze. Dostaniesz rękę. Przecież królowa nie może być kaleką. Ale o cieniu nie ma mowy. Milczała, zbita z tropu. “Królowa nie może być kaleką”? W ogóle nie myślała, że mogłaby tu zostać! - Mów, co wybrałaś. - Wybieram... Ja... – zaczęła Riannon i zawahała się. - Taaak? Nie potrafiła podjąć decyzji. Jej prześladowca stracił cierpliwość. - Jeśli nie potrafisz wybrać, zrobi to za ciebie twój najbliższy przyjaciel. Garret, wybieraj, byle szybko, bo wasz czas się kończy. - przerwał i zaśmiał się złośliwie - Ale was jest dwóch! Który z was zdecyduje? I którą z nich wskaże? Złodziej zaczął kłócić się ze swoim odbiciem. Czarny chciał oczywiście ocalić Czarną, nie mogli więc dojść do porozumienia. W końcu Biały Garret ogłuszył swego bliźniaka. - Tak więc wybór został dokonany. W takim razie, droga Czarna Riannon, oddaj jej swoje ubranie – w głosie stwora, który był niegdyś Randalem, słychać było satysfakcję. – Potem usiądźcie po obu stronach tronu. Elfka zastygła w bezruchu, z szeroko otwartymi oczyma i zamarłym na ustach pytaniem “dlaczego?”. Wreszcie, ponaglana, bez słowa zaczęła się rozbierać. Biała nakładała jedną sztukę odzieży za drugą, zbyt przerażona, by zrobić cokolwiek innego. Miła wyrzuty sumienia. Starała się nie patrzeć na swoje odbicie. - To jeszcze nie wszystko. – zwrócił się do pozostałych władca modliszek - Ktoś z was musi jej zamontować zegar! - Co takiego?! – wykrzyknęli chórem. Myśleli, że to już koniec koszmaru, jednak mylili się. - Przecież wiecie... Królowa musi się stać modliszką... Patrzyli na niego szeroko otwartymi oczyma, zbyt zaszokowani, by zadawać pytania. Któreś z nich... Znowu mieli wybierać, choć woleliby, żeby to się nigdy nie stało. Żadne nie chciało przyłożyć do tego ręki. Randal popatrywał co chwila na zegarek, grożąc wszystkim okrutną śmiercią. Zdesperowana Elizabeth już chciała się podjąć ohydnego zadania, ale Garret powstrzymał ją, nie chcąc się zgodzić, by ktokolwiek skrzywdził jego przyjaciółkę. Przynaglani, postanowili wreszcie losować. Los wskazał Garreta. - A więc ty to zrobisz? - zachichotał Gasach Khan. – Wybornie, po prostu wybornie! - Najpierw oddaj jej rękę - zbuntował się złodziej - i cień! - Rękę dostanie za chwilę, a cień... - Nie kiwnę palcem, dopóki nie przysięgniesz, że go odzyska! Stwór zastanawiał się przez chwilę, wreszcie machnął ręką. - Dobrze. Ale to trochę potrwa. Za tydzień zostanie zwrócony, zapewniam! Modliszki przyniosły kopię dobrze im znanej księgi, zawierającej opisy tworzenia potworów, potem zbroję Chaosu oraz kilka pojemników, wypełnionych różnokolorowymi cieczami. Tanja wzięła do rąk księgę. - “Napoisz ciało błękitem, aż oczy całkowicie zmienią barwę, a ból zniknie”. Czarna Riannon została napojona wyciągiem z niebieskich wodorostów. Leżała nieruchomo, nie czując swojego ciała. Któraś z modliszek wepchnęła Garretowi do ręki nóż. Tanja drżącym głosem odczytywała następny fragment księgi. - “Rozetniesz ciało i usuniesz wnętrzności, robiąc miejsce na zegar. Ostrożnie wyjmuj serce, a bacz, byś umieścił na jego miejscu nakręcony zegar, zanim bić przestanie.” Walcząc z narastającymi mdłościami, Garret zmusił się do postępowania według przepisu. Zamknął oczy, wygarniając z rozciętego brzucha śliskie, ociekające krwią wnętrzności. Na szczęście wyciąg z wodorostów rzeczywiście działał. Ofiara nie czuła nic. Elizabeth przyglądała się jego poczynaniom z kamienna twarzą i jakąś chorobliwą fascynacją w oczach. Biała Riannon schowała głowę między kolana i kołysała się w przód i w tył, pogrążona w katatonii. Tanja gryzła palce, powstrzymując wymioty. Wreszcie zegar został umieszczony wewnątrz ciała i nakręcony. Złodziej zaszył potworną ranę. - Co dalej? – wycharczał nie swoim głosem. - “Wpuść w każde oko trzy krople krwi Ionity, aż czerwień wyprze błękit. Podaj ciału pięcioprocentowej wody spaczeniowej”. - Krew Ionity? – mruknął złodziej. – Już wiem... Naciął nożem własny nadgarstek i powoli odliczał spadające krople. Potem wlał w usta nieruchomo leżącej postaci zielonkawą wodę, w której rozpuszczono czysty spaczeń. - “Zapadnie w sen.” – czytała dalej Tanja. Wypełniające salę modliszki czekały w absolutnej ciszy. Czas mijał. Członkowie drużyny również czekali. Przez ich głowy przelatywały chaotyczne myśli. “Czy ona zaśnie?” - zastanawiali się z niepokojem. Przecież nie mogła spać, od kiedy straciła cień! “Czy może zasnąć bez cienia?”. Bali się. Bali się, że Riannon nie zaśnie, że przemiana się nie dokona, że zginą, zalani przez masę modliszek, zmiażdżeni, zmasakrowani, zatłuczeni na śmierć przez rozwścieczone stwory... Że później będą próbowały zrobić to samo z Białą Riannon i wszystko pójdzie na marne... Wreszcie ofiara potwornego eksperymentu zamknęła oczy. - 92 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Zasnęła. - wyszeptał Garret i odetchnął z ulgą. Czas mijał. - “Gdy się przebudzi, daj mu jeść, aż do nasycenia.” – Tanja znów zaczęła czytać, widząc, że powieki “ciała” zaczynają drgać – “Gdy zapragnie pić, każ mu nałożyć zbroję i podaj wody dziesięcioprocentowej, jak najwięcej. Jeśli wszystko uczyniłeś jak trzeba, zbroja połączy się z ciałem i przemiana zostanie zakończona.” - A jeśli nie? - Wtedy umrzecie razem z nią. – wtrącił Gasach Khan. – Módlcie się, by wszystko przebiegło jak należy! Stworzenie, które nie było już Riannon, a jeszcze nie stało się modliszką, wstało i rzuciło się na jedzenie jak wygłodniały wilk. Pochłonąwszy niewiarygodne ilości pożywienia, wyciągnęło rękę w kierunku pojemnika z płynem. - Najpierw zbroja – wykrztusił Garret. - Poczekaj – powstrzymał go władca – Przynieście rękę doppelgangera! Modliszki przyniosły wysuszoną, kościstą dłoń i szponiastych palcach. Przyłożona do nadgarstka “królowej”, przylgnęła natychmiast i zaczęła nabierać kształtów, jakby wysysając wodę i tłuszcz z reszty ciała. - Teraz zbroja. “Królowa” posłusznie nałożyła plugawy pancerz, po czym rzuciła się do pojemnika z wodą spaczeniową. Wypiła wszystko do samego dna. Padła na posadzkę, wijąc się z bólu, kiedy zbroja Chaosu zrastała się z jej ciałem. Przemiana dobiegła końca. Postać, która leżała na kamieniach, nie była już elfką. Gasach Khan, upewniwszy się, że wszystko z nią w porządku, wcisnął w ręce nie reagującej na nic Białej Riannon dłoń doppelgangera, identyczną jak ta, którą przyprawiono królowej. - Oto dłoń, tak jak obiecałem. Cień zostanie dostarczony za tydzień. Mój wysłannik znajdzie was bez trudu. Możecie odejść. Zapomnijcie o tym, co tu widzieliście i nigdy już nie wracajcie. Odchodząc widzieli jeszcze, jak nieprzytomna królowa została umieszczona na tronie VI. Wracali do chaty zielarza zdruzgotani, wykończeni psychicznie. Towarzyszyło im ciężkie milczenie, poranny koncert żab i mlaskanie, jakie wydają buty odrywające się od błota. Anna, widząc ich miny, nie pytała o nic. Kiedy opuścili ruiny zamku, zebrała ludzi, poleciła zielarzowi, żeby jak najszybciej wyprowadził ich z tego przeklętego miejsca i ruszyła przodem. Elizabeth niosła Riannon do samego końca. Elfka w połowie drogi wyrwała się z katatonii i, nic nie mówiąc, z całych sił przywarła do towarzyszki. Wzruszona templariuszka w milczeniu łykała łzy, próbując je ukryć przed elfką. Chciała jej dodać otuchy, ale nie wiedziała, jak to zrobić. Nie mówiła więc nic, próbując przekazać trochę ciepła uściskiem ramion. Nie wiedzieli, co przeżyła Riannon od momentu jej rzekomej śmierci podczas oblężenia Iony. Woleli nie pytać. Ona sama także milczała. Na miejscu padli na posłania tak jak stali. Wszyscy oprócz Riannon. Modliszki obiecały zająć się zagubionym cieniem, ale nie były w stanie dostarczyć go przed upływem tygodnia. Siadła przed kominkiem wpatrując się w ogień. Obserwowała taniec płomieni przez resztę wieczora i pół nocy. Bezmyślnie, bezwiednie kołysząc się wprzód i w tył. Nie mogła zasnąć, a nie chciała myśleć, jakie koszmary męczyły teraz tamtą Riannon. Sama przeżyła koszmar – porwanie przez płaszczkę i uwięzienie wśród modliszek, potem ten wybór... Co czuła tamta, zmuszona, by skazać samą siebie na potępienie? Czy pamiętała? Czy jeszcze czuła cokolwiek? Kiedy ogień dopalał się, a za oknami wschodziło niemrawo słońce, przypomniała sobie o dłoni. Sięgnęła do torby i przez nieokreślony czas przyglądała się kończynie doppelgangera. Nienaturalna, nieludzka, o długich, szponiastych palcach i kościach wyrastających poza skórę. Tknięta nagłym impulsem przyłożyła ją do nadgarstka. Szponiasta dłoń natychmiast połączyła się z nowym organizmem, pobrała potrzebne składniki i wodę z ciała elfki. Odżyła, pokryła się kolorem. Riannon powoli, nieufnie, zacisnęła nowe palce. Poczuła lekkie mrowienie, które szybko ustąpiło. Otwierała i zamykała dłoń, wpatrując się w nią tępo, aż fala słońca wpadająca przez okno zalała jej twarz. Zmrużyła oczy. Pozostali przewracali się niespokojnie z boku na bok, śniąc jakieś koszmary, jęcząc niekiedy przez sen. Nie było jedynie gospodarza – nie zwróciła na niego uwagi, kiedy wychodził. Wrócił niebawem i zaparzył herbatę. Aromat świeżych ziół obudził resztę. Z ulgą wyrwali się z objęć snu, który tym razem nie był im przyjacielem. Podziękowali za gościnę, zostawili sakiewkę pełną złotych koron i wyruszyli w drogę powrotną do Marienburga. VII. P odróż była przerażająco nudna. Jedyną rozrywką w czasie rejsu było polowanie na Garreta, jakie urządziła Elizabeth, przypomniawszy sobie o magicznym flecie. Ku jej wielkiemu rozczarowaniu okazało się, że instrument spoczął gdzieś na dnie bagna. Kilka dni później kołysany przez fale Reiku Abyss dopłynął do Altdorfu, majestatycznie omijając krążące po rzece barki ze zbożem, nędzne łodzie rybackie i połatane krypy drobnych kupców. Anna postarała się, by niezauważony przez nikogo zajął miejsce w rzecznym porcie. - 93 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Znużeni kilkudniowym obserwowaniem monotonnie przesuwającego się brzegu, z radością opuścili pokład. Za radą Garreta udali się do karczmy, gdzie podawano “dziwne tileańskie jedzenie”. Pozostali nie bardzo wiedzieli o co chodzi, ale że Riannon z ożywieniem zareagowała na propozycję, przekonanie ich było kwestią chwili. Właściwie po kilku dniach spędzonych na statku wystarczyło stwierdzenie, że to “naprawdę dobre żarcie”. Kilka chwil później siedzieli nad wielkim talerzem, na którym pyszniło się okrągłe ciasto, dokładnie pokryte... wszystkim. Rozróżniali mięso i pomidory, jakieś białawe grzyby i mnóstwo sera. Danie nęciło smakowitym zapachem, toteż nie tracili czasu na gadanie. - Pyyychaaa! Co to jest? - Pizza. - Pi... co? – Randal uśmiechnął się obleśnie, jak zwykle kojarząc wszystko z jednym. - Ty stary świntuchu, w tym wyrazie nie ma literki “d”. – Elizabeth skrzywiła się z niesmakiem. Po spotkaniu na bagnach straciła do niego resztki sympatii. Ten tutaj nie był wprawdzie niczemu winien, ale reszta grupy czuła do niego niechęć. Złodziej wyczuwał to bezbłędnie. Od kilku dni zastanawiał się, czy nie powinien ruszyć swoja drogą. Zjedli wszystko, po czym zamówili jeszcze jedna porcję. Znikła równie szybko jak pierwsza. Najedzeni, siedzieli jeszcze długą chwilę, leniwie popijając pieniste piwo. Z zaplecza dobiegały ich krzyki właścicieli, którzy podobno codziennie odstawiali to samo przedstawienie. Wreszcie umówili się na wieczór i rozeszli po mieście. Ponieważ nad pizzerią znajdowało się kilka pokoi do wynajęcia, postanowili spędzić tutaj kilka najbliższych nocy. A ltdorfska Akademia Magii słynęła w całym Starym Świecie. Tania, pragnąca odszukać znajomego czarodzieja, nie potrzebowała przekonywać Riannon, by udała się z nią do siedziby magów. Elfka długo czekała na to spotkanie, choć teraz już nie chodziło jej o dosztukowanie dłoni, ale raczej o jej ukrycie. Co prawda wciąż obowiązywał jeden ze słynnych edyktów Jego Cesarskiej Mości głoszący, że mutantów nie ma, ale posiadanie tak nienaturalnej dłoni i tak było przestępstwem, czego nie omieszkał przypomnieć dyżurujący w wieży mag. - Zdajesz sobie sprawę, że to nielegalne? - Właśnie dlatego tu jestem. - odparła. Potrzebuję stałej iluzji... Od czasu “odzyskania” dłoni skrzętnie chowała ją pod płaszczem. Nie było to ani wygodne, ani bezpieczne. Pierwszy wieśniak, który spostrzegłby kościste szpony, nadziałby elfkę na widły. - Każdy mag i tak dostrzeże, co pod nią ukrywasz. Uśmiechnęła się nieznacznie. - Tak, ale większość ludzi nie posiada magicznych zmysłów, a to oni pierwsi uznaliby mnie za mutanta. Dla adeptów Sztuki jestem i tak aż nazbyt widoczna. Spojrzała z naciskiem wprost w oczy maga. Uważnie zmierzył ją wzrokiem. Musiał dostrzec, czego jej brakuje, bo zmarszczył brwi, wyraźnie skonsternowany. Z pewnością nie co dzień widywał człowieka czy elfa pozbawionego cienia. - Więc jak z tą iluzją? – Riannon wyrwała go z zamyślenia. - Hmm... wydaje się, że miałbym coś odpowiedniego. Mag zajął się przeglądaniem zawartości szaf zajmujących całą długość ścian. W końcu wydobył z jednej z przegródek złotą bransoletę. - To powinno załatwić sprawę. Obręcz idealnie pasowała na przegub elfki. Sprytnie maskowała nienaturalną dłoń imitując obraz tej, którą straciła. Bransoletę, jak większość magicznych zabawek, trzeba było ładować raz dziennie, toteż Riannon była zmuszona nabyć także pierścień z kryształem energetycznym do kompletu. Tknięta nagłym impulsem poprosiła jeszcze o maść, która pozwoliłaby pozbyć się reszty prawie już niewidocznych blizn. T ania zastanawiała się, w jaki sposób powinna zapytać o swojego starego znajomego. Uświadomiła sobie bowiem, że nie zna jego imienia, jako że czarodzieje nie zwykli ich podawać. Nie wiedziała nawet, w jaki sposób zaginął. - Staruszek z siwymi włosami... - zaczęła niepewnie - Przyjechał tutaj dwa lata temu na spotkanie magów i zniknął. Z tego co wiem, wpadł w pętlę czasową. Jej rozmówca podniósł brwi w oczekiwaniu. Widać było, że określenie “staruszek z siwymi włosami” niewiele mu mówiło. Nic dziwnego. Co drugi mag był staruszkiem, a co trzeci miał siwe włosy. Tania nie potrafiła jednak powiedzieć nic więcej. - Przyjechał z Kisleva... - spróbowała jeszcze raz Miał tam sklepik magiczny... i... no... ta pętla... - zacięła się. Zniecierpliwiony mag stwierdził opryskliwie, że nie zna wszystkich kislevskich Adeptów, a jeśli chodzi o zapętlenie w czasie, trzeba się skontaktować z hydraulikiem. Tania nie była pewna, czy mężczyzna mówi poważnie. Brzmiało to jak żart, a ona nie znosiła, gdy ktoś z niej kpił. W dodatku, mimo najszczerszych chęci, naprawdę nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Kislevskiego maga znała jako Staruszka. Kiedy wyjeżdżał, nie pytała gdzie się zatrzyma i czy ma jakiś znajomych w Altdorfie. Skąd mogła wiedzieć, że przyjdzie jej go szukać? - Jakiego hydraulika? – spytała w końcu, usiłując mówić spokojnie, choć wewnątrz gotowała się ze wściekłości. - Och... – mag chyba się zorientował, że najemniczka nie jest w najlepszym nastroju, bo - 94 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przemawiał do niej łagodnie, jak do upartego dziecka – Tak nazywamy tych, którzy się zajmują przepływem czasu. Najpierw jednak musiałabyś im wskazać lokalizację tej pętli, więc wróć tu, jak już ją znajdziesz. - Jak ja ją mam niby znaleźć, do cholery? – wybuchła – Nie mam pojęcia, jak się znajduje jakieś przeklęte pętle czasowe! Mag westchnął. - Poszukaj miejsca, gdzie zniknął twój znajomy i zobacz, czy nie ma tam nic dziwnego – wyjaśnił. – A teraz idź już. Jestem bardzo zajęty! Riannon pociągnęła ją za łokieć. Nie miała ochoty na starcie z rozzłoszczonym magiem, a ten najwidoczniej zaczął już tracić cierpliwość. W końcu Tanja pozwoliła się przekonać. Demonstrując wszem i wobec swój paskudny humor, wróciła do pizzerii w ślad za zadowoloną z życia elfką. W tym czasie gnany żądzą złota Garret załatwiał formalności w Gildią. Odpowiednie pisma z Marienburga dotarły już na miejsce i można było sfinalizować transakcję. Teraz musiał tylko przytaszczyć zbroje i odebrać należną mu sumkę... Bogatszy o parę tysięcy złotych koron złodziej postanowił zrobić sobie prezent. Od dawna marzył o pewnej słynnej strzelbie. Teraz, mając tyle złota, wreszcie mógł sobie na nią pozwolić. Pognał czym prędzej do Ambasady Hochlandu i zamówił nie jedną, ale dwie niesamowicie drogie zabawki – osławione Hochland Long Rifle. Z szerokim uśmiechem na ustach skierował się z powrotem do pizzerii. Elizabeth, która przez cały dzień ganiała po płatnerzach, zajmując się spieniężeniem kolejnych pancerzy, czekała na nich nad dzbanem wina. Nie dalej jak godzinę temu natknęła się na Randala, który oświadczył, że choćby nie wiem co, zostaje “Pod czarną koronką”. Złodziej miał dosyć przygód. Miał także dosyć krzywych spojrzeń reszty drużyny. - Jakbyś coś ode mnie chciała, szukaj mnie przez Uda van der Valaasa. Szczerze mówiąc, dziwię się, że jeszcze nie jesteś w drodze do Nuln – stwierdził kwaśno. - Musimy przecież odebrać cień Riannon. To już dziś. Poza tym obiecałam Tanji pomóc w szukaniu staruszka. Ale jak tylko to załatwimy... - Terefere, już to widzę. Jak to załatwicie, pojawi się coś innego. Ja mam dość. Nie będę się więcej narażał dla kogokolwiek. I tobie też nie radzę. Pożegnała go chłodno. Jej nie najlepszy nastrój pogorszył się jeszcze bardziej, kiedy na ulicy pojawili się dziwni ludzie, owinięci w białe prześcieradła. Wyglądali trochę jak kapłani. Rozdawali zaproszenia na “spotkanie ezoteryczne”. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że na zaproszeniach, subtelnie umieszczony w dolnym rogu kartki, widniał aż nazbyt dobrze znany symbol oka. Fakt, że zaproszenia z tym znakiem rozdawano otwarcie, w biały dzień, był aż nazbyt niepokojący. Czyżby w stolicy tolerowano wyznawców Tzeentcha? Zastanawiając się nad obecnością kultystów w Altdorfie, siedziała w pizzerii, ponura jak kondukt w deszczowy dzień. Rozchmurzyła się dopiero na widok Riannon, prezentującej złotą bransoletę na zgrabnej iluzorycznej dłoni. Zjedli porządną kolację i jeszcze przed zamknięciem bram wymknęli się z miasta. Kimkolwiek - lub czymkolwiek - miał być wysłannik władcy modliszek, woleli się z nim spotkać z dala od gwarnych ulic. VIII. Mijali podmiejskie domostwa, najpierw te zadbane i starannie pobielone, potem, w miarę oddalania od miasta, coraz uboższe. Mury Altdorfu oddalały się powoli. Pas lasu, w kierunku którego zmierzali, był coraz bliżej. Wreszcie miasto znikło im z oczu. Tutaj chałupy były biedne, niektóre prawie się waliły. Las nie był już niekształtną czarną masą, jaką widzieli z murów miejskich. Nabrał ciemnozielonego odcienia i niemal można było rozróżnić pojedyncze drzewa. Brnąc po kostki w błocie przedarli się przez pas ugoru i wkroczyli w leśną gęstwinę. Znaleźli niewielką polankę, osłoniętą przed ciekawskimi oczyma gęstymi kępami jarzębin i rozbili obóz. Teraz pozostawało tylko czekać. Minął tydzień od nieszczęsnego spotkania z modliszkami w zamku na bagnach. Według obietnicy, tej właśnie nocy Riannon miała odzyskać swój cień. Nie wiedzieli, w jaki sposób się to odbyć. Nie wiedzieli też, kto przybędzie, ani w jaki sposób ich znajdzie. Skoro jednak Adrianowi nigdy nie sprawiało to najmniejszego problemu, bez zastrzeżeń uwierzyli słowom Randala. Zaczynali już wątpić, czy aby modliszki ich nie oszukały, kiedy z zalegającego między drzewami cienia wyskoczyła niemal niewidoczna postać. Garret poczuł nagle przyłożony do gardła sztylet. Pozostali zerwali się na równe nogi. Mogli się tylko domyślać, z czym mają do czynienia. Widzieli rysunki, przedstawiające najprzeróżniejsze stwory tworzone przez Belwitza. Istota, która stała przed nimi, była prawdopodobnie Schattenjaegerem. Nigdy wcześniej nie widzieli żadnego z nich. Cień postaci schował ostrze, najwyraźniej zadowolony, że dali się podejść. Kiedy stał nieruchomo, wydawał się niemal przezroczysty. Na jego piersi kołysały się niezliczone naszyjniki z małych kawałków kości. Jakim cudem nie słyszeli wcześniej ich klekotania? - Masz mój cień? - zapytała niecierpliwie Riannon. - Mam. A macie gwoździe? Popatrzyli na siebie, skonsternowani. - Gwoździe? A po co? - 95 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- - Żeby go przybić do ziemi, oczywiście! stwór rzucił okiem na ich pełne zdumienia twarze i zaśmiał się paskudnie - Żartowałem. Nie będą potrzebne. Wydobył ciasno zawiązany woreczek z czarnej skóry. Ostrożnie rozsupłał rzemyki. Wytrząsnął zawartość, po czym błyskawicznie przygwoździł czarny, wijący się kształt jednym ze swych sztyletów. - Nakryj go własnym ciałem, tylko dokładnie. - polecił. Riannon zastosowała się do polecenia. Poczuła dziwne mrowienie w całym ciele. Schattenjaeger szeptał coś nad jej głową, potrząsając grzechoczącymi naszyjnikami. - Możesz wstać - oświadczył wreszcie. - A nie ucieknie? - zapytała na wszelki wypadek. - Teraz już nie. Podniosła się ostrożnie. Rzeczywiście, w świetle Mannslieba rysował się czarny kształt, który posłusznie przywierał do jej stóp! To było niesamowite, widzieć go znów po tak długim czasie. Uniosła rękę, ciekawa, jaką dłoń ma cień. Przecież kiedy uciekał, nie miała jeszcze szponiastej ręki doppelgangera. Na mchu ujrzała zarys dłoni o nienaturalnie długich palcach. Westchnęła ze zdumienia, choć właściwie powinna się przecież spodziewać właśnie tego. W końcu to ona rzucała cień. Nawet jeśli opuścił ją na jakiś czas, nie był samodzielnym bytem. Reszta drużyny spoglądała z podziwem na Schattenjaegera. - Potrafisz odnaleźć każdy cień? - zapytała Elizabeth, której przyszło do głowy pewna myśl, na razie zbyt mglista, by ją precyzować. - Oczywiście. Odnaleźć i schwytać. - Czyli jesteś w stanie odnaleźć każdą wskazaną osobę? - Tanja bezbłędnie odczytała intencje templariuszki. - Każdą osobę, która rzuca cień. - W takim razie... Tanja zaczęła opisywać staruszka i okoliczności jego zaginięcia. Schattenjaeger kiwał głową, a jego naszyjniki klekotały przy każdym poruszeniu. Wreszcie, ku wielkiemu zadowoleniu najemniczki, zgodził się poszukać maga. - Chwileczkę - wtrąciła się nagle Elizabeth, jak zwykle podejrzliwa. - Z pewnością nie zrobisz tego za darmo, prawda? Jaka jest twoja cena? - Żywe ciało, któremu będę mógł zabrać cień. - Kogoś z nas? - Nieeee. Jakiekolwiek żywe ciało. Elizabeth od razu skojarzyło się to z układem, jaki dawno temu zawarli z pewnym Nachtjaegerem. “Jakiekolwiek ciało”. Czyżby znowu pakowali się w jakieś bagno? - A musi to być człowiek? - zapytał nagle Garret. Schattenjaeger zaśmiał się. - Ależ nie. Może być elf, krasnolud, nawet ork. - Ork? W takim razie zgoda. - Tylko nie przywołujcie w tym celu modliszki zachichotał - Zjawię się po odbiór nagrody w ciągu dwóch tygodni. - rzucił stwór i już chciał zniknąć między drzewami, kiedy zatrzymał go Garret. - Poczekaj, powiedziałeś coś o przywołaniu modliszki. Jak to się robi? Łowca Cieni spojrzał na niego z politowaniem. - Nie wiesz? Musisz wyrysować na ziemi znak Iony, długi na jakieś pięć kroków. Pośrodku rysujesz koło, z którego wychodzą strzałki na wschód i na zachód. Stajesz w kole i na wszystkie strony świata wołasz “mantis, mantis...”. - Hmmm. A jakiego koloru modliszki się pojawią? - Zapewne takiego, jak wzywający. - stwierdził stwór i czmychnął w zarośla, zanim zdążyli zadać kolejne pytania. O dziwo, kiedy się oddalał, nie słyszeli nawet najcichszego klekotu jego naszyjników. N oc była jeszcze młoda, a na otwarcie bram miejskich przed świtem nie mogli liczyć. Postanowili poszukać noclegu w najbliższej wiosce. Weszli właśnie na pola pełne dojrzewających kłosów, kiedy w lesie zaczęły pojawiać się sylwetki. Chwilę później powietrze przeszyła pierwsza strzała. Cała grupa rzuciła się w zboże. Chmury zakryły srebrną tarcze Mannslieba i podróżni niewiele mogli dostrzec w ciemnościach. Nie wiedzieli, kto i dlaczego ich zaatakował. Co gorsza, nie widzieli także atakujących. Na miedzy zostali jedynie dwaj ukryci pod peleryną złodzieje. W pośpiechu ładowali broń, by w końcu strzelić w kierunku największej z postaci wybiegających z lasu. Olbrzymi minotaur padł powalony dwiema kulami, które bezbłędnie dosięgły celu. Jedynie elfka była w stanie, mimo panującego mroku, dostrzec i rozpoznać sylwetki przyczajonych w krzakach zwierzoludzi. Riannon zdążyła jeszcze strzelić z łuku, ale zaraz musiała na powrót nurkować w zboże, bo w jej kierunku posypał się grad wrogich strzał. Przeciwnicy nie kwapili się jednak do frontalnego ataku. Zatrzymali się w momencie, kiedy Czarny Garret, rozochocony celnym strzałem, wysunął się spod peleryny. Któryś z mutantów wskazał palcem na wyryty na jego czole znak i zaczął krzyczeć coś niezrozumiałego. Brzmiało to trochę jak “on jest z naszych” albo “on jest znaczny”. A może “naznaczony”? W każdym razie napastnicy wycofali się bez słowa. Niestety, akurat w tę stronę, w którą chcieli się udać awanturnicy. - Darujmy sobie nocleg w wiosce, dobra? zaproponował Garret. Nikt się nie sprzeciwił. Zawrócili w stronę miasta, mając serdecznie dosyć wszystkiego. Jak na tę jedną, krótką noc, mieli aż nadto wrażeń. Oczywiście, jak to było do przewidzenia, uparci strażnicy miejscy ani prośbą, ani groźbą nie dali się przekonać do uchylenia choćby małej furtki przez nadejściem świtu. Strudzeni poszukiwacze przygód uczęstowali ich kilkoma soczystymi przekleństwami i - 96 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rozsiedli się pod murami Altdorfu. Wkrótce zaczął ich morzyć sen. E lizabeth ujrzała rozległą przestrzeń, pokrytą szachownicą szarych i beżowych pól. Unosiła się nad nią niczym bezcielesna zjawa. W oddali dostrzegła kształt jakiejś budowli. Zapragnęła się jej przyjrzeć i natychmiast znalazła się nad nią. Był to rodzaj kwadratowego podestu czy platformy, na którą prowadziło kilka niskich, szerokich schodów. W czterech narożnikach stały nie podpierające niczego, masywne kamienne kolumny. Pomiędzy nimi zobaczyła postument i zawieszony nad nim ogromny, idealnie czysty kryształ. Wokół postumentu tkwiły nieruchomo cztery ludzkie postacie. Elizabeth nie potrafiła powiedzieć, czy były tam już wcześniej, czy pojawiły się dopiero przed chwilą. We wnętrzu kryształu zaczął się formować jasny kształt. Zobaczyła twarz kobiety o nieziemskiej urodzie. Nagle kryształ zaczął matowieć. Potem na jego powierzchni pojawiła się siateczka drobnych pęknięć. było ich coraz więcej, aż w końcu kryształ rozsypał się na miliony kawałków. Przestrzeń dookoła wypełnił szybko gęstniejący mrok. Potem widziała już tylko czerń. Sen się prześnił. IX. O d samego rana pognała do Akademii. Postanowiła poprosić magów o interpretację swego snu. Jak to zwykle bywa, kiedy się prosi magów o informacje, nie dowiedziała się niczego konkretnego. Usłyszała kilka mglistych aluzji, jakieś brednie o krysztale symbolizującym doskonałość... Według onejromanty, który wyglądał, jakby był trochę niespełna rozumu, pękający kryształ oznaczał upadek kogoś dobrego, splugawienie czyjejś prawej duszy. Nie miało to większego sensu, tym bardziej, że wróżbita nie potrafił nawet określić, czy chodziło o wydarzenie z przeszłości, czy o coś, co ma się dopiero stać. Zapytany o radę, zalecił szukanie dalszych informacji w snach. - Jesteś z tych, co potrafią kontrolować swój sen? Elizabeth zastanowiła się. - Do pewnego stopnia. - Więc spróbuj się dowiedzieć więcej. Tylko uważaj, bo to może być niebezpieczne. Jeśli się zorientujesz, że to jeden z “tych” snów, unikaj kobiet. Jeśli spotkasz kobietę, nie rozmawiaj z nią, nie dotykaj jej, nawet nie patrz jej w oczy! Templariuszka miała wielką ochotę powiedzieć coś na temat powszechnie znanego strachu niektórych magów przed wszelkimi niewiastami, ale ugryzła się w język. -W takim razie jak mam się czegoś dowiedzieć? - Możesz zadawać pytania mężczyznom. Tylko nie pozwól, by któryś z nich cię dotknął. Mógłby w tobie coś... posiać. Nie była pewna, co miał na myśli, ale brzmiało to niezbyt zachęcająco. R iannon padła na łóżko, kiedy tylko dotarli na miejsce. Przez kolejne kilka dni odsypiała przymusową bezsenność. Nawet nie próbowali jej budzić na śniadanie. Zostawiali ją w pokoiku na piętrze i szli załatwiać swoje sprawy. Czasami ktoś zostawał, by jej pilnować, ale w zasadzie nie wydawało się to potrzebne. W tym czasie Tanja bezskutecznie rozpytywała o swojego Staruszka - maga. Skończyło się na tym, że Altdorfscy czarodzieje w ogóle nie chcieli z nią rozmawiać. Na widok najemniczki udawali bardzo zajętych lub po prostu wypraszali ją z wieży. Zdesperowana błąkała się bez celu po uliczkach stolicy, usiłując przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby dać jej jakąś szansę. Właśnie wtedy wpadła na ten plakat. Miała wielkie szczęście, albo to nie był zwykły zbieg okoliczności. Plakat informowała o turnieju szachowym. Wszystko byłoby w porządku, ale dotyczył konkursu sprzed dwóch lat. Tanji nagle zaświtała pewna myśl. Oczywiście! On musiał brać w nim udział. Przypomniała sobie, jak uczył ją tej skomplikowanej gry. Był zapalonym graczem, nie przepuściłby takiej okazji. Na plakacie znajdowała się nazwa lokalu, w którym miał się odbywać turniej oraz adres Gildii Szachowej, która ów turniej organizowała. Była to jakaś podejrzana dzielnica, więc Tanja rozsądnie postanowiła namówić na tę wycieczkę Elizabeth. Nie miała zamiaru głupio narażać się na niebezpieczeństwo. Trochę czasu zajęło im odszukanie klubu szachowego, znajdował się bowiem w zabitym dechami zaułku. W środku siedziało kilku znudzonych jegomościów. Na widok kobiet ożywili się nieznacznie. Na tyle, by zapytać: - W czym możemy pomóc? - Dwa lata odbywał się tu turniej szachowy. - zaczęła Tanja - szukam pewnego maga, który prawdopodobnie brał w nim udział. - To nie będzie łatwe. Większość magów nie podaje nam swoich imion. - Nawet nie znam jego imienia. Pochodził z Kisleva. Staruszek z długą, siwa brodą. Jeden z mężczyzn sięgnął po gruba teczkę z papierami. - Mam tu listę uczestników, ale niewielu podało swoje adresy. Zaraz... Nie mam tu nikogo z Kisleva. O ile sobie przypominam, staruszków z siwymi brodami było co najmniej kilku. Tanja zwiesiła bezradnie głowę. - Nie wiem nic więcej, prócz tego, że później zniknął. Szukam go od dwóch lat... - Może miał jakieś charakterystyczne cechy? Terenkowa usiłowała sobie przypomnieć. - 97 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Czekaj, czekaj, mówiłaś kiedyś, że miał takie fantastyczne, niesamowite kapcie! podpowiedziała Elizabeth. - Niesamowite kapcie? - ożywił się mężczyzna - To mi się z czymś kojarzy. Johann, a tobie nic się nie przypomina? Jegomość nazwany Johanem entuzjastycznie pokiwał głową. - Ależ tak! Ten turniej w ogóle był dziwny! O mały włos, a zakończyłby się remisem, pierwszy raz w historii naszych konkursów. W ostatniej parze grał właśnie siwy starzec. Pamiętam, te jego kapcie śniły mi się po nocach! Tanja odzyskała nadzieję. - I co się z nim potem stało? Obaj mężczyźni wpadli nagle w konsternację. - Nie wiem... Nie pamiętam... To dziwne, ale nawet nie mamy zapisane, kto wygrał. Coś się wtedy wydarzyło, tylko co? Po kilkunastu minutach drapania się po głowach i podbródkach, chrząkania, przeglądania papierów i nerwowego ciągnięcia się za uszy obaj szachiści zgodnie oświadczyli, że nic więcej nie potrafią sobie przypomnieć, po czym odesłali kobiety do lokalu, gdzie miał miejsce turniej. L okal "Pod Wesołym Trollem" był naprawdę ekskluzywną knajpą. Żeby się tam dostać, Tania i Elizabeth wybrały się na zakupy. Musiały nabyć odpowiednie stroje. Wejście “Pod Trolla” w skórzanych kurtkach czy połatanych portkach nie wchodziło w rachubę. Wystroiły się jak szczur na otwarcie kanału. Riannon i dwaj złodzieje nie musieli się na szczęście przejmować takimi szczegółami. Do środka dostali się jak zwykle niezauważeni. Na niewielkim podium grała orkiestra. Dookoła przechadzali się ludzie w bogatych strojach. Niektórzy jedli jakieś paskudnie wyglądające morskie żyjątka. Inni zadowalali się egzotycznymi napojami o dziwacznych kolorach. Tanja zagadnęła właściciela, usiłując dowiedzieć się czegoś o turnieju. Niewiele wiedział, bo poszedł do domu, kiedy impreza zaczęła się przeciągać. Poradził, by raczej zadawała pytania komuś z obsługi. Wojowniczki usiadły przy stole nieopodal podium i zamówiły coś do picia, stwierdzając przy okazji, że “Pod Trollem” różni się od zwykłych karczem jeszcze jednym szczegółem – zamiast cycatych dziewek z wielkimi dekoltami, gości obsługiwali skromnie odziani młodzieńcy. Kobiety spróbowały zagadnąć usługującego im chłopaka. - Ależ tak, pamiętam ten turniej! – ożywił się młodzieniec - Sam czasem grywam, więc nigdy ich nie przepuszczam. To był jedyny konkurs w historii Altdorfskiej Gildii Szachowej, który pozostał nierozstrzygnięty! Chłopak okazał się istną kopalnią informacji. Szczegółowo opowiadał o przebiegu konkursu. W dodatku pamiętał także Staruszka, co bardzo ucieszyło Tanję. Twierdził, że staruszek grał z jakimś magiem, a pojedynek był niezwykle zacięty i trwał niemal całą noc. - Tam, gdzie teraz grają muzycy, nie było żadnego podium. Same stoliki. A staruszek siedział koło tego korytarzyka, tam, w głębi. Niestety, nie potrafił podać imienia jego szachowego konkurenta. Pamiętał za to, że partia trwała tak długo, że pozostali uczestnicy zdążyli już opuścić lokal. Gracze mieli poinformować Gildię o wyniku, ale z tego co wiedział partia okazała się nierozstrzygnięta. - Dziwna rzecz... – dodał po namyśle – Zupełnie nie pamiętam, jak skończyli. Może wyszli, kiedy się zdrzemnąłem? W każdym razie staruszka już potem nie widziałem Tanja była rozczarowana. Znów nikt nie potrafił powiedzieć nic konkretnego! Przyglądała się miejscu, gdzie podczas turnieju stał stolik, ale nie dostrzegała niczego niezwykłego. Jak, u licha, miała niby wyglądać ta pętla czasowa? W pewnej chwili Garretowi, który pod osłoną peleryny krążył po sali uwalniając gości od nadmiaru kosztowności, wydało się, że ktoś go obserwuje. Nerwowo rozejrzał się dookoła. Kątem oka dostrzegł nagle coś dziwnego. Przy ustawionym w rogu sali stoliku zamajaczyła mu ogromna czarna postać. Złodziej odwrócił się gwałtownie i ze zdumienia zamrugał oczyma. Nie było tam nikogo! Chcąc się upewnić, podszedł do stolika. Ani śladu tajemniczej postaci. A przysiągłby, że ją widział! Wielkie, mroczne “coś” z pałającą czerwienią okiem na środku czoła... Podkradł się do Elizabeth i pociągnął ja za rękaw sukni, przynaglając do wyjścia. Nie do końca pewni, co maja o tym wszystkim myśleć, opuścili “Wesołego Trolla”. Przemierzając wąską uliczkę dyskutowali o tajemniczej postaci z okiem na czole. Byliby skłonni przypuszczać, że Garret padł ofiarą omamów, jednak po tym wszystkim, co przeżyli w ciągu ostatnich kilku tygodni, nie mogli sobie pozwolić na beztroskę. Przypomniały im się ulotki, jakie rozdawali ludzie przed pizzerią. Na każdej znajdował się malutki symbol przedstawiający oko. To zaś mogło się kojarzyć tylko z jednym. Z Plączącym Ścieżki, Zmieniającym Drogi, czy jak go jeszcze zwano... Tzeentchem, któremu nie tak dawno pokrzyżowali plany. Sprawa robiła się coraz bardziej zawiła. Ledwo wyplątali się z jednej intrygi, wpadli w drugą. Niespodziewanie powietrze przeszył świst. Sporych rozmiarów metalowa strzałka utkwiła w piersi Elizabeth. Templariuszka zachwiała się, w bezgranicznym zdumieniu wpatrując się w cienki kawałek stali. Drugi pocisk, ciśnięty gdzieś z góry, minął ją o włos. Tania podtrzymała przyjaciółkę. Skoczyły w bok, by schronić się pod szerokim okapem najbliższego budynku. Riannon, wciąż ukryta pod peleryna niewidzialności, rzuciła stalową gwiazdą. Trafiła zamaskowaną postać czającą się kilkanaście metrów - 98 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------dalej prosto w brzuch. Garret załadował pistolet, ale przeciwnik, zaciskając dłoń na obficie krwawiącej ranie, wycofał się za róg budynku. Odruchowo przycisnęli się do ściany. Ostrożnie wyglądając spod kaptura zerkali w górę, w kierunku dachu, z którego nastąpił atak. Przez chwilę mignęła im zamaskowana postać. Czarny Garret zerwał się z miejsca i wbiegł do budynku szukając schodów na dach. Pozostała dwójka powoli obeszła dom, chcąc odciąć napastnikowi drogę ucieczki. W tym momencie usłyszeli brzęk tłuczonego szkła, jakiś trzask i łomot, a w końcu niewielki wybuch. To Tanja i Elizabeth rzuciły się przez okno do wnętrza najbliższego budynku. Była to jedyna rzecz, jaką mogły zrobić, kiedy u ich stóp wylądowała zrzucona z dachu bomba z bardzo krótkim, rzecz jasna zapalonym, lontem. Igła, którą Elizabeth została trafiona, musiała być zatruta. Przed oczami wojowniczki zaczęły tańczyć czarne plamy. Kolana jej zmiękły. W głowie czuła lekkie szemranie, jak po zbyt dużej ilości wina. - Trucizna... - szepnęła do Tanji, z trudem składając słowa – wyciągnij mnie stąd, szybko! Dwie przecznice stąd... – nagle zesztywniały język nie chciał jej słuchać - Zielarz Stefano... On pomoże! Terenkowa ostrożnie wychyliła głowę przez wybite okno. Na ulicy nie widziała nikogo, ale nie była pewna, czy na dachu nie czai się czasami cała zgraja skrytobójców. Musiała poczekać na sygnał od tamtej trójki. Miała tylko nadzieję, że Elizabeth wytrzyma. C zarny Garret pędził po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz. Zakręt. Piętro. Kolejny ciąg schodów. Jeszcze jeden zakręt. Otwarta klapa prowadząca na dach. Bezszelestnie wspiął się w górę. Na szczyt drabiny dotarł w idealnej chwili, akurat by podłożyć nogę wycofującemu się przeciwnikowi. Mężczyzna padł jak długi. Garret pozwolił sobie na bezczelny uśmiech, ale mina szybko mu zrzedła. Zamachowiec wyciągnął broń mierząc w jego kierunku. Nie mógł widzieć złodzieja, ale wymierzone na wyczucie pięć luf solidnej “kaczej stopy” skutecznie odebrało Czarnemu chęć do dalszej pogoni. Biały bliźniak złodzieja, usłyszawszy zamieszanie, wpadł z Riannon do budynku akurat w chwili, gdy skrytobójca zbiegał ze schodów. Elfka zaatakowała natychmiast, ale pospiesznie rzucona gwiazda chybiła celu. Ostrzegła jednak zbiega. Nadal nie widział nikogo, ale wiedział już o ich obecności. Wyskoczył na ulicę, rozrzucając za sobą garść kolczastych kulek, które z brzękiem rozsypały się po podłodze udaremniając pościg. Elfce pozostało tylko wyrwać ze ściany swój kawałek metalu. Nie miała zamiaru kaleczyć stóp, skacząc po najeżonych ostrymi igłami kulkach. Kto wie, może były zatrute? Ofuknęła Garreta, który z wielkim zainteresowanie wpatrywał się w pozostawione przez uciekiniera “kasztany”. Z drugiej strony budynku dobiegały jakieś hałasy. Należało sprawdzić, w jakie to nowe kłopoty wpakowały się ich towarzyszki. Elizabeth półprzytomnym wzrokiem wpatrywała się w strażników miejskich, którzy pojawili się nie wiadomo skąd i zamiast zaoferować ochronę znajdującym się w opresji damom, zamierzali je zaaresztować po jakimś absurdalnym zarzutem. - Przecież tłumaczę, że zostałyśmy napadnięte! – piekliła się Tanja. Gdyby nie wycelowana w nią kusza, chętnie wybiłaby strażnikowi kilka zębów. Ten idiota w ogóle jej nie słuchał! Co to za strażnik, który na widok dwóch dobrze ubranych niewiast w opresji nie rzuca się im z pomocą? - Moja przyjaciółka została otruta, muszę ja zaprowadzić do medyka! Zabieraj tę kuszę, do jasnej cholery! – wrzasnęła. Strażnik wreszcie zareagował. - Zamknij się – rzucił krótko, wymownie potrząsając kuszą. Jego towarzysz wyszczerzył zęby w parodii uśmiechu. - Popilnuj ich, pójdę po chłopców – powiedział. Tanja złapała spojrzenie towarzyszki. Jeśli miały zaatakować, to właśnie teraz. - Czekaj. – pierwszy strażnik popsuł jej plany – Oni już wiedzą. Zaraz tu będą. - Jacy oni? – zapytała podejrzliwie Elizabeth. Zanim otrzymała odpowiedź, na bruku roztrzaskała się jakaś buteleczka. Strażnik upuścił kuszę, złapał się za gardło i zaczął się krztusić. To Riannon i Garret zdołali ponownie obejść budynek. Na widok strażników od razu sięgnęli po fiolkę z eterem. Nie chcieli mieć dodatkowych kłopotów z prawem – w końcu to oni zostali zaatakowani! Podkradli się i przygotowali butelkę. Trafili prawie idealnie. Jeden ze strażników osunął się na ziemię. Kobiety, do których trujące opary nie dotarły, wykorzystały chwilę dezorientacji, ogłuszając drugiego. Być może nawet go zabijając, bo w zdenerwowaniu nie siliły się na delikatność. Terenkowa, nie czekając na dalszy rozwój wypadków, zarzuciła ramię półprzytomnej Elizabeth na swoją szyję i powlokła ją w kierunku domu zielarza. Czarny Garret podążył jej śladem. Niemniej jednak na tę krótką chwilę złodzieje zdradzili swoją obecność. W ich kierunku poszybowała gwiazdka. Riannon miała szczęście. Ostry metal zatrzymał się na żebrach, nie czyniąc jej większej krzywdy. Mimo wszystko straciła równowagę. Na chwilę wysunęła się spod płaszcza. Garret podtrzymał elfkę i nakrył oboje peleryną. Kolejny atak przekonał ich, że przeciwników było więcej. Zdali sobie sprawę, że wpadli w zasadzkę. Tylko czyją? Czy miało to coś wspólnego z poszukiwanym staruszkiem, czy raczej z przeklętym Złotym Okiem? - 99 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Riannon poczuła zawroty głowy. Między palcami roztarła ciemną maź, którą oblepiona była gwiazdka. - Niedobrze - wymamrotała wąchając substancję - Czarny Lotos albo inne świństwo. Garret rozglądał się nerwowo po dachach najbliższych budynków. Zamaskowane postacie przemykały raz po raz, mijając ukrytych pod płaszczem złodziei. - Kilka przecznic dalej jest lekarz – uspokoił elfkę – Tędy. Poczekali, aż minie ich grupka zdezorientowanych strażników i przemknęli niezauważeni przez kolejna przecznicę. P ochodzący z Tilei zielarz o dźwięcznym imieniu Stefano był na szczęście w domu. Na widok słaniającej się na nogach Elizabeth począł coś wykrzykiwać w śpiewnym języku swej ojczyzny, załamując ręce teatralnym gestem. Wyciągnął z jej piersi zatrutą igłę, powąchał ją, spróbował końcem języka, po czym obficie splunął. Tanja i Garret, bojąc się kolejnego ataku, zabrali się za zamykanie okiennic, gdy tymczasem medyk przerzucał jakieś zawiniątka. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Wepchnął templariuszce do ust sporą garść jakiegoś cuchnącego zielska, nakazując dokładnie przerzuć przed połknięciem. Maleńką ranę polał obficie ostro pachnącym płynem, po czym polecił spokojnie poczekać, aż antidotum zacznie działać. Tanja natychmiast zapragnęła kupić większą ilość cudownego środka. Podczas gdy targowała się zawzięcie z chciwym Tileańczykiem, Garret obserwował ulicę przez szparę w okiennicy. W pewnym momencie oderwał się od okna, krzycząc: - Chodu!!! S tali w zaułku, co jakiś czas wychylając się na główną ulicę. Kilkadziesiąt metrów dalej wisiał szyld. Tutaj zmierzali. Cel był w zasięgu ręki, ale bezmyślne wybieganie na ulicę byłoby równoznaczne z samobójstwem. Wprawdzie peleryna chroniła ich przed cudzym wzrokiem, jednak drogę przegradzała rozległa kałuża. Gdyby przez nią przebiegli, rozchlapując brudną wodę, każdy głupiec mógłby ich bez trudu zlokalizować. Riannon zaczynała już widzieć rzeczy, których nie ma, ale postać, którą wskazała Garretowi na dachu, była prawdziwa. Dwie kolejne zakradały się w kierunku domu znajomego medyka - zielarza. Garret nie wytrzymał. Zanim elfka zdążyła go powstrzymać, wyciągnął pistolet i zestrzelił czającego się na dachu zabójcę. Chwilę później na ulicę poleciała jedna z garretowych bomb. Znów gdzieś biegli... Troje awanturników, ciągnąc za sobą przerażonego zielarza, zdążyło wypaść przez tylne drzwi na kilka sekund przed wybuchem, który niemal zmiótł dom z powierzchni ziemi. Pognali przed siebie, nie bacząc już na nic. Kilkanaście metrów dalej rozciągał się jeden z parków miejskich, właściwie skwerek, mocno zaniedbany i zarośnięty chaszczami. Zatrzymali się tam na krótką chwilę, bo kobiety, wciąż jeszcze ubrane w niewygodne suknie, postanowiły się przebrać. Paradne stroje absolutnie nie nadawały się do gonitw po zaułkach, w dodatku z daleka rzucały się w oczy. Na szczęście magiczna torba kryła w swych zakamarkach niejeden komplet ubrań. Wkrótce jaskrawe jedwabie zostały zastąpione czymś wygodniejszym i cała grupa ruszyła dalej, starając się unikać zarówno przemykających po dachach zabójców, jak i przebiegających ulicami strażników. Rozproszeni poszukiwacze przygód spotkali się ponownie w nie słynącej dobrą sławą karczmie. Za oknem przetaczała się kolejna fala strażników. Garret doskonale wiedział, gdzie udałby się w razie niebezpieczeństwa. Nie zdziwił się więc, kiedy zobaczył swojego bliźniaka z resztą towarzyszy wpadających do środka. Właśnie na nich czekał, rozmawiając na boku z karczmarzem. Właściciel karczmy nie był zwykłym szynkarzem. Gildia wszędzie miała swoje kontakty. Wystarczyło szepnąć kilka odpowiednich słów, by wskazano im ukryte dotąd przejście. W sama porę, bowiem w stronę gospody zbliżała się spora grupa stróżów prawa, wspartych przez rozwścieczonego ogra. Ścigani umknęli, zaś właściciel spelunki zbył strażników twierdząc, że nie widział nikogo pasującego do opisu. Tymczasem uciekinierzy przedostawali się przez sieć Gildii. Kolejne kontakty oraz zmieniane co tydzień hasła, których rzecz jasna nie znali. Uratowało ich tylko to, że Garret i Riannon byli znani w tych kręgach. Od lat krążyły legendy o ich wielkim skarbie, ukrytym pod drzewem, które stało nie wiadomo gdzie. Wśród złodziei krążył nawet przydomek, wywodzący się od sympatycznego zwierzątka, które zakopywało orzechy i zapominało o swoich kryjówkach. “Garret - wiewiórka” - zaśmiał się któryś z jego konfratrów, prowadząc ich w bezpieczne miejsce. W złodziejskiej kryjówce medyk mógł się wreszcie zająć rannymi. Elizabeth, mimo podania antidotum, bredziła coś bez ładu i składu. Riannon nachodziły abstrakcyjne widziadła nakładające się na rzeczywistość. Widać ten, kto kazał ich zgładzić, nie pożałował złota na Czarny Lotos najwyższej jakości. Garret, postawiony przed lokalnym przywódcą Gildii, zwanym pieszczotliwie “Paluszkiem” z racji swej niezwykłej zręczności, usiłował wytłumaczyć powód nagłych odwiedzin. - Wygląda na to, że Oko wzięło was na kieł. – stwierdził w końcu Paluszek. - ??? - Od kiedy Jego Cesarska Stukniętość wydał edykt, że Chaos nie istnieje, wszędzie pełno tych oszołomów. Wyznawcy przeklętego Tzeentcha. Mają w garści pół miasta. Zdaje się, że spora część szlachty przyłączyła się do kultu. Wdepnęliście w niezłe bagno, nie ma co. - 100 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Cholera, myślałem, że działają tylko w Kislevie. Chociaż wiem, że mieli powiązania z Kompanią Talabheimską... - A Kompania Talabheimska ma powiązania z Windhundem. – wszedł mu w słowo Paluszek. - Jakim Windhundem? - Kompania Przewozowa Windhund. Działa w Altdorfie, Middenheim i Talabheim. Wydaje się jakaś lewa – nie przyjmuje żadnych zleceń, mimo że czasy są nie najlepsze. No wiesz, zapowiada się większa ruchawka. Kislev szykuje się do wojny. W całym tym bałaganie każde zlecenie jest na wagę złota, a Windhund odprawia interesantów z kwitkiem. Muszą pracować dla Oka. - Niezły pasztet. – podsumował Garret i poszedł powtórzyć wieści towarzyszom. Gildia dostarczyła im jeszcze kilku informacji. Okazało się, że słudzy Oka postanowili ich dopaść za wszelką cenę. Gigantyczne łapówki wręczane członkom straży, wynajęcie przynajmniej kilku zabójców, zakup wielkiej ilości Czarnego Lotosu... W dodatku Oko zatrudniło zastępy szpiegów, sprawdzających każdą karczmę w mieście. W grę wchodziły wielkie sumy w złocie. Trudno było uwierzyć, że ktoś może poświęcać aż tyle wysiłku dla zlikwidowania kilkorga awanturników. Jedno było oczywiste. Nie mogli zostać dłużej w Altdorfie. Grunt zaczynał im się palić pod nogami. Postanowili czym prędzej wynieść się z miasta. Nie wiedzieli, jak daleko sięgają macki kultu. Przychodziło im na myśl tylko jedno rozwiązanie. Popłynąć do Talabheim i poszukać pomocy króla szpiegów - Krugera. Czym prędzej schronili się na pokładzie Abyssu. Niezauważalny dla osób postronnych statek wydawał się ostatnim bezpiecznym miejscem w mieście. Poproszona o pomoc Anna znalazła barkę, która miała wyruszyć do Talabheim. Kapitan był skłonny zabrać kilkoro pasażerów, jednak nie zamierzał odpływać wcześniej, jak za dwa dni. Do tego czasu ścigani byli zmuszeni ukrywać się pod pokładem statku topielców, pozwalając sobie co najwyżej na nocne eskapady pod osłoną magicznego płaszcza. X. Zapadał zmierzch. Ulice Altdorfu pustoszały. Choć niezupełnie... Na scenę miejskiego teatru wkraczali po prostu inni aktorzy. Stali bywalcy mrocznych zaułków. Dzieci nocy. Złodziejska trójka czaiła się pod siedzibą Widhunda, starannie unikając przechodzących strażników. Stróże prawa pojawiali się w tej dzielnicy nadzwyczaj licznie, krążąc po ulicach niczym muchy nad świeżą kupą nawozu. Jednak włamywacze nie zniechęcali się z tak błahego powodu. Skoro Kompania była podejrzana, trzeba było ją sprawdzić. Najlepiej osobiście. Z tego, co dowiedzieli się w Gildii, Windhund śmierdział na kilometr. Właściciel zamknął drzwi i w towarzystwie kilku osiłków ruszył w bliżej nieokreślonym kierunku. Jego tropem podążył Czarny Garret. Tymczasem pozostała dwójka przyglądała się zamkowi w drzwiach. - Banał. – rzucił Garret, wyciągając komplet wytrychów. Miał za sobą lata praktyki i tysiące otwartych zamków. Ten nie był żadnym wyzwaniem, złodziej poradził sobie z nim w parę chwil. Przeczekali, aż patrol straży miejskiej zniknie za zakrętem i wślizgnęli się do środka. Biuro znajdowało się na piętrze. Nie znaleźli tam nic ciekawego – właściciel musiał zabrać wszystkie ważniejsze papiery ze sobą. Zostały tylko rachunki. Z pewnością lewe... Pokręcili się trochę po pokoju, sprzątając co ciekawsze przedmioty i rozglądając się za czymś, co zdradziłoby im bardziej szczegółowe informacje o Kompanii. Nic takiego nie znaleźli. Chociaż fakt, że nie trafili na żadne listy, też miał swoje znaczenie. Cóż to za kompania przewozowa, w której siedzibie nie poniewierają się stosy korespondencji? Zniechęceni, porzucili biuro i zeszli na dół. Szerokie przejście w tyle budynku z pewnością prowadziło do magazynu. Składowanych towarów pilnował pies przynajmniej mieli nadzieję że był to tylko pies - nawet zza drzwi słyszeli jego człapanie. - Eter? – zapytała elfka. - Dawaj. – przytaknął Garret. Szybko otwarli nieskomplikowany zamek, uchylili odrobinkę drzwi i wrzucili butelkę do magazynu. Nie musieli się specjalnie wysilać. Głupia bestia od razu przylazła powąchać, co też nowego pojawiło się na jej terenie. Przez kilka chwil słyszeli głośne niuchanie, po czym psisko z łomotem padło obok przewróconej butelki. Odczekali jeszcze chwilę, pozwalając się rozwiać oparom eteru. Wkroczyli do środka, obchodząc leżącego psa szerokim lukiem. Kolejny magazyn w ich długiej karierze czekał na zbadanie. Kolejne skrzynie miały odsłonić przed nimi swoje sekrety. Przeglądali je rutynowo, nie dbając o pozostawione ślady. Pudła pełne były brudnych szmat, pomiędzy którymi poutykano najrozmaitsze butle i słoiki. Śmierdziało formaliną. Z obrzydzeniem oglądali jakieś krwawe ochłapy. Wątroby? Serca? W jednym ze szklanych pojemników pływały gałki oczne. Riannon pokazała znalezisko Garretowi. Złodziej wzruszył ramionami i rozbebeszył kolejną skrzynię, tym razem pełną różnokolorowych fiolek z opisami, który nic im nie mówiły. Zabrali kilka do dalszego przebadania. Rutynowe przeszukiwania. Zbyt wiele razy już to robili. Zgubili gdzieś ostrożność, zgubili strach. Gdyby wśród ich przyjaciół był jakiś starszy złodziej, być może zawczasu przestrzegłby ich przed zagrożeniem, jakie niesie za sobą rutyna. Garret z rozpędu rozwalał kolejną skrzynię. - Stój – krzyknęła Riannon, z przerażeniem odkrywając, za co zabrał się złodziej – Ta ma dziurki!! - 101 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Ups... - wypuścił łom z rąk, a narzędzie z metalicznym brzdękiem odbiło się od podłogi. Było już za późno. Lokator skrzyni najwidoczniej się obudził i zapragnął opuścić ciasne mieszkanie. W jednej chwili Garret znalazł się dobre kilka metrów od skrzyni. Rzucił Riannon bezradne spojrzenie, mówiące: “naprawdę nie widziałem tych dziurek”. Na szczęście nie mieli zbyt daleko do drzwi. Parę uderzeń serca później już ich tam nie było. Nie chcieli ryzykować, wychodząc frontowymi drzwiami. Mogli się tam pojawić strażnicy. Pognali więc co tchu na piętro, po drodze roztrzaskując kilka butelek z naftą. Chwilę później zsunęli się z dachu i znikli w ciemnym zaułku. Budynek za ich plecami stanął w płomieniach. W międzyczasie drugi Garret podążał za właścicielem przybytku. Kluczył wąskimi uliczkami, nie spuszczając go z oczu ani na moment. W końcu dotarł do biedniejszej dzielnicy. Jego cel kręcił się chwilę po okolicy, po czym zniknął za drzwiami, których – Garret mógłby przysiąc – tam nie było. Zaintrygowany złodziej sprawdził, czy kaptur nie zsuwa mu się z głowy i pomaszerował sprawdzić tajemniczy fragment ściany. Po ukrytym przejściu nie pozostał żaden ślad. Garret długo obserwował okolicę, ale nie miał zamiaru sam pakować się w kłopoty. Zwłaszcza że nie wiedział, czego może się spodziewać, a był pewien, że nikt nie przybędzie mu z odsieczą w ostatniej chwili, jak to bywa w opowieściach bajarzy. Przecież nikt nie wiedział, gdzie go szukać. Postanowił zapamiętać szczególne miejsce. Dla pewności wyrył na ścianie miniaturowy świecznik, po czym podążył w stronę portu. N awet mając na karku zabójców, Tanja nie chciała porzucać nadziei na odnalezienie Staruszka. Z samego rana ubłagała Garreta, aby wynajął jakiegoś maga i namówił go do sprawdzenia gospody “Pod Wesołym Trollem”. Złodziej, nie bez oporów, pod osłoną peleryny udał się do Akademii. Na poczekaniu wymyślił w miarę wiarygodną historyjkę o “złym miejscu”, które trzeba było sprawdzić. Zaprowadzony na miejsce mag na początek zażyczył sobie jakiegoś egzotycznego napoju w formie zadatku, po czym przez dłuższy czas rozglądał się po pomieszczeniu. Wreszcie stwierdził lakonicznie, że rzeczywiście wyczuwa “coś”, co należy dogłębnie zbadać. Zamiast jednak zająć się badaniem owego “czegoś”, zaczął zadawać złodziejowi dziwaczne pytania. Utrzymywał, że widzi w jego umyśle jakąś czarną postać i domagał się wyjaśnień. Zanim Garret zdecydował się na jakąkolwiek odpowiedź, było już za późno. Czarna sylwetka z okiem na czole pojawiła się znikąd i zaatakowała czarodzieja. Powietrze wypełnił trzask magicznych piorunów, ryk potwora i smród palonego ciała. Jeden z gości, przypadkowo trafiony ognistą kulą, płonął niczym pochodnia. Grube jedwabne obrusy zajęły się ogniem. Wokół rozpętało się piekło. Piszczące kobiety i przerażeni mężczyźni rzucili się do wyjścia. Garret strzelił w kierunku czarnej postaci i uciekł, nie czekając na dalszy rozwój wypadków. Biegł gwarnymi ulicami miasta nie zważając na nic, potrącając przechodniów i tratując handlarzy. Świat wokół niego poszarzał, jakby jakaś tajemnicza dłoń wymazała wszelkie kolory. Ogarnęła go panika. Nagle spostrzegł, że niektórzy przechodnie mają na czołach symbole przedstawiające czerwone oko bez powiek. Zdało mu się, że otaczają go i wyciągają ręce, chcąc go pochwycić. Otwierali usta do krzyku, ale on nie słyszał żadnego dźwięku. Pędził przed siebie co sił w nogach. Dostrzegł zagradzający mu drogę tłum naznaczonych krwawym okiem postaci. Zdesperowany, wyciągnął sztabkę TNT... Tania zaczęła się niecierpliwić. Wiedziała co prawda, że Garret może wracać okrężną drogą, zahaczając o jakiś jarmark, gdzie można wręcz przebierać w różnego rodzaju sakiewkach, ale... Miała złe przeczucia. Co chwila wyglądała przez okrągłe okienko. Nic. Zamiast powracającego z wieściami złodzieja dostrzegła dwóch strażników przypatrujących się okrętowi. W pierwszej chwili zignorowała ich, ale zaraz przypomniała sobie o szczególnych właściwościach Abyssu. - Anno. - zwróciła się do pani kapitan - Jacyś strażnicy stoją przy trapie i wyglądają jakby zastanawiali się, co twój okręt robi w porcie i czy jest opłacony. - Żartujesz! - Anna podeszła do okna - To... niemożliwe. – rzuciła po chwili, nie spuszczając oczu ze stróżów prawa - Pójdę zobaczyć, co się dzieje. Lepiej zacznijcie się pakować, bo w razie czego nie będę czekać na pozwolenie na wypłynięcie z portu. Wyszła, zatrzaskując za sobą wąskie drzwiczki. Wzruszyli ramionami i zabrali się za pakowanie, co jakiś czas wyglądając przez bulaj. Anna wróciła wyraźnie zdenerwowana. W porcie działy się dziwne rzeczy. Strażnicy miejscy, wypytując o dokumenty i opłaty portowe usiłowali się dostać na Abyss, co było nad wyraz niepokojące. Przecież nie powinni byli go w ogóle zauważyć! Zdołała się ich jakoś pozbyć, ale była pewna, że wrócą. Ich zainteresowanie statkiem było podejrzane. Mogli mieć coś wspólnego z Okiem. Drużyna zdecydowała się na szybką ewakuację. Właśnie opuszczali okręt, kiedy ujrzeli zbliżający się oddział straży. Przemykając między skrzyniami i beczkami, jakich pełno było na nabrzeżu, skierowali się w stronę barki mającej wyruszyć do Talabheim, zdecydowani zmusić kapitana do natychmiastowego odpłynięcia groźbą lub przekupstwem. Martwili się - 102 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------tylko o Garreta, który jeszcze nie wrócił. Cóż on tam wyprawia? Jakby w odpowiedzi na nieme pytanie, gdzieś z głębi miasta doszedł ich odległy huk. Spojrzeli po sobie pełni obaw i przyspieszyli kroku. Przemknęli przez pomosty, minęli kilka statków i skierowali się w stronę, gdzie cumowały barki rzeczne. W głębi uliczki zobaczyli pędzącego w kierunku portu Garreta. Odwrócił się, a w chwilę później za jego plecami rozbłysły jęzory ognia. Zamachali do niego. Był coraz bliżej. W osłupieniu obserwowali, jak odwrócił się jeszcze raz, ciskając kolejny ładunek w stronę przypadkowych przechodniów. Twarz złodzieja była wykrzywiona przerażeniem. Po chwili znów stracili go z oczu. N agle świat dookoła uciekinierów zrobił się jakiś dziwny, wyprany z kolorów i nienaturalnie cichy. W pierwszej chwili nie zwrócili uwagi na zmianę. Wydawało im się, że to tylko chmura zasłoniła słońce. Nie zauważyli tego od razu, ale w pewnym momencie stanęli jak wryci. Dookoła nich przechodzili ludzie, na nadbrzeżu pracowali marynarze, nieopodal stała karczma... ale ich ogarniała cisza. Przerażająca grobowa cisza, której nie mąciły żadne dźwięki. Do tego cały portowy krajobraz zrobił się jednolicie szary. Nawet rzeka straciła kolor. Owszem, nigdy nie była zbyt czysta, ale teraz przybrała kolor dymu. Podobnie jak ludzie, budynki, szyld knajpy, którą minęli... Coś tu było nie tak. Nawet nie zauważyli, kiedy w ich rękach pojawiła się broń. Zdezorientowani, posuwali się wolno naprzód. Szukali logicznego wytłumaczenia. Szukali przeciwnika, bo tak nakazywał im instynkt wojownika. Ale widzieli tylko niemy, szary świat. Jednak prawdziwa zgroza ogarnęła ich później. Żeby dotrzeć do barki, musieli przebiec przez most. Most pełen ludzi. Większość z nich wyglądała normalnie, ale niektórzy... Nie, wszyscy... Wszyscy mieli na czołach czerwone symbole! - Widzicie to? - wyjąkał ktoś. Oszołomione spojrzenia pozostałych wystarczyły za odpowiedz. Mijali ludzi, którzy w przerażeniu otwierali usta. Widzieli, jak przechodnie wskazują ich palcami i krzyczą, ale wokół panowała cisza. Byli otoczeni. Osaczeni. Obserwowani przez czerwone oczy, pojawiające się nagle na czołach tych, którzy jeszcze przed chwila byli najzwyklejszymi marynarzami, przekupkami, szarymi ludźmi... Zgroza przerodziła się w lodowate przerażenie. Ktoś tutaj igrał z czarną magią, ktoś potężny i niebezpieczny. Biegli. Ktoś ich gonił. Nie wiedzieli kto. Ludzie? Musieli uciekać! Uciekać jak najdalej! Dotarli wreszcie do barki. Bez pytania wskoczyli na pokład, rzucając za siebie nerwowe spojrzenia. Riannon kątem oka dostrzegła Garreta. Pędził przez tłum szarych ludzi, którzy rozstępowali się, widząc płonącą naftę w jego rękach. Butelka roztrzaskała się na krzywym bruku. Ludzie rozbiegli się, z niemym krzykiem zastygłym na ustach. Z szarych płomieni wyłoniła się czarna postać. Miała jedno czerwone oko na środku głowy... - Odbijaj - wrzasnęła histerycznie Elizabeth Płacimy podwójnie! Marynarze, którzy jeszcze przed chwilą przyciskali się do burt, z przerażeniem wpatrując się w nagie miecze, rzucili się do lin i wioseł. Podwójna cena była wystarczającym bodźcem. W ostatniej chwili na pokład władował się Garret, z trudem łapiąc powietrze i usiłując coś przekazać pozostałym. Bełkotał niezrozumiale wskazując na nabrzeże, które oddalało się powoli, bardzo powoli. Tania zdążyła już zapomnieć, że z niecierpliwością czekała na wieści, a złodziej z pewnością nie o tym teraz mówił. Na nabrzeżu stała czarna sylwetka z wielkim płonącym okiem. Otaczał ją tłum ludzi - strażników miejskich, zwykłych przechodniów, przekupek, tragarzy - z czołami naznaczonymi podobnym symbolem. Czerwień tych ślepi była jedynym kolorem, jaki przebijał się przez wszechogarniającą szarość. Dwóch Garretów jednocześnie wyciągnęło swoje długie Hochlandy i zaczęło strzelać w kierunku nabrzeża, nie przejmując się zupełnie, czy trafiają w potwora, strażników czy w przypadkowych przechodniów. Kapitan barki zaczął coś krzyczeć, ale nie usłyszeli ani jednego słowa. Bezradnie wskazywali palcami na uszy, chcą dać mu to do zrozumienia. Machał gwałtownie rękami, aż w końcu zrozumieli, że mają się ukryć w nadbudówce. Kapitan miał rację, powinni byli wcześniej o tym pomyśleć. Po co rzucać się w oczy strażnikom? Posłusznie schronili się w dość obszernym pomieszczeniu, z niepokojem czekając na dalszy rozwój wypadków. Rzeczny port altdorfski znikał już powoli z horyzontu. W przeciwieństwie do niego nie znikała panika. Nagle okazało się, że kapitan barki wpatruje się w nich trzecim okiem. Jakby tego było mało, usłyszeli nagle głuchy łomot, a barka zakołysała się gwałtownie, jakby coś ciężkiego spadło na pokład. - Co to do cholery było!? - Pewnie to czarne “coś”, które cię ścigało. - Nie strasz mnie... Ze środka było widać tylko przemykających raz po raz marynarzy i kapitana z trzecim okiem, wpatrującego się w nich przez uchylone drzwi. Próbowali się z nim porozumieć, ale bariera ciszy, jaka ich otaczała, rozwiała wszelkie nadzieje. Owszem, musiał ich słyszeć, bo jego usta poruszały się w odpowiedzi, ale ta odpowiedz do nich nie docierała. - Może ktoś wyjdzie sprawdzić... – zaczęła Riannon. - Nie żartuj. Nie chcę oberwać od “tego” jak tylko wystawię głowę przez drzwi. – przerwała jej w pół słowa Elizabeth. - 103 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- To może Garret pójdzie. Jego nie widać. – spróbowała Tania, rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu. - Nie ma mowy. Ja tam nie idę. – złodziej zajął się ładowaniem pistoletów ucinając dyskusję. Jego bliźniak ograniczył się do energicznego pokręcenia głową. Dla pewności przewrócili stół. “Żeby mieć zza czego strzelać”, jak wyjaśnił Garret. Czekając, sami nie wiedząc, na co. Byli przekonani, że postać jest na barce, ale nie słyszeli nic i nie mogli stwierdzić, czy jest w pobliżu, porusza się, czy stoi w miejscu. Jedno było pewne – na razie nie zamierzała wejść do środka. - Może niepotrzebnie panikujemy. Może tam nic nie ma. - A jeśli? Chcesz iść sprawdzić? - Nie... Kolejna pełna napięcia chwila. Nic się nie wydarzyło. Tylko kapitan popatrywał podejrzliwie w ich stronę. Sądząc z wyrazu twarzy, uznał ich za bandę wariatów. - Hej, a może wezwiemy modliszki? - nagle Garretowi przypomniały się słowa Schattenjaegera. Obrzucili go zdumionymi spojrzeniami, spod których wyzierało przerażenie. Doskonale pamiętali ostatnie spotkanie z tymi stworami. Nie mieli ochoty na kolejne. - Co nam szkodzi? – kontynuował złodziej – Jeśli ja odprawię rytuał przyzwania, to powinny przybyć białe modliszki. - Ale... - zaczęła Riannon. - On ma rację. - przerwała jej Tania - Co nam szkodzi? - podała złodziejowi kredę wyciągniętą z torby. - Rysuj. Garret zajął się wykreślaniem wzorów na deskach pokładu. Znak Iony. Koło w jego środku i dwie strzałki wychodzące... na wschód i zachód, czy na północ i południe? Postanowił spróbować ze wschodem i zachodem - najwyżej narysuje się jeszcze raz. Spojrzał jeszcze raz na swoje dzieło. Poprawił kilka linii i stanął pośrodku. A później zaczął wołać “Mantis!” na wszystkie strony świata. Czuł się nieco głupio, dlatego jego okrzyki były, delikatnie mówiąc, niezbyt głośne. I niezbyt wyraźne. Rozejrzał się dookoła. Nic. Żadnych modliszek. - Może powinieneś się bardziej postarać? - Może dajmy im trochę czasu? Mijały kolejne minuty. “Trochę czasu” zaczęło się nieznośnie przeciągać, a modliszek wciąż nie było widać. Wreszcie templariuszka nie wytrzymała. - I co, będziemy tu siedzieć z założonymi rękami i czekać, srając w gacie ze strachu? odpowiedziała Elizabeth - Ja tam nie ufam modlichom, białym czy czarnym. - A co proponujesz? - zapytała zbita z tropu Tania. - Dawaj zbroję. – wzruszyła ramionami. - Idę tam. Ktoś chce dołączyć? Zapanowała niezręczna cisza. A później najemniczka zaczęła wydobywać z torby fragmenty mithrilowej zbroi. - Hej, tu jest jeszcze twój drugi miecz. Bierzesz? Czy wolisz tarczę? - Na tarczy to ja mogę zjeżdżać z górki po śniegu – skrzywiła się Elizabeth. Tym razem postanowiła założyć hełm. Nie znosiła tych paskudnych garnków, ograniczających pole widzenia i tłumiących dźwięki, ale tym razem wolała nie ryzykować. Po bitwie o Ionę została jej długa, wąska blizna, biegnąca od brwi do połowy policzka. Jedna taka ozdoba wystarczała aż nadto. Modliszki i cienie były zbyt szybkie, by je lekceważyć. Czarne “coś” też mogło należeć do tej rodziny... Ostrożnie wychyliła głowę, rzucając szybkie spojrzenie na dach nadbudówki. Nic. Wyszła z pomieszczenia, czując paskudne ściskanie w dołku. Sprawdziła prawą burtę. Potem lewą. Nadal nie widziała niczego dziwnego. Ruszyła powoli w kierunku dziobu. O ile pamiętała, przed nią znajdował się przedni pokład i klapa, zamykająca zejście do ładowni. A jeśli stwór ukrył się na dole? Z wnętrza nadbudówki śledziły ją cztery pary szeroko rozwartych oczu. Zaczynała już podejrzewać, że padli ofiarą zbiorowej halucynacji. Wyjrzała zza narożnika i... Ogromna plama czerni szarżowała prosto na nią! Odskoczyła, zasłaniając się przed ciosem. Modliszki były szybkie? W porównaniu z tym czymś były powolne jak ślimak w ciąży! Nigdy w życiu nie musiała tak szybko parować uderzenia za uderzeniem. Daremnie czekała na okazję do zadania choćby jednego ciosu. Obserwująca ją przez okno Tanja ocknęła się z zapatrzenia. Towarzyszka potrzebowała jej pomocy! Chwyciła hełm i zaczęła pospiesznie wkładać jakieś kawałki blach. E lizabeth czuła, że długo nie wytrzyma takiego tempa. Stwór był niesamowicie silny, do tego z pewnością przewyższał ja wytrzymałością. Zaczynało jej brakować tchu. Nie miała wyjścia, musiała zaryzykować. Zaatakowała i trafiła, pozbawiając potwora palca i rozcinając mu bark, ale zapłaciła za to dość wysoką cenę. Ciężkie ostrze spadło na jej hełm, rozdzierając go niczym karton. Nie dotarło jednak do ciała. Gdyby nie hełm... Usłyszała dźwięk tłuczonego szkła i rozdzierający uszy huk. Garret zaczął strzelać przez wybite okno. Deski pokładu rozleciały się w drzazgi tuż obok karku czarnej istoty. Drugi strzał był celniejszy. Jednak nie wystarczył. Bestia nie zamierzała umierać tak szybko. Złodzieje ładowali Hochlandy, Riannon kryła się za stołem, mając nadzieję, że w tym całym zamieszaniu barka nie zacznie tonąć. Tanja wypadła na pokład. Kolejne wystrzały powstrzymały nieco impet czarnej istoty. Na tyle, by dwie wojowniczki zdołały wreszcie pokonać przeciwnika i wypchnąć go za burtę. - 104 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- N iepewna, czy już może wyjść, Riannon wychyliła nos przez drzwi. Elizabeth stała na zalanym posoką pokładzie, przyciskając pięść do serca. Najwyraźniej odprawiała modły dziękczynne do Mirmidii. Zapewne ciesząc się przy tym, że założyła hełm. - Chyba powinnam go złożyć w Świątyni jako wotum dziękczynne. - stwierdziła, oglądając roztrzaskany mithrilowy czerep. - Eee, lepiej go sprzedaj na złom, a pieniądze przepijemy wszyscy razem – Garret miał praktyczniejsze podejście do sprawy. Tania tymczasem usiłowała uspokoić niezmiernie zdenerwowanego kapitana. O dziwo, bynajmniej nie zaniepokoiło go pojawienie się czarnego stwora. Przeciwnie, sprawiał wrażenie, jakby go w ogóle nie widział. Tym, co tak wyprowadziło go z równowagi, był odprawiony przez Garreta rytuał wezwania. Niestety, jedynym sposobem na uspokojenie krewkiego marynarza, jaki Tanja była w stanie wymyślić w tym momencie, było związanie go. - Wkurza mnie to jego trzecie oko. Zupełnie jakby się na nas gapiło. Może by je czymś zasłonić – zaproponowała. Obwiązali czoło kapitana kawałkiem płótna. Niestety, czerwone oko nie pozwoliło się tak łatwo oślepić. Bluźnierczy symbol wciąż prześwitywał przez materiał. R iannon wyszła na pokład. Ciało wypadło za burtę, ale odcięty palec leżał tuż pod jej stopami. Schyliła się, chcąc się przyjrzeć znalezisku. Wyglądał jak zwykły ludzki palec pomalowany czarna farbą. Poczuła raczej niż usłyszała jakieś zamieszanie za plecami. Odwróciła się, podnosząc z pokładu ponure trofeum. Wszyscy stali przy przeciwległej burcie, z napięciem wpatrując się w odległy punkt na rzece. Podeszła, chcąc sprawdzić, co takiego widzą. W ich kierunku zbliżała się straż rzeczna. Spojrzeli zakłopotani na związanego kapitana. Czerwone oko wciąż błyszczało na jego czole. Statek zbliżał się nieubłaganie. Widzieli już małe działo na jego dziobie. Trzeba było podjąć decyzję. Elizabeth znienacka stanęła za jej plecami. - O! - powiedziała, cokolwiek to miało oznaczać, po czym wyjęła trofeum z dłoni elfki. Kapitanie, to pana przekonuje? Czy może nadal uważa nas pan za bandę wariatów? Kapitan zbladł, zobaczywszy czarny palec. Wybałuszył oczy i powiedział coś, czego oczywiście nie usłyszeli, ale sądząc z ruchów warg, nie było to nic miłego. Ostatecznie rozwiązali kapitana mając nadzieję, że złoto, jakie mu ofiarowali za przewóz i dodatkowa zapłata za zniszczenia sprawią, że wszystko odbędzie się bez komplikacji. Tak też się stało. Straż rzeczna przepłynęła obok, nieznacznie zwalniając, by zamienić kilka słów z kapitanem. Rzecz jasna, podróżni niczego nie usłyszeli. Mieli tylko nadzieję, że była to rutynowa odpowiedź w rodzaju “wszystko w porządku, reumatyzm mnie łupie po staremu”, a nie “wróćcie tu z posiłkami i zabierzcie tych wariatów z mojej barki.” Poczekali aż budzący lęk statek odpłynie i zniknie za zakrętem, a później odetchnęli z ulgą. Następny poranek powitał ich piękną pogodą. Niestety, wszystko dookoła wciąż było jednolicie szare. Nie mogąc nic na to poradzić, pogodzili się sytuacją. Dyskutowali właśnie, usiłując poukładać wydarzenia ostatnich kilku dni w logiczną całość, kiedy zobaczyli szarą postać przemykającą lasem. Obserwowali ją kilka chwil, by wreszcie ze zdziwieniem stwierdzić, że to... modliszka! Wtedy przypomnieli sobie o niedawno odprawionym rytuale. A jednak Schattenjaeger ich nie oszukał! Stwór stał na brzegu, machając w kierunku przepływającej barki. Poprosili kapitana, by podpłynął bliżej. Zrobił to z bardzo niechętnie, ale najwidoczniej zależało mu na złocie swoich pasażerów. Nie mogli wylądować w tym miejscu, ale kiedy płynęli już niemal pod samym brzegiem, modliszka rzuciła się do wody i mimo pancerza przepłynęła kilka metrów jakie dzieliły ją od barki. Wdrapała się przez burtę. Syknęła i zamarła w typowej dla modliszek pozie, jakby gotowa do ataku. - Wzywaliście nasss... - Noooo, trochę się spóźniliście. Gdzie reszta? - Jessstem sssam. - My cię słyszymy! - zorientowali się nagle. – Dlaczego? Dlaczego wszystko jest szare i nic nie słychać? I czym są do cholery te postacie z okiem na środku czoła!? Stworzenie wpatrywało się w nich przez chwilę, przekrzywiając głowę raz w prawo, raz w lewo. - Oko. Zamknęli wassss... Z tego co zrozumieli, znajdowali się gdzieś między światami, ani tu, ani tam. Odgradzająca ich od otoczenia bariera sprawiała, że nie słyszeli dźwięków i widzieli wszystko w szarych barwach. Widzieli też rzeczy, których nie widzą zwykli ludzie. Takie jak oko, które prawdopodobnie naznaczało wyznawców Tzeentcha. Jednak nie każdy, kto nosił ten symbol na czole, musiał być jego sługą. Przecież Pan Zmian uwielbiał mylić tropy... Tak czy siak, modliszka nie wiedziała, w jaki sposób mogliby się uwolnić. Stwierdziła tylko, że muszą poprosić o pomoc maga i że powinni to zrobić jak najszybciej. Kolejne dni rzecznej wyprawy przebiegały bez niemiłych niespodzianek. Modliszka została z nimi. Wreszcie mogli nawiązać kontakt ze światem, bo stwór przekazywał im słowa kapitana. Rozmowa prowadzona w ten sposób nie była zbyt płynna, ale cieszyli się, że - 105 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zyskali choć tyle. Nieszczęsny kapitan był coraz bardziej przerażony. Bladł jak prześcieradło za każdym razem, kiedy widział swojego nowego pasażera. Kilka następnych dni zabawiali się odczytywaniem z ruchów warg wypowiadanych przez marynarzy słów. W rozpoznawaniu przekleństw, zwłaszcza tych krótszych, doszli do perfekcji. Niestety, był to ich jedyny sukces na tym polu. Z nudów chcieli nawet pomóc kapitanowi naprawić wybite przez Garreta dziury, ale gdy ten zobaczył, jak się za to zabierają oświadczył, że sam sobie poradzi. Zapewne bał się, że zrujnują statek do reszty. Byczyli się więc na pokładzie, oglądając widoki i tłukąc komary. Pod wieczór piątego czy szóstego dnia rejsu dostrzegli na horyzoncie zabudowania. Talabheim. Nareszcie! - 106 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ich swoją obecnością. Bariera ciszy nie ułatwiała bynajmniej rozmowy. Ludzie Gildii zawsze byli nieufni, a bzdury o “głuchoniemym brzuchomówcy” w tym przypadku były zupełnie nie na miejscu. Z początku mężczyzna nie chciał z nimi rozmawiać. Dopiero nazwiska Krugera i Navarra, “ojca chrzestnego” talabheimskiej Gildii, rozsznurowały mu usta. A i wtedy powiedział im niewiele. Dowiedzieli się tylko, że Kruger od pewnego czasu zmuszony był się ukrywać. I że z cała pewnością nikt ich do niego nie zaprowadzi. Wysłannik Gildii obiecał jednak przekazać informację o ich przybyciu. bserwatorzy Część druga. XI. P odróż dobiegła końca. Dotarli wreszcie do celu, cali i zdrowi. Zapłacili kapitanowi z nawiązką, stwierdzając przy tym złośliwie, że trochę dodatkowego złota będzie jak znalazł, gdyby zdecydował się leczyć skołatane nerwy w jednym ze szpitali prowadzonych przez kapłanki Shally’i. Opuścili barkę, żegnani jego szerokim, pełnym ulgi uśmiechem. Talabheim powitało ich wszystkimi odcieniami szarości. Niepewnie przemierzali ulice wielkiego miasta. Rozglądali się nerwowo, szukali trzeciego oka na czołach przechodniów. Nie dostrzegli żadnego, ale mimo to nie czuli się zbyt pewnie. Zajrzeli do karczmy “U Bazyla”, znanej w kręgach ludzi nocy. Rozmowa z właścicielem sprawiła im nieco trudności. Co prawda ukryta pod peleryną modliszka powtarzała wszystko, co gospodarz mówił, ale wyglądało to nadzwyczaj podejrzanie. - Jestem głuchoniemym brzuchomówcą. – oświadczył Garret. Choć brzmiało to wyjątkowo idiotycznie, karczmarz wydawał się całkowicie usatysfakcjonowany wyjaśnieniem. Reszta drużyny, z trudem powstrzymując wybuchy śmiechu, złożyła trudy konwersacji na barki złodzieja i zajęła się wlewaniem w gardła “znakomitego” talabheimskiego piwa. W końcu zaprowadzono ich do pokoju na piętrze i kazano czekać. Naczekali się dość długo, zanim jakiś niepozorny człowieczek zaszczycił Opuścili karczmę i, jak ustalili wcześniej, udali się w kierunku willi Krugera. Minęli chłopaka, rozwieszającego pracowicie jakieś ulotki na ogrodzeniach i ścianach domów. Wokół słupa ogłoszeniowego na rynku tłoczyło się kilkunastu mężczyzn i wyrostków. Jeden z nich, widać uczęszczający do przyświątynnej szkółki, czytał na głos coś, co pozostali komentowali z wielkim podnieceniem. Czujne ucho Garreta wyłowiło magiczne słowa “nieźle zarobić”. Przybysze nie wytrzymali i przecisnęli się przez tłum. Na słupie pysznił się wielki list gończy, ozdobiony niezbyt starannie wykonanym wizerunkiem pięciu twarzy. Zniekształconych, ale dość podobnych. Ich własnych, niestety. “Oskarżeni o podpalenia, morderstwa, rozboje...” Lista była długa. - Cholera, tylko dzieciobójstwa tu nie wymienili mruknęła Elizabeth, krzywiąc się niemiłosiernie. Na końcu, pogrubioną czcionką, wypisana była nagroda za schwytanie. Tysiąc złotych koron. - Tylko tyle? - dziwili się na głos Riannon i Garret, ukryci przezornie pod peleryną. Elizabeth i Tanja rzuciły niewidocznym sylwetkom groźne spojrzenie. Nie każdy przywykł do oglądania swojej podobizny na murach miejskich, w karczmach i na słupach! Wycofali się szybko, nim ktokolwiek zwrócił na nich uwagę i dopasował do opisu. D o willi zakradli się przez tajne przejście w piwnicy. Jednak zanim zdecydowali się wejść, wysłali na przeszpiegi modliszkę. Woleli nie ryzykować, że wpadną na grupę uzbrojonych po zęby morderców... Albo magów gotowych do rzucenia piorunów kulistych... Albo... Wyobraźnia, podsycona ostatnimi wydarzeniami, podsuwała im najprzeróżniejsze wizje. Byli cholernie zadowoleni, że mają kogoś, kogo można puścić przodem, żeby zorientował się w sytuacji. Siedzieli w pustym składzie na wino i czekali. Modliszka wróciła niebawem. - Dwóch szpiegów Oka na dachu i nowy właściciel. Właśnie brał kąpiel... - Pozbędziesz się ich? - Już to zrobiłem. - A James? - To ten sługa? Jest w salonie. Jego też mam się pozbyć? - Nieeee! - zaoponowali chórem. - 107 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i ruszyli schodami na górę. Wystrój willi zmienił się odrobinę. Ba! Zmienił się zupełnie. Nowe meble, i mnóstwo tandetnych bibelotów na półkach. Nowe obrazy, przedstawiające głównie sceny myśliwskie - harty w biegu, jelenie na rykowisku i tokujące cietrzewie. Inny kolor ścian, a przynajmniej inny odcień, bo świat widziany ich oczyma nadal pozostawał szary. Nowy właściciel miał zupełnie inny gust. Lub raczej nie miał go wcale. Mijali pomieszczenia, dawniej znajome, dziś obce, szukając podświadomie choć kilku szczegółów, które pamiętali z czasów Krugera. Zgodnie ze słowami modliszki, w salonie zastali Jamesa. Przeciętny człowiek na jego miejscu zerwałby się na równe nogi, krzyknąłby ze zdumienia lub podskoczyłby ze strachu. James, jak zwykle niewzruszony, nawet nie uniósł brwi na widok przybyszy. Z kamiennym spokojem podszedł do nich i zaczął coś mówić. - No bo widzisz... - zaczęła Tanja, nie słysząc ani słowa, z tego co powiedział. - Najwyższy czas przedstawić ci naszego nowego znajomego. - Elizabeth rozejrzała się po pokoju, zastawiając się, gdzież to się schował ich “nowy znajomy”. Stwór znienacka wysunął się zza kotary i stanął przed Jamesem. Jeśli liczył na to, że go przestraszy, spotkał go srogi zawód. Sługa przyjął pojawienie się modliszki w wili obojętnie, jakby to była rzecz najnormalniejsza w świecie. Teraz mogli się wreszcie porozumieć. Z pomocą modliszki nie mieli większych kłopotów z nakreśleniem sytuacji. James wysłuchał ich uważnie, zaproponował podanie herbaty i poinformował gości, że Kruger musiał “zejść do podziemia”, a willa ma nowego właściciela. - Już nie... - mruknęła pod nosem Elizabeth, patrząc kątem oka na modliszkę. Sługa spojrzał na stwora i ze zrozumieniem pokiwał głową. - Rozumiem, utonął podczas kąpieli. stwierdził spokojnie. Kilka godzin później, najedzeni i wykąpani wylegiwali się przed kominkiem, czekając na zaufanego maga, po którego posłali nieocenionego Jamesa. Modliszka zaś rozglądała się po okolicy, patrolując dachy i zaułki w poszukiwaniu wrogów. Stwór okazał się doskonałym strażnikiem. Nie dalej jak pół godziny później wślizgnął się bezszelestnie do saloniku oznajmiając, że jakiś mężczyzna zbliża się do drzwi. Przybysz okazał się znajomym magiem. Czym prędzej wprowadzili go do budynku i jeden przez drugiego zaczęli zasypywać pytaniami. - Ach, a więc zamknęli was w astralu? stwierdził raczej, niż zapytał, a modliszka wiernie powtórzyła jego słowa. - Jakim astralu? - nigdy nie słyszeli o czymś takim. - Astral. Świat cieni, istniejący poza znaną wam rzeczywistością. Rzucono na was coś w rodzaju klątwy. Dlatego nie docierają do was dźwięki, a wszystko widzicie w odcieniach szarości. W kolorach cieni. Paskudna sprawa. Musieliście komuś nieźle nadepnąć na odcisk. - Uważasz, że to nie był przypadek? Czarodziej zasępił się i podrapał po krótko przyciętej ciemnej brodzie. - Absolutnie nie. Rytuał musiał być przygotowany wcześniej i z pewnością mag, który go odprawiał, musiał mieć dużą wiedzę w tej dziedzinie. - Ale jak możemy się z tego wydostać? – zapytała Tanja, kiedy modliszka przekazała im słowa maga. Uśmiechnął się dumnie. - To oczywiście niełatwe, ale macie szczęście. Tak się składa, że posiadam odpowiednie kwalifikacje, by odwrócić to zaklęcie. - stwierdził skromnie. Przerwał na chwilę przyglądając się im po kolei, aż jego wzrok spoczął na modliszce - Ale w zamian opowiecie mi, jak się w to wplątaliście i co robi z wami ten... - Modliszek. To znaczy... ta modliszka. podpowiedziała Riannon. - Tak, ta modliszka. Wkrótce mag zajął się rysowaniem skomplikowanych wzorów na posadzce pospiesznie uprzątniętego pokoju. Nucił przy tym monotonne, niezrozumiałe formuły magiczne. Ofiary klątwy stały pod ścianą, w ciszy przyglądając się pracy maga. Minęło parę godzin, nim czarodziej skończył swe dzieło i otworzył magiczną bramę, przez którą mieli przejść z powrotem do świata, który znali. Wahali się chwilę, nim z lekkimi obawami przekroczyli próg rzeczywistości. Po kilkudniowej grobowej ciszy uderzyły ich tysiące dźwięków. Kolory raziły. Oszołomiły ich doznania, które przypominali sobie na nowo. - Teraz rozumiem, dlaczego mówią, że rzeczywistość boli – jęknął Garret, przecierając obolałe oczy. - Nie boli, tylko skrzeczy. - poprawiła go Elizabeth, ogłuszona wrzaskiem walczących w ogrodzie wróbli. Z trudem przyzwyczajali się do chaosu barw i kakofonii dźwięków. Potrzebowali kilku długich chwil, zanim doszli do siebie. Wciąż nieco oszołomieni, rozsiedli się w salonie. Doskonały posiłek, podany przez Jamesa, okazał się najlepszym lekarstwem na skołatane nerwy. Mag, zadowolony z siebie, domagał się obiecanej opowieści, więc pomiędzy jednym a drugim kęsem mówili o Oku, modliszkach, Ionie i wszystkim, co ich spotkało ostatnimi czasy. - Macie rację, obwiniając o wszystko Tego, Który Zmienia Ścieżki. Pan Zmian z pewnością nie był zadowolony, gdy pokrzyżowaliście mu plany. Wy, czy ktokolwiek inny. Wcale ich to nie pocieszyło. Narazili się na zemstę jednego z Bogów Chaosu, a to nie wróżyło dobrze na - 108 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przyszłość. Poproszony o radę mag wzruszył tylko ramionami. - Mogę wam tylko powiedzieć, jak się wydostać ze świata cieni, jeśli tam jeszcze kiedyś traficie. - Jak? - No cóż... Tym, którym dana jest łaska wiary, pomaga modlitwa. Zaś ci, którzy nie służą żadnemu z Bogów, muszą tylko dostatecznie mocno chcieć. Wbrew pozorom, to nie takie proste. Ale w waszej sytuacji... Myślę, że Plączący Ścieżki będzie wystarczającą motywacją, by chcieć. Prawdę mówiąc, gdybym był na waszym miejscu, już dawno uciekłbym z Imperium. Oczywiście, nie mieli najmniejszego zamiaru posłuchać tej zbawiennej rady. XII. Następnego dnia, przez tajne przejście w kanałach, do willi przybył jej były właściciel. Wychudły i wynędzniały, wyglądał i pachniał tak, jakby od dawna nie oglądał mydła. Skołtuniony, co najmniej dwutygodniowy zarost nadawał mu wygląd dziada proszalnego. Tylko oczy pozostały te same. Czujne, bystre, zimne jak dwa kawałki błękitnego lodu. Rozejrzał się po posiadłości, krytykując gust nowego właściciela. - Co z nim zrobiliście? - My? Niiiic. Utopił się w wannie... Kruger nie zadawał więcej pytań. Po wypadkach w pałacu Diuka von Talabheim musiał na pewien czas usunąć się z życia politycznego. Przynajmniej oficjalnie. Podczas gdy oni szukali Skały Czasu, Kruger ukrywał się w najciemniejszych zakamarkach miasta, obserwował i zbierał informacje. Zapytał jeszcze o ich wyprawę, ale na widok nagle spochmurniałych twarzy doszedł do wniosku, że nie było to nic miłego i zmienił temat. - Dzieją się dziwne rzeczy. Kult Złotego Oka rozprzestrzenił się po całym Imperium, w dodatku są cholernie dobrze zorganizowani i pewni siebie. - Wiemy. Widzieliśmy w Altdorfie kultystów rozdających ulotki w biały dzień, niemal na oczach straży. - Straży? Straż to oni już dawno mają w kieszeni. Połowa szlachty należy do kultu. Jak myślicie, pod czyim wpływem Cesarz wydał ten idiotyczny edykt o nieistnieniu Chaosu? Organizacja jest rządzona żelazną ręką, a władza należy do ludzi zwanych Magistrami. Prawdopodobnie mają swoich agentów nawet w Inkwizycji, bo każdy, kto próbuje ich zadenuncjować, ginie w tajemniczych okolicznościach. - Wiesz coś o Kompanii Windhund? - Aaaa, już słyszeliście? No cóż... Miałem tam wtykę, Luthera McIntayera. Chłopak miał zinwigilować Kompanię, ale póki co niczego konkretnego się nie dowiedział. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje, bo dawno się nie odzywał. - Zwiedziliśmy ich siedzibę w stolicy. - pochwalił się Garret. - Aha, to stąd ten pożar... Mogłem się domyślić. Znaleźliście coś? - Oczy w słoikach. I żadnych papierów. - Cholera, szkoda... Opowiedzcie coś więcej! Opowiedzieli więc o zabójcach w Altdorfie, o czarnym stworze i listach gończych, w zamian dowiadując się, że wpadli z deszczu pod rynnę, ponieważ miejscem comiesięcznych spotkań rządzących Złotym Okiem Magistrów było właśnie Talabheim. - Niestety, nie wiem, kim oni są. Zresztą przypuszczam, że sami nie znają się nawzajem. Takie organizacje kochają maski, głębokie kaptury i wielkie tajemnice. Porzucili temat Kultu. Zbyt wiele było niewiadomych. Kruger wrócił więc do sytuacji politycznej. - Wszystko idzie ku gorszemu. Mamy burdel na własnym podwórku, a wojna z Kislevem wisi na włosku. Oni zatrzymują naszych kupców, my zatrzymujemy ich statki. Po obu stronach granicy przemieszcza się wojsko. Całe to zamieszanie w końcu znajdzie swój cel. Czeka nas wojna - albo domowa, albo z sąsiadami. IGD ma dylemat, co robić... - IGD? - Elizabeth spojrzała z wyrzutem na Tanję Nie mówiłaś, że on ma powiązania z tajną policją! - Nie pytałaś. - wzruszyła ramionami najemniczka. - Przeszkadza ci to? - Kruger wykrzywił się paskudnie - Może jeszcze powiesz, że nie lubisz szpicli? - Bo nie lubię... Szpieg zaśmiał się złośliwie. - Za późno, rybeńko, tkwisz w tym po uszy. Zresztą w tej chwili IGD jest jedyną liczącą się siłą w kraju. Cesarz jest słaby, w dodatku prawdopodobnie oszalał. Stare rody już się nie liczą. Jedyna nadzieja w drobniejszej szlachcie i wojsku. Mamy słabą górę, silny dół. Odwrotnie niż w Kislevie. - Więc? - chcieli wiedzieć, co dalej. - A bo ja wiem? Muszę najpierw przedyskutować sprawę z magistrem... - Magistrem?! - No przecież nie tym od Oka! Moim. Raaany, ale się zrobiliście nerwowi! - Też byś był nerwowy na naszym miejscu. Kruger lekko wykrzywił wargi. On? Nerwowy? Naprawdę, wiele by się musiało zdarzyć, żeby zaczął się tak bać własnego cienia, jak ta piątka. - Ach, jak już tu jesteście... - przypomniał sobie Trzeba się pozbyć Jorgenssena. I tak już za dużo narozrabiał, a powoli zaczyna się robić groźny. Jest jeszcze niejaki Peter Boegel. Należał do IGD, ale zachciało mu się władzy i złota. Zaczął pracować na dwie strony. Wydaje mi się, że to właśnie jemu zawdzięczam moją obecna sytuację. Boegla, w miarę możliwości, chciałbym dostać żywego. Jorgenssen... Może się chociażby utopić w wannie. - 109 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Albo poślizgnąć na mydle i roztrzaskać sobie głowę – dorzuciła Tanja. - Udławić się wisienką – dodała Riannon. - Paść ofiarą pożaru – rozmarzył się Garret. Elizabeth nie powiedziała nic. Żałowała, że Adrian, najdoskonalszy skrytobójca, zdradził ich i musiał zginąć. Mogliby go posłać z wizytą do Jorgenssena... Kruger przerwał te fantazje, stwierdzając sucho, że obchodzi go jedynie efekt, nie metoda. Oznajmił, że Boegel ukrywa się w karczmie “Pod Zdechłym Szczurem”, a dostęp do niego miało zapewnić używane przez sympatyków Kultu hasło. Dał im jeszcze kilka wskazówek odnośnie Jorgenssena i podał hasła Gildii na kolejny tydzień. - Tymi listami gończymi możecie się nie martwić, zajmę się tym. Jednak na razie radzę opuszczać willę przez kanały. Ostatnimi czasy poznałem je na tyle dobrze, że mogę wskazać bezpieczną drogę z zamkniętymi oczyma. Dwóch Garretów odmówiło udziału w wycieczce. Stwierdzili, że trzy kobiety i modliszka to aż nadto, by schwytać jednego Boegla, zresztą mieli do załatwienia jakieś niesłychanie pilne interesy z Gildią. Kobiety wyruszyły więc bez niego, mając zamiar zdążyć na kolację, bo James, zadowolony z powrotu swego pana, zapowiedział “coś specjalnego”. K arczma “Pod Zdechłym Szczurem” była naprawdę obskurna. Nie tracąc czasu na wąchanie smrodu kiepskiego piwa i resztek bigosu, podeszły do człowieka stojącego za brudnym szynkwasem. - Czarna modliszka niech ma nas w swej opiece. Szukamy Boegla. Karczmarz bez słowa wskazał wejście na zaplecze. Boegel był zajęty przeglądaniem dokumentów. Na widok wojowniczek od razu sięgnął po ukryty w szufladzie biurka nóż i odskoczył w najbliższy kąt. Miał pecha, bo ten był już zajęty. Ukryta pod peleryną Riannon uśpiła go eterem. Chwilę zastanawiały się, jak go przetransportować do willi. Nie miały ochoty na dźwiganie obwiesia przez wąskie podziemne przejścia. W końcu zadecydowały, że najskuteczniej zajmie się tym modliszka, ukryta pod pożyczonym od Garreta płaszczem niewidzialności. Stwór rzucił im niezadowolone spojrzenie, ale w końcu wciągnął Boegla pod pelerynę i zniknął. Riannon też naciągnęła kaptur i w ślad za towarzyszkami ruszyła do najbliższego zejścia do kanałów. Po drodze nikt ich nie zatrzymał. K ruger nie darzył byłego współpracownika ciepłymi uczuciami. Bardzo szybko zaczął mu to dawać do zrozumienia metodami dalekimi od delikatności. Nie miały ochoty oglądać jak się nad nim znęca, więc owinęły się dla niepoznaki w obszerne płaszcze z kapturami i czym prędzej udały się w kierunku biura Jorgenssena. Do kolacji było jeszcze dość czasu. Mogły się spokojnie rozejrzeć. Wyglądało na to, że Jorgenssen miał obsesję na punkcie bezpieczeństwa. Kamienica, w której przebywał, była istną fortecą. Okna na parterze były osłonięte solidnymi kratami, a dębowe drzwi ledwie było widać spod okuć i ćwieków. Po budynku kręciło się kilku uzbrojonych po zęby ludzi, podobno doskonale wyszkolonych w dziedzinie ochrony. Kobiety rozsiadły się w kompletnie pustej karczmie naprzeciwko i zamówiły piwo. - Ten facet chyba nawet w kiblu ma strażników stwierdziła Tanja - Co robimy? - Może wrócimy w nocy? - zaproponowała Elizabeth. - Nic z tego - odezwał się głos niewidzialnej Riannon - podsłuchałam strażników. W nocy jest jeszcze gorzej. - Szkoda, że nie ma tu Adriana... - Czekaj, czekaj, przecież jest modliszka! Z niejakim trudem namówiły ukrytego pod drugą peleryną stwora, żeby zajął się Jorgenssenem. Wszakże Krugerowi nie zależało na jego życiu. Powiedział “pozbyć się”. Modliszka zgodziła się z ociąganiem, ale zażyczyła sobie jedną z garretowych bomb. Miała niezauważona dostać się do budynku i zdetonować ładunek. W razie czego wojowniczki obiecały ruszyć z odsieczą. - Jak coś pójdzie nie tak, krzyknij “awaria”. Nie zdążyły nawet dopić piwa, kiedy doszedł je głośny huk. Po chwili przez wyrwę w ścianie wybiegła modliszka krzycząc “awaria!”. Zerwały się z miejsc. Tanja wyciągnęła miecz i zaatakowała pierwszego przeciwnika. Modliszka zajęła się drugim, a Elizabeth i Riannon rzuciły się w pogoń za Jorgenssenem. Ukryta pod peleryną elfka dogniła go bez trudu i z odległości kilkunastu metrów rzuciła gwiazdką. Trafiła idealnie. Uśmiechnęła się podle - jeśli i on był zamieszany w aferę z Okiem, to pięknie się złożyło, że zginął od gwiazdki, która miała zabić elfkę w Altdorfie. W dodatku rodzaj użytej broni odsuwał podejrzenia od drużyny i mógł narobić nieco zamieszania w szeregach kultystów. Upewniły się jeszcze, że mają odczynienia z trupem, po czym Riannon wciągnęła templariuszkę pod pelerynę. W międzyczasie Tanja pozbyła się kolejnego przeciwnika. Widząc znikające towarzyszki spojrzała pytająco na modliszkę, która właśnie dobijała ostatniego kwapiącego się do walki człowieka. Chwilę później cała grupa, ukryta przed wzrokiem postronnych, zmierzała w kierunku posiadłości Krugera. XIII. P rzez kilka kolejnych dni ukrywali się w willi. Elizabeth i Tanja urządzały sobie regularne polowania - 110 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------na Garreta. Tanja - pragnąc odebrać mu pierścień, Elizabeth - chcąc się zemścić za kradzież magicznego fletu. Niestety, na ich widok złodziej po prostu wciągał na głowę kaptur i znikał. Doczekali się wreszcie konkretnych informacji. Władze imperialne, zajęte przygotowaniami do hucznych obchodów urodzin Cesarza, mało dbały o politykę, co fatalnie odbijało się na sytuacji. Podniesienie podatków podgrzało nastroje do tego stopnia, że bunt wisiał na włosku. Dowodzone przez Karlssona wojska zostały wreszcie wyciągnięte z Kisleva dzięki wysiłkom talabheimskich dyplomatów, ale żołnierze nie otrzymali obiecanej zapłaty. Rozczarowani i wściekli wrócili do swojej bazy do Wolfenburga. Tymczasem oddziały ostlandzkie, które miały obsadzić granicę z Kislevem, również nie otrzymały wynagrodzenia. Oczywiście, w tej sytuacji Ostlandczycy wypięli się na jego Cesarską Wysokość i granica pozostała niestrzeżona. Kolejne graniczne państewko, Ostermark, ogłosiło neutralność. Diuk von Talabheim natomiast był od początku przeciwny wojnie z Kislevem i nie zamierzał podjąć żadnych działań. Z tego wszystkiego wynikało jedno - w rejonach północnych Imeprium nie miało żadnego wsparcia na wypadek wojny. Kruger określił to krótko: “Ogólny syf na granicy”. Oczywiście, członków drużyny bardziej interesowały sprawy nieco mniejszej wagi - ot, chociażby kwestia tajemniczej Kompanii Windhund i jej powiązań z Okiem. Okazało się, że Windhund dokonywał dużych przewozów sprzętu z zamkniętej kopalni Vergat w okolicy Wolfenburga. Wszystkie transporty szły do Middenheim. Tymczasem w Altdorfie toczył się przeciwko Windhundowi proces o przemyt i handel nielegalnym towarem. - Niestety, pożar, który strawił magazyny Kompanii, doszczętnie zniszczył wszelkie dowody. - stwierdził z żalem Kruger i spojrzał krzywo na Garretów. Jeden Garret wpatrywał się właśnie w sufit, jakby widział tam mityczne smocze skarby. Drugi z niebywałym zainteresowaniem oglądał swoje nieco przybrudzone paznokcie. Kruger westchnął ciężko i przeszedł do następnego tematu. Diuk von Talabheim miał kłopoty z Sharą m'Shani, kobietą, którą jakiś czas temu widzieli podczas audiencji. Kłopoty wiązały się z bliżej nieokreślonymi długami natury politycznej. Podobno Shara była delegatem z kraju, mającego leżeć gdzieś na wschodzie, za Górami Krańca Świata. Kraj nazywał się ponoć Orenia. Tak czy siak, nikt o nim nigdy nie słyszał. Niepokojące było to, że Shara ostatnimi czasy bardzo często jeździła do Wolfenburga i kontaktowała się z hrabią Beliadem Trzecim. Jedyną dobrą wiadomością było to, że krugerowy Magister obiecał wsparcie. Wsparciem tym miał być pochodzący z Middenheim Vasilev. Niestety, na razie Kruger nie dowiedział się, kim ów Vasilev jest. Wiedział tylko, że jest wyznawcą Ulryka. I że jest wielki jak niedźwiedź i rudy jak marchewka. Póki co gospodarz nie miał żadnych informacji, które pozwoliłyby na podjęcia działań przeciwko Oku. Na razie musiał się zająć anulowaniem listów gończych, obiecujących nagrodę za głowy członków drużyny. E lizabeth była wściekła. Chodziła z kata w kąt, mrucząc coś pod nosem. Skrytobójcy! Nie znosiła wrogów, którzy atakowali z ukrycia. Byłoby hańbą zginąć w jakimś plugawym zaułku z zatrutą strzałką w karku, nie mogąc stawić czoła napastnikom. W dodatku te listy gończe! Ktoś szargał jej dobre imię, a to nie była rzecz, którą mogłaby ot tak wybaczyć. Postanowiła odpłacić wyznawcom Tzeentcha. Odpłacić tak, by odechciało im się podobnych zagrań... na zawsze. Złote Oko wzięło ich na kieł? W takim razie należy je wydłubać! Dla zemsty była gotowa na wiele. Korzystając z pomocy maga, wymieniła korespondencję z opatem Sugerem z Nuln. Informacje, jakie uzyskała, były równie ciekawe, jak rewelacje Krugera. Otóż Złote Oko utrzymywało ostatnio dobre stosunki z podobnymi sobie grupami - Czerwoną Koroną i Purpurową Dłonią. Było to o tyle niezwykłe, że kulty Chaosu zazwyczaj rzadko współpracowały ze sobą. Grupa Czerwonej Korony została niedawno rozgromiona pod Altdorfem przez nijakiego Valonfois słynnego Inkwizytora, a właściwie niezwykle irytującego łowcę czarownic, którego mieli okazję spotkać na wschodzie, w kislevskim forcie Zabakov. Purpurowa Dłoń również padła jego ofiarą. Zaobserwowano, że niedobitki tych dwóch ugrupowań, a także członkowie Złotego Oka, migrują na północ, do Talabheim i Middenheim. Suger pisał też, że głównym miejscem spotkać kultu w Talabheim jest karczma należąca do sieci “Pod Złotym Smokiem”. Odnalezienie jej nie powinno sprawić najmniejszej trudności, jako że firma “Złoty Smok” budowała w każdym wielkim mieście identyczne karczmy, oznaczone dwoma złotymi smoczymi skrzydłami. Odnośnie Iony opat nie miał żadnych informacji. Jakiś czas temu natknął się na człowieka wiedzącego coś o wyspie - niejakiego Josefa - ale nie dowiedział się niczego konkretnego. Posłał też gońców do słynnej biblioteki Aldahad, ale przywiezienie ksiąg z Arabii miało potrwać co najmniej pół roku. Na zakończenie Suger stwierdzał, że Zakon, mając wreszcie pieniądze dzięki działaniom Elizabeth, jest w stanie wystawić odpowiednią liczbę zbrojnych i w razie wojny stanie po stronie Imperium. Tymczasem, gdyby templariuszka potrzebowała wsparcia, znajdzie w Talabheim zakonny oddział, wysłany przez opata dwa miesiące temu. W razie potrzeby może go “wypożyczyć”. Ostatnie zdania ucieszyły templariuszkę najbardziej. Od pewnego czasu łamała sobie głowę, skąd wziąć ludzi - 111 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------do ewentualnej zbrojnej rozprawy z Okiem. Oddział zakonny po prostu spadł jej z nieba! T ego samego dnia z nieba spadło coś jeszcze. Jedli akurat przyrządzony przez Jamesa obiad, kiedy do pokoju, w którym siedzieli, wpadł wielki, czarny kruk, posyłając zebranym spojrzenie lśniących złotem ślepi. Na widok ptaszyska Tanja jęknęła, a Riannon zamarła z na wpół otwartymi ustami. - Cześć! - powiedział kruk. - Cześć, Riannon! Cześć, Garret! Cześć, Tanja! Elizabeth upuściła łyżkę. - Znacie TO COŚ? - Niestety. - stwierdzili z rezygnacją. Wyglądało na to, że nie pałają do gadającego ptaka nadmierną sympatią. - Co to jest? - zapytała Elizabeth, choć doskonale wiedziała, jaka będzie odpowiedź. - Gadająca wrona - odpowiedział Garret, zgodnie z przewidywaniami. - Krrruk. - poprawił niespodziewany gość. - Aha. A coś więcej? - Elizabeth zignorowała jego wypowiedz. - To Crowley. Należał do tego maga... - Nie należałem, tylko się przyjaźniłem – przerwał ponownie kruk. - ...maga, w którego wieży mieszkaliśmy w Forcie Zabakov. - kontynuował złodziej, rzucając w stronę ptaszyska ganiące spojrzenie - Trochę już z Crowleyem przeszliśmy... - dodał, niezbyt entuzjastycznie. - Hmmmm... Kruk, lub wrona, jak go nazywali, dopóki nie otwierał dzioba, nie różnił się absolutnie niczym od zwykłego ptaka. Może tylko pióra miał lepiej ułożone, a oczy bardziej złote. - Jak nas znalazłeś? - zapytał złodziej. - Leciałem. Płynęła barka. Strzelała do ludzi. Od razu pomyślałem, że to Garret! Krrraaa! Zobaczyłem was. Leciałem. Za wami. Tutaj. nagle wybuchł dziwacznym, kraczącym śmiechem - Krrraaa! Czemu chcieliście się pozabijać? - My? - Na barce. Ty - wskazał dziobem Elizabeth waliłaś mieczem. W burty. Garret strzelał. Chcieliście zatopić? - To... Nie widziałeś tego czarnego z okiem? - Krra! Krrraaa! Nie. Żadnego czarnego. Krrraaa! Templariuszka wyciągnęła zza pazuchy skrzętnie przechowywany czarny palec. - Zobacz. To palec tego czarnego. - Mięso! Krrraaa! - wrzasnął Crowley i porwał palec. - Wypluj to! - wrzasnęli chórem. Kruk pokręcił przecząco głową. - Wypluj, bo się otrujesz! - Dlaczego? - zapytał Crowley z ciekawością. Oczywiście, kiedy tylko otworzył dziób, upuścił palec. Elizabeth skorzystała z okazji. Chwyciwszy go w locie, z powrotem schowała do sakiewki. Ptaszysko łypnęło na nią złotym okiem. - Nie łyp na mnie tym złotym okiem, bo mi się źle kojarzy. - mruknęła templariuszka. Akurat w tym momencie Kruger wrócił z kolejnej wyprawy do miasta. Korzystając z chwili zamieszania Garret ukradkiem oddał Crowleyowi zabrany Tanji pierścień. Kiedy Elizabeth kłóciła się z ptaszyskiem, na elfkę i złodziei spłynęła wspólna wizja powietrznego wsparcia, jakie może zapewnić wrona miotająca ognistymi kulami... Tym razem Garret się przeliczył. Tanja dostrzegła błysk złota i rzuciła się na nie spodziewającego się niczego kruka. Crowley zaczął wrzeszczeć, bić skrzydłami i dziobać po rękach. Najemniczka usiłowała ściągnąć pierścień z jego nogi, ale trzepoczące skrzydła skutecznie utrudniały jej zadanie. Ostatecznie kruk wyrwał się, pozostawiając w jej rękach kilka piór. Tanja, zdecydowanie niezadowolona, mierzyła go jeszcze wzrokiem gdy krążył pod sufitem. Wyrwanie pióra z ptasiego kupra było marna pociechą wobec utraty pierścienia. Gospodarz, zdumiony panującym dookoła zamieszaniem, zapytał, wskazując na ptaka: - Można mu zaufać? - Jasne, że można, można, można! – Crowley usadowił się na żyrandolu. - Nie. - zaprzeczyli zgodnie zebrani - Ale mów! - No więc... - zaczął Kruger - dowiedziałem się paru rzeczy... Jak stwierdził, paru z miejscowych na pewno było powiązanych z okiem. IGD podawało kilka nazwisk: Von Kapp, von Preutz, Hartmutt. Zapewne również Baron Tschetschov, wykładowca uniwersytecki, sympatyzujący ze środowiskiem rewolucyjnym. - No wiecie, banda głupich szczeniaków, którzy chcieliby doprowadzić do powstania republiki. Kruger podejrzewał, że Oko manipuluje studentami - w końcu wyznawcy Tzeentcha zawsze dążyli do zniszczenia imperium. Co do dwóch osób IGD nie miało pewności. Po pierwsze nie było wiadomo, z kim trzyma lady Cassandra. Po drugie - niejaki Gortov. Majętny, bystry człowiek, którego celów nie znał nikt. Dowiedziawszy się o Złotym Smoku, polecił go koniecznie sprawdzić. Jak najszybciej. J eden z Garretów i Riannon wymknęli się tylnym wyjściem i skierowali swe kroki prosto do najbliższego punktu kontaktowego z Gildią. Niedługo potem, po nudnej procedurze wymieniania haseł i biegania z miejsca na miejsce, stanęli przed starym znajomym, Lotarem. W pokoju siedział jeszcze jeden człowiek i przeglądał jakieś papiery. Spojrzeli pytająco na Lotara. - Możecie mówić. Pazur jest w porządku. Podali powód wizyty, potrząsnęli sakiewką i poprosili o kilku ludzi, którzy posiedzą w Smoku i pozbierają informacje o zbierających się tam grupach. - Jakieś znaki szczególne? Zastanawiali się chwilę. - Oko. - 112 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Oko? - zapytał niespodziewanie Pazur Przecież Navarr ma umowę z Okiem! Spojrzeli po sobie zdziwieni. Riannon przypomniała sobie rozmowę Krugera z Navarrem, którą podsłuchała kilka dni temu. Słowa Pazura nadawały nowe znaczenie zasłyszanym wówczas strzępom dialogu. Nie zamierzała się dzielić tą informacją z kimkolwiek z Gildii. Nie powiedziała więc ani słowa. Lotar też był zaskoczony. Skłonny był nawet przypuszczać, że zaszła jakaś pomyłka, ale Pazur kilka razy potwierdził, że jest pewien i wyjaśnił, że umowa ta ma charakter ochrony. Chciał jeszcze wiedzieć, gdzie może znaleźć dwójkę złodziei. - Nie wtykaj pazurów za głęboko, bo ci je ktoś obetnie - zbył go Garret. Opuścili pospiesznie Gildię, umawiając się na wymianę informacji za trzy dni. Po drodze Riannon, upewniwszy się, że w pobliżu nie ma niepowołanych uszu, streściła Garretowi rozmowę Krugera z Navarrem. - Jeśli Kruger współpracuje z Navarrem, to nie możemy mu ufać. - Nie. Kruger krzątał się po willi, zbierając sprzęt. Przy okazji wydawał ostatnie instrukcje i wskazówki. Ponieważ willa mogła być pod obserwacją uznał, że lepiej będzie, jeśli drużyna opuści dom i przeniesie się do karczmy. - Ja muszę załatwić parę spraw. - stwierdził lakonicznie - Spotkamy się za osiem dni w gospodzie “Oręż Templariusza”. Chcecie jakiś sprzęt? - Tak! - wykrzyknął entuzjastycznie Biały Garret - Trucizny! Dmuchawki! - Kule, proch! - dorzucił Czarny. - Shurikeny! - dodała Riannon. - Dobra, poczekajcie, zaraz coś przyniosę. Stwierdził Kruger i poszedł na górę. R iannon wychyliła się przez drzwi, odprowadziła go wzrokiem i upewniwszy się, że zniknął na piętrze, szepnęła do Tanji: Pamiętasz tę rozmowę, którą podsłuchałyśmy kilka dni temu? - Z Navarrem? - Tak. Navarr współpracuje z Okiem. - Co? - zdziwiła się Elizabeth - Skąd wiesz? - Ciii.... Gildia. Potem wam powiem. Chyba nie możemy mu ufać. - Garret, musisz go śledzić, jak pójdzie “załatwić parę spraw”! – dodała Tanja - O cholera, już wraca! Istotnie, Kruger wrócił, dźwigając pokaźną skrzynię. P rzez następną godzinę trójka złodziei oglądała, wybierała i pakowała rozmaite fiolki, buteleczki, pudełeczka z proszkami, stalowe gwiazdki pokryte trucizną i tym podobne atrakcje. Elizabeth, pełna niesmaku dla tak niehonorowej broni, usiłowała się zaprzyjaźnić z Crowleyem, karmiąc go kawałkami sera. Przekonywała go, by poleciał pod Smoka i trochę się rozejrzał. Ptaszysko było jednak strasznie uparte i nadęte. Absolutnie nie miało ochoty wykonywać czyichś poleceń. Zgodziło się dopiero po długich namowach. Tymczasem Tanja przekonywała modliszkę, by ta również udała się w podejrzane miejsce i, udając gargulca na sąsiednim budynku, miała oko na gości Smoka. XIV. S pakowali rzeczy i tajnym wyjściem opuścili posiadłość. Mapę najbliższych kanałów znali już na pamięć. Pospiesznie przemierzali śmierdzące tunele, klnąc ile wlezie. - Do cholery, Garret, jak mogłeś go zgubić? - A co, miałem mu wejść na głowę? Nie było jak! - Trzeba się było wcześniej zaczaić na dole. - Po fakcie to jesteście mądre! Niestety, próba śledzenia Krugera spaliła na panewce. Zanim ukryty pod peleryną Garret przeszedł przez ukryte drzwi, szpieg już dawno zdążył zniknąć w plątaninie podziemnych korytarzy. Złodziej dość długo błądził po kanałach, szukając śladów i wyglądając światła krugerowej latarni, niestety - bezskutecznie. Wreszcie, zniechęcony, wrócił do domu. Drużyna postanowiła przenieść się do karczmy “Pod Złotą Wroną”. Urocza nazwa, która bardzo nie podobała się Crowleyowi, nie była jedyną zaletą gospody. Przede wszystkim było to miejsce ustronne i nie rzucające się w oczy. W dodatku jedno z wyjść z podziemnego labiryntu znajdowało się akurat w zaułku za lokalem, tak więc droga ucieczki była, w razie czego, zapewniona. W “Złotej Wronie” nigdy nie bywało zbyt wielu gości. Także i tym razem oberża była niemal pusta. Prócz karczmarza i trzech brodatych krasnoludów nie było nikogo. Brodacze czuli się jak u siebie w domu. Zajęci czyszczeniem pancerzy, zupełnie nie zwracali uwagi na gospodarza, ze zgrozą spoglądającego na porozkładane na stołach kolczugi. - Ej, piworobie, pokój przygotuj, zostaniemy u ciebie dłużej! - odezwał się jeden z karłów - A w ogóle to czemu nie widzę nic na stole!? - Bo tu leży twoja kolczuga. - wyjaśnił mu drugi. - Hej, dobrze, żeśmy pojechali do Karak Varn! stwierdził radośnie trzeci, polerując coś, co wyglądało na złoty naramiennik. Crowley natychmiast poleciał w ich stronę i usiadł na oparciu jednego z krzeseł. Krasnolud spojrzał na ptaka kosym wzrokiem. Wiszącej w powietrzu awanturze zapobiegła Tanja, brutalnie zgarniając wronę z krzesła. - 113 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Poszukiwacze przygód zapytali o nocleg. Niestety, gospodarz nie miał pokoju pięcioosobowego. Zachwycał się za to nowym wynalazkiem, jakim były piętrowe łóżka. Wynajęli więc dwa sąsiednie pokoje, zjedli kolację i poszli spać, słusznie zakładając, że następny dzień może się okazać nader męczący. R anek przyniósł przerażającą niespodziankę. Pierwsza, jak zwykle, obudziła się Elizabeth. Ledwie otworzyła oczy, wrzasnęła wniebogłosy i wyskoczyła z łóżka. Nad jej głową, na spodzie górnego materaca, płonął złotem znak Oka, jakby zawieszony w powietrzu. Kiedy ostrożnie spróbowała go dotknąć, oko mrugnęło. - Tanja!!! Chodź tu i powiedz, czy ty też to widzisz?! - Widzę. - Uff, czyli nie mam omamów. - stwierdziła templariuszka z ulgą, która jednak nie wydawała się zbyt stosowna do okoliczności. Spróbowała zeskrobać symbol, ale nie był namalowany - raczej wisiał w powietrzu. Próbowała zasłonić go poduszką, ale przeświecał przez wszystko. - Znowu... - jęknęła Riannon. Krzyki Elizabeth zbudziły ją na dobre. Teraz zwisała z górnej pryczy głową w dół, usiłując zobaczyć, co się pod nią dzieje. Na widok symbolu natychmiast opuściła podejrzane lóżko. - Skąd to się tu wzięło? - A skąd ja mam wiedzieć? Było, jak się obudziłam! - To chyba znaczy, że nas zlokalizowali. Cholera. - Wynośmy się stąd. Wynieśli się stamtąd. Niemal natychmiast. Kanałami doszli aż do doków. Dopiero tam, pośród starych, rozsypujących się magazynów, rozglądając się czujnie dookoła, wyszli za górę, po czym znaleźli najbardziej niepozorna karczmę, jaka była w okolicy. Mieli nadzieję, że nikt się nią nie zainteresuje. P ora była jeszcze zbyt wczesna na wycieczkę do “Złotego Smoka”. Korzystając z chwili wolnego czasu, Tanja i Riannon odtworzyły zasłyszaną niegdyś rozmowę Krugera z Navarrem. - Nie słyszałam początku, ale Kruger powiedział coś takiego: “Ryzykuję, nie wiem, jakie oni mają kontakty. Jestem zaniepokojony. Powoli się nam kończą możliwości działania”. Wtedy Navarr odpowiedział “Nie martw się, transport dojdzie o czasie.” - Kruger powiedział wtedy coś w rodzaju: “Nie wiem, czy można im zaufać”.- dodała Riannon - A na to Navarr: “Łatwo nimi manipulować, nie są zdolni do podejmowania decyzji, sami nie przejdą na inną stronę”. - I to niby miało być o nas? - Elizabeth skrzywiła się, jakby wypiła kubek octu. - Chyba tak. - stwierdziła Tanja - Przecież ciągle ktoś nami manipuluje! Opat Iony, chociażby. - No nie, ty masz obsesję - jęknął Garret. - znowu o tym opacie! No chyba nie powiesz, że Kruger i Navarr wysłali nas na bitwę o Ionę! - No przecież tego nie powiedziałam! - zaperzyła się Tanja. - Nie? - Przestańcie - Riannon przerwała rodzącą się kłótnię. - Co z tym robimy? - Nie ufamy szpiclowi, to chyba jasne - stwierdziła Elizabeth. - Może dowiemy się czegoś więcej w “Złotym Smoku”? N ie mając ochoty ładować się w ciemno w paszczę smoka, posłali przodem Crowleya, przekonując go, że “będzie fajnie”. Kruk wrócił, przynosząc dość interesujące wieści. Okazało się, że “Złoty Smok” był ulubiona knajpą talabheimskiej studenterii, a ponadto siedzibą co najmniej kilku klubów, wśród których Klub Miłośników Koszy Wiklinowych wydawał się najmniej podejrzany. Następnego dnia miała się podobno odbyć pogadanka polityczna na temat zalet zastąpienia istniejącego układu politycznego przez republikę. Pachniało to nie tylko buntem, ale i Okiem... - Kto o tym mówił? - Student... - zaczął wyliczać Crowley - I student.... I... student. Nie podoba im się zniesienie ulg dla studentów! - Czy nie powinniśmy się tam wybrać? - Wstęp jest wolny... - zakrakał kruk. - Taaa.... Tylko my nie wyglądamy na studentów. Po namyśle zdecydowali się po prostu wejść do knajpy, zamówić piwo i posiedzieć, nastawiając ucha. Tym razem postanowili darować sobie przekradanie się kanałami. Ruszyli główną ulicą, licząc na to, że w różnobarwnym tłumie nikt nie zwróci na nich większej uwagi. Co prawda przeżyli chwilę napięcia, kiedy Crowley, zobaczywszy paradę wojskową, nasrał radośnie na generała, ale na szczęście generał udawał, że niczego nie dostrzega, więc żadna awantura z tego nie wynikła. Zresztą, kto miałby ich powiązać z tym stukniętym ptaszyskiem? Dotarli wreszcie do podejrzanego lokalu. Rozejrzeli się po dachach, szukając wzrokiem modliszki, ale nigdzie nie mogli jej dostrzec. Zastanawiając się, czy stwór ukrył się tak dobrze, czy raczej zignorował ich prośbę, weszli do środka. W “Złotym Smoku” ruch panował dość spory. Studenci pili, dyskutowali, uczyli się... Ale przede wszystkim pili. Poszukiwacze przygód usiedli sobie cichutko w kąciku, starając się nie rzucać w oczy. Z wywieszonych na ścianie kartek dowiedzieli się, że następnego dnia odbędzie się kilka spotkań. Między innymi zebranie Klubu Miłośników Nauk Politycznych. Zastanawiali się, czy powinni tak po prostu pójść na spotkanie, czy raczej spróbować podsłuchiwać mówców, nie pokazując im się na oczy. Mogliby się wybrać na zajęcia Koła Szachowego w pokoju obok... W szachy gra się raczej cicho, może byłoby coś słychać - 114 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przez ścianę? Niestety, pomysł upadł, bo tylko Tanja miała jakie takie pojęcie o tej skomplikowanej grze. Zajrzeli jeszcze raz do grafiku. Pokój z drugiej strony miał być jutro wolny. Rozważali już założenie jakiegoś fikcyjnego stowarzyszenia i zajęcie pomieszczenia, kiedy podszedł do nich szczurowaty chłopak o mocno rozbieganym spojrzeniu i rzucił na stół garść ulotek, na których wielkimi literami wypisano “Republika!”. Szczeniak wyglądał na studenta. Zapewne był członkiem Klubu Miłośników Nauk Politycznych, bo z miejsca zaczął ich zachęcać do przyjścia na spotkanie, plotąc jakieś straszliwe bzdury na temat złych rządów, ucisku, buntu i oczywiście republiki. Zniknął, jakby się pod ziemię zapadł, kiedy w drzwiach gospody stanęło kilku strażników miejskich. - Ej, wy! Nie widzieliście gdzieś tego człowieka? - dowódca straży podetknął jednemu ze studentów pod nos coś, co z daleka wyglądało na list gończy. Poszukiwacze przygód spojrzeli na siebie nerwowo. Mieli nadzieję, że nie był to jeden z TYCH listów. Strażnik podszedł w końcu i do nich, zadając im to samo pytanie. Rysunek na szczęście nie przedstawiał żadnego z przyjaciół. Widniał na nim szczurowaty student, który przed chwilą opowiadał im o republice. - Widzieliście może tego człowieka? - zapytał stróż prawa. Trzeba przyznać, że zwrócił się do nich znacznie grzeczniejszym tonem niż do studentów. Może bał się pięciorga zbrojnych? W pomieszczeniu zapanowała niemal namacalna cisza. Większość studentów obejrzała się na wyróżniającą się z tłumu grupę, z napięciem oczekując odpowiedzi. - Nie, nie widzieliśmy - skłamała bezczelnie Tanja. - Na pewno? - Na pewno - odpowiedziała cała piątka zgodnym chórem. Strażnicy poszli w swoją stronę, a poszukiwacze przygód zostali wynagrodzeni przez studentów kilkoma ciepłymi uśmiechami. “Szczurek” wychynął z ukrycia i wydobył zza pazuchy sporą skarbonkę. - Dzięki za spławienie psów. Może jakiś datek na działalność klubu? Kopnięta przez Elizabeth w kostkę Tanja wrzuciła do puszki złotą koronę. Zdaje się, że w tym momencie uznano ich za “swoich”, bo już wkrótce żacy zaczęli ich przyjaźnie zagadywać, biorąc ich najwyraźniej za członków trupy teatralnej z zaprzyjaźnionego uniwersytetu, przygotowujących się właśnie do odegrania przedstawienia o najemnikach. - Jak się nazywa nasza hojna ofiarodawczyni? - Czerwona Sonja - odpowiedziała Tanja, podając pierwsze imię, jakie jej przyszło do głowy. - Czerwona Sonja stawia wszystkim kolejkę! wykrzyknął Garret, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać. Gdyby wzrok mógł zabijać, złodziej padłby trupem na miejscu. - Zdrowie Czerwonej Sonji! - wrzasnęli chórem studenci. Potem robiło się coraz weselej. - Ale macie super przebrania! - Hej, a jak się robi takie blizny? To farba? - Opowiedzcie jakąś historyjkę! Riannon, tknięta nagłym impulsem, wyciągnęła spod stołu lutnię, usiadła na blacie i zaczęła improwizować jakieś absurdalne pieśni o czynach Czerwonej Sonii. Tanja i Elizabeth wypytywały o Klub Miłośników Nauk Politycznych, a studenci opowiadali o “szczytnych ideach” oraz o wyższości jednego ustroju nad drugim. Z wielkim oburzeniem mówili o rozgłaszanym przez Inkwizycję twierdzeniu, jakoby zwolennicy republiki byli kultystami Chaosu. W ferworze dyskusji zapomnieli niemal o “kolegach z trupy teatralnej”. Czujne uszy poszukiwaczy przygód wyłowiły wśród rozmów imię lady Cassandry, którą chwalono jako hojną sponsorkę studenckiej braci, oraz nazwisko Tschetschova, wykładowcy bardzo angażującego się w działalność klubu. Godzinę później w drzwiach stanął rzeczony Tschetschov. Ponieważ tradycyjnie zaczynał wieczór od postawienia kolejki wszystkim obecnym, studenci natychmiast stracili zainteresowanie “trupą teatralną”. W gruncie rzeczy zasłyszane informacje były wystarczająco ciekawe, by dostarczyć tematu do dyskusji na całą resztę wieczoru. Drużyna już zbierała się do wyjścia, kiedy dosiadł się do nich ciężko pijany młodzieniec. Zignorowaliby go i zostawili samemu sobie, gdyby nie to, że już pierwsze jego słowa przykuły ich do siedzeń. - Sekty, no wiecie, pieprzone... Niech ich... Ale ja już... Już nie... - bełkotał żak. Tanja natychmiast podsunęła mu pod nos kubek wódki. - Taaak? Co z tymi sektami? - zapytała łagodnie. Pijak nie powiedział właściwie nic, konkretnego, zbyt wiele alkoholu wlał w siebie tego wieczoru. Jednak to, co wyłowili z jego bełkotu wystarczyło, by powiązać z Okiem nie tylko chłopaka, ale i cały Klub Miłośników Nauk Politycznych. Niestety, nadmiar trunków zmógł go w połowie rozmowy. W końcu zsunął się pod stół. - O cholera, Hans znowu zalał pałę - stwierdził z niesmakiem jeden z żaków. -Zabierzemy go lepiej do domu, bo zarzyga całą knajpę. Zaledwie drzwi “Smoka” zamknęły się za holującymi Hansa chłopakami, Elizabeth szarpnęła Garret a za ramię. - Dawaj pelerynę! - Co?! Takiego! - Nie wygłupiaj się, idziemy za nim z Tanją! - Czemu wy? - A co, sam będziesz się z nim szamotał? Musimy go przycisnąć! - 115 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Garret bez słowa, aczkolwiek niezbyt zadowolony z zaistniałej sytuacji, podał jej płaszcz. Miała rację, nie był dość silny, by kogoś “przyciskać”. Dwie wojowniczki w sam raz nadawały się do takiej roboty. XV. U kryte pod płaszczem niewidzialności kobiety przemykały mrocznymi zaułkami w ślad za grupką studentów. Kiedy śledzeni znikli w branie jednej z kamienic, posłały za nimi Crowleya. Kamienica wyglądała na zaniedbaną, na pewno miała skrzypiące schody. Wojowniczki nie chciały, by studenci usłyszeli, że ktoś idzie za nimi. Dwaj koledzy Hansa opuścili wkrótce budynek. Zaraz za nimi wyfrunął kruk. Chwilę później kobiety wślizgnęły się do budynku. - Crowley, które to drzwi? - Te. - Na pewno? - Nie. Zrezygnowane wojowniczki po prostu przyłożyły uszy do drzwi. Ze środka dobiegały odgłosy małżeńskiej sprzeczki. - Chyba jednak nie te... Kruk patrzył na nie kpiącym wzrokiem, kiedy chodziły od drzwi do drzwi, podsłuchując mieszkańców. - Jakiś bachor. To nie tu. - Chrapanie! To chyba to! Crowley? - Krraa... Wasz problem, nie mój. Tanja, która chętnie ukręciłaby w tym momencie łeb durnemu ptaszysku, nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Po namyśle wojowniczki zdecydowały się je wyważyć. W kamienicy zamieszkanej przez studentów ignorowano zapewne nie takie hałasy. Istotnie, nikt nie zwrócił uwagi na łomot, a drzwi okazały się być tymi właściwymi. W pokoju, w otoczeniu malowniczego studenckiego bałaganu, leżał Hans. Nie bawiąc się w ceregiele kobiety ogłuszyły go, wzięły między siebie i wyprowadziły na ulicę, postanawiając w razie czego udawać pijane towarzystwo wracające z balangi. Bez problemów dotarły do wejścia do kanałów. Dopiero na dole ocuciły Hansa kilkoma niezbyt delikatnymi uderzeniami w twarz. - A teraz nam ładnie opowiesz wszystko, co wiesz o Oku! - wysyczała Elizabeth, nachylając się nad skuloną ofiarą. Student spojrzał na nią z przerażeniem. Istotnie, było się czego bać, bo doprowadzona do ostateczności templariuszka wyglądała jak wcielenie lodowatej furii. Gdzieś w głębi duszy Elizabeth kołatała się myśl, że postępuje zgoła nie po rycersku. Jednak miała już dość ciągłych podchodów i tajemnic. Znienawidziła przeklęte Oko całym sercem. Zniszczenie sekty było celem uświęcającym każde środki. Niemal każde. Podetknęła Hansowi pod nos ostry jak brzytwa sztylet. - Mów. - zachęciła łagodnie. - Aaa? Ja nic nie wiem! Niczego nie widziałem! Co mam powiedzieć? - Wszystko! - warknęła Tanja. - Wszystko, co wiesz o Oku. Nazwiska! Cele! Kontakty! Miejsca spotkań! - Ja nic nie wiem! To moja dziewczyna mnie wciągnęła! Ona wie... Ja tylko... Były spotkania, mówili o republice, uczyli nas trochę magii... Ja... Robiłem dla nich różne rzeczy, ale potem zacząłem pić i powiedzieli, że się nie nadaję! - Kto? - Elizabeth przycisnęła mu sztylet do gardła. Kto należy do sekty? - Hartmutt. Von Kapp, von Preutz. - Kto jeszcze? Mów! - Lady Cassandra! I Peter Boegel, zwany Navarr! W wojowniczki jakby piorun strzelił. Elizabeth spojrzała na Tanję, Tanja na Elizabeth. Peter Boegel i Navarr to ta sama osoba!? A niech to! A one miały go w rękach! - Puśćcie mnie! - zaskomlał Hans - Już nic więcej nie wiem! - Spróbuj sobie przypomnieć coś jeszcze. - poleciła templariuszka, przesuwając czubkiem ostrza po napiętej skórze nieszczęśnika. - Aaaa! Dzisiaj! Spotkanie, tak, dzisiaj! O północy. Nie wiem, gdzie! - zawył z przerażenia. - Proszę, błagam, oni mnie zabiją! Nic więcej nie wiem! Wyglądało na to, że nic więcej z niego nie wyciągną. Nie mogły go jednak wypuścić, bo natychmiast pobiegłby z meldunkiem do Oka. Nie mogły go też tak po prostu zabić. Wreszcie postanowiły napoić pechowego pijaka wyciągiem z niebieskich alg. Wyciąg miał przecież powodować amnezję... Tanja wydobyła z torby fiolkę z błękitnym płynem i wlała zawartość do gardła ofiary. Jednak efekt przerósł oczekiwania wojowniczek. Czy porcja była za duża, czy osłabiony alkoholem organizm Hansa zareagował zbyt silnie? Tak czy siak, zamiast spokojnie zasnąć i obudzić się z wyczyszczoną pamięcią, student zaczął się przeobrażać. Jego skóra nabrała błękitnej barwy, mięśnie nabrzmiały, oczy zapłonęły szafirem. Nagle wyrwał się zaskoczonym wojowniczkom i skoczył w kierunku wyjścia na górę. Elizabeth usiłowała go złapać. Chwyciła stwora za nogi, kiedy ten był już w połowie drabinki. Hans odwrócił się, wykonał dłonią skomplikowany gest i krzyknął: - Caladai Tan! Templariuszka niewiele wiedziała o magii, ale to akurat zaklęcie słyszała już nie raz z ust Tanji. Rzuciła się błyskawicznie w bok i to ocaliło jej życie. Kula ognie, która miała rozerwać jej głowę na strzępy, otarła się tylko o policzek. To jednak wystarczyło, by stwór umknął, a ogłuszona kobieta osunęła się bez ducha na dno kanału. Tanja, machnąwszy ręką na uciekającego Hansa, sięgnęła czym prędzej po zapasy uzdrawiającego eliksiru. - 116 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- W międzyczasie trójka złodziei zwiedzała mniej uczęszczane uliczki miasta, czekając na efekt przesłuchania podejrzanego studenta. Garret był wyraźnie niezadowolony, że ciągle zmuszano go do pożyczania peleryny. - Daj. Pożycz. Jest nam potrzebna. mamrotał pod nosem - Jakby im się należała.... Riannon w milczeniu wysłuchiwała narzekań i rozglądała się po okolicy. W pewnej chwili jej uwagę przykuło jakieś skrobanie. - Garret? - Co? - spytał wyrwany z rozmyślań. - Tam jest nasza modliszka! Istotnie. Kilka metrów dalej z jednego z okien wychylał się znajomy stwór. Machał do nich Wdrapali się na poustawiane pod spodem skrzynie, rozejrzeli się jeszcze, czy nikt nie idzie, po czym zogniskowali pytające spojrzenia na modliszce. - O północy przy Białych Źródłach. Mają mieć większe spotkanie. - Gdzie? – zapytali chórem. - To kilka kilometrów za miastem na północny wschód... Dalszą konwersacje przerwał potężny huk. Dobiegł gdzieś z dołu, jakby spod ziemi. Nie musieli się specjalnie wysilać, by domyślić się, że ich znajome znów wpadły w jakieś tarapaty. Wszakże nietypowe odgłosy dobiegały wprost z kanałów. Wojowniczki musiały być naprawdę niedaleko, bo mogli prawie rozróżnić ich krzyki. Pobiegli w stronę najbliższej studzienki. Ledwo dotarli na miejsce, klapa odskoczyła, a z wnętrza wytoczyła się na wpół ludzka istota, niebieska na twarzy, z oczami wypełnionymi obłędem. Zatrzymali się jak wryci rozpoznając studenta, którego miały “przycisnąć” Elizabeth i Tanja. “Mutant!” Jedyne, co im przyszło do głowy. Garret bez wahania wypróbował na nim nasączone trucizną strzałki Krugera. Trafił. Ale na niewiele się to zdało. Mutant obrócił się w ich stronę rzucając kulę ognistą. Uskoczyli, każde w inną stronę, gdy tylko usłyszeli znajomą formułkę zaklęcia. Riannon wylądowała przy przeciwniku i uderzyła szponami lewej ręki. Drugi z Garretów strzelił z pistoletu, dobijając stwora. Hałas musiał zaalarmować strażników. Pozbawieni drugiej peleryny złodzieje rzucili się do ucieczki kiedy tylko sprawdzili, że mutant nie ma przy sobie niczego godnego uwagi. Po drodze niemal cudem uniknęli złapania, ogłuszając pechowego stróża prawa, na którego niespodziewanie wpadli. Dalszym nieprzyjemnym spotkaniom zapobiegło pojawienie się Crowleya. Od tej chwili kruk leciał przodem i głośnym krakaniem ostrzegał złodziei przed kręcącą się po zaułkach strażą. Pustymi uliczkami doprowadził ich w bezpieczne miejsce. Rzecz jasna, ledwie stanęli, zaczął się domagać nagrody ową za przysługę. Albo przynajmniej oficjalnych podziękowań. Riannon poprosiła Crowleya o wykonanie jeszcze jednego zadania. Bała się, że uparty kruk nie da się ubłagać, ale w końcu przekonała go, by znalazł wspomniane przez modliszkę Białe Źródła. Nie minęła nawet godzina, kiedy zobaczyli lecącą w ich kierunku czarną sylwetkę. Dumny z siebie Crowley przekazał zdobyte informacje, po czym w przypływie nagłej łaskawości obiecał odszukać Elizabeth i Tanję. Odnalazł je po dwóch czy trzech godzinach latania po całym mieście, akurat kiedy opuszczały dom miejscowego medyka. Z kruczego punktu widzenia templariuszka wyglądała dość zabawnie, mając pół głowy okręcone bandażami. Jej jednak nie było do śmiechu. Poparzona twarz piekła jak cholera, na dodatek medyk oświadczył jej bez ogródek, że po oparzeniu pozostaną paskudne blizny. XVI. W ymknęli się z miasta północną bramą. Po półgodzinnym marszu trafili na rogatki. Przeklęli brak drugiej peleryny i zapłacili celnikom koronę za “przekroczenie granicy”. Niedługo potem dotarli do skrzyżowania. Po chwili zastanowienia ruszyli na wschód, a później, za radą miejscowych wieśniaków, mniej uczęszczaną drogą odbili do źródeł. Jak się dowiedzieli, było to miejsce poświęcone bogu dziczy i lasów – Taalowi. Czekając na wojowniczki zwiedzili okolicę. Na środku polanki znajdowała się wysoka, naga skała, z której wypływała święta woda. Dookoła stało kilka skleconych z drewna szałasów, ozdobionych przeróżnymi drobiazgami, które pielgrzymi zostawiali Taalowi. Dookoła pouwieszane były wotywne naszyjniki z drewna i kępek piór, szmaciane laleczki, jakieś świecidełka. Maleńkie kawałki pergaminu z tekstami modlitw i inne tego typu drobiazgi, świadczące o żywej wierze w Pana Lasów. Czarny Garret usadowił się na jednym ze wzniesień otaczających polanę. Idealne miejsce dla właściciela Hochland Long Rifle! Drugi zostawił mu swoją zabawkę i wraz z Riannon wyszukał strategiczna pozycję w pobliżu polanki, by móc podsłuchać kultystów Oka, nie narażając się przy tym na odkrycie. T ania i Elizabeth dotarły na miejsce nim zaczęło się ściemniać. Przekazały trójce zaskakujące informacje: - Navarr to pseudonim Petera Boegela. - Żartujesz! Przecież to ten, którego wciągnęłyśmy spod “Zdechłego Szczura”! - Ten sam. – potwierdziła Elizabeth. - Zaraz, czegoś tu nie rozumiem.... - zaczął Garret. - Nie tylko ty. Oddałyśmy go Krugerowi, prawda? A Kruger zaczął go torturować. Więc co ten gnojek robi teraz na wolności? - 117 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Może Kruger tylko udawał, że go torturuje? Mydlił nam oczy? - Cholera... Wszystko się wali. Z Gildią też nie wygląda za dobrze. Co teraz? Zastanawiali się nad nową zagadką, ale nic mądrego nie przychodziło im na myśl. Wyglądało na to, że Kruger rzeczywiście nie zasługuje na zaufanie. Długą chwilę ciszy przerwało nagłe pytanie Garreta. - Mogę już odzyskać moją pelerynę? - Nie ma mowy! - odmówiły chórem kobiety A jak się ukryjemy? - Zapomniałyście już, jak się chować się po krzakach? – zadrwił złodziej – Nie przyzwyczajajcie się za bardzo! Usiłował wyszarpnąć swoją własność z rąk Tanji, ale ta trzymała ją mocno. - Przestań marudzić. - Elizabeth zdawała się nie dostrzegać irytacji prawowitego właściciela magicznej peleryny - Tak będzie wygodniej.... R oztasowali się po zaroślach. Riannon i Garret siedzieli na skraju polany, nastawieni na błyskawiczną ucieczkę “w razie czego”. Tanja i Elizabeth ukryły się nieco dalej, gotowe do urządzenia kultystom krwawej łaźni, gdyby pozwoliły na to okoliczności. Licząc na okazję do ścięcia paru głów, założyły zbroje, tym razem wybierając czarne blachy, trudniejsze do wypatrzenia w mroku. - Hełm też załóż. – mruknęła w pewnym momencie Tanja, popatrując kątem oka na templariuszkę, po raz dziesiąty sprawdzającą opuszkiem palca ostrza czarnych mieczy. - Założę. – pokiwała głową. – Inaczej będę świecić tym cholernym bandażem z daleka. - To załóż! - Zaraz. Później. Za chwilę. Nie masz pojęcia, jak to piecze! Faktycznie, każda odrobina potu, o który pod hełmem nietrudno, była dla niej źródłem istnych tortur. Tanja wzruszyła więc tylko ramionami. Pod peleryną i tak nie było ich widać. P o zmroku zaczęły się pojawiać pierwsze zamaskowane postacie. W ciszy zbierały się na polanie. Wszyscy czciciele Pana Zmian wyglądali niemal identycznie. Czarne szaty z głębokim kapturem i prosta biała maska zakrywająca twarz. Ukryci w krzakach obserwatorzy mogli jedynie rozróżnić kobiety od mężczyzn, ale nie potrafili zidentyfikować żadnego z kultystów. Słudzy Tzeentcha przeważnie milczeli. Kiedy już się odzywali, mówili bez ładu i składu, przeważnie powtarzając, że “Mistrz powie wszystko i wyda rozkazy”. - Jakby im ktoś zrobił pranie mózgu... podsumował Garret - Tak działają. – westchnęła Riannon - Od nich niczego się nie dowiemy. Musimy zaczekać na tego, który steruje tymi kukiełkami. C rowley siedział na czubku drzewa i obserwował otoczenie swoimi złotymi oczami. Czekał, co się wydarzy. Cierpliwie, jak na kruka przystało. Wokół kamienia zaczęli zbierać się zakapturzeni osobnicy. Z tego, co udało mu się wyłowić z nielicznych rozmów stwierdził, że muszą być nieźle stuknięci. Po pewnym czasie rozmowy ucichły i kultyści pogrążyli się w milczeniu, wyraźnie na coś, lub kogoś, czekając. - Ale nudy - pomyślał Crowley. - Może bym se z nimi pogadał? Co prawda wyglądają na płotki, więc za wiele bym się nie dowiedział. Nagle dojrzał jakąś postać idącą w stronę polany. Wyglądała na jakąś szychę, bo miała szatę ze złotymi zdobieniami. - Dobra, zobaczymy co koleś zrobi - powiedział w duchu Crowley - Może stanie się coś interesującego. K iedy drugi księżyc zaszczycił nieboskłon swoją obecnością, dostrzegli go. Szedł wzdłuż strumienia i z pewnością nie był bezmózgą marionetką. Jego szaty, ozdobione haftowanymi złotymi zawijasami mieniły się różnymi odcieniami purpury - ulubionego koloru Pana Zmian. - Magister? - Może... Ale z pewnością zarządza tym teatrzykiem. Kultyści rozstąpili się, robiąc przejście dla swojego mentora. Jeśli nie był magistrem, to na pewno kimś ważniejszym od przeciętnej kukiełki. Uniósł dłoń na powitanie. - Niech będzie pochwalony Tzeentch! Zgromadzeni chórem odpowiedzieli na pozdrowienie. Odziany w purpurę mężczyzna zdjął kaptur. Jego twarz zakrywała maska. Odmienna od pozostałych, pokryta wijącymi się żłobieniami. - W tym miejscu spotykamy się ostatni raz. W przyszłym tygodniu rozdacie studentom broń. Zacznie się od demonstracji, potem poleje się krew. To wystarczy, by powstanie wybuchło. Jedna z kobiet odezwała się z pokorą w głosie. - Mistrzu, przyszło dziś dwóch, tych z obstawy twego starego przyjaciela. Chcieli wynająć ludzi. Garret i Riannon wstrzymali oddech z wrażenia. Kobieta mówiła o nich! - Tak, wiem, że są w Talabheim. Nie mogliśmy trafić na ich ślad, dopóki ukrywali się domu naszego starego przyjaciela, który nie powinien już żyć. Już się stamtąd wynieśli. Tym lepiej dla nich. - zaśmiał się Mistrz mamy człowieka, który siedzi im na ogonie. Nie trzeba się nimi przejmować. Ich dni są policzone... Dwójka złodziei trwała w bezruchu. Niepokoiło ich, co usłyszeli o Krugerze i o “policzonych dniach”. Ale jeszcze bardziej niepokoiło ich to, że głos wydawał się znajomy. Już go gdzieś słyszeli. Na pewno! - Już niedługo... I wtedy go rozpoznali. Navarr. Lub Boegel, sami już nie wiedzieli co i jak, ale to musiał być on. To był ten sam głos, który Tanja i Riannon słyszały zza - 118 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------uchylonych drzwi w willi Krugera. Ten sam, który znali spod “Zdechłego Szczura”. Męczyło ich natrętne pytanie, wciąż to samo: dlaczego Kruger go wypuścił? Co go właściwie z nim łączyło? Nie dano im czasu na rozmyślania. Wydarzenia na polanie toczyły się swoim torem. - Magistrze, czy możemy dokończyć ten wzór, który pokazywałeś ostatnio? - z kręgu kultystów wyłoniła się postać o bezsprzecznie kobiecym głosie, który również wydał im się znajomy. - Tak, Mistrzu, pokaż nam znaki - poparli ją inni. Magister rozejrzał się po zebranych po czym wskazał jednego z nich. - Ty! - Ale ja jestem oddany sprawie! – zaprotestował natychmiast wskazany. - Tak, oczywiście. I dlatego z radością posłużysz jako przykład dla innych sarkastycznie odpowiedział Magister. Na nic zdały się krzyki, protesty. Kultysta został siłą rozciągnięty na ziemi przed Magistrem. Współwyznawcy przytrzymywali go, podczas gdy Mistrz kreślił dookoła tajemne znaki. Wzór zaczął świecić, z początku delikatnie, potem coraz mocniej, by w końcu zapłonąć oślepiającym blaskiem. Z gardła ofiary wydarło się potworne, przepełnione cierpieniem rzężenie. Mężczyzna zaczął szarzeć, jakby zmieniał się w kamień. W tym momencie Magister stanął nad nieszczęśnikiem, wypowiedział niezrozumiałe formuły, po czym zatopił sztylet w jego piersi. Polanę przeszył krzyk. Powoli stawał się coraz cichszy, aż zniknął zupełnie. Podobnie znikło ciało pechowego kultysty. W powietrzu zaczynały pojawiać się świecące symbole. Znaki rysowały się same, tańczyły dookoła wyznawców. - Patrzcie i uczcie się wzorów. Przyjrzyjcie im się dobrze, byście mogli je rozpoznać zawsze, kiedy je ujrzycie. Zastosujcie je w mieście. Jego uczniowie pilnie śledzili ogniste symbole. Kultyści utworzyli krąg i zaczęli śpiewać. Crowley starał się rozpoznać rodzaj pieśni, ale jakoś mu się nie udało. Po pewnym czasie Magister wskazał na jednego z amatorów ponurego śpiewania. Na człowieka padł blady strach. Zaczął zapewniać o swojej lojalności wobec kultu. Zwykle ludzkie gadanie. Nieszczęśnik został związany i położony na środku kręgu. Jakaś kultystka (kruk poznał to po tych śmiesznych wypukłościach z przodu szaty), poprosiła, aby magister pokazał im nowy rytuał. Przywódca zaczął kreślić jakieś wzory wokół ofiary. - Ale amator - pomyślał kruk - widywałem już lepszych czarodziejów. Wzory podniosły się z ziemi i zaczęły wirować i zmieniać kształty. - Tzeentch to jednak niezły efekciarz. - rzekł do siebie Crowley. Na koniec magister wbił ofierze sztylet w serce i nieszczęśnik zniknął. - Ciekawe, co się z nim stało - przemknęło Crowleyowi przez myśl. W tym momencie jeden z kultystów zerwał z siebie szatę i z wrzaskiem godnym prawdziwego durnia otoczonego przez wrogów rzucił się na Tzeentch'owców. Zaatakował magistra, który jednak sparował jego cios i wyciągnął dwa sztylety z rękawów szaty. Zaledwie tajemnicze symbole zdążyły się rozwiać w chłodnym, nocnym powietrzu, odezwał się kolejny ze zgromadzonych. - Magistrze... – zaczął, jakby z wahaniem. - Taak? – zapytał Boegel, wciąż wpatrzony w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą wiła się z bólu jego ofiara. - Mam do Was jedną sprawę. Przybyłem niedawno i... - Tak, wiem, jesteś tu nowy. Czyżbyś miał dla mnie jakieś wieści? - Przynoszę wam... pewne pozdrowienia... - Od kogo? – zaciekawił się Magister, najwidoczniej nie przyzwyczajony do otrzymywania pozdrowień. Odpowiedziało mu milczenie. “Nowy” odrzucił nagle na plecy kaptur, ukazując twarz nie przesłoniętą maską oraz burzę rudych niczym marchewka włosów. Sięgnął za plecy i błyskawicznie wydobył coś, co świeciło w półmroku oślepiająco jasnym blaskiem. Przez chwilę można było niemal uwierzyć, że to sam Sigmar zstąpił na polanę, by własną ręką pokarać bluźnierców. Nikt z zebranych nie mógł pojąć, jakim cudem mężczyzna zdołał do tej pory ukrywać jarzący się magią czy może boską mocą młot. Zaczajeni w krzakach obserwatorzy ze zdumieniem przecierali oczy, kiedy nagle “nowy” zamachnął się z całej siły i uderzył. Gdyby trafił, byłoby już po Magistrze. Niestety, przywódca czcicieli Tzeentcha wykazał się doskonałym refleksem. Idealnie odmierzone dwa kroczki w tył, półobrót i... Już czekał na przeciwnika z dwoma ostrzami w dłoniach. Czarny Garret, nudzący się do tej pory na szczycie wzniesienia uznał, że wreszcie nadszedł idealny moment, by wkroczyć do akcji. Skoro ktoś zaatakował pierwszy... Wycelował starannie w pierś Magistra i wystrzelił. Nie czekając na efekt skoczył do drugiej strzelby. Uniósł ją, nastawiony na ewentualne dobicie umierającego wroga. Widok w pełni zdrowego Magistra wymieniającego w najlepsze ciosy z tajemniczym rudzielcem był dla złodzieja przykrym zaskoczeniem. - Co, do cholery, czyżby pudło? Niewiele myśląc, poprawił z drugiego Hochlanda. Szalejący z młotem rudzielec zaskoczył i przestraszył czcicieli Pana Zmian, zaś huk wystrzałów wywołał wśród niektórych z nich panikę. Część przebierańców zaczęła umykać w stronę miasta. Inni, chcąc wspomóc swego mistrza, zaatakowali mężczyznę z młotem. - 119 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Widząc okazję do walki, Tanja i Elizabeth porzuciły kryjówkę w krzakach i wyskoczyły na polanę, wymachując mieczami. Riannon Biały Garret postukali się tylko w czoła. Jakoś nie mieli ochoty obrywać za darmo... Dopiero, kiedy skojarzyli rudowłosego z obiecanym przez Krugera wsparciem w osobie niejakiego Vasileva, sięgnęli po broń. Oczywiście, nie miecze czy noże, ale łuk i pistolety. Bezpiecznie ukryci przed wzrokiem postronnych, metodycznie eliminowali każdego, kto im się nawinął. Przy czym, w przeciwieństwie do dwóch wojowniczek, nie narażali się na spotkanie z jedną z wielu kul ognistych, które zaczęły nagle przelatywać przez polanę. Magister, nie mogąc trafić niesamowicie szybkiego przeciwnika, wymachującego na dodatek ogromnym młotem bojowym, ostatecznie stracił zapał do walki na widok dwóch opancerzonych postaci, wynurzających się znienacka z lasu, pędzących w jego kierunku i w biegu zabijających każdego, kto stanął im na drodze. Jego uczniowie ciskali ognistymi kulami, jednak zaskoczeni i zdezorientowani marnowali energię, pudłując raz za razem. Sam Navarr zdawał sobie sprawę, że tego wieczora zużył już zbyt wiele mocy. Magia nie mogła go uratować. Nie chciał umierać. Obrócił się na pięcie i popędził przed siebie. Dwoje złodziei znalazło się na jego drodze zupełnie przypadkiem. Dostrzegli go nagle. Uciekał dokładnie w ich kierunku. Riannon wyciągnęła z torby linę. Nie musiała tłumaczyć Garretowi, co ma na myśli. Schowali się za drzewami. W chwili, kiedy prawie niewidzialny Magister wbiegał miedzy drzewa, naciągnęli linę. Ku ich zaskoczeniu mag wzbił się w powietrze i bez trudu przeskoczył nad przeszkodą, ledwie tylko zahaczając o gałęzie drzew. Na linę zaś wpadł ścigający go rudzielec. Garret zaklął. Riannon doskoczyła do niego, nim wojownik pozbierał się z ziemi. Po chwili oboje znaleźli się pod peleryną. Oszołomiony upadkiem rudzielec był chwilowo wyłączony z gry. Podobnie Elizabeth, którą jakaś wyjątkowo zajadła kultystka solidnie dziabnęła sztyletem w łydkę. Na placu boju została Tanja. I to właśnie Terenkova, nie oglądając się na innych, postanowiła raz na zawsze rozwiązać sprawę Magistra. Popędziła za nim, w biegu unosząc dłoń ozdobioną pierścieniem w kształcie salamandry. Gdy Magister zaczął uciekać, Crowley wczepił się w jego ramię i wyskrzeczał mu do ucha: - Najwrr'thakh 'Lzimbarr Tzeentch! Magister zamarł na chwilę, słysząc pozdrowienie swojego pana w mrocznej mowie. Crowley wykorzystał ten moment i rzucił mu się do oczu. Niestety, wyznawca Pana Zmian przyłożył mu rękojeścią sztyletu i biedny ptak odleciał parę metrów na bok. - Co za profan - pomyślał kruk - Takiego artystę jak ja rękojeścią. - Burn in hell - wrzasnął w języku elfów i uniósł w stronę maga łapę z magicznym pierścieniem Terenkovej. - Caladai Tan! Po wypowiedzeniu formuły aktywującej pierścień stało się coś zupełnie odwrotnego, niż Crowley oczekiwał. Zamiast ujrzeć kulę ognia pochłaniającą wroga, ptak poczuł impet skierowany w jego stronę, po czy wyleciał jak kula armatnia w powietrze, koziołkując i wyczyniając takie ewolucje, na jakie z własnej woli nigdy by się nie odważył. - Ale jazda! – pomyślał, po czy wyrżnął w drzewo i malowniczo zjechał po nim na dół. Po dość długiej chwili doszedł do siebie. - Ale mnie dupek urządził. - pomyślał - Może go jeszcze dopadnę. Wzbił się w powietrze, lustrując pole bitwy. Zauważył magistra biegnącego na wzgórze. Za nim biegła Tanja. - Jak ona biega w tej zbroi? - przeszło mu przez myśl. Popędził w stronę tej jakże uroczej dwójki. Na szczęście nie podleciał za blisko, gdyż Tanja właśnie odpaliła kulę ognia. Magister stanął w płomieniach. - Głupi ma szczęście. - sarkastycznie pomyślał, wspominając swoją próbę użycia pierścienia. Magister płonął jak pochodnia. Terenkova dla pewności wbiła mu jeszcze miecz w serce. Odskoczyła, kiedy pod trupem magistra utworzyło się złote oko, które zaraz się podniosło i poczęło obserwować z góry całe pole bitwy. Crowley poleciał do reszty drużyny. Rozmawiali właśnie z tym rudowłosym palantem, który wrzeszczał imię swojego boga i tłukł kultystów. Kruk zdążył jedynie usłyszeć coś o wynoszeniu się stąd. Uznał tę myśl za rozsądną. XVII. W miejscu, gdzie dopalały się szczątki złowrogiego Magistra, na tle nieba poczęły się rysować tajemne znaki, a powietrze zdawało się przesycone czymś złym. Kultyści rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Nieustraszeni pogromcy Chaosu zdołali się wreszcie zebrać w jednym miejscu. Z niepokojem obserwowali wielki złote oko, błyszczące urągliwie nad ich głowami. Mieli wrażenie, że to “coś” ich obserwuje. Nie tracąc czasu na niepotrzebne narady i odkładając na później wymianę uprzejmości z rudzielcem, podjęli natychmiastową decyzję szybkiego odwrotu. Pozostawiwszy za sobą kilka trupów czcicieli Pana Zmian oraz dopalające się ciało Magistra, ruszyli z powrotem w kierunku Talabheim. - 120 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Elizabeth została nieco z tyłu. Zraniona sztyletem łydka nie bolała wprawdzie zbyt mocno, ale przecięty mięsień zdążył już zesztywnieć i przeszkadzał w szybkim marszu. Nagle templariuszka usłyszała za plecami narastający szum. Natychmiast rzuciła się na ziemię, święcie przekonana, że to kolejna kula ognista. Widać głupi mają szczęście, bo akurat w tym momencie Tanja odwróciła się, w sam raz, by zauważyć jakiegoś stwora z paskudnie wyglądającym ostrzem w łapie, przymierzającego się, by wylądować na plecach templariuszki. Najemniczka z rykiem rzuciła się na poczwarę. Elizabeth, zorientowawszy się, że nie o magię idzie tym razem, przetoczyła się w bok i zerwała z ziemi, przeklinając w myślach w potworny sposób. Stwór posłał w kierunku Tanji coś, co wyglądało jak ściągnięty wprost z nieba piorun. Magiczny pocisk trafił wojowniczkę prosto w pierś, rozszczepił się na płycie napierśnika i odrzucił kobietę o kilka metrów. Terenkova gruchnęła o ziemię i znieruchomiała. Templariuszka, rozwścieczona porażką przyjaciółki, zaatakowała bestię. Złodzieje zatrzymali się i z bezpiecznej odległości obserwowali walkę. Stwór był ogromny. Woleli nie wiedzieć, co to takiego. Elizabeth walczyła, osłaniając towarzyszkę. Garret rozkładał Hochland Rifle, które jego bliźniak zdążył już przeładować. Riannon, nie zastanawiając się wiele, rzuciła shurikenem. Jakimś cudem trafiła stwora, nie walczącą z nim templariuszkę, jednak przeciwnik niewiele się przejął małą stalową gwiazdką, która utkwiła mu w boku. Elfka miała nadzieję, że może padnie pod wpływam dość skondensowanej trucizny, którą wcześniej starannie nałożyła na broń. Chwilę później w powietrzu rozszedł się huk garretowych zabawek. N ie dotarli nawet do połowy drogi, kiedy na biegnącą jako ostatnią Elizabeth (jednak nie była taka znowu szybka w tej zbroi) napadł jakiś czarny Ulung, jak ochrzcił go Crowley w myślach. - Spieprzać czy zawracać - zaczął się zastanawiać. - To chyba nie umie latać, więc zobaczę jak się wypadki rozwiną. Tanja i Elizabeth zmagały się ze stworem, na którym ich ciosy nie robiły większego wrażenia. Garret i Rianon z bezpiecznej odległości strzelali do stwora. - Co za amatorstwo - pomyślał Crowley, kiedy Terenkova gruchnęła o ziemię, trafiona jakimś magicznym piorunem - Chyba sam muszę się tym zająć. Kruk zaczął pikować z zawrotną prędkością, celując w czoło bestii. W momencie, gdy już prawie unicestwił przeciwnika, stwór rozmył się w powietrzu, a bojowy ptak doznał nagłego szoku spowodowanego bliskim kontaktem z ziemią. - O kurrrrrwa! Mój dziób. - zaskrzeczał żałośnie popieprzone jest życie kruka - dodał w myślach. - Gdzie jest ten skurrrrwysyn? Zobaczył go parę metrów przed sobą, atakującego Elizabeth. Crowley, zaślepiony furią, skoczył na stwora dziobiąc go w łydkę. Elizabeth, o dziwo, wykazała się inteligencją i zaatakowała potwora w momencie, gdy ten obrócił się w stronę ptaka. Niewiele brakowało, by Ulung przypłacił swą głupotę życiem, a cios Elizabeth roztrzaskał mu czaszkę. Niestety, stwór znowu zniknął. - Dzięki Crowley - powiedziała templariuszka, rozglądając się czujnie dookoła. - Nie ma za co - odparł kruk. - Gdyby mnie nie wkurwił to bym ci nie pomógł - dodał do siebie, wzbijając się w powietrze. S twór pojawił się znowu za plecami templariuszki, jednak tym razem atak znienacka nie powiódł mu się zupełnie. Elizabeth, ostrzeżona ochrypłym krakaniem Crowleya, obróciła się płynnie, przykucnęła i zaatakowała przeciwnika od dołu, niemożliwym do sparowania ciosem, jakiego dawno temu nauczył ją Adrian. Atak w stylu Cienia byłby morderczo skuteczny, gdyby miała do czynienia z człowiekiem. Zamiast fontanny krwi i strumienia wypływających wnętrzności, doczekała się tylko... pustki. Stwór zniknął, tym razem na dobre. Lśniąco czarnego ostrza jej miecza nie splamiła nawet najmniejsza kropla krwi. Widząc zdumienie na twarzy templariuszki, Riannon podniosła z ziemi swoja gwiazdkę. Ani śladu krwi. Podobnie jak na mieczu Elizabeth. Ich przeciwnik nie mógł być stworzeniem z tego świata. Elfka niepewnie rozglądając się wycofywała się w stronę pól. Za nią Elizabeth pomagała wstać Tanji. Zapanowała głucha cisza. W oddali na polanie nadal coś się działo. Ciężko dysząc rozglądali się wokoło szukając wroga. Nikogo nie dostrzegli. W każdym razie nikogo żywego... Rudzielec wisiał na drzewie. A właściwie jego ciało. Głowa spoczywała nieopodal pnia i wpatrywała się w nich pustym wzrokiem. Nie zastanawiając się długo rzucili się w dojrzewające zboże, byle dalej od zwłok i niewidzialnego zagrożenia. Nad nimi krążył czarny kształt. Na szczęście nie był żadnym demonem, tylko najzwyklejszym gadającym krukiem. Wylądował pod ich stopami, zapewniając, że chwilowo nic im nie zagraża. Pozwolili więc sobie na chwilę wytchnienia. - Trzeba by pochować rudego... – zaproponowała Elizabeth z wahaniem. - Pochować? – kruk wyglądał na zdumionego. Wskazali mu drzewo z wiszącym ciałem. Crowley, gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. - Iluzja. – stwierdził spokojnie. - Iluzja? – wykrzyknęli zdumieni – To gdzie rudy? - Nie wiem. Ale nie tu. - 121 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zaczęli się zastanawiać, co dalej, na wszelki wypadek wypytując przy tym ptaka o to, co działo się na polanie pozostawionej daleko za ich plecami. - Znaki. – zakrakał Crowley – Tańczą na polanie. Demon. Jeszcze nie pokonany. Nie zniknął. Jest tam. - Gdzie? – spytali chórem, nieco przerażeni - Tam. Na wzgórzu. Obok ciała. - Boegela-Navarra? - Tak. To jasne. Boegel zginął, pojawił się demon. - Navarr był opętany? Cholera... Co z tym demonem? Może powinniśmy wrócić? - Nie wiem. Może zniknie sam. Daleko od domu. Wy powinniście iść. Zastosowali się więc do kruczej rady, tym bardziej, że przysmażona przez magiczny piorun Tanja czuła się nie najlepiej, zaś Elizabeth powłóczyła nogą i w dodatku narzekała coraz mocniej piekące oparzenia. Zaledwie kilka godzin temu oberwała ognistą kulą od błękitnoskórego mutanta, a zamiast leżeć spokojnie i kurować twarz, spływała potem, podpierając chwiejącą się na nogach najemniczkę! Postanowili nie wracać do miasta przez bramy. Któryś z bardziej prominentnych wyznawców Pana Zmian mógł już zaalarmować straż. Lepiej było dostać się do Talabheim kanałami, unikając spotkań z przedstawicielami władzy. Crowley poleciał na kolejny rekonesans, a oni szli wytrwale przed siebie, obchodząc miasto od południa. Po lewej minęli oblany księżycową poświatą cmentarz. - Klasyk! – Garret z uznaniem mlasnął językiem, podziwiając obrazek jakby żywcem wyjęty z opowieści grozy. Widok lądującego na gałęzi kruka natchnął Tanję do myślenia. - Jeżeli rudy na drzewie był iluzją, to co się stało z prawdziwym? – zwróciła się do Crowleya. - Rudy pobiegł w pole, kiedy demon zaatakował Elizabeth – oświadczył ptak i natychmiast zmienił temat. – Dziwne rzeczy dzieją się wokół źródła. Symbol płonie. Dziwne rzeczy na drzewach. Nie słuchali go, zbyt już zmęczeni na kolejne zagadki. Dotarli wreszcie do jednej z podtalabheimskich wiosek. Tanja ledwie trzymała się na nogach. Uznali więc, że warto byłoby zatrzymać się na krótki odpoczynek. W jednej ze stodół trwała akurat zabawa – wiejskie wesele, a może zwykła potańcówka. Przed budynkiem stał jakiś chłop, wyglądający na miejscowego sołtysa. - Medyka! – wykrztusiła Elizabeth, niemal wypuszczając Tanję z objęć. Mieli szczęście. Towarzyszący sołtysowi mężczyzna okazał się kapłanem. Zaprowadził niespodziewanych gości do jednej z chałup i od razu zajął się rannymi. O budziło ich zamieszanie panujące w osadzie. Garret wyjrzał chyłkiem przez okno. Na podwórzu kręciło się kilkunastu strażników. Pokazywali wieśniakom jakieś papiery. Listy gończe, jak się domyślał złodziej. Gestykulowali, wskazując to na miasto, to w kierunku źródeł. Mieszkańcy słuchali strażników i kiwali bezradnie głowami. Poszukiwacze przygód pospiesznie zniknęli pod pelerynami, nie czekając, aż strażnicy załomotają do ich drzwi. Stróże porządku napukali się niemało, nim kapłan doczłapał się na miejsce i im otworzył. - Dobry człowieku, nie widziałeś może tych ludzi? Kapłan przyglądał się portretom. Za jego plecami to samo robił niewidoczny Garret, z zadowoleniem stwierdzając, że nie były to ich podobizny. - Nie. Nikogo takiego nie widziałem. - A nie kręcił się tu w nocy nikt podejrzany? – strażnik rozglądał się po pomieszczeniu. - Przykro mi. Nikogo nie widziałem. - Trudno. – strażnik zawołał kolegów i udał się do kolejnego domostwa. J esteście tu jeszcze? – kapłan stał na środku bezludnego pokoju rozglądając się wokoło. Odpowiadała mu cisza. - Strażnicy już sobie poszli. – próbował. Nadal nic. - Trudno... – rzucił jeszcze ruszając w stronę drzwi. Za nim zmaterializowała się piątka postaci. - A jednak – odwrócił się w ich kierunku – Jak się ukryliście? - Czemu nas nie wydałeś? – zignorował jego pytanie Garret. - Można by powiedzieć, że byłem między młotem a kowadłem. – wyjaśnił uśmiechając się nieznacznie. - Byliśmy młotem czy kowadłem? – zapytał jeszcze z ciekawości złodziej. Jak się spodziewał, odpowiedzi nie otrzymał. Raz jeszcze podziękowali za gościnę i dyskrecję po czym powierzyli kapłanowi sakiewkę pełna złota. - Na świątynię. – wyjaśniła Elizabeth, widząc pytające spojrzenie kapłana. D o miasta dostali się kanałami omijając wszelką straż. Przemykali się cuchnącymi korytarzami zastanawiając się czego jeszcze Kruger im nie powiedział i w co się wpakował. Tych informacji mógł im udzielić jedynie James. Postanowili więc wrócić do willi, uznając, że w tej sytuacji nie ma sensu krycie się po karczmach. James przywitał ich niezbyt ciepło. Widać spodziewał się innych gości, bo gdy tylko uchylili drzwiczki tajnego przejścia spotkali się z wymierzoną w ich kierunku lufą. Kiedy tylko rozpoznał przybyszy, opuścił strzelbę i zaprosił ich na górę. - Mamy gościa – rzucił tajemniczo odstawiając broń na półkę. - 122 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Wielkie był ich zdziwienie gdy w salonie zastali Randala kończącego właśnie śniadanie. XVIII. Gdyby ktoś zapytał Randala, dlaczego zdecydował się porzucić gościnne progi “Czarnej Koronki”, nie otrzymałby jednoznacznej odpowiedzi. Rzecz jasna, przyczyną wyjazdu nie był list od Krugera. O nie, list zupełnie nie zrobił na złodzieju wrażenia. Listy gończe, które pojawiły się na ulicach, również nie miały z tym nic wspólnego. Prawdę mówiąc, największe znaczenie miała przekazana przez agenta Gildii opowieść o pełnym emocji i wybuchów pościgu po wąskich uliczkach stolicy. Oczywiście, Randal absolutnie nie bał się zabójców, co to, to nie, ale... Powiedzmy, że klimat stolicy przestał mu służyć. Pewnego pięknego dnia wsiadł więc na barkę i popłynął na wschód. W Talabheim od razu skierował się do willi Krugera. Otworzył mu James. Nawet jeśli był lekko zdziwiony pojawieniem się złodzieja, nie pokazał tego po sobie. - Pan pozwoli, że wezmę jego okrycie. – rzekł ze spokojem. - Eeee... Ja tylko na chwilę – zastrzegł się Randal, usiłując zajrzeć w głąb domu ponad ramieniem wiernego sługi. – A gdzie reszta? - Za miastem. – odpowiedział beznamiętnie James – Pojechali zabijać kultystów. - Taaak? – zdziwił się uprzejmie złodziej. – No to ja zostanę na dłużej – stwierdził, podając rozmówcy płaszcz. Zaledwie przekroczył próg, ujrzał modliszkę, zwieszającą się ze schodów. - To chyba nie dom Jolki – rzucił dla zmylenia przeciwnika mężny złodziej i wykonał klasyczny “w tył zwrot”. Drogę zastąpił mu, jak zwykle spokojny, James. - TO przyjechało z nimi. – wyjaśnił. Nieco uspokojony złodziej dał się w końcu zaprowadzić do salonu i poczęstować winem. W gruncie rzeczy obecność modliszki nie zaszokowała go aż tak bardzo. W końcu przedtem podróżowali z Nachtjaegerem... Randal rzucił karty na stół i pełnym desperacji gestem chwycił za kielich z winem. Nie mineła nawet godzina, a Modliszka wygrała od niego pięćset koron! Zmarszczywszy brwi, złodziej zwrócił się do Jamesa, usiłując ukryć zakłopotanie. - A co u Krugera? – zapytał, lekko bez sensu. - Wszystko dobrze. – odpowiedział sługa. Randal, lekko już pijany i w dodatku zajęty roztrząsaniem przyczyn karcianej przegranej, zupełnie nie słuchał rozmówcy. - A żyje jeszcze? – dodał pełen zwątpienia. Po czym, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do modliszki. - Hej, jak cię nazywają? Stwór wzruszył ramionami. - Imię? – zasyczał – A po co imię? - Będę do ciebie mówił “Maleńka” – zadecydował złodziej i zsunął się majestatycznie pod stół. K iedy dzielni pogromcy kultystów pojawili się w domu następnego ranka, Randal powitał ich takim tonem, jakby był co najmniej właścicielem willi. Bez najmniejszego zdziwienia zaprosił powracających z nocnej wyprawy awanturników na śniadanie, demonstrując przy tym wielkie zadowolenie. Widok cudzych opatrunków wprawił go w doskonały humor w końcu sam uniknął walki... Reszta drużyny daleka była od zadowolenia. Przynieśli niepokojące wieści o Krugerze i chcieli jak najszybciej go odnaleźć. Nawet nie jedząc śniadania. Dość długo musieli przekonywać Jamesa, by wreszcie raczył udzielić im jakichkolwiek informacji. Z tego, co wreszcie powiedział wynikało, że Kruger udał się do pałacu “coś załatwić”. Później miał się spotkać z Sharą m'Shani. Nie wrócił do posiadłości, więc musiało go spotkać coś po drodze. Sługa wiedział dużo więcej niż na początku się zdawało, że wie. Zaczęli nawet żartować, że to Kruger dla niego pracuje, a nie on dla Krugera. Rozbawiło to wszystkich, oprócz samego Jamesa. Nawet najbardziej absurdalne żarty nie były w stanie wywołać na kamiennej twarzy sługi czegoś więcej niż zaledwie cienia zdumienia. Podzielili się zadaniami. Randal od razu zgłosił się na ochotnika, deklarując złożenie wizyty Sharze m'Shani. Do pałacu miało się udać dwóch Garretów i Riannon. Jedynie Tanja i Elizabeth, dla których James wydobył z zapasów Krugera dwie ostatnie fiolki z zielonym płynem, pozostały w willi. Wojowniczki miały odpoczywać i czekać na wiadomość od Crowleya, który zgodził się, rzecz jasna nie za darmo, być ich łącznikiem. Dom Shary m’Shani, ukryty w głębi doskonale wypielęgnowanego ogrodu, wzbudził w Randalu stary, dobry dreszczyk. Takie domu wprost śmierdziały forsą. Złodziej westchnął ciężko. Nie tym razem... Zapukał, poczekał, aż mu otworzą, przedstawił się, przytomnie powołując się na Krugera i w końcu został wpuszczony do środka. Na widok gospodyni głośno przełknął ślinę, zmrużył drapieżnie oczy i przywołał na twarz jeden z najbardziej zabójczych uśmiechów z bogatego arsenału wytrawnego uwodziciela. - Witaj, o nadobna – powiedział, całując szczupłą dłoń gospodyni. Shara odpowiedziała bladym uśmiechem. - A więc wy współpracujecie z Krugerem? – zapytała. - 123 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- My? – zdziwił się uprzejmie złodziej – Nie, my tylko wódkę z nim pijemy – odpowiedział sarkastycznie. - Aha, to taki status. – odparowała złośliwie Shara. Wymieniwszy wstępne złośliwości pomilczeli chwilę. Randal czuł, jak nawiązuje się między nimi cieniutka nić porozumienia. Czekał. - Sam jesteś? – przerwała ciszę – A gdzie ci bardziej konkretni? - Wszyscy konkretni leżą i cierpią – wyjaśnił ze złośliwą satysfakcją. – A’propos “konkretni”, może byśmy przeszli do konkretów? – zapytał. Zabrzmiało to nieco dwuznacznie. Trudno powiedzieć, czy Randal celowo wpatrywał się w tym momencie w obraz przedstawiający baraszkujące nimfy, czy był to czysty przypadek, dość, że Shara złapała to spojrzenie i przez jej twarz przemknął cień rumieńca. - Chcesz kupić ten obraz? – zapytała ze znaczącym uśmieszkiem. - Myślę, że jeszcze o tym porozmawiamy – złodziej spojrzał jej głęboko w oczy – Jak się wszystko wyjaśni. Tymczasem chciałbym się jednak dowiedzieć paru rzeczy... Maszerując dziarskim krokiem w stronę pałacu, Garrety i Riannon minęli karczmę “Pod Tłustym Kapłonem” – ulubiony lokal Krugera. Przystanęli na moment, ze zdumieniem spoglądając wyłamane drzwi i kręcący się wokół oddział straży. Widać nie tylko oni nieźle się tej nocy bawili. Nie zdążyli jeszcze dotrzeć do bram pałacu, kiedy na ramieniu Riannon wylądował kruk, przynosząc wieści od Randala. Okazało się, że Kruger nie dotarł na umówione spotkanie z Sharą. - W takim razie leć do Randala i powiedz mu, żeby sprawdził karczmę “Pod tłustym kapłonem” – poleciła Riannon – Po drodze ściągnij też Elizabeth i Tanję. Mogą się przydać. A tak w ogóle to czym cię Randal przekupił, że przyleciałeś do nas tak szybko? Kruk nie odpowiedział ani słowem, tylko rozwinął skrzydła i pofrunął do willi Krugera. Nie miał zamiaru zdradzać, że tym razem na swoje zwyczajowe “A co ja z tego będę miał?”, zamiast jakiejkolwiek obietnicy, usłyszał brutalne “Nie przerobię cię na rosół”. Absurdalna groźba tak rozbawiła Crowleya, że zgodził się spełnić randalową “prośbę”. T rójka złodziei minęła w końcu znajomą bramę pałacową i zagłębiła się w labiryncie pomieszczeń, nie bardzo wiedząc dokąd się udać i kogo pytać o Krugera. Riannon zatrzymała się nagle w pół kroku. Garret wpadł na nią, ale na szczęście nie wypadli spod peleryny. Kilkanaście metrów przed nimi stał znajomy mag. Ten sam, którego mieli “przyjemność” spotkać podczas ostatniej wizyty w pałacu. Nadworny czarodziej z całą pewnością ich “widział” – mówiło to przeszywające ukrytych pod peleryną złodziei spojrzenie. Chcieli się po cichu wycofać, ale przemknął między kolumnami i pokiwał dyskretnie dłonią w ich stronę sugerując, by do niego podeszli. Zrobili to z mieszanymi uczuciami. Wszakże podczas ich ostatniego spotkania przywalili mu świecznikiem i zwiali... - Czego tu szukacie? – konspiracyjnie szepnął mag udając, że podziwia wiszący na ścianie gobelin – Mało wam było ostatnim razem? - Ehm... – zaczął Garret, co trochę zdezorientowało maga, bo wydawało mu się, że jego rozmówca stoi przed nim; nie spodziewał się, że teraz jest ich trójka – Bo widzisz, szukamy Krugera. - Krugera? Był tu wczoraj. - To wiemy. – wtrąciła się Riannon – Ale teraz grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Nadworny czarodziej spojrzał podejrzliwie w miejsce, gdzie powinni znajdować się jego rozmówcy. - Hmm... Potem miał iść do Shary m’Shani. - Sharę też sprawdziliśmy. Każda minuta może być na wagę złota. Na twarzy maga pojawiły się zmarszczki świadczące o wewnętrznej walce. Najwidoczniej na poważnie rozważał ich słowa. - Niech wam będzie. Chodźcie za mną. – dodał kierując się stronę drzwi wyjściowych. Posłusznie ruszyli jego śladem. Kilkanaście minut później stali, zupełnie widoczni, przed biurkiem niejakiego Ramona. Białowłosy mężczyzna był ostatnią osobą, z która rozmawiał Kruger. Tak przynajmniej twierdził mag. - Tak, Kruger wspominał mi kiedyś o was – przerwał przedłużające się milczenie Ramon – Proszę, proszę. Co tu robicie? Wyjaśnili mu swoje obawy. Białowłosy zażyczył sobie dokładnego opisu zdarzeń jakie miały miejsce na polanie. Opowiedzieli mu niemal wszystko, zastanawiając się, ile białowłosy wie. Przy okazji wypytali o lady Cassandrę: - Gdzie była wczorajszego wieczoru? - Na balu charytatywnym. – odparł Ramon – Choć... Nie jestem tak do końca pewny. – dodał, zobaczywszy wyraz twarzy złodzieja. - Bal cha-ry-ta-tyw-ny? – Garret wręcz krztusił się ze śmiechu – Taaak, oczywiście. Jak najbardziej charytatywny! - Cóż.... – przerwała mu Riannon - Chętnie obejrzelibyśmy jej apartamenty... Ramon spojrzał pytająco na maga stojącego nieopodal drzwi. Ten skinął lekko głową po czy stwierdził: - Niech wam będzie. Tylko żadnego podkradania błyskotek – ostrzegł – Mam tu zawieszoną ognistą kulę, wystarczy jeden gest... - Dobrze, dobrze... – zgodzili się bez entuzjazmu i udali się za magiem w stronę apartamentów lady Cassandry. - 124 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Lady Cassandra była bardzo zajęta. W pokoju obok... Bez trudu dostali się do jej apartamentów i upewniwszy się, że przez najbliższy czas nie będzie ich niepokoić, zabrali się za gruntowne przeszukiwanie biurka. Znaleźli kilka listów, z których tylko jeden wydawał się ważny – postanowili przeczytać go później. Podobnie jak notes pełen notatek na temat krasnoludzkich kopalni w Górach Krańca Świata. Z pewnością nie należał do Cassandry. Z sypialni dochodziły ich dość jednoznaczne śmiechy i chichoty. W pewnej chwili drzwi uchyliły się, na klamce pojawiła się dłoń właścicielki apartamentów. Na szczęście dla złodziei lady rozmawiała jeszcze ze swoim chwilowym kochankiem i nie zauważyła, jak trójka włamywaczy zanurkowała pod biurkiem. - Białe czy czerwone? Nie czekając na odpowiedz podeszła do barku i wybrała trunek, po czym udała się z powrotem do sypialni. Garret odprowadził jeszcze wzrokiem nogi lady Cassandry, aż te zniknęły w sąsiednim pokoju. Później cała trójka wypełzła spod biurka. Zbierali pozostałe tam jeszcze papiery, kiedy z korytarza doszła ich rozmowa maga z jednym ze strażników: - Nic nie widziałeś. Nie było mnie tu. Poczekali, aż kroki strażnika się oddalą i wymknęli się niezauważeni z pokoju. L ist, który znaleźli, był niezbitym dowodem na powiązania Cassandry z Okiem. Ramon zażyczył sobie przeczytania go na głos, a mag pilnował Riannon, by ta nie wprowadzała w tekst cenzury. Pismo zawierało dokładny opis Tanji, Elizabeth, Riannon, Garreta i Randala, wraz z instrukcją natychmiastowego zlikwidowania wyżej wymienionych. Wyjaśniało to ataki skrytobójców w Altdorfie. Dalej było kilka nie do końca zrozumiałych uwag odnośnie kultu i w końcu podpis. Ketter. Znali to nazwisko, tylko nie mogli skojarzyć skąd. Ramon zaczął im to wyjaśniać, jednak bardziej zainteresowała ich wiadomość, że Kruger wspominał coś o pewnej karczmie. Mijali ją po drodze – coś z pewnością tam się wydarzyło, bo po okolicy krążyło niezwykle dużo strażników, jak na ta dzielnicę. - Ach... i jeszcze jedno – dodał na zakończenie rozmowy Ramon – Jeśli Kruger nie dotarł do Shary m'Shani znaczy to, że zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Szukajcie u grabarza nazwiskiem Heinzmann. Cmentarz w sąsiedniej dzielnicy. Kruger ma tam swoją norę. Jeśli stało się coś naprawdę poważnego, a on to przeżył, to z pewnością tam właśnie się udał. Postanowili to natychmiast sprawdzić, po drodze zahaczając też o widzianą wcześniej karczmę. Nadworny mag zgodził się iść z nimi. Oficjalnie na wypadek, gdyby znów mieli się natknąć na demony czy inne istoty nie z tego świata. Nieoficjalnie zapewne chciał po prostu mieć ich na oku. - Przy okazji – powiedział, kiedy opuszczali pałac – Nazywam się Kowalski. Po prostu Kowalski. K iedy dotarli do podejrzanej karczmy, straż już zdążyła się rozejść. Za to na szyldzie siedział dobrze im znany czarny ptak. Riannon przywołała go ruchem ręki. Crowley, nie wiedzieć czemu strasznie nadęty, siadł na jej ramieniu i zwięźle poinformował, że Randal jest w karczmie, Elizabeth z Tanją czają się za rogiem, a oni mają ogon, który lezie za nimi od bram pałacowych, a ponadto, jak na złodziei, wykazują się strasznym amatorstwem i brakiem dyskrecji. Elfka powstrzymała się od ciętej riposty. W końcu jak niby mieli przejść niezauważeni, skoro szedł z nimi mag, zwracający uwagę każdego przechodnia tą swoją idiotyczną mycką? Zamiast tego rzuciła tylko krukowi ponure spojrzenie. Kowalski zaproponował przekupienie strażników za złapanie rzeczonego “ogona”, by później móc go przesłuchać, ale nim złodzieje zdecydowali się na zapłatę było już po wszystkim. Dwójka najemnych zbirów zorientowała się, że została wykryta i skręciła za najbliższy róg. Ich śladem natychmiast podążyły Tanja i Elizabeth, prowadzone przez polatującego przodem kruka. Dziwaczna grupa, złożona z trójki złodziei i maga, wpakowała się do karczmy, ignorując protesty sprzątającej lokal niewiasty. Niewiasta owa była wściekła niczym osa, ponieważ chwilę wcześniej Randal zaciągnął jej koleżankę na pięterko. - Oni tam figlują, a ja muszę latać ze ścierą! Piwo wam postawię, jak zabierzecie stamtąd tego... Tego... Garret, skuszony obietnicą, natychmiast popędził na górę. Z hukiem otworzył drzwi i zamarł, kiedy błyskawicznie rzucony nóż wbił się we framugę o szerokość dłoni od jego głowy. - Jak się stąd zaraz nie wyniesiesz, rzucę bardziej na prawo – zagroził spod kołdry Randal. - Ale się pospiesz! – pisnął Garret i zniknął jak zdmuchnięty, starannie zamykając za sobą drzwi. Chwilę później niepoprawny uwodziciel zszedł na dół, pożegnał wściekłą karczmarkę, posłał całusa zwisającej ze schodów dziewce kuchennej i wyciągnął towarzyszy na ulicę, po drodze opowiadając ze szczegółami o przebiegu wczorajszej bójki. Jak się okazało, dziewka kuchenna opowiedziała mu wszystko bardzo dokładnie, opisując nawet kształt i kolor krugerowych guzików. W skrócie rzecz ujmując, bójka była “jakaś dziwna”, a Kruger ją przeżył i opuścił karczmę o własnych siłach, lekko tylko ranny. Sam nie był obiektem napaści, a rana była wynikiem przypadkowego trafienia krzesłem albo kuflem – któż by się zorientował. - 125 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Poszukiwacze przygód również opuścili mury przybytku. W doskonałym momencie, bo akurat na dachu “Tłustego Kapłona” przysiadł Crowley, przynosząc wieści od dwóch wojowniczek. Elziabeth i Tanja wyśledziły miejsce, gdzie ukrywał się “ogon” i prosiły o wsparcie, nie chcąc urządzać niepotrzebnej awantury w środku miasta. Rozdzielili się więc na dwie grupy. Kowalski i Randal mieli pomóc kobietom, natomiast Garrety i Riannon postanowili odwiedzić grabarza nazwiskiem Heinzmann. Umówili się na ponowne spotkanie przed zachodem słońca w karczmie “Pod Tłustym Kapłonem”. C mentarz mieścił się jakby w podwórzu kamienicy. Mieszkańcy nie mieli więc ciekawego widoku za oknami. Chociaż niewątpliwie było to bardzo spokojne sąsiedztwo. Złodzieje minęli bramę wejściową. Wijąca się między nagrobkami ścieżką zaprowadziła ich do niewielkiego budynku na tyłach cmentarza. Właściciel właśnie układał łopaty. - Przepraszam – Garret i Riannon zmaterializowali się za jego plecami – Pan Heinzmann? - Tak – grabarz był na tyle zajęty swoim sprzętem, że w pojawieniu się dwójki złodziei nie dostrzegł niczego dziwnego – W czym mogę służyć? Komuś się zmarło? - Mamy nadzieję, że nie... – nie wiedzieli jak zacząć – Szukamy Krugera. Grabarz natychmiast zapomniał o swoich łopatach i odwrócił się w stronę gości. Przyglądał im się chwile podejrzliwie, po czym zaprosił do budynku. - Ty jesteś Riannon – wskazał elfkę – A ty Garret. Kruger mówił, że jest was dwóch. - A więc był tu? - Był... Dowiedzieli się, że zjawił się wieczorem. Fakty się zgadzały – musiał tu dotrzeć po opuszczeniu karczmy. Po drodze natknął się na kogoś, kto go poharatał. Lekko, jak sądzili, bo gdy tylko wstało słońce, wyruszył do Wolfenburga. - Wam też radził. – zakończył Heinzmann – Jak tylko skończycie sprawę ze... “spojrzeniem”. W razie czego waszym kontaktem jest “białogłowa”. Od razu domyślili się, że chodzi o Oko. Natomiast “Białogłową” był z pewnością Ramon. Podziękowali za informacje i zniknęli pod peleryną. Grabarz wrócił do czyszczenia swoich łopat. Tanja i Elizbeth, nie przejmując się bynajmniej takimi drobiazgami, jak grupka podrzędnych rzezimieszków zagradzająca im drogę, rozwaliwszy mimochodem parę łbów dotarły w końcu do obskurnej karczmy w jeszcze bardziej obskurnej dzielnicy. W tym właśnie lokalu, będącym jednocześnie wyszynkiem, noclegownią i burdelem, ukryli się ludzie, którzy śledzili Riannon, Garretów i maga. Nie mając zamiaru ładować się do środka przez frontowe drzwi (w końcu miały zamiar się czegoś dowiedzieć, a nie pozarzynać paru idiotów), przelazły przez sąsiednią, opuszczoną kamienicę i przyczaiły się na strychu przybytku. Szpary w podłodze okazały się doskonałe do podsłuchiwania. Wojowniczki dowiedziały się, że “ogon” został wynajęty przez jakiegoś tajemniczego mężczyznę. Zleceniodawca spotykał się ze swoimi “pracownikami” w dokach i tam przekazywał im pieniądze i polecenia. Niestety, podsłuchiwani wkrótce skończyli rozmowę i poszli spać. W środku dnia! Jakiś czas później usłyszały nowe głosy – Randala i maga. Ta para udawała właśnie ojca i syna. Randal odgrywał rolę trzydziestoletniego prawiczka, który spędził większość życia wśród drwali w lesie, zaś Kowalski udawał jego ojca, który postanowił zafundować mu pierwszą w życiu kobietę. Elizabeth i Tanja skręcały się ze śmiechu, ze wszystkich sił próbując zachować ciszę. W końcu Kowalski, ku własnemu ogromnemu zdumieniu, wysupłał pięćdziesiąt koron, a Randal powędrował na pięterko z piegowatą córką karczmarza. Wysłuchawszy, jak Randal udaje ogromne zdumienie na widok pary cycków, wojowniczki opuściły strych. Zanim zdążyły wyjść, doleciał je jeszcze fragment wypowiedzi: - Ojej, ty jesteś kaleką! Był u nas jeden drwal, który przypadkiem odrąbał sobie przyrodzenie, ale wyglądało to trochę inaczej... Skręcając się ze śmiechu jak strute kotki, kobiety wypadły na podwórze i zgodnie zawyły ze śmiechu. Pod wieczór całe towarzystwo zebrało się ponownie “Pod Tłustym Kapłonem”, ściągając na siebie nieprzychylne spojrzenia karczmarki i gorące uśmiechy kuchennej dziewki. Wymieniwszy informacje, zaczęli się zastanawiać. Po pierwsze, w Talabheim byli pod stałą obserwacją. Randal co prawda nie wyciągnął ze swej “nauczycielki” żadnych szczegółów, ale potwierdził, że miejscowa banda została zatrudniona do śledzenia drużyny w dzień i w nocy. Po drugie, skoro Kruger wyjechał, najwyraźniej nie potrzebował ich pomocy. Z tego, co mówił grabarz wynikało, że szpieg liczy, iż sami rozwiążą problem talabheimskiego Oka. Mieli do niego dołączyć PO załatwieniu tej sprawy, a więc należało ją załatwić jak najszybciej. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, że po wczorajszej awanturze kultyści zwołają jakieś większe zebranie. Tym bardziej, że i tak tego wieczoru miało się przecież odbyć spotkanie Klubu Miłośników Nauk Politycznych. Co prawda podejrzewali, że po wpadce przy źródłach zebranie nie będzie miało miejsca w “Złotym Smoku”. Musieli się tylko dowiedzieć, gdzie. Elizabeth przypomniała sobie, że Hans, zanim zamienił się w niebieskoskórego mutanta, wspominał coś o swojej dziewczynie, która należała do kultu od samego początku. To mógł być niezły punkt - 126 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zaczepienia. Dziewczyna na pewno wiedziała, gdzie czciciele Tzeentcha spotkają się tym razem. Po namyśle zdecydowano, że najlepszym rozwiązaniem będzie posłanie jej śladem Crowleya. Był jedynym członkiem drużyny, który jeszcze nie zwrócił na siebie uwagi sekty. Reszta postanowiła udać się do “Smoka” w nadziei na zdobycie jakichś dodatkowych informacji. Przyświecała im także inna myśl – skoro kultyści spotykali się w płaszczach i maskach, ukrywając swą tożsamość, można by zinfiltrować ich szeregi. Do tego jednak potrzebowali masek, a tych należało szukać w teatrze. A do teatru mogli trafić dzięki poznanym wczoraj studentom... Elizabeth i Tanja, nie chcąc wpaść w oko komuś niepowołanemu, kolejny raz pożyczyły od Garreta pelerynę (ku jego wielkiemu niezadowoleniu) i ruszyły w kierunku “Smoka”. Za nimi jak cień podążyła Riannon. XIX. U niwersytet Talabheimski przynosił chlubę miastu. Był też przyczyną, dla której spokojni mieszczanie każdego dnia narażeni byli na oglądanie studentów. Wszędzie było ich pełno, ale najwięcej kręciło się w okolicach karczmy “Pod Złotym Smokiem”. Całe mnóstwo plączących się bez celu studentów, studentów gdzieś spieszących, studentów zawalonych książkami i schlanych studentów wylegujących się na zielonej trawce, korzystających z ostatnich promieni popołudniowego słoneczka. Trzy niewidzialne niewiasty zatrzymały się gdzieś pośrodku tego zamieszania, rozglądając się za znajomymi twarzami. - Widzisz ich? – szepnęła Tanja. - Nikogo. Owszem, kilku malarzy rozstawiało sztalugi, a pod pobliskim drzewem w cieniu ćwiczyli muzycy. Nie szło im to najlepiej. Jeden klął na drugiego, nie mogąc znaleźć właściwego dźwięku. Riannon uśmiechnęła się do siebie. - Spróbuję z muzykami – szepnęła w kierunku Tanji. Sięgnęła po lutnię i rozejrzawszy się wokół czy nikt nie patrzy zdjęła kaptur z głowy. Nastroiła pospiesznie instrument i bez trudu zagrała znaną melodię. - Ej, ty tam. – krzyknął jeden z żaków – Nie przeszkadzaj, bo nam się przez ciebie melodia myli. - Nie krzycz mi do ucha, Kris. Czekaj...- na twarzy żaka pojawił się wyraz wysiłku umysłowego – Ona dobrze to gra. - He-ej! – krzyknął trzeci – Zagraj to jeszcze raz. Wy elfy zawsze mieliście lepsze wyczucie muzyki... Riannon odsunęła z czoła nieposłuszny kosmyk włosów i z nieskrywanym uśmiechem podeszła do studentów. O to właśnie chodziło. Melodia była banalnie prosta i każdy idiota, choć trochę znający się na muzyce, mógłby ją zagrać. Rzecz jasna nie na kacu... Pokazała im podstawowe chwyty i mimochodem wypytała o trupę teatralną. - Za tym budynkiem i na prawo. Ćwiczą do jutrzejszego przedstawienia. Podobnie jak my. – Roześmiał się muzyk, usiłując właściwie chwycić akord. - Dzięki. – elfka odwróciła się, skinęła na przyjaciółki i podążyła we wskazanym kierunku. Zgarnąwszy po drodze resztę grupy, bez problemu dotarły do teatru. Kilka chwil później buszowały po garderobie, podczas gdy Randal i dwóch Garretów zagadywali przygotowujących przedstawienie studentów, czyniąc przy tym użytek z przezornie zabranych z karczmy pokaźnych baniaczków pełnych taniego wina. Kobiety spacerowały między półkami szukając odpowiedniego przebrania. Garderoba była zawalona przeróżnymi klamotami, ale nie mogły znaleźć nic odpowiedniego. Nawet najprostsze maski nie nadawały się do użytku, bo w niczym nie przypominały ascetycznie prostych i pozbawionych wszelkiego wyrazu masek kultystów – wszystkie miały namalowany stylizowany uśmiech lub wyrażały bezgraniczny smutek. Zaczęły właśnie rozważać możliwość własnoręcznego wykonania masek, kiedy zza zakurzonych rekwizytów wyleciała mała stalowa gwiazdka i utkwiła w ramieniu Elizabeth. - No nie, znowu – jęknęła templariuszka, wyszarpując z rany ociekające mazią ostrze – Czarny Lotos? Riannon, dotychczas snująca się jak duch pod peleryną, zamarła teraz bez ruchu, usiłując zlokalizować przeciwnika. Chwilę później posłała zamaskowanemu mężczyźnie zatrutą gwiazdkę i zanurkowała za półki, unikając jego nadlatującej niespodzianki. Podkradła się z drugiej strony i kiedy już miała ogłuszyć otumanionego trucizną zabójcę, powietrze obok niej przeszył nóż. Utkwił dokładnie między łopatkami mężczyzny. Elfka odwróciła się natychmiast i niezadowolona ściągnęła kaptur. W drzwiach stał Randal uśmiechając się bezczelnie, podczas gdy pod jej stopami dogorywał niedoszły zabójca. Teraz już na pewno nic nie powie... Bez słowa schowała swoje ostrza i przyklękła przy Elizabeth, która z lekko nieprzytomnym uśmiechem wymachiwała wyrwanym z ciała kawałkiem metalu. Całe szczęście, że elfka miała w torbie antidotum zabrane ze skrzynki Krugera! Zastanawianie się, kto przysłał zabójcę, nie miałoby większego sensu, gdyby nie to, że na ramieniu miał wytatuowany aż nazbyt znajomy symbol. Oko, oczywiście. To wystarczyło, by zrezygnowali z dokładniejszego przeszukiwania zwłok. Zwłaszcza, że hałas zwabił studentów z grupy teatralnej. Randal oszołomił ich kompletnie, odcinając zabójcy głowę i - 127 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------wręczając im ją jako rekwizyt do przedstawienia, po czym awanturnicy czym prędzej opuścili teatr. W łaśnie wtedy odnalazł ich Crowley. Kobieta, którą miał śledzić, wybrała się za miasto. Kruk dowiedział się, że miała spotkać się z innymi na cmentarnym wzgórzu na północ od Talabheim. Miało to być ostatnie i największe zebranie członków kultu w tej okolicy. Wymarzona okazja, by raz na zawsze rozprawić się z czcicielami Tzeentcha. - 128 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- bserwatorzy Część trzecia. XX. D wie wojowniczki, czwórka złodziei, mag oraz kruk. Niewielkie siły, jak na rozprawę z dużą grupą posługujących się magią czcicieli Pana Zmian. Członkowie drużyny szykowali się do ostatecznej rozprawy z sługami Tzeentcha. Oczywiście, nie liczyli na to, że poradzą sobie sami. Elizabeth postanowiła skorzystać ze wsparcia oddziału rycerzy zakonnych, zgodnie z pozwoleniem udzielonym przez opata Sugera. Kowalski stwierdził, że jest to doskonały pomysł. Natchniony przez templariuszkę, zebrał trzydziestu zaufanych ludzi ze straży miejskiej. Połączone siły spotkały się pod północną bramą i wspólnie podążyły za Crowleyem. Złodzieje jechali kilkanaście metrów za kolumną zbrojnych i w przeciwieństwie do Elizabeth nie tryskali dobrym humorem. Templariuszka była w swoim żywiole. Wydawała rozkazy, ustalała taktykę (czy inną strategię, tak czy siak coś niezrozumiałego) z dowódcą oddziału, zwanym bratem Johanem, oraz zapewniającym “zaplecze magiczne” Kowalskim. Plan był w gruncie rzeczy prosty – wroga należało otoczyć, a potem zgnieść. Mag miał poprowadzić swoich ludzi wokół wzgórza i zaatakować od wschodu i północy, odcinając kultystom drogę ewentualnej ucieczki. Johann miał uderzyć od południa i zachodu, zamykając pierścień wokół miejsca zgromadzenia. Garret od wyjazdu poza bramy miasta nie przestawał kląć na wojowniczki uważając, że przebrały miarę. Miał zdecydowanie dosyć pożyczania peleryny przy każdej okazji, kiedy kobiety chciały coś sprawdzić. - Mogłyby chociaż podziękować. Nie uważasz, że od pewnego czasu zaczynają się za bardzo rządzić? - Eee... no trochę - nagłe pytanie wyrwało Riannon z zamyślenia. Od chwili wyjazdu jej umysł zaprzątał sen, o którym opowiedział złodziej. Tuż przed opuszczeniem miasta, korzystając z ogólnego zamieszania, odciągnął elfkę na bok i upewniwszy się, że nikt się nimi nie interesuje, uchylił poły płaszcza pokazując mały zegarek. TEN zegarek. Ten sam, który ponoć przestał działać i zaginął podczas bitwy o Ionę. Riannon omal nie padła, kiedy jej powiedział, że dostał go we śnie. - Dzi... działa? - wyjąkała zaskoczona. - Nie wiem, nie sprawdzałem. Mogłem wybrać jeszcze sztylet, liść i... Coś tam jeszcze, sam już nie pamiętam, ale każde miało uratować komuś życie. Pomyślałem, że najlepiej wziąć zegarek... Teraz zastanawiała się, co to miało oznaczać. I co komu miało ratować życie. Martwiła się, bo znaczyło to, że znów szykuje się coś nieprzyjemnego. Garret wspomniał jeszcze mgliście o miejscu bez horyzontu i kobiecie, którą miał ocalić. - Jak wyglądała ta kobieta? - zapytała nagle niż tego, ni z owego. Złodziej spojrzał na nią dziwnie. - Ta ze snu. Może to ta, która śledził Crowley? Nie wiesz, po co miałbyś ją ratować? - Nie mam pojęcia. Ale jeśli tego nie zrobię, stanie się coś złego. Umilkli, bo jadący przed nimi oddział zatrzymał się. Dowódcy wydawali już ostatnie rozkazy i omawiali sygnały. Potem zbrojni rozdzieli się na dwie grupy. Randal przyłączył się do grupy prowadzonej przez Kowalskiego. Najwyraźniej przypadli sobie do gustu. Od pamiętnej chwili, kiedy to naciągnął go na pięćdziesiąt koron, bezczelny złodziej nazywał maga “tatuśkiem”. Trójka złodziei pojechała za prowadzonymi przez Johana i Elizabeth zakonnymi rycerzami Myrmidii. Niemniej “specjaliści od wtórnego obiegu dóbr” nie zamierzali się bezpośrednio angażować w walkę. Kiedy dowódca dał znak do szarży, a ciężkie konie bojowe poniosły galopem opancerzonych zbrojnych, oni wstrzymali swoje wierzchowce i leniwym stępem podjechali do podnóża wzniesienia. Przed nimi unosiły się tumany kurzu. - Zostaniemy tutaj i popatrzymy - oznajmił jeden z Garretów. - Poczekamy na rozwój wypadków - dodał drugi, wypakowując Rifla. Riannon skinęła głową. Gdzieś przed nimi zbrojni zderzyli się z pierwsza linią wroga. Do złodziei docierały tylko krzyki i szczęk oręża. Elizabeth, galopując w równym szeregu zakonnego wojska, czuła się wreszcie jak ryba w wodzie. Już tak dawno... Ogłuszający tętent kopyt brzmiał w jej uszach jak najpiękniejsza muzyka. - 129 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Z impetem wpadli na wroga, choć nie takiego, jakiego oczekiwali. Zamiast bandy zakapturzonych kultystów, z mroku i mgły wyłoniły się szeregi szkieletów, lśniących bielą w świetle obu księżyców. Noc wypełniła się trzaskiem łamanych kości, ostrym brzękiem metalu uderzającego o metal, rżeniem koni i okrzykami walczących. Templariuszka, mając po prawej Johana, po lewej Tanję, parła do przodu, oczyszczając sobie drogę miarowymi uderzeniami dwóch czarnych mieczy. Gdzieś za ich plecami Riannon zastanawiała się, dlaczego niektórzy z własnej i nieprzymuszonej woli zawsze ładują się w największe bagno. Sama nie miała zamiaru zbliżać się do przeklętych ożywieńców. Stojąca obok niej para Garretów korzystała ze znakomitej okazji, by potrenować strzelanie do celu. Szkielety padały jeden za drugim, nie mogąc się oprzeć miażdżącej sile oddziału zakonnego. Rycerze walczyli jak jeden mąż, bez jednego zbędnego ruchu czy okrzyku. Równomiernie przesuwali się do przodu, coraz wyżej, coraz bliżej do szczytu wzniesienia. W końcu nie pozostał im ani jeden przeciwnik. Szczątki ożywionych magią szkieletów w nieładzie zaścielały ziemię. Jednak czcicieli Tzeentcha nie było nigdzie widać. Zapanowała cisza. Przed nimi wznosił się ku niebu stożek żółtego światła. Z całą pewnością portal, przez który uciekli słudzy Pana Zmian. Po drugiej stronie stożka Kowalski zebrał swoich podkomendnych i na czele oddziału wjechał prosto w światło, znikając bez śladu. Elizabeth wyciągnęła rękę. Oddział zakutych w stal rycerzy bez słowa protestu przekroczył granicę światów. XXI. Trójka złodziei zatrzymała się przed niknącym wysoko na niebie stożkiem jasnego światła. Bez wątpienia był on portalem, przejściem do innego miejsca, świata czy rzeczywistości. Za tą bramą zniknęli ich towarzysze. Nie pozostawało więc nic innego, jak podążyć za nimi. Oślepiający błysk... Stali na olbrzymiej, szaro - beżowej szachownicy, która ciągnęła się w nieskończoność. Na niektórych z olbrzymich szarych pól wznosiły się kamienne konstrukcje, przypominające budynki, choć pozbawione dachów. Tworzyły sieć regularnych uliczek, identycznych przecznic o idealnych, kwadratowych wymiarach. - Nie ma horyzontu. - rzucił bez sensu Garret. - Myślisz, że to tu? Odpowiedź była zbędna. Elfka przypomniała sobie, że dawno temu także i Elizabeth wspominała coś o śnie, w którym widziała ogromną szachownicę. Rozejrzała się wokół, szukając templariuszki. Kilka “przecznic” dalej gorzała walka. Widzieli wielkie golemy, za którymi z pewnością kryli się kontrolujący je kultyści. Konnych i zbrojnych, którzy zagubili gdzieś swoje wierzchowce. Przez chwilę mignął im długi jasny warkocz Tanji. Gdzieś tam z pewnością szalała Elizabeth. O rozmowie z nią można było co najwyżej pomarzyć. Stali, obserwując odległe sylwetki. Beznamiętnie wpatrywali się w bitewne obrazy, jakby to wszystko ich nie dotyczyło. Do momentu, kiedy w ich kierunku poleciała zagubiona ognista kula. - Sami tego chcieli! - Garret sięgnął po Rifla. Przez chwilę rozważał, czy nie wdrapać się na któryś z “budynków”, ale gładkie ściany i brak połączeń między poszczególnymi konstrukcjami szybko go zniechęciły. Riannon sięgnęła po łuk i niespiesznie nałożyła na niego cięciwę, a później wybrała jedną ze strzał, dokładnie jej się przyglądając. E lizabeth od razu rozpoznała miejsce, które widziała niegdyś we śnie. Brakowało tylko świątyni czy kapliczki o czterech kolumnach i tajemniczego kryształu w środku. Szturchnęła Tanję i szeptem podzieliła się z nią swym spostrzeżeniem. Terenkova skwitowała to wzruszeniem ramion. Nie miały teraz czasu na naradę, zresztą nie powinny dodatkowo niepokoić swych towarzyszy. Templariusze ze zdumieniem wpatrywali się w gigantyczną szachownicę. Oddział Kowalskiego, który wjechał na nią przed nimi, zniknął gdzieś z przodu – o ile można tu było mówić o kierunkach. W oddali widzieli uciekające zakapturzone sylwetki. Tylko nieliczni wyznawcy Plączącego Ścieżki zatrzymali się, by walczyć. Rycerze ruszyli. W piekle przelatujących kul ognistych zwarty szyk templariuszy szybko został rozerwany, zresztą wąskie uliczki mogły pomieścić co najwyżej dwóch jeźdźców jadących obok siebie. Trzydziestka Johana podzieliła się na mniejsze grupki, które szybko straciły się nawzajem z oczu. Elizabeth i Tanja starały się trzymać razem. Gdyby nie to, zapewne nie przetrwałyby starcia z potwornymi golemami. Podczas gdy jedna odwracała uwagę potwora, druga mogła się zająć kierującym nim adeptem magii. Pozbyły się w ten sposób dwóch stworów i już zaczynały się czuć bardzo pewnie, kiedy natknęły się na godnych siebie oponentów. Celnie rzucona ognista kula minęła wojowniczki o włos. W ślad za nią poszybowała następna. Potem kolejna. Tanja rzuciła się w stronę kobiety, w której rozpoznała lady Cassandrę, zaś Elizabeth zaatakowała nieznanego sobie mężczyznę. Zanim zdążyła go dopaść, zmuszona była uniknąć jeszcze dwóch ognistych pocisków. W końcu jednak wojowniczka znalazła się o dwa kroki od maga i runęła na niego jak burza. Nie doceniła przeciwnika. Wbrew jej oczekiwaniom, mag okazał się bardzo zręcznym szermierzem, a że korzystał przy tym z pomocy magii, skutek okazał się - 130 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------niewesoły. Po krótkiej wymianie ciosów templariuszka, pchnięta znienacka jakimś paskudnym zaklęciem, wylądowała na ziemi, a mag, korzystając z okazji, władował jej miecz prosto w wątrobę. Po czym spojrzał jej prosto w oczy i przekręcił ostrze. Tymczasem Tanja zmagała się z niesamowicie szybką lady Cassandrą. Huraganowe ataki najemniczki nieodmiennie trafiały w pustkę. Cassandra, bez trudu unikająca ciosu za ciosem, chichotała jej prosto w nos. Rozwścieczona tym pokazem jarmarcznych sztuczek Terenkova postanowiła wreszcie uciec się do pomocy eliksiru z Czerwonego Korzenia. Skoczyła za narożnik jednego z budynków, błyskawicznie opróżniła buteleczkę i już jako berserker wróciła na plac boju, rycząc w bitewnym szale. Na jej widok Cassandra obróciła się na pięcie i zaczęła umykać, po drodze przywołując swego towarzysza. W tym momencie zdesperowana templariuszka kopnęła go z całej siły miedzy nogi. Mężczyzna zawył i odruchowo wyszarpnął miecz z jej ciała. Elizabeth, przyciskając dłoń do boku, przetoczyła się jak najdalej od niego. - Chodźże wreszcie – krzyknęła Cassandra. – Bo cię te suki w końcu pogryzą! - Suki dostały za swoje – odpowiedział mag. Być może miał zamiar dokończyć dzieła, ale kiedy zobaczył zbliżającą się Tanję i podnoszącą się z ziemi Elizabeth, stracił nagle animusz i ruszył za swą panią posłusznie jak pies. Jego zapasy magicznej energii były widocznie na wyczerpaniu. Terenkova, wciąż pod wpływem eliksiru bitewnego szału, pognała za nimi. Rozwścieczona templariuszka, przeklinając w głos wszystkich cholernych magów, wylała na bok cały zapas ciemnozielonego eliksiru regeneracji. Poczekała, aż rana się zamknie, po czym dla pewności wypiła jeszcze fiolkę “jasnozielonego”. Wreszcie ruszyła w ślad za Terenkovą. Znalazła ją kilka przecznic dalej, stojącą o stóp budynku o czterech kolumnach. Tego samego, który widziała we śnie. Dopiero wtedy poczuła prawdziwy strach. W olna przestrzeń. Zniknęły posępne konstrukcje, odkrywając w całości regularną szaro - beżową szachownicę. Brak horyzontu wydawał się teraz jeszcze bardziej nienaturalny. Przed nimi rysowała się inna budowla. Cztery gigantyczne kolumny strzelały ku pozbawionemu koloru niebu. Ani pogodnemu, ani ponuremu. Po prostu bez wyrazu. Pomiędzy kolumnami umieszczono skierowane na cztery strony świata schody. Kamienne stopnie wiodły na podwyższenie, kończąc swój bieg u progu szeroko rozwartych wrót, prowadzących do wnętrza monumentalnej konstrukcji z żółtego kamienia - ni to świątyni, ni to grobowca. Rzecz jasna, nie widzieli wszystkich wrót, ale zakładali, że gmach wygląda tak samo z każdej strony. Zatrzymali się przy ścianie ostatniego z “budynkow” i utkwili spojrzenie we wznoszącym się przed nimi kolosie. Kilkanaście metrów dalej stała Elizabeth, tak samo wpatrzona w dziwaczną budowlę. Z tym, że templariuszka wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Nic dziwnego. Nie co dzień człowiek ogląda na jawie coś, co ujrzał przedtem we śnie. Tania, wyczuwając, że dzieje się coś niedobrego, otarła krew z miecza o ścierwo któregoś z kultystów i podeszła do templariuszki. Wokoło walały się trupy. Ludzi, koni, mutantów. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, poniewierały się elementy zbroi, porzucone hełmy i połamane miecze. Fragmenty ciał. Gładka posadzka splamiona była czerwienią. Zwykły widok po bitwie. I zwykły w takich razach smród. Słodkawy aromat krwi, unoszący się nad ziemia niczym lepka, gęsta chmura. I inne, jeszcze gorsze zapachy. Riannon poczuła wzbierające w gardle mdłości. Wybili wroga, ale została ich zaledwie garstka. Na schodach dostrzegli Johana. Dowódca zakonnego oddziału wyglądał tak, jakby w ciągu kilku godzin postarzał się o lata. Elizabeth podeszła do niego powoli, z wahaniem. Czuła się podle. Obwiniała się o śmierć trzydziestu braci, którzy bez wahania weszli za nią do tego piekła. Zginęli przez nią, co do tego nie miała złudzeń. Bała się, że Johann rzuci jej to oskarżenie w twarz. Jednak nie zrobił tego. Być może nawet w tej chwili potrafił trzeźwo ocenić sytuację i dostrzec to, czego nie potrafiła zrozumieć jego towarzyszka. Że to nie była jej wina. Że zginęli tak, jak templariusze winni ginąć. Walcząc z sługami Chaosu. Na widok Elizabeth zdobył się nawet na niewyraźny uśmiech. - Dobrze, że żyjesz. - powiedział. - Gdzie... pozostali? - zapytała, choć znała odpowiedź. - Nie ma już nikogo. - westchnął Johann. Widziałem tylko tego maga, Kowalskiego czy jak mu tam. Pognał gdzieś tam... - machnął ręką w nieokreślonym kierunku - Powiedział, żeby pilnować tego tu - znów machnięcie ręką, tym razem w stronę budowli z żółtego kamienia. - Pilnować? – wtrąciła się Tanja – A po co? Co to jest? - Nie wiem – Johann wzruszył ramionami. – Podobno jakiś mag w to wszedł i zniknął. Nie wiem, nie widziałem. Kowalski tak mówił. Za to widziałem, jak jeden z tamtych próbował wejść do środka. Niewiele z niego zostało. Rzeczywiście, na schodach leżały trudno rozpoznawalne, niemal kompletnie spalone szczątki, które mogły należeć do postaci odzianej w czarny płaszcz z kapturem. Tylko maska była nienaruszona, widać czciciel Tzeentcha odrzucił ją wcześniej. - To znaczy, że nie da się wejść do środka? Nie doczekawszy się innej odpowiedzi poza ponownym wzruszeniem ramion, Elizabeth podniosła jakiś kamień czy cegłę i cisnęła do wnętrza budynku. W chwili, gdy cegła przelatywała przez portal, ogarnęły ją płomienie. - 131 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Aha. - mruknęła tamplariuszka - No to dupa... - Zdaje się, że musimy poczekać na Kowalskiego – stwierdziła Tanja i usiadła na najniższym stopniu “kaplicy”. XXII. I wtedy się zaczęło. Ze wszystkich stron, spomiędzy “budynków”, wypadli konni i piesi. Wojownicy Chaosu. Zwierzoludzie. Mutanty. Każda potworność, jaką tylko można sobie wyobrazić. Troje wojowników u stóp budynku chwyciło za broń, szykując się do kolejnej, tym razem beznadziejnej, walki. Trójka złodziei rozejrzała się nerwowo wokoło. Przedtem, zajęci podziwianiem budowli z daleka, nie słyszeli co mówił Johann, nie widzieli płonącej cegły, uznali więc posępną świątynię za potencjalne miejsce schronienia przed nadciągającą hordą. Uderzyli konie piętami i pognali w jej kierunku. Widzieli jeszcze, jak troje wojowników u stóp schodów ustawia się do siebie plecami, tworząc najeżony ostrzami mieczy trójkąt, jakże marny wobec nadciągającego mrowia, a jednak dający cień nadziei na przeżycie. Każde z trojga, mając osłonięte plecy, oszczędnymi ruchami oczyszczało przestrzeń przed sobą. Zadawali cios za ciosem, a każde cięcie, starannie odmierzone, trafiało w cel. Trafiało, bo musiało trafiać. Nie mogli sobie pozwolić na marnowanie sił, na bezużyteczne rozgarnianie powietrza ciężkim żelazem Przeciwników było zbyt wielu. I choć mogłoby się wydawać, że walka nie ma sensu, że lepiej byłoby rzucić miecz i zginąć, oni trwali, jak odwieczne skały wśród skłębionych fal morza sług Chaosu. Przez krótką chwilę, zanim zostali ogarnięci przez kolejną falę, złodzieje patrzyli ze zdumieniem, nie mogąc uwierzyć, że tamci jeszcze stoją, jeszcze walczą... Potem już nie mieli czasu, by spoglądać w ich stronę. Garret sięgnął po pistolet i wystrzelił wprost w nadjeżdżającego wojownika. Sługa zła z chrzęstem zbroi zwalił się na ziemię. Riannon, dziękując w duchu cholera wie komu za to, że nie ściągnęła cięciwy z łuku, posłała zatrutą strzałę w stronę kolejnego przeciwnika. Chybiła. Strzała przeszyła powietrze i pomknęła przed siebie, nie napotykając żadnego celu. Elfka przechyliła się w siodle i schowała za końską szyją. Niestety, cios był wymierzony właśnie w wierzchowca. Ranione zwierzę, pchnięte impetem, zwaliło się na ziemię. Gdyby nie błyskawiczny refleks jeźdźca z pewnością by go przygniotło. Riannon przetoczyła się, unikając kolejnego ciosu, i z jednego niebezpieczeństwa wpadła w drugie. Tymczasem drugi Garret również chybił celu i niedługo potem został bez wierzchowca, który wykrwawiał się na szachownicy. Ale złodziej, dobrze przygotowany, nie musiał przeładowywać broni i kolejnym strzałem strącił nawracającego przeciwnika z siodła. Riannon zamarła na chwilę, oceniając sytuację. Nie był to najlepszy moment, bo nad nią potężny wojownik właśnie opuszczał klingę. Zakryła głowę rękoma i przetoczyła się na drugą stronę. Ostrze z ogłuszającym brzękiem spadło na miejsce, gdzie przed chwilą leżała. Kilka salt w tył i już była przy Garrecie. Pozbierali się z ziemi i biegiem ruszyli ku najbliższym wrotom. W połowie schodów usłyszeli za sobą przeklęty okrzyk: “Caladai Tan!”. Czarny Garret padł na stopnie i kula ognia ledwie go musnęła, po czym trafiła w elfkę, która nie zdążyła uskoczyć. Riannon padła z krzykiem na schody. Garret natychmiast znalazł się obok, usiłując gasić tlące się ubranie. S łudzy Chaosu napierali na trójkę wojowników i ginęli z wrzaskiem. Atakowali i umierali w kałużach krwi. Zadawali ciosy i odpłacano im z nawiązką. Rzucali się na przeciwników jeden za drugim i jeden po drugim padali na zalaną posoką posadzkę. Tamci wciąż stali, choć wydawało się to niemożliwe. Dwie kobiety i mężczyzna, krwawiący z dziesiątek drobnych ran, z trudem unoszący ciężkie jak kamień miecze do kolejnego ciosu, kolejnej zastawy. Od stóp do głów zalani czerwienią, jawili się patrzącym niczym demony nie z tego świata. Wreszcie napór zelżał. Na miejsce poległych wrogów przestali się pojawiać nowi. Bitwa dobiegała końca. Gnana nowym zapałem trójka bohaterów rozdzieliła się, goniąc za niedobitkami. Wówczas Elizabeth ujrzała koszmar, jakiego nigdy nie spodziewała się zobaczyć na jawie. Widziała już Wojowników Chaosu, odzianych w przeklęte, na wpół żywe zbroje, ale ten, który zbliżał się do niej, był prawdziwym olbrzymem. Miecza, którym tamten wymachiwał niczym trzciną, nie byłaby nawet w stanie podnieść. Ozdobiony pojedynczym rogiem demona szyszak odsłaniał twarz nacechowaną zimnym okrucieństwem. Oczy wojownika przypominały bezdenną otchłań, na dnie której czaiło się szaleństwo i cierpienie. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Widząc, że jej towarzysze zbytnio się oddalili, by mogła liczyć na ich pomoc, zaczęła szeptać słowa modlitwy. Lecz te nie przynosiły otuchy. Bogini, którą niebacznie obraziła, odwróciła od niej twarz. Zacisnęła zęby, powstrzymując narastające w gardle łkanie pełne bezsilnej złości. Śmierć stała o wyciągnięcie ręki, szczerząc do niej pożółkłe zęby. Jedynym, co Elizabeth czuła w tej chwili, był żal do świata, do Myrmidii, do wszystkich... Sama nie wiedziała, za co. Przecież śmierć w bitwie była zaszczytem, najwyższym szczęściem, jakie może spotkać templariusza. Tak jej mówiono... Gówno prawda. - 132 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Ciężko dysząc Riannon siadła na stopniach. Miała szczęście - magiczny pocisk rozbił się na schodach obok i wybuch tylko częściowo ją dosięgnął. Gdyby trafił prosto w elfkę, z pewnością nie oglądałaby już tego świata. Nagle poczuła, że jej lewa dłoń rozczapierza palce. Spojrzała na nią z przerażeniem. Bransoleta na nadgarstku skrywała kończynę doppelgangera pod iluzją, ale teraz ciemne komórki zaczęły pojawiać się na przedramieniu... Atakować i pochłaniać jej własne ciało, zastępując je ciemną, obcą masą, nad którą traciła kontrolę! Nim dotarło do niej co się dzieje, było już za późno. Zdążyła tylko przeraźliwie wrzasnąć: - Garreeeet!!! Ale cała ręka żyła już własnym życiem i rzuciła się ku złodziejowi, nim ten zdążył zareagować. Elfka chciała ją powstrzymać, ale nie miała nad nią absolutnie żadnej kontroli. Żadnej! Pozostawało jej tylko krzyczeć: “Nieeeeeee!”, kiedy palce zacisnęły się na jego twarzy, a szpony zaczęły wydłużać się ku zdrowemu oku. Biały Garret kolejnym strzałem pozbył się stojącego na drodze przeciwnika, jednego z ostatnich, jacy jeszcze pozostali na placu. Krzyk zwrócił jego uwagę na schody, gdzie jego bliźniak usiłował zerwać szponiastą dłoń z twarzy. Nie bardzo wiedząc, co się dzieje, sięgnął po zegarek. Z przerażeniem stwierdził, że cofa się wszystko prócz wydarzeń na schodach. Riannon krzyczała. Wrzeszczała przeraźliwie, nie wiedząc co robić. Tkanka doppelgangera rozprzestrzeniała się coraz dalej, pozbawiając ją kontroli nad kolejnymi częściami ciała. Do oczu napłynęły łzy - była bezradnym widzem. Mogła się tylko przyglądać, jak morduje przyjaciela. Garret cofał się w stronę wrót, bezskutecznie zaciskając ręce na trzymającym go ramieniu. Szpony zbliżały się nieuchronnie, by w końcu zagłębić się w czaszce. Ręka zwolniła uścisk, a ciało złodzieja wpadło za bramę i od razu stanęło w płomieniach. Elfka zemdlała wtedy, a przynajmniej urwał się przerażający wrzask. Tkanka rozprzestrzeniała się dalej, powoli nadając jej ciału wygląd modliszki. Może Garretowi tylko się zdawało, a może naprawdę słyszał śmiech Randala z zamku na bagnach? Zatrzymał zegarek, który go oszukał i zawrócił konia, gdy tylko zorientował się, co się święci. Modliszka skoczyła za nim. Długimi susami goniła bezlitośnie popędzanego konia, któremu z pyska kapała biała piana. W akcie desperacji złodziej rzucił za siebie sztabkę TNT. Koszmar trwał. Zbroja Wojownika Chaosu musiała być wprost nafaszerowana zaklęciami ochronnymi. A może raczej mężczyzna cieszył się wielkimi względami swego pana, kimkolwiek on był? Moc tego rodzaju pancerzy zależała wszak od łaski, jaką obdarzał właściciela jego bóg... Tak czy inaczej, rozpaczliwe uderzenia czarnych mieczy templariuszki nie pozostawiały na niej nawet zadrapania. Jednak przeciwnik nie zamierzał jej zabić. W każdym razie nie od razu. W ciągu kilku chwil Elizabeth została rozbrojona i przyciśnięta do ziemi. Oprawca wykręcił jej ramiona do tyłu, po czym, niemal wyrywając jej ręce ze stawów, powlókł ją za sobą. - Umrzesz na ołtarzu, na chwałę mego pana. Wątpię, czy ci się to spodoba – stwierdził mężczyzna, a jego głos był zimny jak wiatr znad lodowca. – Chociaż może nie nastąpi to tak szybko... – dodał po chwili. Chwycił ją za kark jak szczenię i uniósł przed sobą, przyglądając się zdobyczy. - Może najpierw wydobędę cię z tej puszki – powiedział, wlepiając płonący wzrok w jej napierśnik. Elizabeth, widząc katem oka zbliżającą się Tanję, skorzystała z nadarzającej się okazji. Z całych sił kopnęła w jedyne miejsce nie chronione magicznym pancerzem. R iannon ocknęła się w kraterze. W jej stronę leciał kolejny ładunek. Instynktownie odskoczyła na bok i odturlała się w boczną “uliczkę”. Kątem oka dostrzegła pędzącego przed siebie Garreta. Później powietrzem targnął kolejny wybuch. Zasłoniła głowę dłońmi, usiłując zrozumieć, dlaczego ją zostawił. Dlaczego ucieka bez niej. Dlaczego pozostawił ją na pastwę... czego? Nie mogła zrozumieć, dopóki nie spojrzała na swoje ręce, na siebie... Na okrywający jej pierś pancerz, którego jeszcze kilka chwil temu nie było... Nie wierzyła, nie mogła uwierzyć. Dopóki nie usłyszała tykania zegara. W jednej chwili dotarło do niej wszystko, przygniatając niewyobrażalnym ciężarem. Patrzyła na szponiaste dłonie modliszki, którymi kilka chwil temu zamordowała najlepszego przyjaciela. Świat szaro-beżowej szachownicy przeszył nieludzki wrzask. Krzyk wyrażający ból, gniew i bezradność. W ojownik Chaosu czy nie, każdy mężczyzna kopnięty w krocze reaguje tak samo. Żelazne palce, zaciśnięte na karku templariuszki, rozwarły się nagle i wojowniczka potoczyła się po kamiennej posadzce, byle dalej od przeciwnika, modląc się, by w pierścieniu Tanji zachował się choć jeden ładunek. - Caladai Tan! – usłyszała nad głową i przywarła do ziemi. Ognista kula z rykiem pomknęła ku potwornemu olbrzymowi i z hukiem uderzyła o magiczny napierśnik. Magia przeciw magii, ogień przeciw Chaosowi. Potworny wrzask płonącego żywcem mężczyzny zabrzmiał w uszach Elizabeth jak najpiękniejsza muzyka. Tanja tymczasem powtórzyła zaklęcie, jakby chcąc się upewnić, że z przeciwnika pozostanie jedynie kupka popiołu. Tak też się stało. - 133 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- XIII. R iannon... Ochrypły, pełen niedowierzania szept. Jakaś sylwetka, nachylająca się nad nią, wyciągająca ku niej dłoń. Ludzką dłoń. Przemieniona w modliszkę elfka cofa się w głąb krateru, przyciska się do ziemi, kręcąc głową w niemym zaprzeczeniu. Głos powtarza jej imię. Dołącza do niego drugi, pełen troski i współczucia. To Elizabeth i Tanja. Chcą ją wyciągnąć z tego dołu, opatrzyć jej rany. Riannon nie chce ich słuchać. Jest wściekła, zrozpaczona, nienawidzi samej siebie. Woli się wykrwawić na śmierć, niż spojrzeć komukolwiek w oczy. Nie rusza się z miejsca, nie chce być modliszką, nie chce być zabójcą przyjaciół, nie chce żyć... W końcu zostawiły ją w spokoju. Przecież nie mogły w nieskończoność stać nad kraterem i prosić leżącego w nim stwora, by pozwolił sobie pomóc. Stwora, który jeszcze niedawno był smukłą, delikatną elfką. Zaczęły szukać pozostałych. Johana i Garreta. Dowódca zakonnego oddziału znalazł się kilka chwil później, niosąc skrwawiony i podarty sztandar ze znakiem włóczni, który znalazł w jednej z uliczek. Tętent kopyt oznajmił powrót Garreta, który zorientował się w końcu, że z tego miejsca nie ma żadnego wyjścia, że wszędzie dookoła rozciąga się ta sama szachownica, ta sama przestrzeń bez horyzontu. Stanęli u stóp budowli z żółtego kamienia, czując, że jeśli gdziekolwiek znajdą wyjście, to właśnie tu. W końcu Kowalski nie bez przyczyny kazał im strzec tego miejsca. Siedzieliby tak w nieskończoność, gdyby nie pojawienie się Crowleya. Na jego widok z nową nadzieją unieśli smętnie opuszczone głowy. - Gdzie Kowalski? Gdzie Randal? - Randal? – krakanie zabrzmiało niczym śmiech. – W ogóle tu nie wszedł. Powiedział, że nie będzie właził do żadnych świetlistych stożków i wrócił do Talabheim zaszyć się w jakimś burdelu. A Kowalski poszedł własną drogą. I kazał wam się stąd jak najprędzej wynosić. - Aha, jasne. Tylko którędy? - Tędy. – odpowiedział lakonicznie kruk, wskazując dziobem na “kaplicę”. Widzieli, co stało się z zakapturzonym mężczyzną, który próbował tam wejść. Widzieli, co stało się z Garretem i kamieniem, rzuconym przez Elizabeth. I wiedzieli, że jakiś mag zdołał przejść przez wrota. - A może to muszą być właściwe drzwi? – podpowiedział wreszcie kruk, patrząc na nich z politowaniem. - Może? – Elizabeth zerwała się ze schodów. – Nie te, bo tu się spalił kapturnik – myślała na głos, obchodząc budowlę dookoła. – I nie te. – stwierdziła, mijając szczątki Czarnego Garreta. – Te też nie, bo tu rzuciłam kamieniem. Czyli zostają tylko jedne. A ha, a masz ochotę sprawdzić? – zapytał sarkastycznie Garret. Templariuszka bez słowa podniosła z ziemi kamień i rzuciła. Nic niezwykłego się nie wydarzyło. Po prostu wpadł do środka. Kobieta spojrzała pytająco na pozostałych. - A jeśli to nie działa na kamień, ale działa na człowieka? – Garret miał wątpliwości. - Ja to sprawdzę. – Za ich plecami odezwał się cichy, zniekształcony głos. - Ależ... Zanim zdążyli zaprotestować, Riannon ruszyła przed siebie z wyciągniętą ręką. Nic. Żadnego płomienia. Bez problemu weszła do środka. Pozostali ruszyli jej śladem. Ujrzeli wysoko sklepione pomieszczenie, bogato zdobione złoceniami i mozaiką z półszlachetnych kamieni. Jednak to nie mozaika sprawiła, że stanęli jak wryci, patrząc przed siebie z rozdziawionymi ustami. Elizabeth, dręczona wspomnieniem snu, weszła ostatnia. - Co to jest? Co to, kurwa, jest?! – wrzasnęła histerycznie, patrząc na ustawiony pośrodku pomieszczenia kryształowy sarkofag. Wewnątrz spoczywała postać, odziana w ceremonialne zakonne szaty. W jej piersi, wbity aż po rękojeść, tkwił mithrilowy sztylet. Ciało, zatopione magiczną sztuką w krysztale, było ciałem Elizabeth. Martwa templariuszka była o kilka lat starsza, znacznie szczuplejsza i bledsza, ale nie mieli żadnych wątpliwości, że to właśnie ona. Zgadzał się każdy szczegół. Niewielka blizna na podbródku. Druga na czole. I trzecia, długa, wąska, biegnąca od brwi do połowy policzka. Jednak tylko Elizabeth domyślała się, jaką tajemnicę skrywają mocno zaciśnięte, blade wargi zmarłej. Tanja ze zgrozą patrzyła, jak jej przyjaciółka zaczyna tłuc mieczem w sarkofag, powtarzając w kółko to samo pytanie: “Co to kurwa jest?” Uderzenia nie pozostawiały nawet najmniejszej rysy na gładkim krysztale. Wreszcie Elizabeth opadła z sił. Skuliła się pod ścianą, kołysząc się na piętach i szczękając zębami jak w febrze. Dopiero wtedy Terenkova zbliżyła się i objęła ją ramieniem. C iężką, nabrzmiewającą ciszę przerwał wreszcie Garret. - Crowley, bądź tak miły, przetłumacz mi ten napis na suficie. Tylko tym razem dokładnie, jeśli łaska. dodał na wszelki wypadek, przypominając sobie ostatni raz, kiedy poprosili kruka o przetłumaczenie czegokolwiek. - 134 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Kruk spojrzał na niego przenikliwie swymi złotymi oczyma. Chwilę się wahał, bo spełnianie czyichkolwiek życzeń nie leżało wszak w jego naturze, ale w końcu przemówił tonem pełnym wyższości. - Napis głosi “Wypowiedz cel”. Ten budynek jest portalem. Bramą, przez która można się przedostać gdziekolwiek i kiedykolwiek. Wystarczy wyrazić życzenie. Garret zamyślił się. We śnie kazano mu kogoś ocalić. Jakąś kobietę. Czyżby chodziło o Elizabeth? Nawet jeśli nie, chciał się dowiedzieć, w jaki sposób zginęła. - Chcę się znaleźć w miejscu, gdzie ona zginęła, na chwilę przed jej śmiercią! – powiedział głośno. - Nieee!!! – krzyknęła templariuszka, która nagle otrząsnęła się z otępienia. Za późno. Garret zniknął. Znalazł się nagle w sali audiencyjnej jakiegoś pradawnego zamczyska. Ujrzał stojący na podwyższeniu tron, wielki jak bojowy rydwan. Zobaczył sześć widmowych postaci, otaczających starszą o kilka lat Elizabeth, Thorgala i jakiegoś rycerza, którego nigdy w życiu nie widział. Sześciu magów najwyraźniej starało się zabić stojącą pośrodku trójkę. Kiedy unieśli kostury, szykując się do rzucenia zaklęcia, Elizabeth krzyknęła nagle: - Malalu, wzywam cię!!! Wypełnij, co obiecałeś! Na oczach oszołomionego Garreta sześciu magów zamieniło się w sześć kolumn ognia, a po chwili – w sześć kopczyków popiołu. Na tronie poczęła się materializować ciemność. Rosła, przybierając kształt olbrzymiego mężczyzny. Powietrze rozdarł śmiech mrocznego boga. Czarne ręce wyciągnęły się do kobiety, która w tym momencie wydobyła mithrilowy sztylet i wbiła go we własną pierś. Złodziej chwycił za zegarek. Cofnął czas o kilka uderzeń serca, zatrzymał go i skoczył w kierunku templariuszki. Wyszarpnął jej sztylet z dłoni i krzyknął: - Z powrotem!!! Błysk światła, potem ciemność i... Znów znalazł się w budynku z żółtego kamienia, trzymając w ramionach tę drugą Elizabeth. - Słodka Myrmidio! - wyszeptały obie templariuszki, patrząc na siebie w oszołomieniu. Pozostali patrzyli na nie z bezgranicznym zdumieniem, zastanawiając się, o co tu właściwie chodzi. - Gdzie? Jak? - wykrztusiła starsza. – Oddawaj sztylet! - Czyś ty zwariował? – jęknęła ta młodsza, patrząc na Garreta z obrzydzeniem. - Czy ty masz pojęcie, co narobiłeś? Co mogłeś tu ściągnąć? – warknęła starsza, rozglądając się niespokojnie dookoła. - Chciałem cię uratować. - Po co? – zapytały obie, o dziwo jednakowo niezadowolone. - Kazali mi... To znaczy... Nie dane mu było dokończyć, bo nagle usłyszeli ryk, jakby tysiąc gardeł jednocześnie wykrzyczało to samo imię. Imię Boga – Renegata. - Maaalaaal! Tanja wyjrzała na zewnątrz. Na niebie materializował się sylwetka ogromnego smoka. Jedna z postaci, w jakich wedle legend zwykł pojawiać się Renegat. - Wynośmy się stąd! Chwyćcie się za ręce, żebyśmy się nie pogubili i chodu! – krzyknęła, szarpiąc za ramię Riannon. – Bogowie, Riannon, rusz się! Może to się da jakoś odkręcić? Kowalski coś wymyśli... Jednak przemieniona w modliszkę Riannon nie zwracała na nic uwagi, zajęta oskarżaniem się o zabójstwo Garreta. Najchętniej by się zabiła, ale nie bardzo wiedziała jak... Pozostali chwycili się wreszcie za ręce i zażyczyli sobie powrotu do czasu i miejsca wejścia w przeklęty stożek światła. XXIV. Zobaczyli samych siebie, stojących przed magicznym portalem i szykujących się do przejścia na drugą stronę. Towarzyszący im żołnierze przecierali oczy ze zdumienia, widząc dwie Tanje, trzech Garretów, dwóch Johanów oraz trzy Elizabeth, z których jedna wyglądała na starszą od pozostałych. Uciekinierzy z innego świata zaczęli krzyczeć, ostrzegając samych siebie przed czyhającą na nich pułapką. Oni sami sprzed kilku godzin, cali i zdrowi... Oni sami, poranieni, przerażeni i wyczerpani... Jak odbicia w zniekształcającym rzeczywistość lustrze. Trwali tak jeszcze przez chwilę, aż wreszcie podjęli decyzję. Uwierzyli ostrzeżeniom wykrzyczanym przez nich samych i zdecydowali, że nie wejdą w tę pułapkę. Tym samym sprawili, że wydarzenia, które miały miejsce, przestały być rzeczywiste. Skoro nie przeszli do innego świata, nie mogły mieć miejsca. A skoro nie miały miejsca... P atrzyli na samych siebie, próbując jakoś zrozumieć, ogarnąć myślą to, co się (nie)wydarzyło. Znów igraszki z czasem, dalekie dotknięcie Iony... Postacie, dotychczas stojące przed nimi, rozmyły się i zniknęły jak duchy, pozostawiając pytania pozbawione odpowiedzi i kolejne wątpliwości. Stali, wpatrując się w świetlisty portal wznoszący się stożkiem ku niebu. Powoli, niczym senne wizje, “powracały” wspomnienia. Ich wspomnienia z rzeczywistości za bramą. Wspomnienia, których nie powinni mieć. Wspomnienia rzeczy, które się nie wydarzyły. Nie mieli już wątpliwości, bez słowa zawrócili konie. Pozostali zbrojni podążyli ich śladem nie pytając o nic. - 135 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- W milczeniu wracali do miasta. Zamyśleni, zagubieni, rozważali niejasne obrazy wirujące w głowach. Ich pamięć. Pamięć tego, czego nie było. Wspomnienia z przyszłości, która nie nadeszła. I nie były to miłe wspomnienia. Riannon garbiła się w siodle, pozwalając koniowi na samodzielne wybieranie drogi. Wpatrywała się w lewą rękę. Iluzja ukazywała idealną, zdrową elfią dłoń, ale ona wiedziała, co się pod nią kryje. Widziała ostre szpony, kości wybijające się ponad skórę dużo ciemniejszą niż jej własna. Swoje obawy, wyrzuty i szkliste od łez oczy chowała pod burzą wiecznie nieuporządkowanych włosów, które teraz jakże posłusznie zakrywały jej twarz. Tanja i Johann wspominali bitwę, która nigdy nie zostanie stoczona, Garret po raz setny rozważał znaczenie swego snu. Jednak w najgorszej sytuacji była Elizabeth, przygnieciona brzemieniem ponad siły - bo w jej głowie wirowały nie tylko wizje tego, co mogło się stać, gdyby przekroczyli granicę światów, ale i tego, co czekało ją w przyszłości. Tu, w tym świecie. Wiele razy stawała na krawędzi szaleństwa. Nigdy dotąd przepaść nie była tak blisko. R ycerze zakonni wrócili na kwaterę. Kowalski odesłał również swój oddział instruując dowódcę co do wynagrodzenia. Załatwiwszy podszedł do pogrążonej w zamyśleniu drużyny, trzymającej się na boku i zastanawiającej się przy okazji “co teraz?”. - Póki co, możecie się zatrzymać w mojej posiadłości. - rzekł mag, po czym wygrzebał z fałd szaty klucze i podał adres kamienicy. Muszę jeszcze udać się do pałacu i zdać raport Ramonowi. Tylko nie zjedzcie mi wszystkich konserw – dorzucił jeszcze na “do widzenia”, widząc niemrawe miny rozmówców. Udali się pod wskazany adres. Kamienica nie należała do najbogatszych. “Posiadłość” okazała się sporym mieszkaniem, do którego właściciel niezbyt często zaglądał. Zbyt zmęczeni, by cokolwiek jeść, padli na posłania. R iannon gapiła się w sufit i nasłuchiwała dobiegających z ulicy dźwięków. W pokoju panowała cisza. Tylko raz po raz ktoś przewracał się z boku na bok albo ciężko wzdychał i mocniej otulał się kocem. Wyczulone elfie ucho od czasu do czasu wychwytywało z głębi domu jakieś mamrotanie – to Elizabeth, nie chcąc nawet z nikim rozmawiać, zamknęła się w jednym z pustych pokojów i pogrążyła w modlitwach. “A miało być tak pieknie...” - myślała Riannon, cały czas mając przed oczyma obrazy nie swoich wspomnień. A jednak to była jej ręka i to wszystko mogło się znów powtórzyć. Teraz... Teraz kiedy już przyzwyczaiła się do obcej dłoni. Kiedy znów wszystko wydawało się jak dawniej. W dodatku Garret prześladował ją, złośliwie nazywając elfkę “Garretobójcą”. E lizabeth zamknęła się w pustym pokoju na piętrze. Nie chciała z nikim rozmawiać, nie miała ochoty na sen. Przesiedziała całą noc, na przemian modląc się i rozmyślając. A rzeczy do przemyślenia miała aż nadto. Wbrew woli poznała swoją przyszłość. Choć były to tylko mgliste fragmenty, poszatkowane obrazy przypominające rozsypaną układankę, było tego dość, by wprawić ją w przerażenie. Wiedziała, że pewnego dnia będzie pić krew, choć teraz sama myśl o tym budziła w niej odrazę... Że w końcu zabije tego, którego kochała wbrew rozsądkowi i wbrew wszelkim regułom. Wybrańca. Naczynie Malala. I wiedziała, że w rok potem zginie z własnej ręki, udaremniając Renegatowi zstąpienie na świat. W pierwszym odruchu postanowiła zmienić przyszłość. To byłoby takie łatwe... Wystarczyłoby zabić Err’avandrela. Ale czy była w stanie to uczynić? Zresztą zabicie mrocznego elfa w tym momencie nie zdałoby się na wiele. Owszem, Malal straciłby wybrańca, ale nic nie przeszkadzałoby mu poszukać nowego. Jak dotąd nie przekazał przecież swemu słudze nawet niewielkiej cząstki mocy. W dodatku znak Malala, który templariuszka widziała na tarczy swego odpowiednika w Mauzoleum na Szarej Ionie, pozwalał przypuszczać, że spoczęło na niej dotknięcie Renegata. Zabijając Err’avandrela prawdopodobnie tylko przyspieszyłaby moment, kiedy Malal wyciągnie po nią swoje parszywe łapska. A nie była pewna, czy teraz, w tej chwili, znalazłaby w sobie dość siły, by się zabić - przecież chciała żyć! Z drugiej strony... Symbol na tarczy z przeszłości... Skąd się tam wziął? Kto go wyrył i po co? Przecież nie sam Renegat. Tzeentch? Może znak miał być fałszywym tropem? Zastanawiała się. Odpowiedź “kto” powinna wynikać z odpowiedzi “po co”! A więc - po co? Żeby nią zachwiać? Zmylić? Ostrzec? Nic z tego nie rozumiała. Nie była w końcu przydrożnym filozofem... Po co w ogóle pokazano je przyszłość i kto to zrobił? Gdyby Garret nie wyciągnął z przyszłości drugiej Elizabeth, nie miałaby tych wspomnień. Czyżby i on był w to zamieszany? Przecież portal, którym uciekli, działał chyba w jedną stronę. Skoro tak, jakim cudem Garret przeszedł przez niego, porwał tą drugą i WRÓCIŁ??? Może zresztą nie miał złych zamiarów, może ktoś nim manipulował... Zapewne Tzeentch. A po co? Jeśli chciał, żeby poznała przyszłość, to nie bez powodu. Zapewne liczył na to, że będzie próbowała ją zmienić. Ale... Dlaczego Tzeentch miałby działać na korzyść Malala? Tak czy inaczej miał w tym jakiś cel. Gdyby nie znała przyszłości, nie mogłaby jej zmienić. Skoro ją poznała, widocznie ktoś chciał, by ją zmieniła... A więc postanowiła tego nie robić. Niedługo wytrwała w tym postanowieniu. Usiłowała odnależć ukojenie w modlitwie, ale uparte myśli wciąż krążyły po jej głowie. A jeśli nie Tzeenth? Co prawda - 136 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------tylko on spośród Bogów Chaosu nosił miano Pana Wizji. Jednak... Jeśli nie Zmieniający Ścieżki, to kto i po co... Skoro można było przewidzieć jej reakcję? Zaraz, zaraz, przecież w tym przypadku ZMIANA przyszłości była reakcją najbardziej oczywistą! I równie oczywiste było późniejsze zaprzeczenie... Ten łańcuszek można było ciągnąć w nieskończoność. Zresztą ta “przyszłość” wcale nie musiała być prawdziwą przyszłością, mogła być tylko wizją podsunietą przez Tzeentcha. Po co? Żeby pchnąć ją na drogę, która do niej doprowadzi? Nie potrafiła tego rozwikłać. Potrzebowała pomocy kogoś mądrzejszego, jakiejś wskazówki, podpowiedzi, znaku... Gdyby tylko Myrmidia... Świt zastał ją zatopioną w modlitwie. M agu, co wiesz o doppelgangerach? – zapytała Riannon, kiedy Kowalski wrócił do kamienicy nad ranem i zapadł w głęboki fotel, zupełnie nie pasujący do wystroju salonu. - O doppelgangerach? – Kowalski udał zdziwienie nagłym pytaniem. Wydawało mu się, że elfka śpi i sam będzie mógł odpocząć. - Nie udawaj, że nie zauważyłeś. Riannon siadła na łóżku żeby lepiej widzieć maga, a później odpięła bransoletę. Zdjęła ją z lewego nadgarstka i bez zagłębiania się w szczegóły opowiedziała mu o utracie i odzyskaniu dłoni. Czarodziej słuchał jej uważnie, choć z pewnością wolałby teraz robić coś zgoła zupełnie innego. “Nadzwyczaj cierpliwy, jak na kogoś zajmującego się magią. Oni zawsze są nadęci, zarozumiali i nie mają dla nikogo czasu.” myślała Riannon widząc ni to zmęczone, ni to zamyślone oblicze maga - “Nasze powiązania z Krugerem, czy rzeczywiście ten jest inny? Nawet nie wypomina nam tego świecznika.... Chyba zaczynam go lubić.” - Komórki doppelgangera mają niesamowite właściwości regeneracji i przybierania różnych form. - Kowalski wyrwał Riannon z zamyślenia Kiedyś badano dokładnie ich właściwości w celu zastępowania kończyn czy innych organów. - Kiedyś? - Tak. Okazało się, że tkanki łatwo zanieczyścić. Skazić. Doppelganger wchłania do swojego organizmu wszystko z czym ma styczność. Zanieczyszczone tkanki mogą mutować, pochłaniać komórki nosiciela, zastępując je własnymi. Dłoń, którą otrzymałaś, musiała być skażona. Elfka przypomniała sobie chytry uśmiech Randala, kiedy oddawał jej dłoń. Wiedział! Z pewnością sam zanieczyścił kończynę tkankami modliszki, doskonale zdając sobie sprawę, co spotka wcześniej czy później jej nową właścicielkę. Dlatego tak łatwo zgodził się ją oddać, a później pozwolił im odejść... - Teraz wygląda zupełnie normalnie... - Do rozpoczęcia procesu potrzebny jest katalizator, coś co go zapoczątkuje. Czysta energia Chaosu, spaczeń. To zależy od rodzaju zanieczyszczenia i jego udziału w podstawowej tkance doppelgangera. Riannon nie do końca rozumiała wszystkie pojęcia, których użył Kowalski, ale wiedziała, co ma na myśli. Nie chciała rozstawać się z.... Nie chciała znów zostać kaleką. - Więc jeśli znalazłabym nie zanieczyszczoną kończynę na miejsce tej... - To nie takie proste. Badania przerwano dawno temu. Po części ze względu na niebezpieczeństwo, jakie niosły skażone tkanki, i by “protezy” z tkanki doppelgangerów nie stały się zbyt popularne. Z tego co wiem, laboratoria zniszczono, a wszystkie okazy badawcze zabito. - A doppelgangery żyjące na wolności? - Można je czasem spotkać na pustkowiach, ale są bardzo rzadkie. Półinteligentne, żywią się mięsem i czasem zapuszczają się do ludzkich osiedli, szukając pożywienia. Przybierają postać swojej ofiary, oszukują kolejnych... Ale dziki doppelganger z pewnością jest skażony. Wystarczy, że zje ścierwo jakiegoś goblina. Spaczone zwłoki mutanta. Cokolwiek... Zmartwiona elfka spuściła głowę, bezmyślnie gapiąc się w podłogę. Przestała bawić się bransoletę i założyła ją z powrotem na przegub. - Czyli mam marne szanse? - Mogę udostępnić ci księgi z biblioteki pałacowej, do których tylko wyżsi magowie mają dostęp. Może coś znajdziesz. Umiesz czytać? Skinęła z radością w nagłym przypływie nadziei. - Ale to jutro. Teraz muszę odpocząć. Kowalski wygrzebał się z fotela i podążył ku schodom na piętro. - Miałabym jeszcze jedna prośbę... - rzuciła ostrożnie. Mag, który chciał właśnie rozpocząć wspinaczkę na górę, obrócił się w jej kierunku podnosząc pytająco brwi. Riannon zerwała się z siedziska i po chwili stanęła przy nim pokazując wisiorek kupiony na Ionie. Trójząb podparty przez parę elfów, mężczyznę i kobietę. W końcu wszystkie przedmioty ze sklepiku na przeklętej wyspie były obdarzone magiczną mocą. - Chcesz, żebym go zidentyfikował? Ochoczo skinęła głową, w uśmiechu pokazując prawie wszystkie zęby. - Dobrze, ale to trochę potrwa. Jutro się wszystkim zajmę. Riannon odprowadziła go wzrokiem na górę, po czym z westchnieniem siadła na pierwszym stopniu, zastanawiając się nad cała rozmową. “Naprawdę zaczynam go lubić”. J eśli mag liczył na to, że wreszcie będzie się mógł położyć, to się przeliczył. U szczytu schodów czekała na niego ponura niczym pogrzebowy kondukt templariuszka. Głębokie cienie pod jej oczami świadczyły o nieprzespanej nocy. Czuł, że kobietę gnębi jakiś problem, który ją przerasta. Musiało to mieć związek z tamtą drugą... Czy raczej trzecią, pochodzącą - 137 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------z przyszłości. Czekał, aż Elizabeth zacznie mówić, ale widać nie ufała mu na tyle, by rozmawiać z nim o sobie. Zamiast tego zapytała, czy byłby w stanie otworzyć wejście do astrala. - Jeśli tamten portal wciąż tam jest, moglibyśmy przenieść się w przeszłość na parę godzin PRZED przybyciem kultystów na miejsce. – powiedziała - Moglibyśmy zastawić na nich pułapkę. Skoro oni zastawili sidła na nas, moglibyśmy odwdzięczyć się pięknym za nadobne! Wystarczyłoby zaminować teren i wysadzić wszystko w powietrze, jak już się zbiorą. Nasi zbrojni musieliby tylko dorżnąć niedobitków. I byłoby po Oku - przynajmniej w Talabheim. To była piękna wizja. Niestety, musiał rozwiać jej nadzieje. - Jak myślisz, dlaczego magowie wybierają tą przestrzeń na swoje pojedynki? Żeby były ostateczne. Przestrzeń astralna jest bez wymiarów. Wchodząc w nią tworzysz wymiary, a wychodząc niszczysz je. – wyjaśnił zmęczonym głosem - Potrzebne byłoby bardzo potężne zaklęcie, aby odnaleźć w czasie to miejsce. To niemożliwe, choć idea świetna. - W takim razie może mógłbyś ustalić, dokąd uciekli czciciele Tzeentcha? Na pewno są wyczerpani po rzuceniu tego zaklęcia. Gdybyśmy ich teraz dorwali... Spojrzał na nią ze zdumieniem. Jeszcze nie miała dość? Niesamowite, jak bardzo była zawzięta. Z drugiej strony trudno się jej było dziwić. Z tego, co wiedział, konflikt tej grupy z Okiem trwał już bardzo długo. Wystarczająco długo, by chcieli to zakończyć raz na zawsze. - Pozwól mi się wyspać. – westchnął. – Jutro... To znaczy dziś zwołam kolegium magów, postaramy się ich zlokalizować. Ale najpierw muszę odpocząć. Tobie też by się przydało – dodał, patrząc na jej poszarzałą twarz. - Chyba w grobie. – odpowiedziała z goryczą. XXV. Wczesnym popołudniem Kowalski zwlókł się z łóżka i od razu zabrał się do dzieła. Na początek rozesłał wezwania do paru kolegów po fachu, potem zjadł byle jakie śniadanie, obłożył się książkami i zajął się wisiorkiem Riannon. Już po paru godzinach stwierdził, że artefakt chroni właściciela przed kulami ognistymi. “Cóż za zbieg okoliczności” – pomyślała elfka, nie szczędząc sobie gorzkiej ironii, aczkolwiek zadowolona z efektów pracy maga. By uaktywnić amulet, wystarczyło tylko wypowiedzieć formułę zaklęcia od tyłu. - Caladai Tan... Czyli to będzie... “Nat iadalac”. Język można sobie połamać – stwierdziła Riannon. – No cóż, popracuje się nad tym. - Mam jeszcze chwilę, zanim będę musiał wyjść. Poszukam dla ciebie książek o doppelgangerach. – powiedział Kowalski, wzbudzając w elfce nową falę sympatii. Tymczasem członkowie drużyny, niektórzy wyspani, inni chwiejący się na nogach, zaczęli się schodzić na późne śniadanie. Na kuchennym stole zastali kartkę od Tanji. Najemniczka informowała dość lakonicznie, że musi załatwić “pewne ważne sprawy” i że nie wie, kiedy wróci. Elizabeth zmartwiła się. Podczas nocnego czuwania przyszło jej do głowy coś jeszcze, co chciała z nią omówić. Niestety, trzeba to było odłożyć na inną okazję. Randal, pochłonąwszy cztery jaja na twardo, pomruczał chwilę na temat skołatanych nerwów, pokręconych kultystów i szurniętych magów, po czym pomaszerował do najbliższego burdelu. Prawdopodobnie po to, żeby leczyć owe “skołatane nerwy.” Zapowiedział, że wróci wieczorem. Albo i nie. Korzystając z tego, że natychmiast po śniadaniu dwóch Garretów wyszło gdzieś, nawet nie racząc powiedzieć, gdzie i po co, Elizabeth wpakowała się do gabinetu Kowalskiego, chcąc odbyć z nim krótką rozmowę bez świadków. - Zacznę od mniej ważnych rzeczy, żebyśmy to mieli z głowy – zaczęła. – Możesz coś zrobić z moją twarzą? Kowalski przyjrzał się z bliska wolno gojącym się oparzeniom. - Hmmm... To nie takie proste, ale wymyślę coś – obiecał. - Dobrze. Druga sprawa – nie masz przypadkiem jakiegoś amuletu chroniącego przed ogniem? Mag najpierw osłupiał. Potem się zirytował. - Czy ja wyglądam na jakiegoś handlarza? Prowadzę sklepik magiczny albo co? - Nie unoś się, tylko pytałam! Mógłbyś przecież mieć coś takiego... przypadkiem. - Nie mam. – uciął sucho Kowalski, wyraźnie zniecierpliwiony – Chcesz coś jeszcze? Trochę się spieszę. Templariuszka zdusiła w zarodku rodzącą się irytację. - Dobra, dobra, już przechodzę do konkretów! – rozłożyła ręce - Nie znam się na magii, ale wydawało mi się, że portal, przez który uciekliśmy z astrala działał w jedną stronę, prawda? - Tak, oczywiście. Trzeba powiedzieć, gdzie się chce trafić i portal wysyła cię w to miejsce. – odpowiedział mag z lekkim zdumieniem, nie wiedząc, do czego wojowniczka zmierza. - W takim razie jakim cudem Garret przeszedł w przyszłość, porwał stamtąd drugą Elizabeth i WRÓCIŁ do nas? – zapytała. Mag zaniemówił na krótka chwilę. - Faktycznie! – stwierdził z lekkim zaskoczeniem – Jak on to... Zaraz, zaraz... Musiał mu pomóc ktoś z zewnątrz. Ktoś potężny. Prawdopodobnie jakiś mag... - Nie wydaje ci się to podejrzane? Po co on tam w ogóle właził? Po co wyciągał tą drugą? Coś mętnie mówił, że tak mu kazano, ale nie chciał powiedzieć nic więcej. Kto mu kazał? Kto w ogóle zaaranżował to całe - 138 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------przedstawienie z sarkofagiem? Nie wiem, co Garret knuje. Boję się, że może nam wywinąć jakiś paskudny numer. Kowalski w pierwszej chwili podejrzewał, że templariuszka popada w paranoję, co nie byłoby niczym dziwnym po ostatnich wydarzeniach. Jednak po krótkim zastanowieniu odrzucił tę możliwość. To, co mówiła miało sens. Sam przecież czuł, że w całą awanturę musi być zamieszana jakaś trzecia strona. A Garret miał z nią coś wspólnego. - Nie mógłbyś go wybadać? – wyrwała go z zamyślenia Elizabeth. - Dyskretnie? – Kowalski był domyślny. - Raczej tak. Głupio by było, gdyby się okazał niewinny. - No to hipnoza odpada. W ogóle jakiekolwiek grzebanie w umyśle odpada. - A serum prawdy? - To już prędzej... Ale to potrwa. Dobra, zastanowię się. Teraz muszę lecieć na spotkanie Rady, potem poszukać dla Riannon książek o doppelgangerach. Powiem ci, jak coś wymyślę. Templariuszka podziękowała mu uprzejmie i odprowadziła wzrokiem do drzwi. Westchnęła ciężko. Dlaczego nic nigdy nie mogło mieć prostego rozwiązania? Dalsze łamanie sobie głowy nie miało na razie sensu, więc postanowiła pójść do karczmy i konstruktywnie się upić. I tak nie miała nic innego do roboty. W opustoszałej kamienicy zostali tylko Riannon i Crowley. Kruk zajął się studiowaniem zdobycznej księgi zaklęć. Kiedy zaczął wywijać łapami, usiłując rzucić jakieś zaklęcie, elfka uznała, że bezpiecznie będzie, jeśli zostawi go samego. Postanowiła przeszukać bibliotekę Kowalskiego, mając nadzieję na znalezienie czegoś o doppelgangerach. Wkrótce zatopiła się w lekturze jednego z woluminów i zapomniała o otaczającym świecie. P o kilku godzinach wlewania w siebie wszystkiego, co było dostępne, Elizabeth poczuła, że ma dość. Była na najlepszej drodze do tego, żeby się upić na smutno. Żałosne, doprawdy żałosne... Nasłuchała się przy okazji rozmaitych plotek, wśród których najczęściej powtarzały się wieści o zbliżającym się wybuchu rewolucji. Oczywiście, widomy znak działania agentów Oka. Trzej generałowie – von Kapp, von Preutz i Hartmutt – zaczęli organizować własną armię. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy generałowie poprą rebelię, czy wręcz przeciwnie, wystąpią przeciwko buntownikom. Ludzie gubili się w domysłach. Poza tym rozmawiano jeszcze o planowanej na przyszły tydzień wystawie pewnego kontrowersyjnego malarza, którego dzieła były “dziwne”. Nikt nie potrafił powiedzieć, co konkretnie dziwnego było w owych dziełach, ale podobno otaczał je “nastrój grozy i tajemniczości”. Malarz pochodził z dalekiego wschodu i był sponsorowany przez Sharę m’Shani. Wszystko to kojarzyło się templariuszce – jakże by inaczej – z przeklętym Tzeentchem. Pomyślała ironicznie, że jeszcze trochę, a nawet brak piwa w kuflu zacznie zwalać na Zmieniającego Ścieżki, po czym chwiejnym krokiem ruszyła do domu, co rusz mijając po drodze grupki dyskutującej o czymś studenterii. Pod pałacem diuka von Talabheim odbywała się właśnie demonstracja. Templariuszka zbyła to wzruszeniem ramion. Akurat, jeszcze tylko zamieszek brakowało jej do szczęścia! Przed bramą stał powóz pocztowy. Niby nic niezwykłego, ale ten akurat miał na drzwiach dobrze znany symbol Kompanii Windhund. Wojowniczka zwolniła kroku. Co to miało znaczyć? Obserwowała, jak jakiś niepozorny człowiek wynosi z wozu małą paczkę i podchodzi do drzwi. Przyspieszyła, przypomniawszy sobie, że w domu została Riannon. Paczka była niewielka, chyba nie mogła zawierać czegoś niebezpiecznego? Zwłaszcza, że przewoźnik nie obchodzi się z nią szczególnie ostrożnie. Riannon nastawiła ucha, sprawdzając, czy w środku nic nie tyka. Nie tykało. Nie wydawało żadnych podejrzanych dźwięków. Wreszcie odebrała paczkę, usiłując się dopytać, kto jest jej nadawcą i co zawiera przesyłka, ale dostarczyciel wzruszył tylko ramionami. - Jo ino pocztem dostarczam. Zez centrali. Nie wiem, łod kogo to. Co mnie łobchodzi, co ludzie wysyłajom? – stwierdził obojętnie i po chwili odjechał. Elfka stała przez chwilę z paczką w dłoniach, tępym wzrokiem odprowadzając oddalający się powoli wóz.. Przepuściła Elizabeth, która wtarabaniła się do domu, potknęła się o próg, z trudem złapała równowagę, po czym poradziła elfce: - Postaw to na stole w kuchni i nie dotykaj. Rzeczywiście, wydawało się to najrozsądniejszą radą. Riannon spojrzała jeszcze na tajemniczy pakunek, wzruszyła ramionami, po czym zatrzasnęła drzwi wejściowe i ruszyła w stronę kuchni, mijając po drodze zataczającą się templariuszkę. Z bliżał się wieczór. Dom zapełniał się powoli, w miarę jak wszyscy wracali z miasta. Tajemniczy pakunek wciąż leżał na stole. Randal wetknął tylko głowę do kuchni i zaraz poszedł na górę. Dwóch Garretów obrzuciło tajemniczy pakunek podejrzliwymi spojrzeniami, Crowley ostrożnie opukał go dziobem i stwierdził, że zawartość niezwykle smakowicie pachnie, co tak naprawdę oznaczało, iż cuchnie zgniłym mięsem. Mięso, nawet zgniłe, to wprawdzie nie bomba, jednak nikt nie kwapił się z otwieraniem przesyłki Wreszcie wrócił Kowalski. Zaprowadzony do kuchni obrzucił zebrane towarzystwo pełnym politowania spojrzeniem, przyjrzał się paczce i wreszcie ją otworzył. W środku znajdował się martwy szczur. Do ciała gryzonia, za pomocą niewielkiego sztyletu, przybita była kartka. Riannon pierwsza zdecydowała się po nią sięgnąć. - Hmmm... Ktoś chyba pomylił adres. – stwierdziła – to nie do nas. “Kruger, nie przeżyjesz nawet - 139 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------tygodnia, szukają cię, ty zdrajco”. – przeczytała głośno. - Ach, iluż ten facet ma wielbicieli! – westchnął z fałszywym podziwem Randal. Zastanawiali się chwilę, co począć z tym fantem. Nie zdołaliby w ciągu tygodnia dotrzeć do Wolfenburga, by ostrzec Krugera. Crowley również nie zdołałby tam dolecieć. Zapytany, tylko postukał się pazurem w czoło i wykrakał parę słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Zresztą, skoro kartka trafiła do nich, jej nadawca nie wiedział, gdzie jest Kruger, więc ruszając do Wolfenburga tylko doprowadziliby zabójcę do celu. W końcu Riannon po prostu schowała kartkę, tak na wszelki wypadek. - Mniejsza z Krugerem, poradzi sobie, ale... Nie chcę nikogo martwić, ale to chyba znaczy, że ci od Oka już wiedzą, gdzie jesteśmy – stwierdził ponuro Garret. Pomilczeli chwilę, nie bardzo wiedząc, co można mądrego powiedzieć w takiej sytuacji. Wreszcie ciszę przerwał Kowalski. Rada magów podjęła poszukiwania, wysyłając za kultystami coś, co Kowalski określił jako “pieski”, nie wyjaśniając przy tym, czy chodzi o jakieś istoty, czy o zaklęcia. W każdym razie kilku spośród czcicieli Tzeentcha udało się już zlokalizować. Niejaki Freder, jeden z uczestników spotkania na Cmentarnym Wzgórzu, był gdzieś pod miastem, ktoś inny kierował się do Wolfenburga. Niektórzy byli na tyle pewni siebie, że wrócili do miasta. Część z nich ukrywała się w dzielnicy biedoty, część gościła w kwaterach studentów. Gildia wysłała już zaufanych ludzi, którzy mieli się nimi zająć. Inni nigdy nie opuścili astrala. Być może, uznani za nieprzydatnych lub słabych, padli ofiarą konfratrów? Trudno było stwierdzić jednoznacznie. Po zniknięciu stożka na wzgórzu znaleziono zwęglone ciała. Być może słabsi lub mniej doświadczeni adepci nie podołali zadaniu i zostali zniszczeni przez przepływającą przez ich ciała moc. Lady Cassandra zaś zaszyła się w swej podmiejskiej willi. Poza tym zbliżała się kolejna koniunkcja. Miała mieć miejsce za dwa tygodnie, jeszcze przed Geheimnisnacht. Mogło to mieć jakieś znaczenie, w końcu czciciele Chaosu wprost uwielbiali takie okazje. Magia była wtedy szczególnie silna. Jednak jak dotąd nie było wiadomo, czy zaplanowali coś na tę noc. - Aha, jeszcze jedno. – Kowalski zwrócił się do Riannon. - Łowcy czarownic, z Valonfois na czele, są w mieście. Na twoim miejscu trzymałbym się od nich z daleka, zwłaszcza od Wolfganga Mathiaasa. To fanatyk. Lepiej, żeby nie wpadła mu w oko twoja ręka. Riannon pokiwała głową. Nie miała zamiaru pchać się w oczy żadnemu fanatykowi. Pozostali byli rozczarowani. Przyniesione przez Kowalskiego wieści, choć interesujące, nie należały do szczególnie przydatnych. Zbyt wiele było w nich niewiadomych, by móc zaplanować konkretne działania. XXVI. R iannon zabrała się za przeglądanie przyniesionych przez maga ksiąg, słuchając przy tym jednym uchem tego, co miał do powiedzenia na temat jej ręki. - Tkanki doppelgangera reagują na magię. Jakąkolwiek magię. Szczególnie silnie działa na nie spaczeń. Musisz uważać. Kontakt ze spaczeniem pobudziłby je do tego stopnia, że rozprzestrzeniłyby się na całe ciało. I to błyskawicznie. Nawet natychmiastowa amputacja nie mogłaby cię uratować. Na twoim miejscu obciąłbym tę rękę. - Daj spokój. – mruknęła elfka – To mi się nie podoba. - Jak uważasz. – wzruszył ramionami mag. – Ale dużo ryzykujesz. Możesz zacząć się zmieniać nawet w obecności odpowiednio potężnego artefaktu. Nagle elfka doznała olśnienia. - Chodzi o samą obecność silnej magii, tak? A słabsza? - Na słabą aurę magiczną ręka nie zareaguje. - A te mniejsze dawki... Ręka je będzie gromadzić, aż nazbiera dość mocy? - Nie, oczywiście, że nie. Słabej magii możesz się nie obawiać. - To może wystarczyłoby jakoś odizolować tę rękę od otoczenia? Jakaś aura antymagiczna? - To też jest przecież zaklęcie, i to całkiem silne, tyle że odbijające magię z zewnątrz. Potrzebujesz czegoś innego. – w zamyśleniu zaczął skubać brodę – Myślę, że jest sposób. Obsydian! - Obsydian? To chyba jakiś kamień, prawda? - Tak. Czarny, podobny trochę do kwarcu lub szkła. Kiedyś próbowano z niego robić antymagiczne zbroje, ale były cholernie niewygodne i szybko się niszczyły. W Gildii zachowało się jeszcze kilka. Ale nie chcesz chyba chodzić w zbroi? - Nie. Wystarczy mi rękawica! – wykrzyknęła uradowana elfka. Wreszcie znalazła rozwiązanie. Co prawda nie podobała się jej wizja noszenia pancernej rękawicy. Ani to poręczne, ani wygodne. “Marne, bo marne, ale zawsze coś.” – stwierdziła - “Lepszy rydz, niż nic”. P óźnym wieczorem powędrowali w stronę Gildii. Kowalski, Riannon, Garret, Crowley i Elizabeth, która, o dziwo, zdążyła już wytrzeźwieć i na rzucone przez maga hasło “no jak, chcesz ten amulet?” zerwała się na równe nogi, porzucając jakąś paskudna ziołową herbatkę, rzekomo doskonałą na początki kaca. Drugi Garret znowu “coś załatwiał”. Oczywiście, i tym razem nie powiedział nikomu, co załatwia i gdzie. - 140 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Przy okazji zorientowali się, że od dłuższego czasu żadne z nich nie widziało modliszki. No cóż, stwór chodził własnymi drogami. Może zresztą postanowił ich opuścić? Machnęli na niego ręką. Szukanie go nie miało większego sensu. Mimo wyjątkowo wczesnej godziny policyjnej i kręcących się po mieście oddziałów straży dotarli na miejsce bez kłopotu. Kowalski okazał się specjalistą od spławiania strażników. Wystarczało, że machnął ręką i wymruczał coś pod nosem, a nawet najbardziej służbisty stróż prawa oddalał się z tępym wyrazem twarzy i błędnym wzrokiem. Pod samymi drzwiami Gildii Garret nagle zmienił zdanie i stwierdził, że właściwie nie ma zamiaru tam wchodzić, po czym zniknął pod peleryną i tyle go widzieli. Elizabeth ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał. Złodziej zachowywał się coraz bardziej podejrzanie... Kowalski bez problemu zdezaktywował magiczny alarm - w końcu sam pomagał go zakładać i spokojnie przeprowadził towarzyszące mu kobiety tuż pod nosem magicznych i niemagicznych strażników. Mijali kolejne sale, wypełnione mnóstwem ksiąg, kryształowych kul, buteleczek, słoików, tajemniczych kamieni, figurek, wisiorków i innego magicznego śmiecia. - Amulety... Talizman szczęścia? Co za złom! A to? Amulet potencji... Też coś! – mruczał do siebie mag, przeglądając zawartość jednej z półek – Taki, siaki, owaki... Nie ma nic przeciwko ogniowi, przykro mi. Elizabeth wzruszyła ramionami. Tego się właśnie spodziewała. Kupa szmelcu! Magia dosłownie wisiała w powietrzu. Riannon czuła w lewej ręce mrowienie, nasilające się z każdym krokiem. Odruchowo zaczęła rozmasowywać dłoń. - Swędzi? - zapytał mag, spoglądając na nią badawczo. Elfka kiwnęła głową. - Jeszcze chwilę. Jesteśmy na miejscu. Znajdowali się w potwornie zagraconym i zarośniętym pajęczynami pomieszczeniu. Jedną ze ścian zajmowały półki wypełnione rozsypującymi się pergaminami. Środek pokoju zajmowało kwadratowe podwyższenie, na widok którego Elizabeth zgrzytnęła zębami. Nic dziwnego, bo cztery kolumny otaczające kryształową sferę, mogły się jej nie najlepiej kojarzyć. Konstrukcja przypominała tę, którą jakiś czas temu widziała we śnie, w dodatku przypominała o “kaplicy” w astralu. Templariuszka podeszła bliżej i odczytała napis na przymocowanej do jednej z kolumn tabliczce. “Obiekt: Wyrocznia. Miejsce pochodzenia: Raed Thor.” - Raed Thor? - powiedziała - Coś mi to przypomina. - Miejsce w Górach Krańca Świata, gdzie zbierali się nekromanci - wyjaśnił Kowalski. - Aha. A to coś - wskazała “Wyrocznię” - działa? I na jakiej zasadzie? Trzeba zadać pytanie, czy coś w tym stylu? - Działa. Wystarczy zajrzeć. Nie odpowiada na pytania, tylko pokazuje obrazy. Nigdy nie wiadomo, co pokaże. Chcesz, to spróbuj. To zupełnie bezpieczne. stwierdził mag, podchodząc do stojącej w kącie zakurzonej zbroi. Riannon z zaciekawieniem przyglądała się jak Kowalski, przedzierając się przez zwały kurzu, pozbawia pancerz jednej z rękawic. - Proszę. Spróbuj założyć. - podał jej połyskujący jak smoła przedmiot. Naciągnęła rękawicę na dłoń i ze zdumieniem stwierdziła, że mrowienie natychmiast ustało. Uradowana, podeszła do Elizabeth, stojącej na podwyższeniu i wpatrującej się w kryształ, w którym z wolna rysował się jakiś obraz. - Patrzcie. - szepnęła templariuszka nie swoim głosem - Patrzcie! Ujrzeli Garreta, stojącego pośrodku ciemnej uliczki. Obok niego stała kobieta o skórze koloru morza, trzymająca w uniesionej dłoni własną odciętą głowę. Rozmawiali, a potem... Zaglądający do wnętrza kryształu otrząsnęli się z obrzydzeniem, bo kobieta, która musiała być Księżną we własnej osobie, wyciągnęła rękę w stronę złodzieja. Ta głowa... Ta odcięta głowa... Całowała Garreta w usta! Obraz zniknął. Elizabeth zaklęła i odsunęła się od Wyroczni. - Znowu Iona! - warczała pod nosem - A ten cholerny opat powiedział, że jesteśmy wolni! Że z Ioną koniec! Riannon czym prędzej zajęła jej miejsce i zajrzała w mleczną głębię kryształu. Zobaczyła wzgórze i tłum ludzi, stojących pod szubienicą, na której kołysało się ciało samotnego wisielca. Twarz skazańca zasłaniały długie włosy, ale elfka na pierwszy rzut oka rozpoznała kościstą dłoń z długimi szponami. Dłoń doppelgangera. Jej własną dłoń. Przez myśl przemknęło jej pełne żalu “a niech to!”. Spojrzała na templariuszkę, potem pomyślała o Garrecie. Kolejne myśli przelatywały jej przez głowę. “Cholera... Więc jednak w końcu wszyscy mnie zostawią, gdzieś, na pastwę czegoś, kogoś...” Crowley również zapragnął poznać tajemnice Wyroczni. Ujrzał nocne niebo, a na jego tle czarny jak atrament kształt, otoczony pajęczyną błyskawic. - Chodźmy już. - powiedziała Riannon, ostrożnie gładząc rękawicę pokrytą obsydianowymi płytkami o ostrych jak szkło krawędziach. - Nic tu po nas. - Taaak. Poszukajmy Garreta! - syknęła Elizabeth, rzucając ostatnie, pożegnalne spojrzenie w stronę kryształu. Czy rzeczywiście zobaczyła tam samą siebie, z piórem w dłoni pochyloną nad jakąś księgą, czy tylko jej się zdawało? - 141 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Opuścili budynek Gildii. Garreta nie było nigdzie widać, co w gruncie rzeczy nie było niczym dziwnym. Kowalski zmarszczył czoło. - Ta uliczka jest o parę kroków stąd. Idźcie za mną. Trafili w miejsce, które ukazała wyrocznia, jednak nie było tu ani śladu Garreta, czy ociekającej wodą bezgłowej kobiety. Mag przymknął oczy i skoncentrował się. - Wyczuwam go gdzieś w okolicy głównego placu. Ten drugi chyba poszedł w głąb miasta, ale nie jestem pewien. Elizabeth zwróciła się do Crowleya. - Szanowny kruku - powiedziała, starając się, by jej słowa nie brzmiały zbyt ironicznie - Czy mógłbyś łaskawie polecieć tam i się rozejrzeć? Crowley przekrzywił głowę. - Niby dlaczego miałbym? - Bo cię grzecznie proszę. - templariuszka przewróciła oczyma z irytacją - Czy ty wszystko musisz utrudniać? Kruk nie odpowiedział. Zamiast tego rozwinął skrzydła i poleciał w mrok. Pozostali ruszyli jego śladem, narzekając na brak “modlicha”. Stwór bardzo by im się teraz przydał, ale nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Crowley dotarł już niemal do placu. Rozglądał się pilnie, ale okolica była opustoszała. Przez plac biegła samotna sylwetka. Garret. Zachowywał się tak, jakby przed kimś uciekał, ale kruk nie widział nikogo innego do chwili, kiedy złodziej odwrócił się i rzucił coś za siebie. Powietrzem targnął wybuch. Oszołomiony ptak przysiadł na dachu jednego z domów. Chwilę później głośny tupot trzech par nóg obwieścił przybycie reszty grupy. Pobiegli w stronę placu, gotowi na najgorsze. Kilkanaście kroków od wyrwanego w bruku leja stał Garret. Na ich widok zaczął krzyczeć coś o szarości i ludziach z trzecim okiem. - Zwariowałeś? - Nie widzieliście? Znowu! Wszystko było szare, jak wtedy! I pełno ludzi z oczami na czołach! Jak w Altdorfie! - Garret, przecież tu nikogo nie ma! - Byli tu!!! - Crowley, dotarłeś wcześniej, widziałeś kogoś? - Nie. Tylko jego. Garret zaczął się wściekać. Riannon stała z boku, spoglądając badawczo w głąb krateru. Nie zamierzała się wtrącać. Skoro widział wszystko na szaro, to widział. Wcale nie było to takie nieprawdopodobne. Zwróciła się w jego stronę marszcząc brwi - “Strasznie się gorączkuje...” - Nie wierzycie mi? Byli tu, przecież widziałem! Ludzie z okiem! Nie widzieliście, jak wszystko stało się szare? Kręcili ze zdumieniem głowami. Nie widzieli niczego niezwykłego. Może dlatego, że byli w chronionym przed magia budynku Gildii? - Gdzie jest twój bliźniak? – zapytała nagle Elizabeth. Złodziej rozejrzał się bezradnie. - Miał tu być. – spojrzał na krater i zaniemówił. - Kowalski, wyczuwasz go gdzieś? – spytała templariuszka, a kiedy mag pokręcił przecząco głową, wlepiła pełen osłupienia wzrok w Garreta – Chyba nie... O cholera, wygląda na to, że wysadziłeś go w powietrze! Garret złapał się za głowę, po czym wyszarpnął z magicznej torby Riannon jeden z Hochlandów. Elfka, zupełnie ogłupiała, nawet nie protestowała. - Chce ktoś Rifla? Bo chyba nikt się już po niego nie upomni! Nikt nie chciał. Z tupotem podkutych butów i brzękiem zbroi na plac wpadł jakiś samotny strażnik. Na widok krateru zatrzymał się i wytrzeszczył oczy na stojące na brzegu leja towarzystwo. - Czego się gapisz, prosty człowieku? – zapytał zaczepnie Garret. Reakcja strażnika była absolutnie nieregulaminowa, ale całkowicie zrozumiała. - Chcesz w ryj? – odpowiedział pytaniem na pytanie. - Chcesz w ryj? – powtórzył jak echo złodziej. - Ja jestem ze straży! – oburzył się na to stróż prawa. Wiszącej w powietrzu awanturze zapobiegł Kowalski. Wystarczył jeden gest, by strażnik odmaszerował w noc, zastanawiając się, co właściwie robił w tej okolicy. Jak najszybciej wynieśli się z placu, nie chcąc niepotrzebnie wchodzić w oczy kolejnym strażnikom, z pewnością zaalarmowanych wybuchem. Ponieważ ich kryjówka w domu Kowalskiego została odkryta, postanowili zgarnąć po drodze Randala i przenocować na kwaterze zajmowanej przez oddział Templariuszy Myrmidii. Oczywiście, ktoś mógłby ich tam szukać, ale spodziewali się, że w otoczeniu trzydziestu zbrojnych będą bezpieczni. Czekała ich niemiła niespodzianka. XXVII. B oczna uliczka była cicha i pusta. Zbyt cicha... Drzwi zajazdu były uchylone, a ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. A przecież stacjonował tam oddział wojska! O tej porze nie poszli przecież jeszcze spać? Awanturnicy, ogarnięci trudnym do wytłumaczenia niepokojem, zatrzymali się o kilka kroków od wejścia. - Dlaczego tam jest tak cicho? – wyszeptała templariuszka – To nie jest normalne! Podeszła bliżej i nagle stanęła jak wryta na progu, zakrywając usta dłonią i tłumiąc okrzyk przerażenia. - Myrmidio... – jęknęła głucho. – Nieeee! - 142 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------W jej szeroko otwartych oczach malowała się taka zgroza, że pozostali natychmiast podbiegli do drzwi, chcąc sprawdzić, co tak wstrząsnęło wojowniczką. I zobaczyli. Wnętrze zajazdu wyglądało jak rzeźnia. Masakra... Podłoga była całkowicie zalana krwią, zmasakrowane zwłoki leżały porozrzucane gdzie popadnie. Niektóre ciała były dosłownie poćwiartowane. Pod drzwiami leżała czyjaś ręka, obok rozrąbana na pół głowa... Wywleczone z rozciętego brzucha wnętrzności leżały w poprzek pomieszczenia niczym pęk mokrych lin. Nawet ściany pokryte były krwią. - Wszyscy? To... niemożliwe! Kto? Jak?– zacharczała Elizabeth, – Zostańcie tu. Ja... muszę... sprawdzić... – słowa więzły jej w gardle. Żadne z pozostałych nie miało zamiaru iść za nią. Przeszła przez pomieszczenie, brodząc po kostki we krwi. Z trudem panując nad sobą rozglądała się dookoła. Połamane miecze, kilka toporów wbitych w ściany... Toporów? Skąd topory? Przecież templariusze nie używali toporów! To musiała być broń napastników, tylko dlaczego nie było widać ani jednego obcego trupa? Przecież to niemożliwe, żeby jej bracia pozwolili się wyrżnąć bez walki! Usłyszała cichy jęk od strony schodów. Ktoś jednak przeżył... Przyklęknęła obok rannego. Nie kojarzyła tej twarzy. Młody chłopak, rok lub dwa po nowicjacie. Widać trafił do zgromadzenia już po jej wyjeździe. W jego brzuchu tkwił miecz, wbity po rękojeść. Chciała go wyciągnąć, ale ząbkowane ostrze mocno tkwiło w ciele. Ranny krzyknął cicho. Zostawiła miecz w spokoju. Ten człowiek umierał, a ona nie mogła mu pomóc. - Kto to zrobił? – zapytała, myśląc już tylko o zemście. - Trzech... Czarnych... Wybili... wszystkich. - Trzech?! – krzyknęła z niedowierzaniem – Jak to trzech? To niemożliwe!!! Usiłowała zrozumieć. Jaki cudem trzech ludzi zdołałoby zabić trzydziestu wyszkolonych wojowników? Wydawało się to nieprawdopodobne. Pomyślała, że przecież chłopak siedział na schodach, a więc musiał być na górze, kiedy to się stało. Prawdopodobnie nie widział wszystkiego. - Dobij... mnie. – poprosił ranny, ściskając dłoń kobiety. Ze ściśniętym gardłem spełniła jego ostatnią prośbę. D wudziestu sześciu na dole, dwudziesty siódmy na schodach. Brakowało trzech. Ruszyła na górę, mając nadzieję, że nikogo tam nie znajdzie. Niestety, znalazła. Cały oddział przestał istnieć. Na korytarzu dostrzegła wbitą w ścianę strzałkę. Kawałek dalej kolejną. Na progu jednej z sypialni natknęła się na zwłoki Johana. Miał zmasakrowaną twarz, rozpoznała go tylko po insygniach dowódcy. W drzwiach tkwił jakiś zabłąkany shuriken. Zajrzała do pokoju. Owinięte w czarne szmaty ciało musiało należeć do jednego z zabójców. Odsłoniła jego twarz. Zobaczyła kości, oblepione resztkami czegoś, co niegdyś było ciałem, zupełnie jakby zwłoki uległy przyspieszonemu rozkładowi. Obszukała trupa, mając nadzieję na znalezienie czegoś, co pozwoliłoby zidentyfikować zbrodniarzy. Znalazła kartkę z tajemnicza wiadomością: “psy na ogonie. dla wyjaśnienia: optyk spotka się z byłym okulistą w domu przy ramie, żadnych sztuczek, sępy krążą nad padliną PRAWDZIWEGO ARTYSTY.” Pod spodem narysowany był dobrze jej znany symbol Oka. Schowała kartkę, odkładając na później próbę jej rozszyfrowania. Bo tego, że w całym tym niedorzecznym bełkocie zaszyfrowano jakąś informację, była pewna. Wyszła z budynku i w krótkich słowach opisała towarzyszom to, co widziała. - Jastrzębie. Z Gildii Zabójców. – stwierdził Kowalski, słysząc o dziwnych zwłokach. – Noszą coś takiego w zębie. W razie wpadki zagryzają ząb, wtedy płyn błyskawicznie rozkłada ciało, tak że nie można go zidentyfikować. - Kim oni są? Demonami?! – ze zdenerwowania zaczynała krzyczeć. - Ludźmi. Tylko ludźmi. - W takim razie nie mogli tego zrobić we trzech!!! Mag rozłożył bezradnie ręce. - Ale dlaczego? Po co? – zastanawiała się templariuszka – Kto ich wysłał? - Byli z nami na Cmentarnym Wzgórzu – powiedział nagle Randal. - O cholera, Trzeci Dywizjon! – Kowalski złapał się za głowę – Ci ludzie, których wziąłem z garnizonu! Mogą być następni, musimy ich ostrzec! Posłali przodem Crowleya i popędzili co sił w nogach do garnizonu. Kiedy dotarli na miejsce, w barakach trwała już gorączkowa krzątanina. Zaraz po pojawieniu się Crowleya wszczęto alarm. Podwojono posterunki. Wyrzuceni z łóżek żołnierze chwytali za broń, choć nie widać było nikogo, kto chciałby atakować. Kowalski zażyczył sobie jakiegoś “bezpiecznego miejsca na nocleg” i goście zostali skierowani do piwnicy. - To znaczy, że idziemy spać? – zdziwiła się Elizabeth. - A co chcesz robić? – Randal ziewnął ostentacyjnie. – Masz zamiar znowu się gdzieś tłuc po nocy? - Myślałam, że zostaniemy na górze. Jeśli ktoś zaatakuje garnizon, powinniśmy walczyć! - Ona mnie nie kocha, ona chce, żebym umaaaarł! – zawył teatralnie Randal. – Kobieto, przecież tam na górze siedzi co najmniej trzydziestu chłopa! Myślisz, że bez nas nie dadzą sobie rady? - Tamtych też było trzydziestu – przypomniała mu chłodno. – Ja w każdym razie będę czuwać. - 143 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------I rzeczywiście, usiadła na progu i wyciągnęła zza pazuchy pogniecioną karteczkę. Skoro nie miała zamiaru spać, mogła się zająć rozszyfrowywaniem znalezionej przy Jastrzębiu wiadomości. Pozostali też jakoś nie mogli zasnąć. Garret i Riannon, mający chyba największe pojęcie o obyczajach półświatka zaczęli się zastanawiać nad pewną oczywistą sprzecznością. Przecież zabójcy zazwyczaj działali cicho i dyskretnie. A to, co widzieli, to była jedna wielka jatka. Elizabeth widziała na górze strzałki i shurikeny, ale tylko na górze. Skąd w takim razie topory? Dlaczego tyle krwi? To wszystko nie trzymało się kupy... T emplariuszka starała się ich nie słuchać. Trzydziestu... Nie chciała teraz o tym myśleć. Nie mogła. Skupiła się na zagadkowym tekście, licząc, że znajdzie w nim jakąś wskazówkę. Zaciekawiony Randal zaglądał jej przez ramię. - To jakiś bełkot – stwierdził po chwili – Naprawdę myślisz... - Czekaj! – przerwała mu - Niektóre litery są pogrubione. Ponownie nachylili się nad kartką, wpatrując się w tekst. “psy na Ogonie. dla wyjaśnienia: optyk spotka się z Byłym okulistą w domu przy Ramie, żAdnych sZtuczek, sępy krążą nad padliną PRAWDZIWEGO ARTYSTY.” - “Obraz” - odczytała Elizabeth - To na pewno. Ale co to jest “radat”? - A może “Obraz prawdziwego artysty”? Eeee, to nie ma sensu! - To by się wiązało z tym malarzem od Shary. Tylko o co chodzi? - Jest coś po drugiej stronie? Templariuszka odwróciła kartkę. - “Wynaleziony w siedzibie”. Koniec. Tak jakby tekst się urywał. Podkreślone litery. Co to ma niby być “nalon”? - Ale po “wynaleziony” jest strzałka w lewo. Może to trzeba czytać od tyłu? “Nolan tadar zarbo”? Nie, “zarbo” nie. Czekaj, to są dwie rzeczy, tylko na siebie nałożone. “Obraz prawdziwego artysty” i “Nolan Tadar”. To brzmi jak jakieś nazwisko. - Nolan Tadar? – wtrącił się Kowalski – Gdzieś mi się to obiło o uszy... Nie zdążył dokończyć. Nagle, zupełnie niespodziewanie, rozpętało się piekło. Gdzieś nad nimi rozległ się ogłuszający huk i gmach garnizonu zatrząsł się w posadach. Z sufitu zaczął się osypywać tynk. Nie czekając, aż cały budynek runie im się na głowy, rzucili się do wyjścia. Zaraz po pierwszej eksplozji nastąpiła druga, potem trzecia, gdzieś nad nimi waliły się ściany. Z przeraźliwym zgrzytem osunęła się część stropu. Przynieciony złamaną belką Kowalski nie zdążył nawet krzyknąć. Zanim zdążyli dobiec do schodów, prowadzące do piwnicy drzwi wyleciały z zawiasów. Przejście zablokowała odziana w czerń sylwetka. Zabójca! Garret natychmiast wyszarpnął pistolety i strzelił z obu naraz. Chybił. Natychmiast strzelił jeszcze raz, z podobnym skutkiem. Obcy rzucił się na stojącą najbliżej schodów Riannon, unikając ciśniętego przez Randala noża i wyciągając przed siebie dłonie osobliwym gestem. Elfka odskoczyła, efektownym saltem oddalając się poza jego zasięg i już sięgała po noże, kiedy w jej stronę pomknęła wiązka magicznej energii Całe szczęście, że już przy pierwszym wybuchu naciągnęła obsydianową rękawicę! Odruchowo zasłoniła się lewą ręką. Rękawica odbiła śmiercionośny ładunek prosto w zabójcę. W tym samym momencie Crowley zamachał łapami, posyłając w stronę napastnika potężną błyskawicę. Wyładowania rozeszły się po całym pomieszczeniu, odrzucając Elizabeth i Randala w kąt pod schodami zanim zdążyli się włączyć do walki. Rękawica zrobiła się biała i zaczęła parzyć. Elfka zrzuciła ją z dłoni. Natychmiast poczuła mrowienie. Widząc, że obsydian z powrotem przybiera zwykły kolor, sięgnęła po nią i naciągnęła z powrotem. W tym momencie Garret wyskoczył zza jej pleców i wypalił z obu luf, po czym zanurkował za stertę skrzyń, chcąc przeładować broń. Niepotrzebnie. Obie jego kule trafiły prosto w cel. Tego nawet najtwardszy Jastrząb nie byłby w stanie przeżyć. XXVIII. O głuszona i oszołomiona drużyna zbierała się powoli na nogi, otrzepując się odruchowo z kawałków tynku, piasku i wapna. Kiedy ruszyli do wyjścia, przez dziurę w suficie wpadła jakaś zabłąkana bomba. Mistrz ucieczek, Randal, opuścił piwnicę pierwszy, nim reszta zdążyła się zorientować, co leży na podłodze. Za nim wyskoczyła Elizabeth, rozglądając się za kolejnym wrogiem. Dwójka złodziei, stojąca najdalej, rzuciła się panicznie ku wyjściu. Panika bywa zabójcza. Riannon, chcąc jak najszybciej wydostać się z przeklętej piwnicy, potknęła się na nierównych schodach i padła na twarz. Po chwili poczuła na plecach Garreta. Katem oka widziała śmiercionośną paczkę. Była pewna, że nie zdążą... Tylko Bogowie wiedzieli, jakim sposobem dwoje złodziei zdołało to przeżyć. Riannon czuła, że wiruje jej w głowie. To był cud, że w ostatniej chwili zdołała krzyknąć “Nat iadalac”, aktywując amulet chroniący przed ogniem. I chyba tylko cudem nie spadł na nich strop. Kiedy kurz trochę opadł Elizabeth, klnąc na czym świat stoi, wróciła na dół. Przypomniała sobie o Kowalskim, który w całym tym zamieszaniu został w piwnicy. Mag był solidnie poturbowany, jednak to nie było jeszcze takie straszne. Najgorzej było z przygniecioną przez belkę stropową nogą. Otwarte złamanie to już nie przelewki. - 144 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Ocucony, zaczął wrzeszczeć, domagając się medyka, “byle nie garnizonowego”. Elizabeth, ignorując wrzaski, szarpnęła za nogę, wprowadzając wystającą kość na właściwe miejsce, po czym usztywniła i obandażowała zmasakrowane udo. Kowalski zemdlał w czasie tej operacji, i nic dziwnego. Templariuszka, nie bawiąc się w ponowne cucenie, po prostu wzięła chudego maga na ręce i wyniosła na górę. Wydostali się na dziedziniec. Z baraku pozostała tylko sterta gruzu, wśród których widać było zwłoki żołnierzy. Gdyby ktoś kazał Elizabeth zgadywać, ile trupów znajduje się pod zwałami kamieni, bez wahania powiedziałaby, że trzydzieści... Omijając zdezorientowanych strażników ruszyli w stronę bramy, tylko po to, by natknąć się na pozbawiony jakiegokolwiek herbu powóz, z którego okna wychylała się lady Cassandra. - To są ci zdrajcy! Powiesić ich! - wrzasnęła czcicielka Tzeentcha. W ich stronę już biegli strażnicy. - Jesteście aresztowani. - Ależ... - zaczęła Elizabeth, ale zamilkła, zdając sobie sprawę, że cokolwiek nie powie, strażnicy i tak będą posłuszni Cassandrze. Musimy go zanieść do medyka! - spróbowała ratować chociaż Kowalskiego. - Zabierzemy go tam. - odpowiedział dowódca, zabierając maga z jej rąk. Zbrojni otoczyli ich zwartym kręgiem lśniących halabard. Schwytani w pułapkę awanturnicy spoglądali nerwowo to na siebie, to na otaczające ich zgliszcza, rozpaczliwie szukając ratunku. Było jasne, że żołdacy już dawno siedzą w kieszeni lady Cassandry. Nie było co liczyć na jakimkolwiek ratunek... I wtedy właśnie Crowley postanowił wkroczyć do akcji. D “ am im szansę ucieczki” - pomyślał Crowley, wykonując magiczny gest. Piorun, który po chwili uderzył w karetę lady Cassandry, wywołał straszliwe zamieszanie. Żołdacy padli na ziemię, ogłuszeni wybuchem i zdezorientowani z powodu sprzecznych rozkazów. - Łapać ich! - darł się dowódca. - Ratować karetę! - krzyczał Randal dla zmylenia przeciwnika. Z kotłowaniny najszybciej wydostali się Garret i Riannon. Wyuczone odruchy zadziałały, nim zdążyli o nich pomyśleć. Garret wpadł między zaskoczonych strażników, nim ci zdążyli pojąć, co się właściwie dzieje. Riannon przeskoczyła zwinnie nad halabardami i nie zastanawiając się pobiegła przed siebie. Wiedziała, że liczą się sekundy, że później przywróceni do porządku żołdacy sięgną po kusze, a wtedy będzie już za późno. Za sobą usłyszała jeszcze okrzyk Randala: “Ratować karetę!” i wkurzonego dowódcę po wojskowemu wrzeszczącego na swoich podwładnych. Chwilę później Crowley dojrzał kuśtykającą Elizabeth, która nadziała się na jakąś halabardę. “Dobrze tak tej krowie” - pomyślał - “Ma za swoje”. Po drugiej stronie dojrzał Randala, który leżał na ziemi, z ostrzem halabardy przystawionym do szyi. Kruk, nie ryzykując użycia magii, spadł jak piorun na kark strażnika, wbijając w niego dziób i pazury. Zaskoczony żołdak prawie zabił Randala, na szczęście jednak tylko nieznacznie zranił go w szyję. Złodziejowi udało się uciec, wykorzystując zamieszanie. Crowley znów wzbił się w do lotu. Unosząc się w powietrzu stracił z oczu Garreta i Randala, którzy zagłębili się w labirynt uliczek i Elizabeth, która nieco wolniej podążała ich śladem. G arret, rzuć TNT! - krzyknęła templariuszka. - Żeby mnie złapali? - złodziej nawet nie zwolnił kroku. - Przecież nawet się nie musisz zatrzymywać! Rzuć! - Po co? - Załatw tę sukę! No rzuć! Zabłąkana strzała świsnęła złodziejowi koło ucha. - Nie ma mowy! - wrzasnął. - Rzuć...do... cholery! - kobiecie zaczynało brakować tchu. - Jassssna dupa! - wrzasnął Randal, któremu strzała wbiła się w tyłek. - Zamknij się i spierdalaj! - dodał, po czym dał nura w wąski zaułek, prowadzący do dobrze mu znanego lokalu “U Gorącej Loli” i zniknął pościgowi z oczu. Chwilę później znikła także Elizabeth, wciągnięta przez Garreta pod pelerynę. R iannon biegła ile sił w nogach. Wiedziała, że zostawiła strażników daleko z tyłu, nie zwalniała jednak, zakręcając w kolejną przecznicę. “Jeszcze raz w prawo, w lewo, wąski przesmyk i powinna być kryjówka. Chyba, żeby skręcić tutaj i dogonić resztę....” Rozważania przerwało jej pojawienie się sporego oddziału skręcającego w jej uliczkę. “Sic!” Nie było innego wyjścia, jak zawrócić. “Z prawej straże, a więc w lewo i następna przecznica. Jak będę miała szczęście to wpadną na siebie i na zamieszaniu zyskam dodatkowe kilka sekund...” Nie było żadnego zamieszania. Przeklęła ich w duchu, rozglądając się za ukrytymi znakami Gildii. Nic. Pamiętała następną przecznicę – to była wąska, zawalona śmieciami uliczka, jedna z tych, które omijają normalni mieszkańcy miasta. Wiedziała, że znajdzie tam jedną z kryjówek. “Kilkanaście metrów i mam ich z gło...” Zabrakło jej powietrza w płucach. Zdziwiona potknęła się i upadła. Sekundę później poczuła drzewce bełta w ciele i twardy bruk pod sobą. Szarpnęła się do przodu próbując wstać, ale ból przeszył pierś. Zakrztusiła się krwią. Zrozumiała, że te kilkanaście metrów to zdecydowanie za dużo. - 145 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Strażnik opuścił kuszę. Był z siebie zadowolony – taki dystans i idealne trafienie! Z pewnością dostanie pochwałę od dowódcy, może nawet przeniosą go do lepszej jednostki. A oddział będzie mieć wolne do końca dnia. Dobywając resztek sił Riannon doczołgała się do najbliższych drzwi. Zamknięte. Słyszała zbliżających się strażników. Niemal czuła tupot ich stóp. A może to bicie jej serca? Przypomniała sobie wizję z kryształowej kuli i przygryzła wargi. Chwyciło ją dwóch, nie siląc się na delikatność. Trzeci wykręcił jej ręce, nie dbając o tkwiącą w plecach strzałę i związał je rzemieniem tak mocno, że chwile później zaczęły drętwieć. Podnieśli ją z ziemi i niczym trofeum zarzucili na ramiona niosąc ją w kierunku pałacu. Usłyszała kobiecy głos. Nie rozumiała słów. Była na granicy świadomości. Jakby przez mgłę dostrzegła postać i rozpoznała w niej lady Cassandrę. Może jej się zdawało, a może na jej ramieniu rzeczywiście siedziała znajoma czarna sylwetka. Elfka przełknęła przekleństwo i odpłynęła w stronę granicy niebytu. C rowley obniżył lot, kiedy dostrzegł strażnika strzelającego z kuszy do Riannon. Żołnierz trafił elfkę pod żebra. Ranna złodziejka potknęła się i upadła na ziemię. Jako że Rian irytowała kruka najmniej, i miała jeszcze jedną pozytywną cechę, która w jego oczach stawiała ją nad resztą, Crowley postanowił przysmażyć strażników. Niestety, działanie w sytuacjach stresowych nie było jego najmocniejszą stroną. Wykonał gest, ale oczywiście coś poszło nie tak. Piorun, zamiast w strażników, trafił biednego kruka, który oszołomiony spadł na ziemię, dość mocno się obijając. - Kurrrrrrrwa mać! - zaklął - Z pierścionkiem to chociaż sobie polatałem. Nigdy więcej nikomu nie pomagam. - zdecydował. Jego czarne myśli zostały przerwane pojawieniem się lady Cassandry, która wyszła wreszcie z karocy. Ptak czym prędzej poprawił pióra, otrząsnął się i podleciał kawałek, lądując na ramieniu służki Oka. - To twój ptak, pani? - zapytał któryś z żołnierzy. - Nie. - odparła Cassandra. - Najwrr' thakh 'Lzimbar Tzeentch wyszeptał jej do ucha Crowley. - Tak, to mój posłaniec - zmieniła zdanie kobieta, łapiąc jednocześnie ptaka za dziób. Ciiii... - szepnęła. Uwagę kultystki odwrócili na chwilę żołnierze prowadzący związaną Riannon. - Zaprowadzić ją do pałacu - rozkazała. Muszę ją przesłuchać. O cknęła się, czując silny ból między żebrami. Bełt nadal musiał tkwić w jej plecach, strażnicy nie zadali sobie trudu by go usunąć. Teraz, kiedy posadzili ją na krześle, brutalnie przypomniał o swojej obecności. Zacisnęła zęby usiłując ruszyć dłońmi. Nic z tego. Odrętwienie dotarło już do wykręconych ramion i nie miała szans na choćby minimalny ruch, a co dopiero przerwanie rzemienia pazurami lewej ręki. Podarowała sobie bezsensowne wysiłki i spod włosów, które spadły jej na oczy, rozglądała się po pokoju. Duża komnata. Bogato urządzona. Kilku strażników. Jakiś oficer udający, że podziwia wyblakły obraz. Wolała się nie odwracać, by sprawdzić, kto stoi z tyłu. Już teraz wiedziała, że nie ma szans na ucieczkę. Nie teraz. Nie ze skrępowanymi rękoma. Nie z bełtem tkwiącym gdzieś w płucach. Czuła metaliczny posmak krwi w ustach. Splunęła na drogi dywan właścicielki apartamentów. - Tylu luda na jedną elfkę. – wycharczała nie kryjąc ironii. Wyczuła poruszenie gdzieś za sobą. Oficer przestał spoglądać na obraz. Spróbowała się złośliwie uśmiechnąć dla dodania sobie otuchy, ale szybko tego pożałowała. Kolejne ukłucie bólu w piersi przywróciło jej pełną świadomość. - Cóż za gwardia przyboczna - zakpiła, usiłując zapomnieć o bólu - Boicie, że was zaatakuję z tym krzesłem przywiązanym do pleców? - Będą jak znalazł, jeśli spróbujesz jakichś sztuczek. - usłyszała znajomy glos – A pewnie spróbujesz. A wtedy z rozkoszą pozwolę im wybić ci to z głowy. Wiem o tobie wszystko. Lady Cassandra właśnie weszła do pokoju. Na jej ramieniu siedział Crowley – teraz Riannon nie miała wątpliwości. To rzeczywiście był on. Nie mogła tylko uwierzyć, że ta wredna wrona ich tak podle zdradziła. Przełknęła kolejne przekleństwo. Smakowało krwią. C rowley, siedzący wygodnie na ramieniu Cassandry, przyglądał się przywiązanej do krzesła Riannon. Wyglądała nie najlepiej. Właściwie całkiem kiepsko. Pluła krwią. Nie byłaby w stanie uciec, a jednak pilnowało ją kilku strażników. - Teraz powiesz mi co wiesz. - zwróciła się lady do elfki. - Najpierw musimy porozmawiać - szepnął kruk. - Muszę was na chwilę zostawić. Pilnować jej, ale nie dotykać - rozkazała kultystka i wykonała magiczny gest. Jej dłoń pozostawiła w powietrzu świetlisty ślad, który zawisł nad głową więźnia, urągliwie połyskując. Cassandra, z ptakiem na ramieniu, udała się do sąsiedniego pokoju. - Kim jesteś? - zapytała Cassandra. Crowley zaczął improwizować. - Kochanie, towarzyszę ci już od dłuższego czasu. Obserwuję cię. Robisz zadziwiające postępy. Jestem z ciebie zadowolony. Dokonałem trafnego wyboru. Jesteś Jego i moją ulubioną służką. - Dlaczego mam ci uwierzyć i zaufać? - zapytała. - A jak myślisz, kochanie, kto sprawił, że twoja ucieczka z Białego Źródła okazała się bezproblemowa? Dlaczego magister zginął? To wszystko stało się po to, abyś mogła przejąć władzę. - A kim ty jesteś? - ponowiła pytanie. - 146 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Przepraszam, złotko. Zapomniałem się przedstawić. Jestem demonem. Moje imię brzmi Corvus Corone Doctus, ale mów mi Doctus. - A komu służysz? - to pytanie zabolało kruka, ale odpowiedział. Zmieniającemu Ścieżki. Pośrednio. Bezpośrednio podlegam demonowi Drrwhkulht. - Aha - Cassandra udała zrozumienie. - Na razie jest jedna sprawa. Nie możesz zabić tej elfki, bo potrzebujemy jej do rytuału podczas koniunkcji. Poza tym zrób jej co chcesz. - Pamiętaj że i tak ci nie ufam - zakończyła ich konwersację. XXIX. A ni Elizabeth, ani Garret nie wiedzieli, co spotkało Riannon. Randal też nie wiedział, ale jego akurat i tak by to niewiele obeszło. Zaszył się u zaprzyjaźnionej dziwki i nie zamierzał wychylać nosa z jej łóżka przez najbliższe kilka dni. Tymczasem templariuszka i złodziej kryli się przed wzrokiem kręcących się po okolicy strażników, zastanawiając się, co dalej. Po pierwsze, biedny Kowalski został w rękach żołdaków. Być może w innych okolicznościach byłby w stanie sam sobie poradzić, ale ze złamaną nogą? Trzeba go było stamtąd wyciągnąć, zwłaszcza, że Cassandra mogła się nim zainteresować. Jednak nie mogli tak od razu wracać do garnizonu. Musieli poczekać, aż wszystko się uspokoi. No i przede wszystkim zebrać się do kupy. Na Randala nie mieli co liczyć, ale gdzie była Riannon? I gdzie się podziało to paskudne ptaszysko? Ś wietlisty znak pozostawiony przez Cassandrę wisiał przed nią na wysokości oczu. Nie miała pojęcia, co to takiego, ale powodowało nieznośne swędzenie dłoni, której nawet nie mogła podrapać. Irytowało ją to tak bardzo, że lęk przed tym, co z nią zrobią zniknął, pozostawiając po sobie lawinowo narastającą złość. Złość na Cassandrę, która ją tu przetrzymywała, na Crowleya, który najwidoczniej zdradził i spoufalił się z jej prześladowczynią, na siebie, że dała się złapać i na strażnika, który jeszcze przed chwilą gapił się na rozerwaną bluzkę, a teraz zapragnął zobaczyć więcej. Napluła mu w twarz, kiedy tylko wyciągnął rękę. I mniej więcej w tym momencie wróciła Cassandra. - Mówiłam, żeby jej nie dotykać! Strażnicy pokornie usunęli się na bok. Ich pracodawczyni, najwidoczniej bardzo z siebie zadowolona, niespiesznie podeszła do elfki. Spojrzała na nią z pogardą. - A teraz powiesz mi wszystko. Riannon odpowiedziała jej ponurym spojrzeniem spod potarganych włosów, których nie miała jak odgarnąć z twarzy. Milczała zaciskając zęby. - Dla kogo pracujesz? - Odwal się. – wycedziła. Nieco obrażona, lady wyciągnęła zdobiony sztylet. Skierowała ostrze w stronę elfki. - Jest zatruty. Wystarczy, że cię drasnę, a za trzydzieści godzin twoje ciało zmieni się w bezkształtną breję. Zapewniam, że nie będzie to przyjemne. Dla kogo pracujesz!? Sztylet znalazł się przy jej szyi. Ostrze przesunęło się wyżej, podnosząc jej podbródek. - Przecież wiesz. - To nieistotne. Istotne, że pytam. Mów! - Kruger. - fuknęła - Ale ten kretyn nie żyje. Zostawił nas w tym bałaganie... - Gdzie są pozostali? – przerwała jej Cassandra. Riannon, wyrwana z kontekstu, zamarła w pół zdania. Ostrze, pełznąc wzdłuż jej policzka, zawędrowało na wprost oka. - Gdzie jest Garret!? - Spierdalaj! – rzuciła, nim zdążyła pomyśleć. - Gdzie!? – naciskała Cassandra. Koniec sztyletu był już tak blisko oka, że go prawie nie widziała. Do tego czuła, że z jej ręką dzieje się coś niedobrego. Strach. Natłok myśli... Nie była w stanie wymyślić nic sensownego. - Nie wiem! Ręka Cassandry zaczęła drżeć. Jej właścicielka najwidoczniej straciła cierpliwość. - Skąd mam do cholery wiedzieć!? - wrzasnęła doprowadzona do rozpaczy ofiara - Nie ma mnie z nimi! Nie była to odpowiedz, która satysfakcjonowałaby Cassandrę. Lady nie grzeszyła nadmiarem cierpliwości. Prawdę mówiąc, jak przystało na bogatą pannę wysokiego rodu, miała jej nad wyraz mało. Nie miała też chyba zbyt bogatych doświadczeń, jeśli chodzi o wyciąganie informacji czy torturowanie więźniów. Straciła opanowanie. Poniosło ją i przesunęła sztylet za daleko. Komnatę przeszył wrzask, a później taka wiązanka przekleństw, że lady cofnęła się odruchowo o krok do tył. Zaraz potem przypomniała sobie, że nic jej nie grozi i to ona jest tu panią. - Powiedz gdzie są. Możesz się jeszcze uratować. – pochyliła się nad Riannon - Jeśli ich złapiemy dam ci antidotum. - Odwal się, suko! – elfka napluła jej w twarz. Wiedziała, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek odtrutkę. Była wściekła, tak wściekła, że niemal nie zwracała uwagi na swoje oko, które powoli spływało po policzku. Powinna już dawno stracić przytomność, ale szalejący w sercu gniew wciąż utrzymywał ją na powierzchni. Ignorowała Crowleya, który szeptał jej coś do ucha i rzucała przekleństwami na prawo i lewo, aż zabrakło jej powietrza w płucach, a pierś przeszyło znajome kłucie. Wyklęła wszystkich, poczynając od Cassandry, poprzez wredną wronę, a skończywszy na strażnikach. - 147 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Zaprowadzić ją do lochu! – rozkazała lady, ocierając twarz chusteczką. Nie tak miało to wyglądać! Aż trzęsła się ze złości. Zdawała sobie jednak sprawę, że teraz niczego się nie dowie. - Przesłucham ją jak się uspokoi! – rzuciła jeszcze wychodząc z pomieszczenia. Crowley zerwał się z oparcia krzesła i poleciał za nią. Riannon została na miejscu, ciężko dysząc i mamrocząc coś pod nosem. Chwilę później poczuła dłonie strażników chwytających ją za ramiona i wreszcie odpłynęła w czerń. Crowley nie mógł oczywiście ładować się do lochu za Riannon, zresztą wcale nie miał na to ochoty. Lochy to nie miejsce dla przyzwoitego kruka. Doszedł do wniosku, że nadszedł czas na sprowadzenie odsieczy. Opuścił Cassandrę wmówiwszy jej, że leci się rozejrzeć po okolicy i poszukać wrogów. Zajrzał do domu Kowalskiego, ale nie zastał tam żywego ducha. Przeszukiwał uliczki i zaułki w okolicy garnizonu, aż wreszcie dostrzegł w jakimś kącie jasną czuprynę Elizabeth. Natychmiast wylądował, z zadowoleniem stwierdzając, że znowu przyszło mu pełnić opatrznościową rolę. Bez niego pewnie by tak siedzieli do jutra! Poinformował ich krótko, że Riannon dostała się w ręce Cassandry i wylądowała w lochach pod pałacem Diuka, a Kowalski trafił tam zaraz po niej. Jak przewidywał, natychmiast postanowili ich ratować. Kiedy jednak z całym sarkazmem, na jaki go było stać, zapytał, jak niby mają zamiar się dostać do pałacu bez pomocy Kowalskiego, Elizabeth triumfalnie wydobyła mapę kanałów. - Dołem, ptasi móżdżku. - powiedziała. Oczywiście, obrażony Crowley odmówił zejścia pod ziemię. Poza tym kanały, podobnie jak lochy, nie były odpowiednim miejscem dla szanującego się kruka. Widział kto kiedy ptaka w kanałach? Właściwie nie miał zamiaru mówić im niczego więcej, ale po namyśle dodał niezmiernie chłodnym tonem. - Przypadkiem dowiedziałem się, co to jest Nolan Tadar. - Co? - To nazwa podmiejskiej rezydencji Shary m’Shani. Lady Cassandra się tam wybiera. Jeszcze dziś. - “Optyk spotka się z byłym okulistą.” – zacytowała Elizabeth. – Cholera, trzeba by tam jechać! - Najpierw Riannon. – przypomniał Garret. - Oczywiście. Ale potem... Crowley, jakbyś spotkał Randala albo “modlicha”, skieruj ich do wschodniej bramy. Tam się spotkamy, jakby co. - Może skieruję, a może nie. – oświadczył kruk i odleciał w stronę pałacu. Położone pod pałacem lochy były zimne, ciemne i mokre, jednym słowem nieprzyjemne. Riannon podniosła się z brudnej posadzki z nierównych płyt, na której porzucili ją strażnicy. Usłyszała za sobą głuchy łoskot zamykanych drzwi. Odwróciła się, a wtedy w solidnym drewnie obitym metalem zasunęło się z trzaskiem małe okienko zabezpieczone dodatkowo kratami. Wreszcie została sama. Klęcząc na kolanach usiłowała poruszyć dłońmi. Mrowienie ustąpiło, ale czuła się dziwnie. Może to ta trucizna? Wygięła się w tył, nadal nie mogąc sięgnąć pazurami rzemienia. Zacisnęła zęby usiłując wyciągnąć rękę dalej. “Jeszcze trochę...” I udało się! Z westchnieniem ulgi rozluźniła uwolnione ramiona i stanęła prostując plecy. Sięgnęła do twarzy i natychmiast cofnęła rękę. Przeklęła w duchu Crowleya, Cassandrę i swoją głupotę. Nadal była wściekła, ale teraz to uczucie zamieniło się w nienaturalny spokój. “Rozpacz przyjdzie później” – pomyślała. Teraz najbardziej brakowało jej niezawodnej torby. Próbowała coś dostrzec w mroku, ignorując tępy ból rozsadzający czaszkę. Niewiele widziała, choć wątłe promienie światła, wpadające przez wąskie okienko naprzeciwko drzwi, wystarczyłyby, by mogła się rozejrzeć. Jednak teraz była w stanie rozróżnić jedynie kształty, jaśniejsze lub ciemniejsze plamy. Polegając bardziej na innych zmysłach, niż na wzroku, zdołała się zorientować, że pod jedną ze ścian, na kupce zgniłej słomy, kuliły się dwie osoby. Jedno spojrzenie zdrowego oka starczyło, by stwierdzić, że nie będą w stanie jej pomóc. “Wąskie okienko. Solidne zaryglowane drzwi. Z pewnością pilnowane z zewnątrz. Odpływ kanalizacyjny pokryty kratą. Za mały, żeby się przez niego przecisnąć. Dwaj odmóżdżeni więźniowie. Kiepsko...” – podsumowała z zimną precyzją. Kiedy nadal masowała dłonie, coś ją tknęło – “Jakim cudem, mając tak skrępowane ręce, zdołałam nimi poruszyć?” Przypomniała sobie, że w celi ramiona nie wydawały się już nienaturalnie wykręcone, że dłonie nie były zdrętwiałe, że... Przygnieciona odpowiedzią zwaliła się na kolana. Tuż przed nią czernił się odpływ kanalizacyjny. Wiedziała, że drogę wyjścia blokuje tylko krata i... jej tożsamość. Własne “ja”. Czuła, że może nadać swemu ciału dowolny kształt. Może się stąd wydostać. Ale za jaką cenę? Czy będzie później mogła to odwrócić? “Co masz do stracenia?” – odezwał się w niej ten drugi głos, który narodził się wraz z ostatnim napadem wściekłości – “Za niecałe trzydzieści godzin i tak zginiesz... Co cię obchodzi, kim wtedy będziesz? Chcesz resztę swoich dni... tfu, godzin, przesiedzieć tutaj?” “Ma rację” - pomyślała Riannon, chwytając za kratę. Metal był twardy, ale mocowanie słabe. Z nadludzką siłą, jaką dawała jej ręka doppelgangera, bez problemu wyrwała żelastwo ze spoin między kamieniami. Chwilę później spoglądała w czerń odpływu, czując kolejną falę wątpliwości. - 148 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- XXX. T emplariuszka i złodziej po raz kolejny zagłębili się w mroczny, wilgotny, cuchnący rozkładem świat podziemi. Szli szybko, ale czujnie, pamiętając o gnieżdżących się w ścieku mutantach. Co jakiś czas przystawali, porównując przebytą drogę z widniejącą na mapie plątaniną linii. Po nieskończenie długim czasie, odmierzanym miarowym chlupotem szlamu pod stopami, dotarli wreszcie do kanału, który przebiegał pod południowym skrzydłem pałacu. Lochy były dokładnie nad nimi. Musieli teraz znaleźć wyjście i mieć nadzieję, że nie będzie ono umieszczone w zasięgu wzroku więziennych dozorców. Wreszcie znaleźli. Owinięty peleryną Garret stanął na ramionach Elizabeth i ostrożnie, wstrzymując oddech, uniósł ciężką żelazną pokrywę. Zobaczył... ciemność. Ciszej od skradającej się myszy wspiął się na górę, po czym, upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, z niejakim trudem wciągnął do pomieszczenia swą towarzyszkę. Niewidzialna dwójka wymknęła się na korytarz. - Co teraz? – zapytał Garret, nie mając pojęcia jak znaleźć Riannon w więziennym labiryncie. - Musimy znaleźć wejście do lochów. Tam powinien być dyżurny strażnik. - Chcesz go grzecznie zapytać o Rian? - Nieeee. Ukradniesz mu spis. No wiesz, tę księgę, gdzie notują każdego nowego więźnia. - A jak tutaj nie prowadzą księgi? - Nie martw się na zapas, dobrze? – odpowiedziała, zastanawiając się przy tym, co do cholery zrobią, jeśli rzeczywiście nie będzie żadnego spisu. Szczęście im sprzyjało. Już po kilku krokach natrafili na wracających z obchodu strażników, w dodatku kończących właśnie zmianę. Ruszyli cicho za nimi, aż dotarli do podnóża długich schodów, prowadzących wysoko na górę. - No jak tam, Peter, dość na dziś? – zapytał jakiś głos. Włamywacze ujrzeli grubą kratę, przegradzającą wiodące ku wolności schody. Zaraz za nią mieściła się mała klitka, zajmowana przez odźwiernego. W otwartych drzwiach stał śmiertelnie znudzony żołdak i z irytacją usiłował doczyścić plamę rdzy, szpecącą hełm. - Peeeewnie. – ziewnął strażnik nazwany Peterem. – Jeszcze piwko na dobranoc i zaraz idziemy spać. Co nie, Hans? Hans mruknął coś niewyraźnie. - Wam to dobrze. Ja dopiero zaczynam służbę – jęknął ten z hełmem. – Jest dziś coś ciekawego? - Tak, dwoje nowych więźniów. – ożywił się Peter Pod specjalną opieką lady Cassandry. Powiedziała, że potem po nich przyśle. Ukryta pod płaszczem dwójka zamieniła się w słuch. - Pod specjalną opieką? – zachichotał strażnik. – Nieźle powiedziane! Gdzie ich mamy? - Cela dwieście siedem. Jakaś dziewka. – stwierdził Hans, dla podkreślenia słów wykonując charakterystyczny gest w okolicach piersi - Chyba elfka. Nasza lady się z nią już nieco zabawiła, więc trudno poznać, he, he. A w dwieście dwanaście leży facet. Nawet nie wiem, kto to, bo miał na głowie worek. Cassandra zabroniła do niego zaglądać. - Dwieście siedem i dwieście dwanaście? – powtórzył strażnik, chcąc lepiej zapamiętać. Niewidzialna dwójka za plecami Hansa zrobiła dokładnie to samo, tyle że bezgłośnie, po czym zawróciła i pomknęła w głąb lochu. - Dwieście trzy, dwieście cztery... Dwieście siedem! – Garret wyciągnął pęk wytrychów i zaczął majstrować przy zamku – Zostań tu. Jakby ktoś się pojawił mów, że przysłała nas Cassandra. Zamek nie był skomplikowany. Właściwie był bardzo prosty. Złodziej poradził sobie z nim bez trudu i w mgnieniu oka drzwi do celi stanęły otworem. - Riannon? Odpowiedziała mu cisza. Wetknął głowę do środka i rozejrzał się. Dwie kupki łachmanów, leżące pod ścianami, skrywały dwóch przerażonych chudzielców. Elfki nie było nigdzie widać. - Rian? Jesteś tu? – powtórzył Garret bezradnie. – Ej, prosty człowieku, gdzie ona jest? – zapytał jednego z obdartusów. Więzień nie odpowiedział. Trząsł się ze strachu. Garret zaczął obchodzić pomieszczenie dookoła, zaglądając w każdy kąt, choć w głębi duszy wiedział, że nie ma to żadnego sensu. - Ktoś był tu z wami? – spróbował jeszcze raz. Drugi obdartus pokiwał głową i wskazał brodą na studzienkę ściekową pośrodku celi. Otwór był mały. Bardzo mały. Jakim cudem Riannon zdołałaby się przez nią przecisnąć? - Uciekła tędy? – zapytał złodziej z niedowierzaniem – Jakim sposobem? - Widziałeś kiedyś mroczne kształty, czarniejsze od nocy? Plugawe cienie, półpłynne istoty przelewające się przez krawędź rzeczywistości? – wymamrotał więzień Zmieniają się, wciąż się zmieniają, a mroczni Bogowie grają w kości, siedząc na tronach zrobionych z zakrzepłej krwi. Garret nie próbował nawet dociekać sensu wariackiej tyrady. Potrząsnął szaleńcem z całych sił, a gdy to nie pomogło, uderzył go w twarz. Więzień spojrzał nieco przytomniej. - Gdzie ona jest? - Przemknęła. Przepłynęła. Przelała się przez barierę, jak mroczny cień, co ucieka przed słońcem. - W każdym razie uciekła. – powiedział złodziej, bardziej do siebie niż do wariata – Jakoś się przecisnęła i uciekła. I wyszedł. - 149 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zupełnie zapominając o założeniu peleryny pociągnął Elizabeth w stronę celi dwieście dwanaście, po drodze wyjaśniając jej sytuację. Skoro Riannon zdołała umknąć o własnych siłach, pozostawało im tylko wydobyć Kowalskiego i wynosić się z tego zakazanego miejsca. W tym momencie zza zakrętu wyłonili się dwaj strażnicy. Na widok obcych natychmiast unieśli w górę nabite kusze. Nagle Elizabeth poczuła się tak, jakby rzeczywistość leciutko przesunęła się obok niej. Zamrugała oczami, patrząc na leżące w kałuży krwi ciała strażników, którzy jeszcze chwile temu byli cali i zdrowi. Spojrzała podejrzliwie na Garreta. - Jak to zrobiłeś? – zapytała zdumiona. - Powiedzmy, że mam pewne szczególne umiejętności. – odparł tajemniczo. Zastanowiła się. Czyżby użył zegarka z Iony? Przecież jeszcze niedawno rozpaczał, że artefakt jest zepsuty i nie nadaje się do użytku! Znowu coś kręcił. Zaklęła pod nosem, po czym przytomnie postanowiła odłożyć pytania na później. Musieli się pospieszyć. W każdej chwili ktoś mógł zacząć szukać tej dwójki. Na szczęście Kowalski był w swojej celi i nie zamierzał nigdzie znikać. Nawet gdyby zamierzał, nie był w stanie. Na nodze miał wciąż ten sam prowizoryczny opatrunek, który założyła templariuszka. Był bardzo blady, leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczyma. Nawet nie zauważył, kiedy weszli. Jednak żył. Na szyi miał nabijaną ćwiekami obrożę, na widok której Randal z pewnością wygłosiłby jakąś sprośną uwagę. - Hej, Kowalski! – powiedziała wesoło Elizabeth – Zabieramy cię stąd. Mag z trudem uniósł powieki i uśmiechnął się blado. - Najwyższy czas. - Co z tobą? - Ta suka założyła mi to. – dotknął obroży. – Blokuje magię. To... boli. - Spokojnie, coś wymyślisz. Jesteś w końcu wielkim magiem. Ale najpierw musimy się stąd wydostać. – powiedziała, biorąc go na ręce. – Postaraj się nie jęczeć. Ostrzeżenie miało sens, bo zniesienie półprzytomnego maga do kanałów nie było wcale proste i biedak kilka razy musiał mocno zagryzać wargi, kiedy któreś z ratowników niechcący trącało jego zmasakrowaną nogę. W końcu jednak znaleźli się pod ziemią i czym prędzej opuścili okolicę pałacu. Wyszli na powierzchnię dopiero poza murami miasta, niedaleko wschodniej bramy. Riannon pchnęła drzwi i już po chwili znajdowała się w znajomej piwniczce. Westchnęła ciężko, patrząc na resztki swojego ubrania i zapaćkane szlamem ciało. Nie czuła zapachu ścieku, ponieważ całkowicie nim przesiąkła. Wiedziała jednak, że cuchnie. Kroki na schodach. Lufa wymierzona prosto w nią. - Daj spokój. – podniosła ręce w uspokajającym geście – To tylko ja. Wybacz ten smród. Z przyjemnością to z siebie zmyję. – rzuciła bez entuzjazmu, kiedy James opuścił broń. C hwilę potem, z pustym oczodołem zalanym ciemnozielonym eliksirem, moczyła się w balii. Powietrze zasnute było mgiełką gorącej pary. Jednym okiem gapiła się w sufit, przeżuwając ostatnie wydarzenia. Nastrój, który ją opanował, był wyjątkowo paskudny. Delikatnie rzecz ujmując. Na myśl o tym, czym była jeszcze jakiś czas temu, przeszywał ją nieprzyjemny dreszcz. Chwila, kiedy wyciągnęła ręce w stronę odpływu... Dziwne uczucie, kiedy przepływając wąskim kanałem czuła całą sobą fakturę jego brzegów. Później, kiedy już przelała się przez kratkę na kanałowy chodnik i nakazała ciału wrócić do pierwotnej postaci. Kiedy podnosiła się z chodnika widząc jak z brei, jaką była niedawno, formują się jej ręce, nogi... Czuła, jak cofa się ogon, a twarz przyjmuje znane rysy. Do tego przez tę ucieczkę gadzie łuski z dłoni zawędrowały już na ramię. Oto cena, jaką musiała zapłacić za przemianę. Wolała więcej tego nie próbować. Już teraz wizja obcięcia, w razie czego, ręki a nie dłoni nie napawała jej zbytnim optymizmem. Żachnęła się w wspominając groźby Cassandry “Bezkształtna breja, powiadasz...” Wzdrygnęła się. Postanowiła myśleć o czym innym, choć wspomnienie modlicha, który spojrzał na nią i powitał ją tytułem “królowej”, również nie było przyjemne. Pocieszała się, że przynajmniej stwór bez sprzeciwu zgodził się zakraść do pałacu i odzyskać jej torbę. Później omal nie udusiła Crowleya, który dziwnym zbiegiem okoliczności przebywał w willi. Ptaszysko krążąc pod sufitem tłumaczyło, że tylko jemu zawdzięcza życie, a oko straciła przez własną głupotę. Zwymyślała go i odesłała do wszystkich mrocznych bogów, każąc wypchać się tą “wspaniałomyślnością”. Może i inwigilował szeregi wroga, ale... jak mógł pozwolić tej suce wydłubać jej oko! Nadal w nienajlepszym humorze wygrzebała się wreszcie z balii i wciągnęła na siebie uszykowane przez Jamesa ubrania Krugera. Były za duże i zdecydowanie niewygodne, ale sługa nie mógł znaleźć nic innego. Znów dał o sobie znać brak torby, gdzie z pewnością znalazłaby coś właściwego. Czuła się bez niej naga, niekompletna, a to przytłaczało ją jeszcze bardziej. Z cichą nadzieją, że modlich nie zawiedzie, powędrowała do salonu, gdzie James miał zając się jej okiem i w razie czego raz jeszcze polać ranę w plecach zielonym płynem. Obojętnie przyjęła informację, że z resztą grupy ma się spotkać rano, pod wschodnią bramą. - 150 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- XXI. C zekali przy wschodniej bramie, gryząc palce z niecierpliwości. Elizabeth zamęczała Garreta pytaniami o jego “szczególne umiejętności”, ten zbywał ja półsłówkami, wykręcając się od odpowiedzi. W pewnym momencie poczuła, że ma dość tych gierek i najbezczelniej w świecie zaczęła go wypytywać o błękitnoskórą kobietę z odciętą głową. Wtedy zmienił temat. Dla odwrócenia uwagi zaczął coś bredzić o kamuflażu, zupełnie ignorując jej wysiłki. Powinniśmy zmienić wygląd. – przekonywał. – Wtedy nas nie poznają. Templariuszka patrzyła na niego jak na wariata, kiedy polewał sobie głowę jakimś śmierdzącym płynem. Po chwili jego włosy nabrały obrzydliwego, żółtawego odcienia, jaki niektórzy określali mianem “świńskiego blondu”. - Obetnę ci włosy i zafarbuję na czarno – zaoferował. - Ani mi się waż! – krzyknęła templariuszka i przezornie odsunęła się o kilka stóp od złodzieja. Przez dłuższy czas obserwowała, jak splata żółte pasma w mnóstwo drobnych warkoczyków. Raz po raz ziewała rozdzierająco. Kowalski drzemał. Wreszcie z nieba spłynął długo oczekiwany czarny kształt. Chwilę po nim na miejsce dotarł James, spokojny jak zwykle, niosąc na ramieniu wypchaną prowiantem torbę. Kilka kroków za nim, w cieniu, podążała druga sylwetka. Riannon. Rozpoznali ja dopiero do dłuższej chwili, gdyż odziana była co najmniej dziwnie, w jakieś zbyt obszerne ubranie, w dodatku męskie, a twarz skrywała pod kapturem. Wyglądała strasznie. Kiedy podeszła bliżej zauważyli, że lewe oko miała zasłonięte szeroką przepaską poznaczoną śladami krwi. Tej nocy wiele przeszła, ale widać było, że nie zamierza zostać w mieście, pozostawiając innym wyprawę do Nolan Tadar. Na jej twarzy malowała się determinacja. Tak przynajmniej to odczytali. Prawda była taka, że nie chciała zostawać tu sama, a na wspomnienie ostatnich wydarzeń traciła nad sobą panowanie, wolała się więc nie odzywać. Kilka minut później, jakby nigdy nic, zjawił się modlich. Rozpłaszczył się przed elfką szepcząc coś, co tylko ona była w stanie usłyszeć. Najwidoczniej nie była zadowolona: - Jak to jej nie masz!? - Nie mogłem dostać się do pałacu. – tłumaczył się modlich. Riannon westchnęła ciężko. Podniosła głowę. Pozostali spoglądali na nią pytającym wzrokiem. Nie powiedziała nic. Nie mogąc się doczekać wyjaśnień, Elizabeth postanowiła sama zaspokoić ciekawość. - Ooo, modlich! Skąd ty się tu wziąłeś? – zdziwiła się teatralnie. - Pojawił się w domu mego pana niedługo po niej. – wyjaśnił James, wskazując na stojącą z boku Riannon, która wydawała się nie zwracać na nic uwagi. - Taaak? – Elizabeth, która ostatnimi czasy podejrzewała wszystkich dookoła, przechyliła głowę zupełnie jak modliszka. – A jakim cudem tam trafił? - Wyczułem królową. – stwierdził tajemniczo stwór. - Wyczuł! – zaśmiał się Crowley – Po zapachu ją wyczuł! Mówię wam, cuchnęła ściekiem na pół dzielnicy! Riannon obudziła się z otępienia i rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Jakimś cudem zdołała się powstrzymać przed rzuceniem czegoś więcej. Już miała odpowiedzieć jakąś kąśliwą uwagą, ale przypomniała sobie, że miała się do niego nie odzywać. - Niech ktoś powie temu pieprzonemu konfidentowi, żeby się zamknął. - Zamknij się, wyleniały gawronie – warknęła pod nosem templariuszka, widząc, jak twarz elfki skurczyła się z bólu. – Pilnuj dzioba, bo skończysz jako rosół. “Co za brak szacunku” – pomyślał kruk. - Jeszcze mi będziecie dziękować – rzucił na pożegnanie i odleciał poszukać Cassandry. J edząc śniadanie wymienili relacje o nocnych wydarzeniach i zgodnie postanowili “wziąć czynny udział” w zebraniu kultystów. Chcieli wreszcie zakończyć tę sprawę, raz na zawsze. Ponieważ Kowalski, solidnie pokiereszowany i w dodatku unieszkodliwiony przez obrożę blokującą magię nie mógł im w niczym pomóc, James zasugerował, że zawiezie go do jednej z podmiejskich wiosek, gdzie znajdzie się pod odpowiednią opieką. Nie oponowali. W towarzystwie Jamesa Kowalskiemu nic nie mogło grozić. - 151 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- - 152 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- bserwatorzy Część czwarta XXXII. C zwórka nieustępliwych wrogów Oka nabyła na przedmieściu dwa konie i ruszyła na wschód. Riannon przeklinała w duchu modlicha, który nie potrafił wydobyć jej torby z pałacowych apartamentów Cassandry. Przez cała drogę nie odezwała się ani słowem. Po dwóch czy trzech godzinach jazdy dotarli do banalnego miasteczka o poetycznej nazwie. Regenbogen było typowe, typowe aż do bólu. Specjalizowało się... Właściwie w niczym. Minęli ratusz, dotarli do jedynej w miasteczku karczmy i zdecydowali się wstąpić na małą przekąskę, zamierzając przy okazji spytać o drogę do zameczku Shary. Zamówili miejscowe paskudztwa i usiedli, czekając na posiłek. W sąsiedniej sali jakiś elf brzdąkał cicho na lutni. Zignorowali go, zbyt zajęci własnymi sprawami. Elizabeth spoglądała spod oka na Garreta. “On coś kręci” – chodziło jej po głowie – “Coś jest nie tak. Coś przed nami ukrywa. Tylko co?”. Złodziej starał się nie patrzeć w jej stronę. Miał na końcu języka kąśliwą uwagę w rodzaju “przestań mnie przewiercać wzrokiem, wredna babo”, ale milczał. Nie chciał prowokować. “Ona coś podejrzewa.” – przemknęło mu przez głowę – “Chyba się nie domyśla? Nie, niemożliwe...”. Riannon nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Właśnie po raz kolejny przeklinała brak torby, w której była jej lutnia. Ten elf tak strasznie rzępolił... Zresztą jej towarzysze przestali się wygłupiać, kiedy na stół wjechała wielka misa kapuśniaku na świńskim ryju. Przestali? - Mości oberżysto – Garret zatrzepotał rzęsami i miękko wygiął nadgarstek – Doszły mię słuchy, jakoby w tej okolicy miał się odbyć wernisaż pewnego artysty. Oberżysta gapił się na niego pustym wzrokiem. - Wystawa. – podpowiedziała przez zęby Elizabeth. - Ależ zaiste, przecież mówię! – złodziej nie przestawał odgrywać idioty – Prosty człeku, jakże mam do ciebie mówić? Obrazy! Pragnę ujrzeć obrazy! - Wy jezdeście jakiś artysta? – odezwał się wreszcie karczmarz. - Naturalnie! Tworzę! Uwieczniam piękno! – tokował złodziej – Maluję obrazy, idioto! – wyjaśnił, widząc że karczmarz nadal nic nie pojmuje. - Ehe. – stwierdził gospodarz. – Artysty. Obrazy. Jasne. Zapytajcie tego przygłupa z lutnią. – wskazał na brzdąkającego elfa - Tyż mówi, że jezd artystom. Garret podniósł się od stołu i przeszedł do sąsiedniej sali. - Mości elfie... – zaczął. Elizabeth westchnęła ciężko i przymknęła oczy, starając się nie słuchać potwornych bredni o “ponadczasowej harmonii ukrytej w dysonansach” oraz “orgii barw na dziewiczym płótnie”. Była absolutnie pewna, że zanim ci dwaj skończą, zdąży sobie uciąć małą drzemkę. W ymknęli się z miasteczka tuż przed zamknięciem bram. Zachodzące słońce wisiało jeszcze nad horyzontem, niczym czerwona kula utoczona z krwi. Szli na wschód. Konie zostawili w stajni przy karczmie. Elf powiedział, że od zamku dzielą ich jedynie trzy, może cztery mile – trochę ponad godzina solidnego marszu. I rzeczywiście, w ostatnich promieniach słońca ujrzeli sylwetkę zamku. Nie był wielki, choć jego mury wydawały się absurdalnie wysokie. Być może było to tylko złudzenie, gra świateł na wzgórzach? Budowla była plamą czerni na tle szkarłatu nieba. Zmierzch nadchodził szybko, jakby nie mogąc się doczekać chwili, kiedy otuli świat peleryną mroku. Zatrzymali się w przydrożnej kapliczce poświęconej Taalowi. Musieli zaczekać, aż noc ukryje ich przed oczyma obserwatorów. - Co teraz? Poczekamy aż się ściemni? Elizabeth wzruszyła ramionami. - Przecież nie będziemy szturmować zamku w trójkę. – spojrzała na siedzącą za plecami Riannon modliszkę i poprawiła się – Przepraszam, w czwórkę. Skoro już raczyłeś się pojawić, to może byś się tam nieco rozejrzał? Stwór nie wydawał się zadowolony z tego pomysłu. Elizabeth poczuła mieszaninę wyrzutów sumienia i złości. Wyrzutów sumienia? Właściwie dlaczego? W końcu każdy w tej grupie miał coś do zrobienia i robił to! Dlaczego modlich miałby być wyjątkiem? “Do licha, w końcu to stworzenie z pewnością nie jest tutaj dla ozdoby!” – pomyślała – “Zniknął na kilka dni, nie było - 153 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------go, kiedy go potrzebowaliśmy. Niech chociaż dziś się na coś przyda!” Znowu wzruszyła ramionami. Zaczynało jej to wchodzić w nawyk. Modliszka gapiła się na Riannon, jakby oczekiwała, że elfka podejmie decyzję. - No idź... – powiedziała, czując się nieco głupio. “Wykorzystujemy go, a on się zgadza...” – przemknęło jej przez myśl – “Ech, a jakie ma wyjście? To podłe...” Zmierzch zamienił się w noc, a modlich nie wracał. Wreszcie postanowili nie czekać dłużej. Obeszli zamek dookoła, mając nadzieję na odkrycie jakiegoś tylnego wejścia. Stojący na murach strażnicy nie mieli szans na dostrzeżenie trzech sylwetek, przemykających w kompletnych ciemnościach u stóp absurdalnie wysokich murów. Sprawdzili każdy załom, każdą kępę krzaków. Potem obeszli zamek jeszcze raz. I nic. Zsyp na odpadki był zbyt wysoko. Boczne wejście, właściwie port rzeczny, było jasno oświetlone, zresztą niedostępne dla kogoś, kto nie dysponował łodzią. Wyglądało na to, że jedyna droga wiedzie przez główną bramę. Strzegło jej dwóch strażników. Niby żadna przeszkoda, ale mogliby zaalarmować kultystów. A tego należało uniknąć. W końcu nie było wiadomo, ilu wyznawców Tzeentcha gości na zamku. - Nie ma wyjścia, musimy iść od frontu. - Peleryna? - Uhm. Najpierw przeprowadź mnie, potem wrócisz po Rian. Plan był prosty jak świński ogon, więc został wprowadzony w życie bez dalszych dyskusji. Garret bez kłopotów przeprowadził templariuszkę obok poziewujących strażników. Rozejrzeli się dookoła. Mały placyk, nie zasługujący nawet na miano dziedzińca. Drzewo pośrodku. Główny budynek niewiele przewyższał mury. Jego mieszkańcy nie mieli zbyt ciekawego widoku za oknami... Stajnia, magazyn, szopa na narzędzia. Zamknięta, na szczęście tylko na skobel. Garret zostawił templariuszkę w szopie i wrócił. Po chwili wszyscy troje ukrywali się pomiędzy łopatami, grabiami i motykami. Panująca na placu pustka rozzuchwaliła ich do tego stopnia, że wejścia do głównego budynku szukali już bez peleryny. Pierwszy ruszył Garret. Dotarł za róg, odkrył tam kuchenne wejście i przywołał towarzyszki zachęcającym gestem. Elizabeth przemknęła przez placyk, minęła złodzieja i wyjrzała za kolejny narożnik. Zobaczyła wąski pas terenu pomiędzy budynkiem a murem oraz zaniedbane drzwi, prowadzące zapewne do jakiegoś składziku. Została jeszcze Riannon. Wychyliła nos z szopy, rozglądając się dookoła. Dziedziniec wydawał się pusty. Wypełzła chyłkiem z ukrycia i jakby nigdy nic ruszyła w kierunku pozostałej dwójki. - Ej ty tam! – usłyszała gdzieś za sobą – Chodź tu ino pomóc mi wino do kuchni zanieść! Elfka zatrzymała się w pół kroku. Odwróciła się niechętnie i dostrzegła jakiegoś mężczyznę machającego w jej stronę ze stajni. “Co za kretyn!” – pomyślała – “Ślepy czy co? Wyglądam na jakąż służkę!? Chyba go pogięło!” - Sam nie poradzisz? – nie miała najmniejszej chęci pomagać komukolwiek w toczeniu beczek z winem, do kuchni czy gdziekolwiek indziej. - Co za bezczelność! Od kiedy to pospólstwo tak się rozzuchwaliło! – bełkotał odziany w liberię mężczyzna, który najwidoczniej uważał się za kogoś upoważnionego do pomiatania służbą. “Idiota! Jeszcze trochę i zleci się tutaj pół zamku” – stwierdziła Riannon i, nie próbując nawet ukryć irytacji, ruszyła w stronę stajni. Nie miała zamiaru cackać się z tym debilem. Zatrzymała się tuż przed jego nosem, zaglądając przy okazji do stajni. Pusto. Rzuciła szybkie spojrzenie za siebie i nim jej rozmówca skojarzył, że nie należy do zamkowej służby, trzepnęła go lewą ręką prosto w twarz. Normalnie nie dałaby rady ogłuszyć rosłego mężczyzny, ale teraz była wściekła, a poza tym lewa ręka dawała jej potężne możliwości. Bez trudu rozkwasiła mu mordę. Widząc swoje dzieło stłumiła wyrzuty sumienia. “Jak ktoś jest głupi to potem ma!” Kopnęła beczkę do środka, by nie leżała w przejściu. Dla pewności zajrzała jeszcze głębiej do stajni by stwierdzić, że nie obserwuje jej nikt prócz kilku koni. Chwyciła nieprzytomnego za nogi i zaciągnęła do pustego boksu. Od niechcenia zwaliła na niego trochę siana i pospiesznie opuściła stajnię. Już bez żadnych komplikacji dotarła do reszty kompanów, obgryzających paznokcie i obserwujących z niepokojem całe to zajście. Widząc ich pytające spojrzenia rzuciła tylko: - Kretyn... I ruszyła przodem ścieżką wzdłuż murów. D alej wszystko szło gładko. Zostawili w spokoju drzwi prowadzące do kuchni, zniechęceni dobiegającymi zza nich głosami kucharek i wślizgnęli się do budynku przez niewielki składzik z tyłu. Najwyraźniej była to dawna kuchnia, bo znaleźli tam starą, od dawna nie używaną windę, służącą niegdyś do transportowania posiłków na wyższe piętra. - Szukamy schodów? – zastanawiała się Elizabeth. – Czy próbujemy tędy? - Pójdę pierwsza i sprawdzę, co jest wyżej. – zaoferowała zniecierpliwiona Riannon, nie chcąc znów zostać wezwaną do wytarcia podłogi czy innej kuchennej pracy - Wy tu poczekajcie. Jakby co, schowacie się pod peleryną. Nie czekając na odpowiedź wpełzła do szybu, zgarniając przy tym kurz i pajęczyny i klnąc ile wlezie na ośmionogie paskudztwa zaczęła wspinaczkę. Wydostała się z szybu w składziku na pierwszym piętrze. Ostrożnie otworzyła drzwi. Prowadziły do sypialni. Na łóżku leżał jakiś grubas i chrapał w - 154 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------najlepsze. Elfka cofnęła się, przeklinając brak torby. Nie miała pod ręką eteru. Bała się, że zbudzi śpiącego i biedak skończy jak ten ze stajni, zanim narobi hałasu. Piętro wyżej sytuacja nie wyglądała ani odrobinę lepiej. Szyb kończył się w drugiej kuchni. Przez szparę w drzwiczkach obserwowała dwóch mężczyzn z tasakami. Znęcali się nad jakimś mięsem i nie wyglądali zbyt przyjaźnie. Zeszła z powrotem na dół. Już miała wyjść, kiedy usłyszała kobiecy głos. - Jest jeszcze trochę, ale to już resztki. Powiedz Karlowi, żeby jutro pojechał do miasta i kupił więcej! Do składziku weszła jedna z kucharek. Stała teraz o krok od nieproszonych gości, wstrzymujących oddech pod peleryną. - A to co? – powiedziała i ruszyła w ich stronę. - Ten idiota znowu zostawił otwarte! Niewidzialna dwójka cofała się krok za krokiem, aż przylgnęła do zimnej kamiennej ściany. Brzeg szerokiej spódnicy otarł się o nogi Garreta. Kobieta zamknęła drzwi i wróciła do kuchni. Odetchnęli z ulgą. - Ej, może zatrujemy żarcie? – zaproponował Garret. - Zwariowałeś! Chcesz, żeby się służba potruła? - Najwyżej się potrują. - Niewinni ludzie? Garret, odpuść sobie! Riannon wychyliła się z szybu, przerywając rodzącą się kłótnię. - Masz eter? – zapytała towarzysza. Garret skinął głową. - To idź. Na pierwszym piętrze śpi jakiś tłuścioch, trzeba zadbać, żeby się za szybko nie obudził. I daj mi jedną butelkę, tak na wszelki wypadek. Złodziej podał jej to, o co prosiła i ruszył przodem. Bezszelestnie wślizgnął się do sypialni i przytknął do twarzy leżącego szmatkę nasączoną narkotykiem. Potem owinął się szczelnie peleryną i ruszył na mały rekonesans. Odkrywszy prowadzące na górę schody, wrócił do sypialni. - Tutaj spokój. Co jest wyżej? - Jacyś rzeźnicy pastwią się nad górą mięcha. - Może zatrujemy mięso? - Garret, proszę cię, nie truj! – jęknęła templariuszka tonem pełnym rezygnacji. - No doooobra. – złodziej wyglądał na zawiedzionego - Właź pod pelerynę. Idziemy na górę. Szli ostrożnie, po drodze spoglądając na rozwieszone tu i ówdzie obrazy, wszystkie pędzla tej samej osoby. Wydawało im się, że skądś znają ten styl, ale skąd? Malowidła, nie wiadomo dlaczego, budziły niepokój. Niewyraźne, jakby zamazane widoki... Przesłonięta kłębami mgły góra. Czy to nie była Szara Skała? A tamto? Jakby... wyspa? Uznali trzeźwo, że nie czas teraz na podziwianie widoków. Obrazy były dziwne, zgoda, ale nie mogli tak stać i gapić się czekając, aż ktoś odkryje ich obecność. Elizabeth ukryła się w pustej sypialni, a złodziej wrócił po nieco już znudzoną czekaniem Riannon. Potem rozejrzał się po piętrze. Prócz dwóch kucharzy pastwiących się nad mięsem nie było tu nikogo. Garret odruchowo zgarnął kilka drobiazgów – nic wielkiego, tylko komplet małych, srebrnych figurek i jakiś złoty świecznik. Też malutki. W sam raz, żeby go wpakować za pazuchę. Złodziej po raz kolejny zgarnął templariuszkę pod pelerynę i wypróbowanym sposobem pokonali kolejne schody. Dotarli do celu. Na ostatnim piętrze znajdowała się niewielka sala bankietowa, a w niej, za suto zastawionym stołem, siedziało kilka dobrze im znanych osób. Wślizgnęli się do sąsiedniego saloniku. Oba pomieszczenia połączone były sporym, otwartym na przestrzał kominkiem, na którym na szczęście nie płonął ogień. Ukryci pod peleryną mogli bezkarnie przyjrzeć się zgromadzonym. Kilku nie znali, ale domyślili się od razu, że trzej mężczyźni w mundurach to generałowie von Kapp, von Preutz i Hartmutt. Rozpoznali Sharę m’Shani, Tschetschova i oczywiście lady Cassandrę. Osób siedzących po obu stronach kominka nie mogli niestety dojrzeć. Pod ścianą siedziała mocno związana dziewczyna, w której ze zdumieniem rozpoznali Flies, złodziejkę z Kisleva, która dawno temu pomogła im uwolnić Krugera. - Co ona tu robi? – syknął Garret do ucha towarzyszki. Odpowiedziała mu kuksańcem. - Patrz tam! Na widok białowłosego człowieka siedzącego naprzeciwko Cassandry, złodziej zapomniał o Flies. To był zwierzchnik Krugera, Ramon! - Jedno z dwojga – usłyszał tuż przy uchu – Albo należy do kultu, albo go infiltruje. Tak czy siak, musimy jak najwięcej usłyszeć. Idź po Rian. - Nie możesz stać w tym kominku, bo cię zobaczą. – zaoponował. - To stanę obok. - A jak skończą jeść i przejdą tutaj? Templariuszka rozejrzała się po salonie. Wpadła jej w oko szafa. Duża, solidna, dębowa szafa. Pociągnęła złodzieja za łokieć w jej stronę. - Pusta! – szepnęła z zadowoleniem. – Stąd też wszystko słychać! - Chyba nie zamierzasz... - Ależ tak! Do licha, jedyna okazja, żeby wreszcie się dowiedzieć, co tu jest grane! - A jak cię odkryją? - Zanim mnie usmażą, zabiję tylu, ilu zdołam. Idź już. - Wariatka... Zresztą jak chcesz. Tylko uważaj, dno może nie wytrzymać. – rzucił złośliwie Garret. Elizabeth postukała się w czoło i wlazła do szafy. Dno wytrzymało. Złodziej przymknął za nią rzeźbione drzwi i ulotnił się z pokoju. - 155 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- XXXIII. R iannon zdążyła już obejrzeć sypialnię, sąsiedni pokój i jakiś zakurzony skład, a Garret wciąż nie wracał. Prócz szalejących w kuchni rzeźników na całym piętrze nie było chyba żywego ducha. I całe szczęście, bo humor elfki nie poprawił się ani na jotę. Była tak rozdrażniona, że pierwszego napotkanego człowieka rozsmarowałaby po ścianie. Delikatne poruszenie powietrza oznajmiło powrót Garreta. Elfka wsunęła się pod pelerynę. Podobnie jak Elizabeth, z niepokojem przyglądała się mijanym po drodze obrazom. Dotarli do półpiętrza, kiedy jej czujne uszy wyłapały jakiś szmer. - Garret, tam ktoś idzie! - wyszeptała. - Gdzie?! O cholera! - złodziej zaklął pod nosem ciaśniej owinął ich peleryną. Wyćwiczonym krokiem, ciszej niż polne myszy zakradające się do spichrza, zaczęli ostrożny, godny żółwia marsz w kierunku tajemniczych sylwetek. Parę podsłuchanych uwag wprawiło niewidzialną dwójkę w głęboki niesmak. Wyglądało na to, że tamci weszli tu głównym wejściem, zabijając po drodze każdego, kto się nawinął. I to mieli być profesjonaliści? - O w mordę jeża!!! To Kruger! - Faktycznie... Ale, co on, do cholery, robi w tym zamku? I kim są ci pozostali? - Nie mam zielonego pojęcia. Może robi to samo co my? - wyszeptał ironicznie - Infiltruje zamek? Chwila! Jedna grupa infiltrująca to jest w porządku, ale dwie? To już tłum! - Dobra, podpełznijmy bliżej i dowiedzmy się co jest grane. Dryft powietrza, jedyny ślad obecności niewidzialnej dwójki, zaczął się powolutku przesuwać w kierunku równie powolutku poruszających się postaci. - Krugerrr - wycharczał Garret. - Krugeeeerrrrr - odezwał się po raz drugi, tym razem wkładając w to więcej emocji. - Co do..? - wyszeptał zdezorientowany Kruger. Nagle powietrze przed nim zafalowało i na ułamek sekundy ukazała się głowa Garreta - To tylko my! - Co wy tu, do cholery, robicie? - Co ty tu, do cholery, robisz?! - Zgadnij. Jestem na schadzce? A może infiltruję szeregi wroga? - odparł Kruger z typowym dla siebie stoickim spokojem. - No nie uwierzysz - my też! Inwigilujemy ten zamek. Nasi ludzie są wszędzie! W każdej komnacie! W każdej szufladzie! W każdej... szafie! – wypalił złodziej i zachichotał. Kruger najwidoczniej uwierzył, bo skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. Widocznie przyszło mu do głowy to samo co Garretowi kilka chwil temu – że dwie grupy infiltrujące zamek to już tłum. A Kruger jakoś nigdy nie przepadał za tłumem. W tłumie ludzie zwykli wpadać na siebie w najmniej odpowiednich momentach. - Kruger, z kim ty do cholery rozmawiasz? - rzekł jeden z kompanów szpiega, przerywając mu rozmyślania o naturze ludzkich zgromadzeń. - Pokażcie się! – syknął Kruger w stronę pustki. Garret niechętnie zdjął pelerynę i podszedł bliżej do tajemniczych sylwetek. - Kurwa! Kogo ty ze sobą przywlokłeś?! Tych pieprzonych łowców czarownic?! - Kogo nazywasz “pieprzonym łowcą czarownic”, prostaku? - wycedził poirytowany łowca, kładąc dłoń na rękojeści sztyletu. Złodziej na wszelki wypadek powtórzył ten gest. - Zabijmy ich i lećmy do góry... - poparł łowcę jego kompan. - Zamknijcie się. - odezwał się głos rozsądku Krugera - Oni są po naszej stronie. Valonfois, uspokój swoich ludzi. Póki wam płacę ja tu dowodzę. Czy to jasne? - Tak - odpowiedziała z nutą dezaprobaty w głosie trzecia sylwetka, dotąd skryta w cieniu. - Mathiaas, zamknij gębę! Łowca przełknął jakąś cisnącą się na usta uwagę i rzucił złodziejowi spojrzenie pełne jadu. Garret zrewanżował się tym samym, usiłując przy tym wyglądać na człowieka, dla którego pokonanie trzech łowców czarownic to drobnostka niewarta wspomnienia. Kruger, pochwyciwszy kątem oka tę wymianę spojrzeń, chrząknął znacząco i machnął ręką, wskazując bez słowa na schody. I tak niespodziewanie liczna grupa podjęła na nowo mozolną wspinaczkę na szczyt wysokiego zamku z niewiele niższymi murami. - A gdzie macie tego, no.... - Randala? - Właśnie. I templariuszkę? - Randal jak zwykle zajmuje zaszczytne miejsce w przybytku rozkoszy. Gdyby tu był, to zamiast infiltrować on by, znając życie, flirtował. A Elizabeth siedzi w szafie. Kruger zbaraniał. Miał wrażenie, że ktoś tu robi sobie z niego jaja. - Eee? Chwila...Jakiej szafie?! - Na piętrze. - Tu?! - No a niby gdzie? Jasne, że tu! Elizabeth jest naszym asem w rękawie... Mistrzem kamuflażu. - zakpił Garret - No bo to sztuka, upchnąć się w pełnej zbroi do szafy! - To lepiej się pospieszmy... Kto wie ile ta szafa jeszcze wytrzyma - wtrąciła Riannon. S zafa, delikatnie rzecz ujmując, nie należała do najwygodniejszych miejsc na świecie. Jednak od biedy dawało się w niej usiąść. Od biedy. Za to do podsłuchiwania nadawała się nadzwyczaj dobrze. Co prawda Elizabeth przez dłuższy czas nie słyszała nic prócz mlaskania i siorbania, co samo w sobie też było dość ciekawe, jako że zgromadzeni w sąsiednim - 156 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------pokoju ludzie należeli do raczej wyższych sfer i należało się spodziewać, że co jak co, ale zasady dobrego zachowania przy stole powinny być im znane. Jednak stwierdzenie, że ten i ów jest chamem i prostakiem nie było przecież celem tej wycieczki! Templariuszka już zaczynała wątpić, że usłyszy coś naprawdę ciekawego, kiedy rozległ się głos tej dziwki, Cassandry. - Jeśli wszyscy już się najedli, proponuję przejść do salonu. - A co z naszą księżniczką? – zapytał ktoś. - Niech zostanie tam, gdzie jest. Nie ucieknie. No dalej, ruszcie się! Jest parę rzeczy do omówienia! “Bardzo słusznie, ty suko” – pomyślała templariuszka i spróbowała usadowić się nieco wygodniej. Po tym, co zobaczyła w karczmie, przestało jej zależeć na życiu. Garret by tego nie zrozumiał, więc nawet nie próbowała mu tłumaczyć? Po co? Gdyby na jego oczach zarżnięto trzydziestu złodziei tylko by się ucieszył ze zlikwidowania konkurencji... Człowiek odpowiedzialny za rzeź jej braci prawdopodobnie był tutaj. A jeśli był, powinien zginąć z jej ręki. Bez względu na konsekwencje. - Zostało nas tylko tylu. – stwierdziła Cassandra – Ale to nie zwalnia nas ze służby Panu. Ci, którzy zginęli, poświęcili się dla Niego. My musimy kontynuować dzieło. “Jasne” – przemknęło przez myśl templariuszki – “Kontynuować... umieranie!” Cassandra perorowała, krążąc po pokoju. - Wszystko już przygotowane. Na dany znak studenci rozpoczną powstanie. Oczywiście, musimy jeszcze wyeliminować zdrajców. I nie mam tu na myśli jakichś nic nie znaczących płotek. Z pewnych źródeł wiem, że wśród nas są ludzie niegodni zaufania. Pożegnamy więc... W saloniku rozległ się potworny charkot człowieka, któremu właśnie poderżnięto gardło. Elizabeth uśmiechnęła się paskudnie. Pewne źródła? Czyżby to była robota Crowleya? “Ślicznie” – pomyślała – “Tylko tak dalej! Najlepiej wyrżnijcie się wszyscy!” - ...Tschetchova – dokończyła beznamiętnie Cassandra. Jeśli spodziewała się jakichś protestów, nie doczekała się ich. Kultyści milczeli, bojąc się oskarżenia o zdradę. Wzajemne zaufanie było dla nich obcym pojęciem. - Pozostaje też kwestia władzy. Ktoś musi poprowadzić nasze oddziały. Ktoś, kto potrafi wygrać! Panowie... – rzekła, zwracając się zapewne do von Kappa, von Preutza i Hartmutta – Sami wiecie, że nie potrzeba nam... Krótki, urwany krzyk. Łomot ciała, padającego na posadzkę. - ...głupich generałów. - Von Preutz?! – jeden z dwóch pozostałych przy życiu zerwał się chyba z krzesła. - Był głupcem i umarł jak głupiec – stwierdziła zimno morderczyni. W absolutnej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, rozległ się dźwięk dzwonka. Widocznie ktoś wzywał służbę, aby posprzątała ciała. Po kilku minutach doborowe towarzystwo, złożone ze szpiegów, złodziei i łowców czarownic, dotarło w końcu na szczyt (w przenośni i dosłownie). - Cii... O cholera, przeszli do salonu! Chyba słyszę Sharę... Kruger podszedł do drzwi i zaczął podsłuchiwać, podczas gdy jego trzej kompani podeszli do Garreta i Riannon. - Hej, a ja was znam... - Tak? - Wiewióry! - Ech, ta sława - jęknął Garret. Przez chwilę, w kontemplacji i skupieniu, spojrzenia łowców spoczęły na Riannon. - Chwila... Coś tu śmierdzi. – zaczął Valonfois. - Kiedy się ostatnio myłaś? – dorzucił Mathiaas, krzywiąc się niemiłosiernie. Zaskoczona dziwnym pytaniem elfka nie odpowiedziała. - Panie Mathiaas, chyba mamy tutaj mutanta! - Sam wyglądasz jak mutant! – fuknęła Riannon. - Musimy cię zabić! – oświadczył łowca z rozbrajającą szczerością. - Nie, no chłopaki, dajcie spokój, nie teraz, dobrze? wtrącił Garret - Może najpierw zabijemy tych u góry, a potem wyjdziemy grzecznie na podwórko i urządzimy sobie zawody, hę? - Ciii... – Kruger machnął ręką w ich kierunku. - Myślicie, że srebrne kule wystarczą? - Nie. Naładuj spaczeniowymi. - Dobra, ukatrupimy tych dwoje, a potem tamtych. Pogrążeni w knowaniach łowcy zdawali się nie słuchać ani Krugera, ani Garreta. Kiedy w swych rozważaniach doszli do problemu właściwego usuwania zwłok, Riannon zaczęła świerzbieć ręka. I to bynajmniej nie pod wpływem magicznej aury. - A co z edyktem Imperatora, że nie ma mutantów? - rzekł złodziej. - Jak nie ma, jak są? - Jak są, jak ich nie ma? - Skończcie tę szopkę! - powiedział Kruger, odstępując od drzwi przerywając ich dywagacje – Macie robić to, za co wam płacę, a nie mordować jakieś swoje podejrzenia. Jak pracowaliście dla Belwitza, nie mieliście takich oporów! Garret, skocz na zwiad do pokoju obok. - Ech, jak chcesz.... Złodziej zniknął, po czym drzwi do sąsiedniego pokoju otworzyły się i z cichym piśnięciem zatrzasnęły. - A wy tam, cisza! Przez wasze wygłupy nie słyszę własnych myśli. – szpieg przyłożył ucho do drzwi i odskoczył jak oparzony - Cholera, wszyscy do pokoju! Wezwali służbę! - Możemy ją zlikwidować. - Idiota! – jęknął Kruger, wpychając łowcę do sypialni. – Tam się dzieją bardzo ciekawe rzeczy! Nasze - 157 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------ptaszki zaczęły się nawzajem rozdziobywać. Nieźle im to idzie. Nie należy im teraz przerywać... D “ ziesięć małych bałwanków stało w jednym lesie...” – nuciła w myślach templariuszka, z dziką rozkoszą przysłuchując się wymianie zdań pomiędzy Cassandrą a Hartmuttem. “No dalej, załatw go!” – podżegała bezgłośnie – “Jeszcze trochę i nie będziemy musieli nawet brudzić rąk.” Niestety, kultyści zmienili temat, kiedy skrzypienie drzwi oznajmiło przybycie służby. Ciała zostały wyniesione, a pozostali wymieniali uwagi na temat wiszących na ścianach zamku dzieł. - To fascynujące, naprawdę. – mówiła Shara Nie jestem pewna, czy on maluje przyszłość, którą widzi, czy raczej kreuje ją, malując. - Nie sprawdzałaś? - To raczej trudne. Te obrazy ciągle się zmieniają, w dodatku nie można na nie długo patrzeć, bo... Nie wiem, wolałam nie próbować. - Mniejsza z tym. Czy cesarz Norod wesprze naszą sprawę? - Cesarz nie będzie się wtrącał, dopóki nie doprowadzimy do wybuchu rewolucji. Wtedy nas poprze. - Jednak Nefrytowa Świątynia... - Nefrytowa Świątynia to co innego. Potęga Mórz z pewnością będzie nas czujnie obserwować. - Oby się tylko nie wtrącała. - Wtrąci się z całą pewnością. I jak zwykle narobi kłopotów. “O czym oni mówią, do cholery?” – Elizabeth pierwszy raz w życiu słyszała o cesarzu Norodzie. Zapewne była mowa o kraju na dalekim wschodzie, miejscu pochodzenia Shary. Ale jaki to mogło mieć związek z niepokojami w Imperium? A Nefrytowa Świątynia? Cóż to znowu za cholerstwo? Myśli galopowały po głowie. “Zaraz, zaraz... Potęga Mórz? Z czym mi się to kojarzy? Nefryt jest zielony... Nefrytowa Świątynia? Szmaragdowa Wyspa? No nie, tylko nie Iona!”. - A co z dziewczyną? – odezwał się jakiś głos, niewątpliwie mając na myśli Flies. - Skoro cesarz nie chce jej wykupić, nie jest nam potrzebna. - Przeciwnie – wtrąciła się Cassandra – Przyda się podczas następnej koniunkcji! - Do tego czasu wiele się wydarzy. - Więc zabijmy ją od razu! - Czekaj, zastanówmy się jeszcze... - Wrzućmy ją do lochu i chodźmy wreszcie spać. Chyba że ktoś chce coś jeszcze omówić? “Ja chcę, ty świnio!” – miała ochotę krzyknąć Elizabeth, ale w porę ugryzła się w język. “Niech idą spać. Niech się rozejdą po pokojach. Pojedynczo łatwiej ich będzie wyłapać...” – wytłumaczyła sobie samej i spróbowała się nieco rozluźnić. Kultyści jeden po drugim opuszczali salon. Wreszcie zapanowała cisza. Templariuszka nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, po czym powolutku otwarła drzwi. Szafa była jednak cholernie niewygodną kryjówką. Garret opuścił sypialnię i zakradł się do sali bankietowej. Na moment wychylił głowę spod peleryny, pokazując się Flies, po czym wsunął w jej dłoń dobrze zaostrzony sztylet. Przy okazji wsypał trochę Czarnego Lotosu do karafki z winem, licząc na to, że któryś z kultystów poczuje pragnienie. Rzucił jeszcze okiem na szafę i wrócił do sypialni. - Kruger! – złodziej szturchnął stojącego na korytarzu szpiega, przyklejonego uchem do drzwi. - Czego? - Ty wiesz, kto tam siedzi? Twój kumpel! Kruger oderwał ucho od drewna. - Ramon? Wiem. Spokojnie, nie ty jeden masz asa w rękawie. - Jesteś pewien, że można mu zaufać? Szpieg nie odpowiedział. Zamiast tego spojrzał na rozmówcę z politowaniem, z powrotem przyłożył ucho do drzwi i nagle popchnął złodzieja do sypialni. - Kryć się! Idą! Garret przesunął się w ciemny kat tuż obok schodów i naciągnął kaptur na głowę. Pozostali stłoczyli się w kącie za drzwiami i czekali, aż towarzystwo się rozejdzie. Ozdobna klamka drgnęła... Kruger uniósł zaciśniętą pięść, Riannon sięgnęła po eter. Drzwi otworzyły się cicho i do pokoju wkroczył jeden z członków kultu. Mgnienie oka później leżał na łóżku, związany i zakneblowany. - Von Kapp! – syknął Kruger z satysfakcją. – Jak miło, że do nas wpadłeś! - po czym odwrócił się do niego plecami - Dobra, chodźcie do salonu. - rzucił w kierunku złodzieja i elfki. - Musimy się naradzić. - I opróżnić szafę. – dodała Riannon ironicznym szeptem. Upewniwszy się, że wszyscy uczestnicy spotkania pozamykali się już w sypialniach, spiskowcy wkroczyli do salonu. W tej samej chwili Elizabeth wylazła z szafy. Wszyscy zamarli. Salonik wcale nie był pusty. XXXIV. Siedząca nad szachownicą Shara m’Shani zmierzyła całe towarzystwo chłodnym spojrzeniem skośnych oczu i posłała im krzywy uśmiech. Usta miała mocno zaciśnięte, co prawdopodobnie świadczyło o ogromnej irytacji. - Tylu dziś gości... Z czego połowa nieproszonych. Mogę wiedzieć, czemu zawdzięczam tę wizytę? - To chyba oczywiste? – warknęła Elizabeth – Czas skończyć grę! Shara wzruszyła ramionami. - 158 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Hmmm... Ciekawe, że akurat ty się tu pojawiłaś. Spotkałam ostatnio kogoś z mojej linii krwi, kogoś, kogo dobrze znasz. Wiele mi o tobie mówił. Ale mniejsza z tym. Co do gry... Gra jeszcze się toczy. Zresztą oni już pewnie o was wiedzą. Tu każdy ma swoich szpiegów. Elizabeth zamilkła, zbita z tropu, gorączkowo zastanawiając się, kogo mogła mieć na myśli Shara. “Linia krwi”? Z czymś jej się to kojarzyło. Zaczęła podejrzewać, że cała ta historia jest jeszcze paskudniejsza, niż się wydawało na pierwszy rzut oka. - Jesteś z nami, czy przeciw nam? – zapytał Garret bez owijania w bawełnę. - Ja? Tak naprawdę nic a nic nie obchodzą mnie wasze rozgrywki. Możemy się dogadać. Zależy mi tylko na wybuchu rewolucji. - Dla idei? – zdziwił się złodziej. Shara zaśmiała się niewesoło i zaprzeczyła, po czym zaczęła wyjaśniać, w czym rzecz. Otóż kilka lat temu niejaki Tomked, mistrz zabójców z Wolfenburga, został wynajęty przez Nefrytową Świątynię, potężną i wpływową organizację religijną powiązaną z kultem morza. Tomked zamordował panującego w Orenii cesarza. Co więcej, zniszczył też cały jego ród, z wyjątkiem jednej tylko osoby. Flies. Nefrytowa Świątynia osadziła na tronie jednego z kapłanów. Przybrał on imię Noroda Pierwszego i stał się absolutnym władcą całej Orenii. - Gdzie to jest? – wtrącił się Garret. - Za Khemri. - Khemri? To tam, gdzie mieszkają ci... owinięci w bandaże? - Chodzi ci o mumie? Tak. - Ładne sąsiedztwo. Nie ma co! – podsumował złodziej. Kobieta wróciła do przerwanej opowieści. Ocalała dziewczyna, jak to określiła, należała do jej “linii krwi”. M’Shani pragnęła osadzić ją na tronie. Potrzebowała wybuchu rewolucji, by odwrócić uwagę Nefrytowej Świątyni. Dlatego miała tylko jeden warunek: von Kapp i Gortov mieli pozostać przy życiu, aby poprowadzić bunt. Reszta jej nie obchodziła. Nie interesował jej kult Tzeentcha czy zniszczenie Imperium. Nie dbała o to, czy rewolucja się powiedzie, czy nie. Dlatego, choć współpracowała z Okiem, porozumiała się też z Ramonem, członkiem Ordo Malleus i Krugerem, agentem IGD. - Wiedziałeś o tym? – Garret spojrzał na szpiega z oburzeniem. – I nic nie mówiłeś? - To nie są sprawy, o których powinniście wiedzieć. – Kruger nie był zbyt zadowolony, że jego brudne tajemnice wychodzą na światło dzienne. – Najważniejsze było zniszczenie Oka. - Za taką cenę? – wtrąciła się Elizabeth, która od dłuższej chwili nie mogła uwierzyć własnym uszom. - Mówiłem wam już dawno temu, że mamy dwie możliwości. Albo wojna domowa, albo wojna z Kislevem. Te wszystkie niepokoje muszą znaleźć jakieś ujście! Uznaliśmy, że lepsza będzie mała rebelia. Cesarz ją, oczywiście, stłumi. - A jeśli nie? Kruger nie odpowiedział. Zamiast niego odezwała się Shara. - A cóż złego byłoby w zamianie Imperium na Republikę? - Że u władzy znaleźliby się ludzie układający się z kimś takim jak ty! Przez kilkanaście sekund obie kobiety mierzyły się wzrokiem. - A więc domyśliłaś się? - Parokrotnie mówiłaś o “linii krwi”. I nazwałaś Flies swoją córką, chociaż wcześniej mówiłaś, że Tomked zniszczył cały ród. Wiem, czym jesteś. - A od kiedy ci to przeszkadza? Templariuszka zacisnęła pięści. Tak mocno, że paznokcie wbiły się głęboko w ciało. Czuła, że powinna zrozumieć coś jeszcze, połączyć w całość jeszcze jeden kawałek układanki. Już prawie wiedziała! Prawie... - O co chodzi, Elizabeth? Kim ona jest? – zapytał Garret, przerywając tok myśli. - Cholernym wampirem! – wypaliła wojowniczka i wyszła na balkon, nie mając ochoty patrzeć na całe to towarzystwo. Słyszała jeszcze, jak Garret zadaje Sharze jakieś niezbyt taktowne pytania na temat picia krwi i zamieniania się w nietoperza. Wypatrując strażników, podeszła do balustrady, oddalonej od korony murów zaledwie na wyciągnięcie ręki. Dostrzegła trzech czy czterech, wszystkich chyba śpiących w najlepsze. Stali lub siedzieli ze zwieszonymi głowami, beztrosko oparci o halabardy. Wróciła do salonu. Układ został zawarty i nic na to nie mogła poradzić. “Polityka to bagno” – pomyślała – “A kto się tapla w bagnie, musi się pobrudzić”. Jak się okazało, strażnicy nie spali. Byli martwi. Kruger wyjaśnił, że Vasiliev zajął się nimi już wcześniej. Słysząc to Riannon zrozumiała, dlaczego modliszka nie wróciła ze zwiadu i zrobiło jej się żal stworzenia, które sama posłała na zgubę. Zachowała ten żal dla siebie. To nie był czas ani miejsce, by żałować mutanta. Zwłaszcza w obecności łowców czarownic. Tymczasem Kruger już wydawał polecenia. Ponieważ Ramon był po ich stronie, von Kapp leżał związany w sypialni a Gortov miał przeżyć, spiskowcy musieli się zająć tylko dwiema osobami. Hartmuttem i lady Cassandrą. Łowcy czarownic, jako doświadczeni w walce z władającymi magią, zostali skierowani do pokoju Cassandry. Elizabeth i Garret mieli się zająć Hartmuttem, reszta zaś miała dopilnować, by włos nie spadł z głowy Gortova. Elizabeth kopnęła drzwi i natychmiast uskoczyła w bok, unikając kul wystrzelonych z dwóch pistoletów. Mgnienie oka później Garret wypalił jednocześnie z obu luf, kładąc przeciwnika trupem. W tym samym momencie trzej mężczyźni z wielkim wrzaskiem wpadli do pokoju naprzeciwko, tylko po to by stwierdzić, że jest pusty! - 159 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Hałas wywabił na korytarz Gortova. Z szablą w dłoni ruszył na Riannon, która niedbale sparowała jego atak lewą dłonią, co tak przeraziło szlachcica, że cofnął się do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Usłyszawszy zapewnienie, że nikt nie zamierza go zabić, Gortov nader chętnie zgodził się pozostać w sypialni. Spiskowcy rozbiegli się po całym piętrze, szukając choćby śladu kultystki. Potem zeszli niżej. Wreszcie wszyscy spotkali się w sali balowej na parterze. Przetrząsnęli każdy kąt, ale Cassandra zdążyła widocznie opuścić zamek. W dodatku postarała się, by pościg nie ruszył zbyt szybko. W ciemnościach panujących na dziedzińcu przemykały jakieś kształty. - Czuję zapach mutantów! – wrzasnął Mathiaas, przeładowując strzelbę – Chłopcy, na nich! W sali zaroiło się nagle od czarnych, zniekształconych postaci. Trzej łowcy czarownic, Kruger i Garret wypalili jednocześnie. Salwa zmiotła pierwszą falę potworów, ale za ich plecami już kłębiły się następne. - Kruger, bierz złodzieja i idźcie na dół po Ramona i Flies! – krzyknęła Shara – A wy dwie biegnijcie po Gortova i von Kappa! Szybko, zanim tamci wlezą przez balkon! Elizabeth i Riannon pognały co tchu na górę. Templariuszka chwyciła nieprzytomnego generała i niemal zrzuciła go na półpiętro, gdy tymczasem elfka daremnie dobijała się do zamkniętych drzwi, usiłując przekonać Gortova, by opuścił swe niezbyt bezpieczne schronienie. Brzęk tłuczonego szkła zaalarmował wojowniczkę. Od strony balkonu zbliżał się psiogłowy zwierzoczłek, odziany w czarną zbroję z symbolami wszystkich bogów Chaosu rozdzielonymi gwiazdą na napierśniku. Chaos Niepodzielony. Dwie zakrzywione szable zwarły się ze szczękiem z dwoma czarnymi mieczami. Riannon przez chwilę obserwowała wymianę ciosów, po czym rzuciła się do pokoju Hartmutta. Pamiętała, że widziała tam pistolety, a miała poważne wątpliwości, czy templariuszka poradzi sobie z niesamowicie szybkim mutantem, chronionym na dodatek przez magiczną Zbroję Chaosu. Wypadła na korytarz z bronią w ręku, ale Elizabeth zasłaniała jej linię strzału. Nie mogąc atakować, zaczęła się znów dobijać do pokoju szlachcica, cały czas obserwując toczący się na korytarzu pojedynek. Nawet nie zauważyła, kiedy Gortov otworzył drzwi i przytknął jej ostrze do szyi. Bliska paniki zaczęła mu perswadować, że trzeba uciekać, bo za chwilę... W tym momencie jeden z mieczy wyfrunął z dłoni templariuszki, a ona sama, pchnięta pod obojczyk, gruchnęła o ścianę i osunęła się na ziemię. Riannon, niewiele myśląc, wypaliła z obu luf. Kule przeleciały obok psiogłowego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy, za to odwracając jego uwagę od rannej. Stwór zaszarżował w kierunku elfki, a ta czym prędzej czmychnęła do pokoju Hartmutta przeładować broń. Na korytarzu pozostał Gortov. Szlachcic głośno przełknął ślinę i z uniesioną szablą zastąpił potworowi drogę. Pozostawiona samej sobie Elizabeth wyszarpnęła zza pasa przedostatnią fiolkę z ciemnozielonym eliksirem. Wiązanka paskudnych przekleństw spłynęła z jej ust wraz z bąbelkami krwawej piany. Zachowała się jak idiotka pozwalając, by gniew przejął nad nią kontrolę. I oto skutek. Przecież uczono ją, by nigdy, przenigdy nie traciła nad sobą panowania w walce z silniejszym przeciwnikiem! Spojrzała na fiolkę, zacisnęła zęby i wylała zawartość na ranę. Wrzasnęła, kiedy palący jak ogień płyn zmieszał się z krwią. Widziała, że zanim eliksir zasklepi ranę, może już być za późno. Kątem oka dojrzała przerażonego Gortova. Dwa uderzenia serca później bestia odrzuciła na bok to, co z niego zostało i wpadła do sypialni. - Rian! – zawyła wojowniczka, chwiejnie podnosząc się z posadzki – Riaaaan!!! N a parterze wrzała bitwa. Potwory usiłowały sforsować paradne wrota, którymi jakiś architekt niespełna rozumu połączył salę balową z dziedzińcem. Łowcy czarownic zaryzykowali mały wypad na zewnątrz, jednak bardzo szybko wycofali się do budynku, ciągnąc za sobą rannego dowódcę. Sprowadzeni z lochów Ramon i Flies włączyli się do walki. Kruger i Garret urządzili sobie coś w rodzaju konkursu strzeleckiego. Złodziej przerwał kanonadę. Zaniepokoiła przedłużająca się nieobecność Riannon i Elizabeth. Postanowił sprawdzić, co zabiera im tyle czasu. Czyżby nie mogły wyciągnąć Gortova z pokoju? W połowie schodów usłyszał krzyk templariuszki. Popędził na górę, przeskakując po dwa stopnie na raz. Wypadł na korytarz w chwili, kiedy psiogłowy zamierzał się na Elizabeth, próbującą się zasłonić mieczem trzymanym w lewej ręce. Wypalił z obu luf i... O cknęła się na dywanie w jakimś pokoju. Nie bardzo wiedząc, gdzie właściwie jest, podniosła się ociężale. Kątem oka dostrzegła ruch. Spojrzała w tę stronę i wystraszona odskoczyła do tyłu, zatrzymując się z plecami przy jakiejś szafie. Na dywanie leżała ręka. Ręka jak ręka... Ale ta się ruszała! Zwijała się w konwulsyjnych drgawkach, usiłując pełznąć w jej stronę. Gadzie łuski...? Wróciła pamięć. Pokój Hartmutta w zamku Shary. Olbrzymi zwierzoczłek z głową psa rzucił się na nią. Zdążyła przeładować tylko jeden pistolet. Strzał, choć celny, nie wywarł na bestii żadnego wrażenia. Unik. Za mało miejsca. Ostrze mijające twarz o włos. Musiało odciąć jej rękę. Odetchnęła z ulgą. Jej ramię kończyło się równo ściętym kikutem. Żadnej krwi, jak wtedy pośrodku Abyssu. Sięgnęła po odciętą kończynę i położyła ją sobie na kolanach. Wpatrywała się w jej spazmatyczne, kompletnie daremne ruchy. “Przynajmniej nie będę - 160 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------mieć dylematu czy ją obciąć czy nie.” – pomyślała – “Tyle starań i wszystko na nic... Straciłam tylko kolejny fragment. Zyskałam nocne koszmary i wspomnienia, o których wolałabym nie pamiętać...” Podniosła głowę i bezwładnie opadła na szafę, gapiąc się w jakiś nieokreślony punkt na przeciwległej ścianie. “Bez sensu. Nie chcę żyć dalej bez ręki. No tak... długo i tak nie pożyję. Cassandra uciekła...” Czuła w prawej ręce ruch tej drugiej. Znajomy głos w środku głowy: “Przecież możesz ją przyłożyć, jak wtedy dłoń. I już. Co ci szkodzi? Ile ci zostało? 20 godzin? Mniej?” Nim zastanowiła się, co niesie z sobą taka decyzja, przycisnęła rękę do kikuta ramienia. Palce rozczapierzyły się, złożenie zrosło, a łuski zaatakowały z niesamowitą szybkością. Ramię. Obojczyk. Szyja. “Stać!!!” Szyja... Kiedy wreszcie podniosła się i stanęła w drzwiach, zobaczyła u swoich stóp konającego Gortova. Trzymał się za brzuch, usiłując zatrzymać dłońmi wypływające wnętrzności i jęczał. “Gdyby nie ja, pewnie nadal siedziałby zamknięty w swoim pokoju.” Ominęła go wiedząc, że i tak nie jest w stanie mu pomóc i w końcu wyszła na korytarz. E lizabeth uniosła miecz, choć równie dobrze mogłaby po prostu zamknąć oczy i dać się zabić. Wiedziała, że jedną ręka nie będzie w stanie sparować ciosu. Druga ręka wciąż jeszcze zwisała bezwładnie, eliksir dopiero zaczął działać. “Myrmidio!” – bezgłośny krzyk, imię tylko, wezwanie niczym modlitwa przemknęło przez głowę templariuszki i utonęło w huku wystrzału. W jednej chwili psiogłowy stał nad nią, w drugiej pojawiło się znajome uczucie, jakby rzeczywistość fiknęła kozła. Garret stał na korytarzu z dwoma pistoletami w dłoniach, a psiogłowy staczał się ze schodów z czterema dymiącymi dziurami w piersi. Czterema? Przecież złodziej zdążył wystrzelić tylko raz! Potrząsnęła głową. Musiało się jej przywidzieć. Wyczuła za sobą jakiś ruch. Obejrzała się, spodziewając się kolejnego potwora i odetchnęła z ulgą. Z sypialni wyszła Riannon. Dzięki Bogom, cała i zdrowa! Może niezupełnie. Rękaw jej koszuli był odcięty, jednak na materiale nie było śladów krwi. A jej ręka... Musiało się stać coś niedobrego, bo gadzie łuski, które dotąd pokrywały tylko dłoń, zawędrowały aż do szyi. Szponiaste palce zaciskały się i prostowały konwulsyjnie, jakby żyły własnym życiem... Elizabeth odwróciła wzrok, nie chcąc, by elfka ujrzała malujący się w nich niepokój. Przypomniała sobie chwilę, kiedy ta właśnie ręka, wyrywając się spod kontroli, zamordowała Garreta. I chociaż zdarzyło się to w astralu, a więc tak naprawdę nie miało miejsca, templariuszka nie potrafiła w pełni zaufać towarzyszce. Nie wiedziała, że tym razem Riannon ma nad dłonią pełną kontrolę, a skurcze są tylko wyrazem jej wewnętrznej walki. Zeszli na dół, wlokąc za sobą nieprzytomnego von Kappa. Gdzieś przed nimi był psiogłowy, nie wiadomo – żywy czy martwy. Byli już niemal na samym dole, kiedy usłyszeli huk i śmiertelny wrzask potwora. Shara stanęła nad ścierwem, spojrzała w martwe oczy i rzekła: - No, no, Belwitz, kto by się spodziewał? Atak został odparty, ale nie mogli być pewni, czy w ciemnościach za murami nie czai się kolejna wataha. Riannon, błąkając się po głównej sali klęła pod nosem wiedząc, że Cassandra zyskała mnóstwo czasu na ucieczkę. Każda chwila rozważań na temat ewentualnej drogi pogoni oddalała elfkę od antidotum. Poza tym chciała zacisnąć szpony na gardle znienawidzonej kultystki. Nie, nie zabić – zobaczyć strach w jej oczach, kiedy poczuje dotyk kościstych palców na białej szyi... Także pozostali marzyli tylko o tym, by ją dopaść. Byli już gotowi ruszyć w pościg nie oglądając się na niebezpieczeństwo, ale Shara zaproponowała inne wyjście. Jak stwierdziła, kupiła ten zamek tylko ze względu na tajne przejście, prowadzące daleko za mury. Grupa pościgowa mogła teraz z niego skorzystać, nie narażając się na spotkanie z mutantami. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej postanowili skorzystać z tunelu. Von Kappa pozostawili w zamku pod czujną opieką Ramona i służby. Reszta ruszyła w pościg. Shara szła na przedzie, mając u boku Flies. Za nią podążała Riannon z Garretem. Potem Elizabeth. Grupa łowców czarownic następowała jej na pięty, nie przestając wymieniać idiotycznych uwag na temat elfki. Templariuszka warczała cicho pod nosem, powstrzymując się od przywalenia komuś pięścią. Nie znosiła fanatyków, a tymczasem czuła na karku dyszenie całej ich bandy, z trudem utrzymywanej w ryzach przez niezwykle poirytowanego Krugera. Korytarz nie wyglądał na zbyt często używany. Ze sklepienia zwieszały się grube festony zakurzonych pajęczyn, przesłaniając wiszące na ścianach obrazy szalonego artysty. Całe szczęście, że w tunelu było dość ciemno. Nawet przelotne spojrzenie na te dzieła mogło przyprawić o zawrót głowy. Wkrótce mieli okazję zobaczyć ich autora. W sporej jaskini znajdowała się pracownia artysty. Przeżyli wielkie zaskoczenie, zobaczywszy ślepca – i to nie człowieka, który stracił wzrok na skutek wypadku, ale kogoś, kto był całkowicie pozbawiony oczu od urodzenia. Oczodoły malarza były całkowicie zarośnięte! Kalectwo wydawało mu się nie przeszkadzać. Zajęty był tworzeniem kolejnego dzieła, w tym samym dziwnym, onirycznym stylu. Ujrzeli wyłaniające się spod pędzla czarne niebo przecięte błyskawicą, strome zbocze i las, wszystko rozmyte i niewyraźne. Słysząc kroki, ślepiec odwrócił się w kierunku nadchodzących i ukłonił się swej pani. - Cóż malujesz tym razem? – zapytała Shara. - 161 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Artysta skierował swe niewidzące oczy na pozostałych gości. Zatrzymał “wzrok” na trójce awanturników i przechylił głowę. Z kimś im się kojarzył, ale z kim? - Dziwne. – stwierdził – Jest was tylko tylu? Miałem namalować pięć grobów. Elizabeth poczuła ciarki przebiegające po krzyżu. - Żadnych grobów! – zaprotestowała – Nie możesz znaleźć weselszego tematu? - Mogę. – powiedział obojętnie, jakby nie robiło mu to różnicy – A co mam namalować? - Martwą Cassandrę! – wypaliła Riannon, ale zaraz potem przypomniało jej się, że lady potrzebna jest żywa i umilkła. - Nas, szczęśliwych i wesołych, na górze złota. I wianuszek nagich dziewcząt wokół Randala. – zaproponował Garret. - Wszystko, tylko nie groby. – dorzuciła templariuszka. – A w każdym razie nie nasze. - Może macie rację... Pomyślę nad tym. – malarz wydawał się pełen zapału – A teraz wybaczcie, muszę wrócić do pracy. Podjęli przerwaną wędrówkę, starając się wyrzucić z pamięci widok pustych oczodołów szalonego twórcy. Jeszcze kilkaset kroków i poczuli na twarzach powiew świeżego powietrza. Wkrótce wydostali się na powierzchnię. Znajdowali się na starym cmentarzu, jakieś dwie mile od miasteczka. - Chyba się tu rozdzielimy – zaproponowała Elizabeth – Musimy wrócić do Regenbogen po konie. Przy okazji sprawdzimy, czy jej tam nie było. - Dobrze. – zgodziła się Shara - My przeszukamy las. - Zamienicie się w nietoperze? – zapytał bezczelnie Garret, mając nadzieje na ujrzenie czegoś ciekawego. - Tak jakby... – szepnęła tajemniczo Shara i... rozpłynęła się w powietrzu. - O kurwa! – skomentował z podziwem złodziej. Łowcy czarownic, snując jakieś kretyńskie teorie na temat wczuwania się w rolę ściganej ofiary, postanowili towarzyszyć grupie udającej się do miasteczka. Ich ranny przywódca wyglądał bardzo kiepsko i ostatecznie postanowili zostać razem z nim w gospodzie. Kruger opuścił fanatyków z widoczną ulgą, mając dość ciągłego przywoływania ich do porządku. Złota korona, wsunięta w dłoń zaspanego strażnika pozwoliła ustalić, że lady Cassandra rzeczywiście trafiła do Regenbogen, gdzie czekał na nią powóz, a potem odjechała w kierunku Talabheim. - Ta bezczelna dziwka po prostu wróciła do pałacu! – stwierdził Kruger po krótkim zastanowieniu. XXXV. M usieli jeszcze poczekać na Krugera, który pognał gdzieś “coś sprawdzić”. Wrócił niebawem i poprowadził całą grupę w kierunku głównej bramy pałacu. - Może tak byśmy się nie pchali od frontu? – z lekkim wahaniem w głosie odezwała się templariuszka. - Dlaczego? - Mieliśmy ostatnio małe kłopoty ze strażą. Nie wiem, czy wiesz, ale Cassandra ma większość tych chłopców w kieszeni. - Cholera! – syknął Kruger – W takim razie spróbujmy kuchennym wejściem. Z tego, co mówił Randal, tamten strażnik niezbyt lubił naszą lady. Mieli szczęście, bo trafili na tego samego człowieka, który parę miesięcy wcześniej pomógł Randalowi w jego niechlubnej ucieczce z komnat pięknej uwodzicielki. Wpuścił ich ze złośliwym uśmiechem na ustach, zapewniając przy tym, że lady jest w u siebie. Szybko dotarli do właściwych apartamentów. Przyczaili się załomem muru. Przed drzwiami jak zwykle czuwał osobisty strażnik Cassandry, Hans Półork. Oczywiście, mogliby go zabić, ale zdawali sobie sprawę, że nie uniknęliby niepotrzebnego hałasu, który mógłby zaalarmować ściganą i ściągnąć im na kark straż. Problem rozwiązał Garret. - Założę pelerynę, podkradnę się do niego od tyłu i uśpię eterem – zaproponował – To proste! - Taaak. A on się wcale nie będzie wyrywał. – zakpiła Elizabeth. - To mi go przytrzymasz. Właź pod pelerynę! Śpiący słodko jak dziecko półork został wepchnięty w ciemny kąt. Kruger i Garret sięgnęli po pistolety. Kopnięte przez Elizabeth drzwi wyleciały z zawiasów. Cała trójka wpadła do apartamentów z bronią w ręku, zostawiając na korytarzu Riannon. Sparaliżowana wspomnieniem zbliżającego się do oka ostrza elfka zatrzymała się w progu, postanawiając tym razem zostawić innym brudną robotę. Salonik był pusty. Tak samo sypialnia. Przeklęta kultystka jakimś cudem znów zdołała się im wymknąć! Nie mogąc w to uwierzyć, przetrząsnęli każdy kąt, zaglądając do szaf. Sprawdzali wszędzie, nawet pod łóżkiem. Znaleźli tylko kilka porozrzucanych drobiazgów, świadczących o tym, że ofiara oddaliła się stąd w wielkim pośpiechu. Elizabeth wpadła w oko stojąca na nocnej szafce pozytywka. Srebrna tancerka, stojąca na solidnym, złotym postumencie. Takie pozytywki zazwyczaj kryły w sobie różne ciekawostki. Uniosła tancerkę. Postument okazał się pusty w środku. W jego wnętrzu znalazła pierścień, w którym osadzony był wielki, czerwony jak krew kamień. Przypuszczając, że przedmiot może mieć jakieś magiczne właściwości, schowała go do sakiewki. Na wszelki wypadek wolała go nie zakładać na palec. “Nich Kowalski go najpierw zbada. Licho wie, z czym ta zdzira miała kontakt.” – pomyślała rozsądnie, pamiętając opowieści o poszukiwaczach przygód, którzy bezmyślnie pakowali się w kłopoty, używając przeklętych pierścieni czy mieczy zamieszkanych przez demony. - 162 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Rozejrzała się dookoła, wyszła z sypialni, rzuciła okiem na zamknięte okno gabinetu i zapytała: - Kruger, czy w tym pałacu są jakieś ukryte przejścia? - Od cholery. – burknął szpieg – Jak w każdym pałacu. O kurrrrwa! Wszyscy troje zaczęli oglądać ściany. Obmacywać je. Niemal obwąchiwać. Bez skutku. Znudzona staniem na korytarzu Riannon weszła wreszcie do środka, myśląc przede wszystkim o odzyskaniu swojej cennej torby. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu znalazła ją w kącie pod biurkiem. Sprawdziła zawartość. Nic nie zginęło, były nawet noże z Iony i posmarowane trucizną shurikeny. “Choć jedna pozytywna rzecz w tym wszystkim” przemknęło jej przez głowę – “Teraz jest chociaż o co walczyć. To znaczy – po co walczyć. Czym walczyć... Nieważne. Niech tylko dorwę tę sukę!”. Widząc bezskuteczne wysiłki towarzyszy, postanowiła poszukać ukrytego przejścia w sypialni. Znalazła je niemal od razu. Przywołała resztę grupy. Nie spodziewała się tego, co wtedy nastąpiło. Tak się dziwnie złożyło, że nikt nie chciał iść przodem. Dokładniej mówić, nikt nie chciał mieć jej za plecami. Z nieufnością w oczach spoglądali na jej ramię, na gadzie łuski sięgające aż szyję. Elizabeth z lekkim zakłopotaniem stwierdziła, że w końcu to właśnie Riannon jest szczęśliwą posiadaczką amuletu chroniącego przed ogniem, a wiadomo, że ulubioną bronią Cassandry jest kula ognista. - Będę cię osłaniał - zapewnił Garret. Kruger nawet nie próbował się tłumaczyć. Z ironicznie uprzejmym ukłonem wskazał jej drzwi. Rozżalona i zirytowana weszła w mroczną czeluść tunelu. Strome, kręcone schody prowadziły w dół, wprost do lochów, które tak niedawno opuściła. Tym razem była uzbrojona, miała przy sobie przyjaciół... Przyjaciół? Tego akurat nie była już taka pewna. S chody kończyły się drzwiami, sprytnie zamaskowanymi i zupełnie niewidocznymi od strony więziennych korytarzy. Prowadzeni dźwiękiem ludzkiej mowy dotarli do pomieszczenia, w którym siedziało dwóch strażników. Rozmawiali właśnie o złocie, które przed chwilą dostali. Łatwo się było domyślić, od kogo. Kruger wpadł jak burza do pomieszczenia, trzymając w dłoniach pistolety gotowe do strzału. Opłaceni przez Cassandrę żołdacy zaprzeczyli natychmiast, jakoby ją widzieli, ale ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała szpiega. Nie bawił się w długie dyskusje. Po prostu wystrzelił dwa razy, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Pierwsza kula utkwiła w głowie jednego z mężczyzn, kolejna trafiła drugiego strażnika w brzuch. - Jeśli nie powiesz, zacznę od małego palca lewej stopy. Potem połamię wszystkie po kolei. – zagroził – Poza tym znam ciebie. Znam twoją rodzinę. Nie byłoby dobrze, gdybym musiał skorzystać z mojej wiedzy, prawda? Już w połowie tej przemowy nieszczęśnik drżał jak osika. Potem zaczął mówić. Wskazał drogę, którą poszła Cassandra, opisał nawet fason i kolor jej butów. Elizabeth przyglądała się Krugerowi z obrzydzeniem. “Nie dość, że szpieg, to jeszcze morderca i kat. Co ja tu, do cholery, robię?” – zapytała samą siebie i zaraz odpowiedziała – “Ścigam Cassandrę. Przecież to wszystko po to, by zniszczyć Złote Oko. A ona jest ostatnia!”. Spojrzała na towarzyszy. Garret wydawał się nie mieć takich skrupułów. Złodziej rzadko miewał skrupuły. A Riannon? W jej oczach malowała się zimna obojętność. Dla elfki każdy środek wiodący do schwytania znienawidzonej kultystki był równie dobry. Riannon złapała jej spojrzenie i wzruszyła ramionami, jakby odczytując jej myśli. - Tędy proszę! – odezwał się nagle Kruger, otwierając wskazane przez strażnika przejście. - Panie przodem! – ukłonił się kpiąco. E lfka ruszyła, nie czekając na nic. Wciąż miała w pamięci minę Elizabeth, kiedy ta stwierdziła, że woli nie mieć jej z tyłu, bo nie wiadomo, co się wydarzy. To prawda, nie powiedziała tego, ale Riannon nie była aż tak naiwna. Potrafiła czytać między wierszami. Nie ufali jej. Zresztą... Sama sobie nie ufała i nie potrafiła powiedzieć, czy będzie w stanie kontrolować lewą rękę w razie jakichś niespodziewanych komplikacji. Mimo wszystko bolał ją ten brak zaufania z ich strony. Korytarz wskazany przez strażnika był wykutym w skale połączeniem z podmiejskim systemem kanalizacyjnym. Zatrzymała się przed głównym kanałem szukając śladów Cassandry. Nie było to trudne – lady zostawiła w szlamie odciski, które nawet półślepy by zauważył. Najwyraźniej nie obawiała się pogoni. Nie zastanawiając się długo, elfka zeskoczyła na chodnik i podążyła tropem lady. Elizabeth ruszyła za nią, rozglądając się niespokojnie. Kanały. Schronienie mutantów. Wprawdzie obszar pod pałacem był bardzo często patrolowany przez straż kanałową, ale nigdy nie można być pewnym, czy w mroku nie czai się coś paskudnego. Zresztą Cassandra, gdyby zauważyła pogoń, mogła wezwać na pomoc stwory nocy, jak to uczyniła uciekając z zamku Shary. Schowała do pochwy jeden z mieczy. W wąskich przejściach dwa długie ostrza były bezużyteczne. Odpięła od pasa niewielki pakunek, dotąd niemal zapomniany, i rozwinęła rękawicę zaopatrzona w cztery długie, przypominające pazury ostrza. Naciągnęła ją na lewą dłoń, z lekkim rozbawieniem stwierdzając, że teraz przypomina nieco Riannon. Nie powiedziała jej tego uznając, że nie każdy musi lubić czarny humor. - 163 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Z całego towarzystwa prawdopodobnie jedynie Garret nie martwił się na zapas. Szedł za templariuszką z gotowymi do strzału pistoletami w dłoniach. Za plecami słyszał stłumiony oddech Krugera. Szpieg, jak to zwykle on, wydawał się nie odczuwać żadnych emocji, jednak od czasu do czasu mruczał coś do siebie. Czyżby był zdenerwowany? Riannon zatrzymała się. Przed nią znajdował się okrągły zbiornik, jakaś śluza, kilka korytarzy odchodzących we wszystkich kierunkach i chodnik dookoła zbiornika, łączący je wszystkie. Dokładnie naprzeciw niej na śluzę wdrapywała się Cassandra, klnąc na dwóch strażników z napiętymi kuszami, którzy usiłowali jej pomóc. Elfka przycisnęła się do ściany robiąc miejsce pozostałym. Za nią Elizabeth zrobiła to samo, również nie mając zamiaru rzucać się na strażników uzbrojonych w kusze. Kolejną osobą był Garret. Postukał się w czoło, kiedy się dowiedział, że ma iść pierwszy, ale w końcu templariuszka przekonała go, że po pierwsze ma pistolety i może strażników zastrzelić, po drugie ma pelerynę i go nie widać. Przygnieciony tymi argumentami złodziej minął w końcu kobiety i poszedł przodem. Z kapturem naciągniętym na głowę podkradł się do śluzy, nie chcąc marnować kul na niepewny strzał. Dwaj strażnicy zginęli niemal jednocześnie, nie wiedząc nawet, co ich zabiło. Natychmiast przeładował broń, ale uciekinierka, zaalarmowana hukiem, była już na górze, niewidoczna dla stojącego u podnóża konstrukcji złodzieja. Z przeciwległego krańca zbiornika padły dwa strzały. Kruger widział Cassandrę doskonale, ale ta zdążyła się widocznie zabezpieczyć pospiesznie rzuconym zaklęciem ochronnym, bo kule nie uczyniły jej najmniejszej krzywdy. Garret chwycił za metalową drabinkę i zaczął się wspinać. Katem oka widział pozostałych. Riannon biegła chodnikiem po prawej stronie zbiornika. Za nią pędził Kruger. Elizabeth wybrała przejście po lewej, zamierzając dołączyć do złodzieja. Nagle usłyszał za plecami mrożący krew w żyłach syk, a potem coś chwyciło go za nogę i gwałtownym szarpnięciem ściągnęło z drabinki. S tojąca na szczycie śluzy Cassandra nie zamierzała uciekać na oślep. Wychyliła się przez barierkę chcąc sprawdzić, co się dzieje poniżej. Wciąż pewna siebie, zamierzała zniszczyć ścigających ją wrogów. Kiedy zobaczyła elfkę zmierzającą w swoją stronę, zaczęła formować zaklęcie. Riannon wiedziała czego się może spodziewać. Dokładnie w momencie kiedy Cassandra krzyknęła “Caladai Tan!”, nie zwalniając nawet kroku aktywowała swój naszyjnik. “Nat Iadalac!”. Kula ognia odbiła się od niewidzialnej bariery otaczającej elfkę, nie robiąc jej najmniejszej krzywdy. Lady, nie tracąc czasu, uniosła lekko kieckę i tak już upaćkaną kanałowym szlamem i zniknęła w mrocznym tunelu. Nie widziała już wrednego uśmiechu malującego się na twarzy Riannon. Znienacka szarpnięty za nogę złodziej spadł na kamienny chodnik i natychmiast odtoczył się instynktownie na bok. Czarny, posykujący kształt, który niespodziewanie wynurzył się z mroku i rzucił się na niego mógł być tylko jednym. Cieniem. Nachtjaegerem. Garret wypalił z obu luf, jednak stwór był zbyt szybki. Kule minęły go o długość dłoni. Złodziej przekręcił poczwórne lufy i zdążył strzelić jeszcze raz. Potem starczyło mu czasu jedynie na rozpaczliwy unik. Stoczył się z chodnika i wylądował w pełnym szlamu zbiorniku. Biegnąca z mieczami w dłoniach Elizabeth zobaczyła złodzieja wpadającego do ścieku i skaczący w jego stronę cień. Potem usłyszała huk wystrzału. Nachtjaeger, raniony w bok, okręcił się na pięcie i przeciął powietrze za sobą jednym ze swych długich, podwójnych ostrzy. Powietrze wydało okrzyk bólu i... oczom templariuszki ukazał się Garret, z którego głowy właśnie zsunął się zahaczony ostrzem kaptur! Jednocześnie Garret usiłował wydostać się ze zbiornika. Elizabeth stanęła jak wryta, zaskoczona widokiem dwóch złodziei. Więc jednak żyli obaj! A przecież jeden z nich wyleciał rzekomo w powietrze! Odkładając na później rozwiązanie tej arcyciekawej zagadki, rzuciła się na Nachtjaegera, który właśnie zamierzał pozbawić jednego z Garretów głowy. R iannon wdrapała się wreszcie na górę. Natychmiast dostrzegła oddalającą się postać Cassandry. Pobiegła za nią przeciwległą stroną kanału, jednocześnie sięgając po posmarowany środkiem usypiającym shuriken. Lady, słysząc za sobą zbliżające się kroki dużo szybszej elfki, odwróciła się chcąc rzucić zaklęcie. Śmierdzące kanałowe powietrze przeszył shuriken. Sekundę później w drugą stronę poleciała błyskawica. Riannon rzuciła się do przodu i przeturlała po kamieniach. Nim rozchodzące się po ścianach wyładowania zdołały ją dosięgnąć, zobaczyła jeszcze, jak jej gwiazdka przebija barierę ochronną Cassandry i trafia ją w bok. Lekko ranna lady, trzymając się za bok i potykając się raz po raz uciekała, gdy tymczasem Riannon leżąc na chodniku zmagała się ze swoją ręką. Niewiele dała obsydianowa rękawica. Wzbudzone magią komórki doppelgangera zaczynały mutować na ramieniu i szyi. Gnane jakimś biologicznym instynktem obce tkanki zaatakowały twarz elfki. Na chwile straciła wzrok. “Wróć!” – nakazała w myślach. Skupiła całą swoja wolę jak wtedy, po ucieczce z lochów. Przez chwilę bała się, że przegra, że znów zmieni się w paskudne i oślizgłe “coś”, że już na zawsze zostanie potworem, od którego wszyscy będą uciekać z wrzaskiem... Jednak udało się. - 164 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Poczuła, jak obce tkanki zaczynają się cofać z powrotem na szyję. Zauważyła Krugera, który mijając ją druga stroną kanału przeładowywał pistolet. Zacisnęła zęby, zignorowała jakieś kolce, które właśnie wyrastały jej na ramieniu i podniosła się z ziemi. Elizabeth zdążyła wymienić tylko kilka ciosów z Nachtjaegerem, kiedy jeden z Garretów sięgnął za pazuchę i wydobył pochodzący z Iony zegarek. Nagle powietrze wokół zgęstniało. Pojawiło się znajome uczucie, jakby rzeczywistość przesunęła się, przemknęła obok. Wojowniczka zamrugała oczyma ze zdumieniem. Nachtjaeger zniknął, a jeden złodziej pomagał właśnie drugiemu wydostać się ze ścieku. Rozejrzała się. Ani Cassandry, ani Riannon nie było już widać. Kruger, nie zwracając uwagi na to, co działo się po drugiej stronie zbiornika, wspinał się właśnie na śluzę. Pewna, że Garret rozprawił się z Nocnym Łowcą ruszyła za szpiegiem, na nowo ogarnięta pragnieniem schwytania ostatniej członkini kultu Oka. Nie zdążyła przebiec nawet kilku kroków, kiedy za jej plecami rozległ się chlupot, krótki, urwany krzyk i odgłos ciała uderzającego o kamienie. Zawróciła. W mętnej wodzie coś się kotłowało. Jeden z Garretów klęczał na brzegu, trzęsącymi się z pośpiechu rękami próbując nabić pistolet. Drugiego nie było widać. Nagle spod wody wynurzyła się głowa. Templariuszka zareagowała błyskawicznie. Chwyciła na wpół utopionego złodzieja za kołnierz kurtki i pociągnęła z całej siły. Wyciągnęła go ze ścieku razem z wczepionym w niego Nachtjaegerem. Uderzyła lewą ręką, celując ostrzami w jarzące się błękitem oczy. Stwór odskoczył, zniknął pod powierzchnią wody. Mokry jak szczur Garret pluł wodą i szlamem. Jego bliźniak szarpał się z pistoletami. Elizabeth bacznie obserwowała mętną ciecz. Kiedy stwór wyskoczył na brzeg, była gotowa. Spokojna i opanowana. Nie pozwalając się ponieść nerwom zaatakowała tak, jak uczył ją Adrian. Szybki skok, unik w ostatniej chwili. Pozwoliła mu odtrącić trzymany w prawej ręce miecz. Zignorowała ostrze, które rozorało jej bok i uderzyła lewą ręką prosto w gardło przeciwnika, wbijając w nie wszystkie cztery ostrza. Potem szarpnęła w bok, niemal oddzielając głowę od tułowia. Odepchnęła stwora i wbiła miecz w ukryty w jego piersi zegar. Zębate kółka potoczyły się po kamieniach. XXXIV. K ruger właśnie unosił pistolet, celując w słaniającą się na nogach Cassandrę. - Neee! – wrzasnęła Riannon. Strzał. Lady trafiona, bądź po prostu już omdlała zwaliła się do ścieku. “Moja odtrutka!” – z zamętu w umyśle elfki wyłoniło się jedno zdanie – “Moja odtrutka!”. Kruger, nie zwalniając kroku, dobiegł do końca korytarza i wymierzył broń w unoszące się w szlamie ciało. - Zostaaaaw! – krzyczała dalej elfka, biegnąc w jego kierunku – Stóóój! Huk wystrzału. “Co ten kretyn robi!?”- przemknęło jej przez myśl. Potem następny. I jeszcze jeden. I jeszcze. Dopadła wreszcie do położonej na końcu kanału kładki, łączącej chodniki po obu stronach. Przebiegła nad cuchnącą wodą. Zatrzymała się tuż obok szpiega wpatrującego się w podziurawione ciało Cassandry, z którego sączyły się krwawe smugi. - Po jaka cholerę strzelałeś!? Trafiłam ją! Padłaby za chwilę i moglibyśmy z niej coś wyciągnąć! - Przepraszam. Poniosło mnie. – odparł Kruger z niezwykłym spokojem. - Poniosło!? Ciebie!? Chyba żartujesz!? Nie doczekała się odpowiedzi. Szpieg, ignorując jej krzyki, spokojnie przeładowywał pistolety. Widziała już takie kule u łowców czarownic. Spaczeń. Odsunęła się dla pewności, podejrzliwie mu się przyglądając. Kruger, skończywszy ładowanie, rozglądał się po ścianach, najwidoczniej czegoś szukając. - Tu powinno być jakieś ukryte przejście – stwierdził w końcu. Elfka, zbita z tropu, odpuściła sobie dalsze pytania. Chwilę później na miejsce dotarł Garret. Wyciągnął ze ścieku ciało Cassandry i zajął się jego systematycznym przeszukiwaniem. Niedługo potem podziwiał całą gamę magicznych pierścieni na wszystkich dziesięciu palcach. - Gdzie Elizabeth? - Zaraz tu będzie. Mieliśmy mały problem z bardzo natrętnym cieniem. Rzeczywiście, zanim Riannon zdążyła zadać kolejne pytanie, zobaczyła w głębi korytarza zbliżającą się templariuszkę. Lecz chyba nie samą. Przez moment za jej plecami widać było drugiego Garret. Potem zniknął. Elfka spojrzała pytająco na stojącego obok złodzieja. Ten wskazał oczyma na Krugera i bezgłośnie szepnął “później”. Zrozumiała, że nie miał zamiaru tłumaczyć czegokolwiek przy szpiegu i odłożyła zadawanie pytań na stosowniejszą chwilę. Kruger nie zwracał na nich uwagi, zajęty obmacywaniem ściany. - A jak tam trucizna? - zapytał niespodziewanie, nie odwracając się nawet w stronę elfki. Riannon nadal gotowała się w środku, wściekła na Krugera, który odebrał jej możliwość zemszczenia się na Cassandrze i wyciągnięcia z niej antidotum. Zdezorientowana nagłym pytaniem popatrzyła na niego podejrzliwie. Coś tu się nie zgadzało, ale nie mogła się zorientować, co. “Po jaką cholerę ten kretyn pyta mnie o truciznę? Zgłupiał? Chyba że.. wiedzial?” - O! Jest! – stwierdził nagle Kruger i pchnął ścianę, otwierając dotąd ukryte tajne przejście. - No dobra. – podsumował – Kto pierwszy? - 165 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nie czekając na odpowiedz, ni z tego, ni z owego wyciągnął pistolet w stronę Garreta i pociągnął za spust. “Zdrajca!” – wrzasnęło coś w umyśle Riannon. Wściekła do granic możliwości, nie zawahała się ani chwili. “O ty chamie! Jak śmiałeś!?” Nie musiała nawet o tym myśleć, skoczyła, wyciągnęła lewą rękę i zacisnęła szpony na szyi Krugera. Drugą wytrąciła mu jeden z pistoletów. - Zdrajca! – wrzasnął Garret z głębi korytarza. Widząc swego bliźniaka padającego na ziemię z dziurą w czaszce i Krugera, grożącego bronią Riannon, złodziej zapomniał o ostrożności. Odepchnął Elizabeth i pognał przed siebie z czterolufkami w obu dłoniach. Nie miał z nich żadnego pożytku, bo linię strzału zasłaniała mu elfka, ale biegł, gotów zepchnąć ją z chodnika, byle władować wszystkie kule, jakie miał, prosto w głowę szpiega. Kruger usiłował się wyrwać, dusząc się w żelaznym uścisku ręki doppelgangera. Jego przeciwniczka zignorowała pistolet, który trzymał w prawej dłoni. Nie wzięła pod uwagę, że ten automatycznie się przeładowuje. Błąd. Pierwszy strzał minął ją o włos. Drugiego nie była w stanie uniknąć. Spaczeniowy pocisk przeleciał przez jej ciało. Na twarzy szpiega pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. Jednak zaraz znikł jak zdmuchnięty, bo zaciśnięta na jego gardle dłoń, zamiast rozewrzeć palce, jeszcze wzmocniła chwyt. Po raz kolejny zbudzone tkanki doppelgangera rozpoczęły inwazję. Teraz totalną. Tysiące myśli jednocześnie przebiegające przez umysł Riannon: “Spaczeń! Cholera, uduszę cię chamie! Jak śmiałeś!? Jak śmiałeś!? Przynajmniej zginę jakoś sensownie... Tak, to już koniec, ale najpierw cię uduszę! Udu-szę!!!” Wpadli do kanału. Przez chwilę mocowali się, zanurzeni po szyje w gęstej, cuchnącej cieczy. Kątem oka zobaczyła unoszącego pistolet Garreta, za nim Elizabeth, pochyloną nad ciałem drugiego złodzieja z bezużyteczną fiolką uzdrawiającego eliksiru w dłoni. Strzał. Niecelny. Kula przeleciała tuż obok niej, wbiła się gdzieś ścieki. Mutacja przebiegała w zawrotnym tempie. Poczuła, że wyrastają jej rogi. Wiedziała, że ma nad nimi kontrolę. Usłyszała kolejny strzał. Rogi zafalowały, wygięły się, pomknęły w stronę Krugera. Przebiły mu czaszkę... G łowa Krugera pękła jak przejrzały melon. Fragmenty czaszki i bladoróżowe kawałki mózgu rozprysnęły się na wszystkie strony i nagle zawisły w połowie lotu, jakby schwytane przez nagle zgęstniałe powietrze. Walczące sylwetki znieruchomiały. Modliszka, która jeszcze przed chwilą była smukłą elfką, skamieniała z rogami wbitymi w ciało szpiega. Garret zastygł z podniesioną ręką. Krople krwi, spływające z dłoni zranionej przez Nachtjaegera zatrzymały się i zamigotały niczym rubiny. Z otwartego przez Krugera przejścia wystawała ręka trzymająca zegarek. Taki sam, jaki Elizabeth widziała już kilka razy. Zegarek z Iony. W toczącą się w kanałach walkę wtrącił się ktoś, kto potrafił kontrolować czas. Templariuszka stała najdalej. Tylko dlatego wciąż jeszcze mogła się poruszać. Runęła przed siebie, chcąc dopaść tajemniczego przybysza, kryjącego się za załomem muru. Miała do pokonania tylko kilka kroków, ale każdy z nich musiała okupić ogromnym wysiłkiem, przedzierając się przez gęsty kisiel, w jaki zamieniło się powietrze. Widziała, jak rogi modliszki cofają się, krew i kości na powrót łączą się ze sobą, odtwarzając głowę zdrajcy. Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Dotarła do załomu muru, czując, że jeszcze chwila, a i ona uwięźnie w strumieniu cofającego się czasu. Pchnęła mieczem na oślep. Upuszczony zegarek uderzył o kamienie. Czas, nagle uwolniony, ruszył. Elizabeth skoczyła za zakręt. W ukrytym korytarzu stał James. Na jej widok uniósł dłonie obronnym gestem. - Spokojnie! Chciałem tylko ratować mego pana! Nie widząc żadnej broni, templariuszka uznała sługę Krugera za nieszkodliwego. Trzymając na wszelki wypadek miecz pod jego nosem, podniosła upuszczony zegarek i wyjrzała za róg. Czas został cofnięty i sytuacja wyglądała już inaczej. Riannon właśnie zaczynała się zmieniać w modliszkę, jeden Garret leżał, drugi przymierzał się do strzału. Krzyknęła do niego i rzuciła mu zegarek, mając nadzieję, że zdoła go dobrze wykorzystać. Poczuła ostrą stal wbijającą się w ramię. Tylko dlatego, że akurat gwałtownie się poruszyła, rzucony przez Jamesa nóż nie trafił tam, gdzie miał trafić. Rozwścieczona nie na żarty, wyrwała ostrze z rany i warknęła: - Wyłaź stamtąd. No już. James posłusznie wyszedł ze swej kryjówki. Mijając wojowniczkę znienacka pchnął ukrytym w rękawie sztyletem. Elizabeth uniknęła ostrza błyskawicznym skrętem ciała i uderzyła pięścią w głowę sługi. Chciała go tylko ogłuszyć, ale w zdenerwowaniu uderzyła trochę mocniej niż powinna. Usłyszała chrzęst miażdżonej kości i James, martwy, osunął się do jej stóp. - O żesz kurwa! – zaklęła, wściekła na siebie z powodu tej niepotrzebnej śmierci. W róciła do głównego tunelu. Krugera nigdzie nie było widać. Ogarnięta szałem modliszka przeszukiwała ściek. Garret, nie zwracając na nic uwagi, odzierał ciało swego bliźniaka z broni i wszystkich użytecznych drobiazgów. Przez ramię miał przewieszoną torbę, zgubioną przez szamoczącą się ze szpiegiem elfkę. Triumfalny wrzask modliszki obwieścił pojawienie się poszukiwanego. Wynurzył się spod wody kilkanaście metrów dalej, ale dla modliszki były to zaledwie dwa susy. Pomknęła chodnikiem i skoczyła w cuchnącą maź, by znów chwycić go za gardło. Kruger bezskutecznie usiłował się wyrwać. Leniwy prąd znosił ich powoli w kierunku kraty, oddzielającej kanał od - 166 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rzeki. Zanurkował. Znów został schwytany. Kiedy ciasno spleciona dwójka przepływała pod kratą, modliszka chwyciła metalową konstrukcję nie chcąc wylądować w Talabeku. Kruger wykorzystał tę chwilę i wyślizgnął się z uścisku. Nie na długo – w ostatniej chwili został złapany za rękę. Wysieli teraz w idiotycznym położeniu: modliszka jedną ręką trzymała kratę, drugą przedramię Krugera. Z góry spływał na nich leniwy ściek i ciągnął ku rzece w dole. Zdesperowany szpieg wbił sobie sztylet w biceps. “Ten idiota chce sobie uciąć rękę!” – przemknęło przez myśl Riannon – “Niedoczekanie!!!” Rzuciła go w górę i poprawiła niepewny chwyt na kracie. Złapała go, kiedy odbił się od żelastwa i lekko ogłuszony spadał w dół. Walcząc z prądem przeciągnęła go pod kratą z powrotem do kanału i rzuciła na chodnik. Ciężko dysząc wygrzebała się obok w samą porę, by schwycić zdrajcę, który już zamierzał wrócić do ścieku. Gdzieś za sobą usłyszała tupot podkutych butów i okrzyki straży kanałowej. Nie rozumiała słów. Spojrzała Krugerowi prosto w oczy, by mógł zobaczyć malującą się w nich wściekłość. - Już nie żyjesz... – wycharczał, po czym zacisnął zęby. Rzuciła go z powrotem do ścieku, ignorując ostrzeżenia strażników celujących do niej z kuszy. To, czym chciał ją potraktować, musiało być odmianą płynu używanego przez Jastrzębie z gildii zabójców. Żrąca substancja minęła ja o włos, mimo to poczuła, jak jej pancerz się topi. Nim wpadła do ścieku, znów ciągnąc za sobą charczącego Krugera. poczuła jeszcze wbijający się w ciało bełt. A później prąd poniósł ją w dół, wprost w odmęty rzeki. Chcąc uniknąć walki ze strażą, templariuszka i złodziej poszli w ślady poprzedników. Talabek niemal ich pokonał, ale w końcu wydostali się z wody i natychmiast zaczęli się rozglądać za Riannon. Mignęła im w zaroślach na przeciwległym brzegu. Tymczasem w ich stronę już biegła straż. Niewiele myśląc, zastosowali stary jak świat wybieg. - Tam! Potwór! Łapcie go! Potwór! – wrzasnęli, wskazując gdzieś w górę rzeki. Po czym czmychnęli w przeciwnym kierunku. Po zachodzie słońca odnaleźli ukrytą w lesie Riannon. Przez ostatnie kilka godzin siedziała na drzewie, przyciskając do siebie na wpół uduszonego Krugera i czekała, aż strażnicy przestaną się pałętać po lesie. Zeszła na ziemię dopiero po długich namowach i natychmiast odsunęła się, spoglądając na nich nieufnie. Była teraz modliszką. Potworem. Takim samym jak te, z którymi wcześniej walczyli lub którymi się wysługiwali. Zastanawiała się, czy i ona będzie teraz wysyłana w różne niebezpieczne miejsca, jak wcześniej modlich, a przed nim Cień. Już teraz zwracali się do niej w ten sposób... Może, gdyby nie to, zeszłaby na ziemię od razu? Nie próbując nawet zrozumieć, co dzieje się w duszy przemienionej Riannon, zaczęli się znęcać nad Krugerem, usiłując wycisnąć z niego odpowiedź na najstarsze na świecie pytanie. Dlaczego? Dlaczego ich zdradził? Dlaczego usiłował ich wymordować? - Zacznij od małego palca lewej stopy – zaproponowała zimno Riannon, powtarzając słowa Krugera, wypowiedziane do strażnika w lochach. Śmiał się im prosto w twarze, nawet wtedy, gdy Garret zastosował się do cynicznej rady elfki. Wreszcie stwierdził, że wszyscy i tak zginą, bo nie ma prawa przeżyć nikt, kto wiedział o akcji IGD przeciw Oku. - Oko nigdy nie istniało. Nikt nie może o nim wiedzieć. A wy lada chwila przestaniecie istnieć. Odprawiono dla was rytuał. Mord Przodków. Znikniecie z tego świata i nikt nie będzie o was pamiętał. Nikt! Nie wiedzieli, o czym mówił. Znikną? To było niedorzeczne! Garret skończył z lewą stopą i zabierał się właśnie za prawą, kiedy spomiędzy drzew wypadła na niego zwalista postać z głową otoczoną burzą miedzianorudych włosów. Vasiliev! Chwycił złodzieja za kołnierz, pchnął na ziemię i zamierzył się na niego młotem. - Nie ruszać się, bo go rozwalę! Oddajcie Krugera! Modliszka, stojąca dotąd kilka kroków z tyłu, skoczyła, zatrzymując się niemal przed rudzielcem. “Spróbuj tylko, a zginiesz chwilę później” – pomyślała i wyszczerzyła zęby. Natomiast Elizabeth natychmiast przyłożyła szpiegowi nóż do gardła. - Wygląda na to, że mamy tu sytuację patową – wysyczała – Puść Garreta, a ja puszczę tego śmiecia. - Jaką mam gwarancję? – świetlisty młot uniósł się nieco wyżej, gotowy do ciosu. - Taką samą jak ja. – Templariuszka wykrzywiła twarz. - Słowo rycerza? – zapytał wyznawca Ulryka, patrząc jej w oczy. - Słowo rycerza. – potwierdziła. Vasiliev powoli odsunął się od zakładnika. - Weź go sobie. - Chwila. Po pierwsze kto mi zagwarantuje, że ten skurwysyn nie spróbuje nam zaraz wpakować paru kul w plecy? Albo że jutro nie będziemy mieć połowy IGD na głowie? Vasiliev westchnął. Kruger troszeczkę przesadził. Postąpił samowolnie. Gwarantuję, że nikt was nie będzie ścigał. - A Mord Przodków? Co to za cholerstwo? - Klątwa. Sprawia, że człowiek zostaje wymazany, jakby nigdy nie istniał. Zostanie odwołana. Zajmę się tym, przysięgam. Czy teraz go puścisz? - Najpierw odsuń się od Garreta. Rudowłosy odsunął się od złodzieja, a Elizabeth zdjęła nóż z gardła Krugera. Obeszli się z Vasilievem szerokim łukiem, czujnie patrząc sobie w oczy. - Zabij go! - rzucił Garret w stronę Riannon - No dalej! Modliszka nawet nie drgnęła. “A jaką mam pewność, że jak się na niego rzucę to on nie rozplata wam czaszek? A przy okazji i mi? Nie, nie mam - 167 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zamiaru się wtrącać, co to, to nie.” - pomyślała, dodatkowo urażona rozkazującym tonem złodzieja. Olbrzym, nieświadomy niebezpieczeństwa, przerzucił sobie szpiega przez ramię i zanurzył się w lesie. Jeszcze przez chwilę słyszeli, jak wyrzuca Krugerowi niesubordynację. Potem wśród drzew zapanowała cisza. R iannon rozluźniła napięte mięśnie. Koniec. Już po wszystkim. Wytężała umysł, usiłując dotrzeć do swojej elfiej postaci. Bez efektu. Przygnieciona brutalną prawdą opadła na kolana. “Wróć! Wróć...” – powtarzała w myślach, choć wiedziała, że nie ma to sensu. Koniec... XXXV. P o krótkim namyśle postanowili udać się do pobliskiej wsi i odnaleźć Kowalskiego. Musieli sprawdzić, czy jeszcze żyje. Na wszelki wypadek wywieźć ze znanego Krugerowi miejsca. Potrzebowali go. Nie znali nikogo, kto mógłby pomóc Riannon. Nikogo innego, kto potrafiłby stwierdzić, czy klątwa została cofnięta. Nie znali żadnej innej przyjaznej duszy. Do chałupy zielarza pierwsza dotarła Riannon. Właściwie pognała w stronę wsi, nie oglądając się nawet na resztę. Wślizgnęła się przez okno i przestraszyła drzemiącego maga nie na żarty. Wokół jego szyi wciąż połyskiwała nałożona przez Cassandrę obroża. Gdyby modliszka go zaatakowała, nie mógłby się nawet bronić, odcięty od magii, bezsilny. Na szczęście rozpoznał ją i szybko się uspokoił. Zatroskany, kręcił tylko głową, kiedy pytała, czy może jej pomóc. Elizabeth i Garret przyszli niedługo po niej. Na widok mag wyraźnie się ożywił. - Wyobraź sobie, w międzyczasie zdołałem odkryć, kto urządził ten cały cyrk z ratowaniem drugiej ciebie z przyszłości! – oznajmił. Templariuszka otwarła szeroko oczy. Niemal już zapomniała o tej zagadce. - Nie uwierzysz. – ciągnął czarodziej – To byłaś ty! - Ja? – spojrzała na niego z niedowierzaniem – Jakim cudem? Nie mam zielonego pojęcia o magii! - Bo to nie ty teraz, tylko inna ty, potężniejsza, dysponująca mocą. To totalny paradoks! Rozumiesz, kiedy postanowiliśmy nie wchodzić do astrala, czasoprzestrzeń rozdzieliła się na dwa strumienie. W jednym nie weszliśmy, w drugim weszliśmy, a Garret uratował ciebie i ta druga ty w przyszłości musiała wysłać w przeszłość ten sen, żeby zostać uratowaną i w ogóle zaistnieć. - Nic nie rozumiem. – wojowniczka potrząsnęła głową. – To znaczy, że istnieję w dwóch egzemplarzach? - Nie tutaj. Tutaj istniejesz jedna. Ta druga istnieje w innej rzeczywistości. - Przecież nie weszliśmy do stożka! A skoro nie weszliśmy... - Przecież mówiłem, że to totalny paradoks. Machnęła ręką. To wszystko nie miało sensu. Inna rzeczywistość? “Co za bzdury” – pomyślała – “Jest tylko jedna rzeczywistość”. - No cóż... W każdym razie, dziękuję. Powiedz mi jeszcze, czy ta druga “ja” może nam jakoś bruździć? - Nie sądzę. Co za dużo, to niezdrowo. Zajęliby się nią Strażnicy Paradoksu. Nie próbowała nawet pytać, kim są Strażnicy Paradoksu. Po co? Przecież jej to już nie dotyczyło. Podziękowała Kowalskiemu jeszcze raz i postanowiła zająć się czymś bardziej rzeczywistym. Na przykład balią z gorącą wodą. W czasie kiedy jej towarzysze brali przyjemną, pachnącą ziołami kąpiel, Riannon ukrywała się za oknem, śmierdząca, brudna i rozżalona. Hałasy z pokoju Kowalskiego zbudziły zielarza, który postanowił sprawdzić, co się tam dzieje. Słysząc jego zbliżające się kroki, a później pukanie do drzwi, mag posłał ją na zewnątrz. Jak modliszkę. Jak potwora, którego nie można pokazać ludziom. Teraz rozmawiał z nią, opierając się o parapet. - Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc, ale to dość kontrowersyjna osoba. - Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś!? - No przecież ci mówię, że to dość kontrowersyjna postać! - Przecież wiesz, że mnie to tyle obchodzi, co... – przerwała mu w pół słowa. “A widziałeś kiedyś postać bardziej kontrowersyjną ode mnie?” - pomyślała. - Jest białym nekromantą – kontynuował mag. - Istnieje coś takiego jak biały nekromanta? – zdziwiła się Riannon. - Taaa... Miał dość pieniędzy i wystarczające znajomości, by uzyskać pozwolenie na prowadzenie badań. Pracował nad doppelgangerami. To zabronione, ale Gildia wystawiła mu certyfikat. Chyba jedyny na świecie. - No dobrze. – westchnęła – Kim jest to dziwo? - Myślałem, że wiesz. To Ramon. Z samego rana wynajęli wóz i ruszyli w kierunku zamku Shary. Riannon nalegała na jak najszybsze spotkanie z Ramonem. Trudno się było jej dziwić. Kowalski zabrał się z nimi, mając już dość zapachu ziół. Uważał przy tym, że w jego towarzystwie będą bezpieczniejsi, no i łatwiej dogadają się z nekromantą. Shara powitała ich uprzejmie, zupełnie jakby spodziewała się wizyty. Z zadowoleniem przyjęła wieść o śmierci Cassandry. Zdradę Krugera skwitowała krótkim “Nigdy go nie lubiłam”. Kazała umieścić Kowalskiego w wygodnym łóżku, Elizabeth i Garreta - 168 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------zaprosiła do przylegającego do sali balowej gabinetu, a Riannon skierowała do zajmowanego przez Ramona pokoju na piętrze. G nana nadzieją, w kilku susach wbiegła na górę, nie patrząc nawet na dziwaczne obrazy wiszące na klatce schodowej. Zatrzymała się dopiero przed drzwiami gabinetu. Wątpliwości. Brutalny powrót do rzeczywistości – “A co, jeśli nic z tego nie wyjdzie? Jeśli Ramon nie zgodzi się, lub co gorsza stwierdzi, że nie jest w stanie mi pomóc?” Odrzuciła te myśli i zapukała do drzwi. - Kto tam? – ze środka doszło ją stłumione przez grube drewno pytanie. - Myślę, że teraz to i tak nie ma znaczenia... – odpowiedziała, nie otwierając drzwi. - No dobrze. Wejdź. Zawahała się jeszcze, ale zaraz potem nacisnęła klamkę i delikatnie uchyliła drzwi. Ramon może i był zwierzchnikiem Krugera, ale z pewnością nie miał tyle opanowania co on. Na jej widok zerwał się z miejsca, sięgając po pistolety ukryte pod biurkiem. Odskoczył, potykając się o przewrócone wcześniej krzesło. Szczęściem utrzymał równowagę i chwilę potem zamarł z wyciągniętą w kierunku modliszki bronią. Spodziewała się tego. Zawczasu uniosła dłonie w uspokajającym geście. - Kim... – chciał zapytać Ramon, gdy już odzyskał głos – Riannon? – wydusił w końcu z niedowierzaniem. – Co ci się stało? Nie odpowiedziała na pytanie. Właściciel gabinetu opuścił broń i schylił się by podnieść krzesło. Zamknęła więc drzwi i podeszła bliżej rozglądając się wokoło i czując się cokolwiek głupio. - No dobrze. Co cię sprowadza? – Ramon usiadł.. Modliszka spojrzała na niego zastanawiając się, jak to powiedzieć. - Nie domyślasz się? – rzuciła w końcu. - Ach... no tak... ta ręka. - Taaak.... Ręka. Słyszałam, że jesteś “białym nekromantą”. – rzekła, nie siląc się na dworską uprzejmość, którą uważała za stratę czasu – Słyszałam też, że zajmowałeś się badaniem doppelgangerów. Pomyślałam, że możesz to cofnąć. Pokusiła się o lekki uśmiech. Legalny nekromanta zamyślił się. - Hmmm... mógłbym spróbować, ale... – przerwał, najwidoczniej nie widział nigdy wcześniej modliszki – Skąd... co... czym... Musisz mi opowiedzieć skąd wzięłaś tę rękę! - Bo widzisz... – zaczęła – Wszystko przez tego wrednego Lewiatana. Zeżarł mi dłoń, a potem.... Początkowe zdziwienie w miarę upływu słów przeradzało się w zainteresowanie, a nawet fascynację. Ramon albo był typowym uczonym, żądnym wiedzy, zwłaszcza tej zakazanej, albo bardzo dobrze grał... Riannon, pełna rosnącej nadziei, opowiadała. Raz po raz zadawał jej proste pytania. Może i była naiwna, mówiąc mu to wszystko, ale jakie teraz miała wyjście? Albo zostanie królikiem doświadczalnym, albo modliszką do końca życia. Drugą opcje odrzucała z miejsca. Nie chciała zostać kolejnym stworem na usługach przyjaciół. Stworem o tyle różniącym się od pozostałych, że obdarzonym imieniem. O nie... Myślała o niepewności i braku zaufania, wprost uderzających z ich spojrzeń. Jeszcze bardziej przygnębiające było, że usiłowali to ukryć. Rady w stylu “to lepiej się schowaj”, które bardziej przypominały polecenia... Nie. Nie mogłaby dalej pozostać modliszką. Zgodziła się więc oddać próbkę tkanek z dłoni. Ramon wręczył jej skalpel. Musiała sama wyciąć sobie fragment do późniejszych badań. Nie tylko Elizabeth i Garret się jej obawiali. Tego, co zrobi, kiedy ktoś będzie chciał ją skrzywdzić. Cóż... trudno się było dziwić. Ostatecznie umówiła się z Ramonem na początek jesieni. Kiedy liście opadną z drzew, miała stawić się w jego laboratorium w Altdorfie gdzie miał podobno odpowiedni sprzęt do badań. - Jak cię znajdę? - Pójdziesz do Gildii i pokażesz im tę wizytówkę – wręczył jej kawałek papieru. Patrzyła na niego jak na idiotę. - Chyba żartujesz!? Mam przejść przez środek miasta, zapukać do drzwi Gildii i pokazać im to? – wskazała na wizytówkę – Przecież oni mnie zatłuką na miejscu nie pytając o nic! - Faktycznie... Zapomniałem. Na wizytówce masz adres. Umiesz czytać? - Ba! – uśmiechnęła się krzywo. - Dobrze... Za miesiąc, kiedy opadną liście. XXXVI. N ie zdążyli się jeszcze dobrze usadowić, kiedy na podwórze zajechał powóz ze znakami Kompanii Przewozowej Windhund. - O, już są. – stwierdziła Shara. Przewoźnik wniósł do gabinetu dwa podłużne pakunki. Jeden położył przed zaskoczonym Garretem, drugi przed templariuszką, po czym ulotnił się bez słowa wyjaśnienia. Na paczkach widniały ich imiona, nie mogło być mowy o pomyłce. Spojrzeli na siebie i zaczęli ostrożnie odwijać warstwy miękkiego papieru. Pakunki zawierały dwa miecze. Biały, że znakiem Iony wytrawionym u nasady klingi, przeznaczony był dla Garreta. Drugi miecz był czarny. Elizabeth spojrzała na widniejący na nim symbol i zerwała się od stołu, kipiąc gniewem. - Ładny symbol – powiedziała Shara, pieszcząc opuszkiem palca szczerzącą zęby czaszkę – Taki... rodzinny. - 169 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Rodzinny? – templariuszka z wściekłością wypluwała słowa – Służysz Malalowi?! - To u nas rodzinna tradycja. – oznajmiła wampirzyca – Każdy z mojej linii krwi służy Renegatowi. Elizabeth zbladła. Rodzinny symbol. Linia krwi. I te aluzje na temat kogoś, kogo dobrze znała. Jak mogła się wcześniej nie domyślić? Shara miała wtedy na myśli Err’avandrela. JEJ linia krwi. A więc... - Ty... jesteś... - Jego Matką w Ciemności. – uśmiechnęła się m’Shani, ukazując lśniące kły. Templariuszka aż się zatrzęsła z wściekłości. Wiele razy marzyła o tym, by dostać w swe ręce tę istotę, która przemieniła jej ukochanego w bestię. I oto teraz miała ją na wyciągnięcie ręki, ale nie mogła jej nawet tknąć. Zawarty poprzedniej nocy układ związał jej ręce. Poza tym gdyby zabiła Sharę, Ramon nie pomógłby Riannon, a zanim elfka będzie bezpieczna, wampirzyca wróci do Orenii i znajdzie się poza zasięgiem jej ostrza. W dodatku naraziłaby się Err’avandrelowi, który najwyraźniej był ze swą “matką” w jak najlepszych stosunkach. - Jemu bardzo zależy na przeciągnięciu cię na naszą stronę. Zastanów się – powiedziała Shara, jakby czytając jej w myślach. - A ty... - zwróciła się do Garreta, wskazując biały miecz - Wygląda na to, że zostałeś tym jedynym “dobrym”. Spojrzała na stojącą ze zwieszoną głową templariuszkę i zaczęła mówić. Jej słowa były pokrętne, mieszały w głowie, stawiały pod znakiem zapytania różnicę pomiędzy dobrem a złem. Elizabeth znała wszystkie te argumenty na pamięć. Nie wytrzymała. Przerwała w pół słowa wywód na temat “nowego ładu”. - Z tego co wiem, Malala nie obchodzi “stary” czy “nowy ład”. Dąży przede wszystkim do zniszczenia świata. A to oznacza także zniszczenie ciebie. Pragniesz zagłady? Pewnie tak, po kilkuset latach życie może się znudzić. Dlaczego po prostu nie popełnisz samobójstwa? - Po kilkuset latach istnienia pragnie się odejść z jak największym hukiem. – stwierdziła spokojnie wampirzyca. Templariuszka zamilkła, zaszokowana takim pokazem egoizmu. Korzystając z przerwy w rozmowie Garret, który dawno pogubił się w aluzjach przyprawiających jego towarzyszkę o zgrzytanie zębów, zaczął nadskakiwać egzotycznej piękności. Kiedy jednak rozbawiona Shara zaproponowała mu zacieśnienie znajomości, wypalił, nie zastanawiając się nad tym, co mówi. - O nie, dziękuję bardzo! Nie jestem nekrofilem! Wampirzyca zaśmiała się, widząc jak templariuszka zaczerwieniła się aż po czubki włosów. No cóż... Nie wszyscy stronili od nieumarłych... Kiedy Riannon, pełna optymizmu, zeszła na dół i oznajmiła, że Ramon zgodził się jej pomóc, templariuszka uznała, że ma już dość. - Wynosimy się stąd. – rzuciła w kierunku elfki i złodzieja tonem nie znoszącym sprzeciwu. Gnana wściekłością pomaszerowała do pokoju, w którym umieszczono Kowalskiego i zapytała, czy zamierza zostać w domu należącym do Przeklętej. Kowalski nie zamierzał, więc pomogła mu wstać, zgarnęła Garreta i Riannon i wyniosła się z zamku, pozostawiając nie tknięty miecz na stole. Wracali do miasta, każde w innym nastroju. Garret beztroski, zachwycony nowym mieczem, lekkim i ostrym jak brzytwa. Riannon pełna nadziei, z niecierpliwością oczekująca jesieni. I Elizabeth, zgaszona i milczącą. Choć Oko przestało istnieć, nie czuła z tego powodu radości. Zemsta, która miała być słodka, okazała się gorzka jak piołun. EPILOG Złote Oko zostało zniszczone. Znikła więź, która łączyła grupę niezbyt dobranych towarzyszy. Rozjechali się po świecie i każde z nich zajęło się własnymi sprawami. Garret wyjechał, nie żegnając się z nikim i nie mówiąc, dokąd się wybiera. Wrócił do dawnego zajęcia. Kradł, na co mu przyszła ochota, bardziej dla rozrywki, niż z rzeczywistej potrzeby. Aż pewnego dnia zawędrował do Kisleva. Przypomniawszy sobie o pozostawionym w pałacu Carycy smoku, dokonał najbardziej zuchwałej kradzieży w swoim życiu. Nie wiadomo tylko, dlaczego później, opowiadając o tym wydarzeniu utrzymywał, że przyszedł tylko po smoka. Wszak wraz z potworem zniknęły także klejnoty koronne... Randal wyrzekł się niebezpiecznych przygód i zajął się tym, co lubił najbardziej. Jeździł to tu, to tam, opróżniając od czasu do czasu skarbczyk bogatego kupca czy dostojnika i beztrosko wydając złoto na przyjemności. Powiadają, że zwiedził wszystkie lupanary w Imperium. Zważywszy na ich liczbę, byłoby to doprawdy niemałym wyczynem. Zważywszy zaś na pleniące się w niektórych tego rodzaju przybytkach choroby... No cóż, widocznie Randal cieszył się wielką łaską Bogów! Tanja opuściła towarzyszy po pamiętnej wyprawie do astrala. Cicho wymknęła się z domu Kowalskiego, zostawiając na kuchennym stole kartkę, na której napisała, że musi załatwić “pewne ważne sprawy” i że - 170 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------nie wie, kiedy wróci. Nie wiadomo, jakie to “ważne sprawy” załatwiała. Wiadomo tylko, że w końcu trafiła do Altdorfu, gdzie zatrudniła się w straży miejskiej. Służba spokojna, monotonna, niemal nudna. Żadnej przygody, żadnego dreszczyku emocji. Mało ambitne zajęcie dla doświadczonej najemniczki w pełni sił. Może właśnie dlatego je wybrała? E lizabeth nakłoniła Kowalskiego do zbadania krwawej gospody, w której zginęli jej bracia. Mag nie był w stanie odkryć niczego nowego. Potwierdził tylko, że masakra była dziełem Sekty Jastrzębi, pozostającej na usługach wyznawców Tzeentcha. Sposób, w jaki zdołali oni wymordować trzydziestu doświadczonych rycerzy na zawsze pozostał tajemnicą. Elizabeth pragnęła pomścić pomordowanych. Gotowa była ścigać winnych na koniec świata, jednak wytropienie Jastrzębi okazało się niemożliwe. Chociaż Kowalski, widząc jej desperację, obiecał dalsze badania, potrzebował czasu. Jak mówił, co najmniej miesiąca. Jednak templariuszka nie mogła mu w niczym pomóc. Nie miała więc powodu, by dłużej pozostawać w Talabheim. Poprosiła maga, by wszelkie informacje przesyłał do Świątyni w Nuln, zapłaciła kapłanom Morra za odprawienie obrzędów pogrzebowych i spalenie zwłok swych braci, po czym wyjechała, wioząc trzydzieści urn z prochami. Po uroczystym pogrzebie została wezwana do gabinetu opata. Ten, wysłuchawszy jej opowieści, zakazał dalszego zajmowania się sprawą morderstwa. Jego zdania nie zmienił nawet list, który otrzymała od Kowalskiego kilka tygodni później. Mag pisał o pewnych śladach, które mogły wskazywać, że niedobitki złowrogiego kultu kryją się w Middenheim. Jednak Elizabeth nie pozwolono na wyjazd. Opat Suger uważał sprawę Oka za zamkniętą. Następne cztery lata spędziła w Świątyni. Opat, wysoko ceniący wiedzę i doświadczenie wojowniczki, powierzył jej żmudne zadanie wyszkolenia specjalnych oddziałów, mających za zadanie niszczenie krążących po Imperium stworów mroku. I nie chodziło tu jedynie o niedobitki rozbitej armii von Belwitza. Okazało się, że w skutych lodem krainach północy znaleźli się ludzie, którzy kontynuowali dzieło hrabiego. Wciąż produkowano zegary, wciąż wydobywano błękitne wodorosty z zatopionych kopalń, wciąż tworzono bluźniercze, śmiertelnie niebezpieczne istoty – modliszki, Nachtjaegery i inne, im podobne. Przewidujący Suger nie zamierzał czekać bezczynnie na ich atak. Jego ludzie musieli być dobrze przygotowani. Musieli znać słabe punkty przeciwnika. Musieli poznać nowe sposoby walki. Dlatego Elizabeth, awansowana do stopnia majora, wyciskała siódme poty z powierzonych swej pieczy templariuszy. Dzień w dzień, aż do obrzydzenia. W wolnych chwilach spisywała swe spostrzeżenia na temat owych potworów. Na podstawie notatek, wspomnień i wypożyczonej od Riannon księgi, skradzionej niegdyś z biurka Jorgensena, szefa Kompanii Talabheimskiej, powstała “Księga Cieni” niezwykle użyteczny podręcznik, prawdziwy skarb dla wojowników, chcących się zmierzyć z panoszącym się po lasach i pustkowiach złem. Modły, musztra, pisanie. Modły, musztra... Każdy dzień był podobny do poprzedniego jak dwie krople wody. Dziwna rzecz - choć niegdyś Elizabeth narzekała na monotonię świątynnego życia i starała się jak najrzadziej odwiedzać Nuln, teraz zupełnie jej to odpowiadało. Przygody straciły dla niej swój powab, przynajmniej na jakiś czas. P rzemieniona w modliszkę Riannon przez jakiś czas ukrywała się przed ludźmi. Jesienią stawiła się u Ramona. Powitał ją setką ostrzy, które zawisły przed nią w ciemności, a później, gdy mag rozpoznał swojego gościa, zniknęły bez śladu. Po krótkiej wymianie grzeczności biały nekromanta wręczył elfce listę składników, ze spaczeniem na czele. Wyruszyła na poszukiwania, podczas gdy Ramon wrócił do badań, testów, prób... Przez kolejne monotonne miesiące czytała księgi znalezione w bibliotece na strychu. Klęła. Poddawała się eksperymentom. I klęła jeszcze bardziej. Zabijała czas, szwendając się w nocy po dachach Altdorfu, albo leżała w swojej celi powstrzymując skurcze i drgawki po miksturach, które kazano jej wypić i czekała na efekty. Później było już tylko gorzej. Ramon postanowił ściągnąć z niej zrośnięty z ciałem pancerz. Wysłał ją aż z Marienburga, by przywiozła diamentowy sztyletu od mrocznych elfów. Jednak kiedy już tylko uporał się ze zbroją za pomocą ostrego, który, te następnego dnia jakby nigdy nic pojawiały się z powrotem na swoim miejscu. Wszystko trzeba było zaczynać od początku, a na jej ciele powstawały kolejne blizny. Sprawa zdawała się beznadziejna. W końcu Riannon przyszło do głowy, że odrastanie pancerza jest związane z zapętleniem czasu i Ioną. Ramon wrócił do ksiąg i kolejnych eksperymentów, a ona znów nie miała co ze sobą zrobić. Pokaleczona, rozbita psychicznie, siedziała pogrążona w katatonii. Czasem zastanawiała się, co robią pozostali. Czuła się opuszczona i samotna. Za bardzo przyzwyczaiła się do towarzystwa Garreta, który zniknął gdzieś, pozostawiając ją samą. Nienawidziła tej modliszki którą była... Nawet mimo tego, że jako modliszka zregenerowała oko, którego pozbawiła ją Cassandra. Mniej więcej wtedy pojawiła się Elizabeth z prośbą o pożyczenie ksiąg z opisem potworów Belwitza. Opowiadała coś o jakimś oddziale, ale Riannon nie bardzo jej słuchała, słowa mijały ją, przelatywały gdzieś obok. Oddała księgę, a później templariuszka odjechała. W samotności wróciły koszmary. Z dawnej Riannon nie pozostało już nic. Ramon wydestylował wreszcie odpowiednią miksturę. Mijały dni, tygodnie, miesiące... Pancerz - 171 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------powoli znikał, odkrywając szarawą, lekko połyskującą skórę. Riannon leżała bez przytomności w celi. Ogromne ilości narkotyków sprawiały, że nie czuła nic. Tylko kiedy przez żyły przepływała kolejna porcja sporządzonej przez nekromantę substancji, elfka wiła się i wrzeszczała. Ramon twierdził, że jest lepiej. Riannon już nic nie wiedziała, miała dość wszystkiego... Rzadko opuszczała mieszkanie Ramona. Czasami, naprawdę bardzo rzadko, wychodziła wieczorami, żeby nie zapomnieć, jak wygląda świat. Chowała szarą, pociętą bliznami twarz głęboko w cieniu kaptura i spacerowała. Bywało, że spędzała całą noc, błądząc ulicami Altdorfu, oglądając pogrążone w mroku budynki i nocne niebo błękitnymi oczyma. Czekała, sama nie wiedząc, na co. I przysięgała sobie, że już nigdy więcej nie da się wciągnąć w jakiekolwiek przygody. O pozostawionym w Talabheim dziecku nie pomyślała ani razu. C ztery lata później cała piątka spotkała się, zupełnie niespodziewanie, na jednej z zakurzonych Altdorfskich uliczek. Ale to już zupełnie inna historia. - 172 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------bocznej uliczki. W drzwiach sklepu stała dobrze jej znana postać, która ładowała do woreczka dopiero co kupione kulki siarki. Człowiek, który na widok wychodzącej ze sklepu postaci zatrzymał się jak wryty, również wydał się elfce znajomy. Nie wierzyła własnym oczom - oto miała przed sobą dawno zaginioną Tanję! A ten chudy jegomość nie mógł być nikim innym jak... Garretem? Gdzie on się podziewał przez ostatnie cztery lata? D hłód Opowieść niedokończona... PROLOG Ciasny zaułek w południowej części Altdorfu, jeden z wielu podobnych, był jeszcze pusty. Niebo na wschodzie dopiero zaczynało się przejaśniać. O tak wczesnej porze na ulicach pojawiali się tylko piekarze i gospodynie domowe zmierzajace <czegos tu brakowało>, do piekarni po ciepły, pachnący chleb. Inni mieszkańcy miasta czepiali się resztek snu, odwlekając moment, kiedy trzeba będzie opuścić ciepłe łóżko. Tej nocy niebo było bezchmurne i Riannon zasiedziała się na dachu aż do rana. Ostatnio często się zapominała. Żyła w innym świecie, odcinając się od nieprzyjemnej rzeczywistości. Nieprzytomna, zamyślona, wydawała się tylko cieniem dawnej Riannon. Teraz pospiesznie mijała kolejne przecznice, kierując się w stronę domu Ramona. Starannie wybierała boczne, mniej uczęszczane uliczki. Przemykała od jednej plamy ciemności do drugiej, kryjąc się przed wzrokiem przechodniów. Drogę znała na pamięć: skręcić w lewo, w wąską uliczkę, minąć starą karczmę, której nikt nie chciał odremontować, potem w prawo, już szerzej, jakiś burdel, wokół którego zawsze kręci się sporo ludzi... Brama. Kto by się spodziewał, że to skrót? Już dawno znała wszystkie skróty... Zaraz dojdzie na główną ulice, a stamtąd już połowa drogi! Oślepiające światło wschodzącego słońca, karczmarz z miotłą na progu swojej gospody, szyld jakiegoś alchemika, ledwo wiszący na starym łańcuchu - na wszelki wypadek zawsze szła druga stroną ulicy. Długi jasny warkocz... Ejże! Długi jasny warkocz? Riannon przystanęła, zbita z tropu. Z przyzwyczajenia cofnęła się kilka kroków w głąb wójka, stojąca pod sklepem alchemika, wytrzeszczała oczy z niedowierzaniem. - Co ci się stało? - zapytał złodziej ni wpięć, i w dziewięć. - Mi? Nic. - zdumiona Tanja zastanawiała się, o co chodzi. Czyżby tak bardzo się postarzała? - Co robiłaś przez te cztery lata? - indagował Garret, nie przejmując się wrażeniem, jakie wywarło jego pytanie. - Służyłam w straży miejskiej - odpowiedziała najemniczka. - A po co kupujesz siarkę? - To mój interes! Nie widzieliśmy się przez cztery lata, a ty pytasz o siarkę? A ty? Co się z tobą działo? - Nie twój interes. Absurdalny dialog zamarł na chwilę. - Co za zrzędzenie losu... - westchnęła wreszcie Tanja. Elfka słuchała w osłupieniu. Miała wrażenie, że wciąż tkwi w lepkich oparach narkotyków, którymi szpikował ją Ramon. K ilka przecznic dalej zakurzoną uliczką wlókł się samotny rycerz w zbroi z symbolem Myrmidii na napierśniku. Dokładniej mówiąc, nie rycerz, a templariuszka. Pod pachą trzymała grubą, oprawioną w skórę księgę. Wracała z drukarni, gdzie załatwiała sprawy związane z limitowaną edycją podręcznika do walki z nosicielami zegara, zwanymi czasami „stworami Belwitza”. Pieszczotliwie gładziła miękką skórę okładki. Jej dzieło. Owoc czteroletniej pracy. Nareszcie gotowe. Na widok Tanji i Garreta zatrzymała konia. Przez chwilę wahała się, wspominając wszystkie paskudne przygody, jakie z nimi przeżyła. Wreszcie kopnęła konia piętami. Przecież przeszłość... Była tylko przeszłością. W chwili, kiedy do nich podjeżdżała, z okna pobliskiego domu rozległ się dziki wrzask ekstazy. Wrzask, który wydał się jej znajomy. Miała złe przeczucia. R iannon wciąż stała w cieniu, nie mogąc się zdecydować, czy wyjść, czy może poczekać aż złudzenie się rozmyje. Chyba już naprawdę pomieszały jej się światy i zaczynała widzieć senne mary na jawie. Niemniej jednak widok starych przyjaciół, prawdziwych czy też wyimaginowanych, poprawił jej humor na tyle, że odzyskała choć część dawnej pogody ducha. - 173 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Nagły krzyk sprawił, że obie stojące pod sklepem postaci podniosły głowy ku górze. Elfka natychmiast podążyła za ich wzrokiem, by w górnym okienku mieszkania alchemika zobaczyć kolejną dobrze znaną twarz. No tak... Randal uwiódł córkę właściciela sklepu, cóż za niespodzianka... Nim elfka zdążyła przejść na drugą stronę ulicy, spostrzegła Elizabeth, jadącą leniwie środkiem drogi. Na widok rosłego ogiera, bez wątpienia pochodzącego ze świątynnych stajni, Riannon przypomniała sobie Stokrotkę i Fiołka. „Ciekawe” - przemknęło jej przez głowę - „jakim to kwietnym imieniem ochrzczono tego wierzchowca”. Rozmyślania przerwał jej Garret, który na widok wychylającej się z okna znajomej twarzy wrzasnął na całe gardło. - O kurwa, Randal! Słysząc jego głos, kochliwy złodziej wydał z siebie pełen zgrozy okrzyk. Po krótkiej chwili wypadł z budynku. Nie, szyld wcale nie spadł mu na głowę... Nadal czekał przekrzywiony czekając na właściwą ofiarę. - Tanja! - wykrzyknął Randal, na poły z przerażeniem, na poły radośnie. - Idziemy na wódę! O, Garret! A gdzie masz strzelbę? - Tam, gdzie zawsze... Templariuszka zbliżyła się do nich. Złodziej rzucił w jej stronę kąśliwą uwagę, zupełnie jak za dawnych czasów. - Oooo, blaszanka! Czy ty to czasami zdejmujesz? - Odwal się. Właśnie miałam wracać do Nuln, a trakty teraz niebezpieczne. W drodze do Altdorfu musiałam wyrżnąć bandę jakichś skretyniałych bandytów, potem napatoczyły się orki... - Się napatoczyły? - Nooo... Tak prawdę mówiąc to szły lasem i miały tego pecha, że je zauważyłam. - Biedne orki... Riannon słuchała ich ze wzruszeniem. Miała nadzieje, że to nie kolejna ułuda, wywołana prochami, jakimi faszerował ją Ramon... I ten jeden raz jej nadzieje okazały się rzeczywistością. Wynurzyła się wreszcie z ciemnego kąta. Bała się, że mogą jej nie poznać. Bo przecież... Przecież nie była już modliszką. Wyglądała prawie jak elf. Prawie. Miała trochę dziwną skórę. Szarobłękitną. Oczy niebieskie... Ale poza tym... Czuła się absurdalnie. - Riannon? To normalne na starość u elfów? zapytał z głupia frant Randal. Mogła się tego spodziewać! - Mam nadzieję, że mi przejdzie. odpowiedziała ponuro. Poczucie absurdu narastało... - Hmmm... - wieloznacznie zamruczał Randal, wyczesując palcami z włosów pierze z rozprutej poduszki. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. - Tanja, masz spirytus? - Jaki? Pytanie sugerowało, że Terenkova miała kilka rodzajów spirytusu. Randalowi zajarzyły się oczy. Pozostali wciąż patrzyli na siebie nawzajem w zdumieniu. Nie potrafili znaleźć odpowiednich słów. Po czterech latach... - Ja nie wierzę w przypadki. - stwierdził Garret. - Zrzędzenie losu. - powtórzyła Tanja. - Chyba „zrządzenie”? - Nieeee. W ty przypadku „zrzędzenie”. Stali tak jeszcze przez chwilę, dręczeni przez dziwne, bliżej nieokreślone przeczucia. Znowu ci sami ludzie... Znowu... Znowu będą nas gonić i mordować! Rozdział 1. Cóż mogli zrobić w tej sytuacji? Poszli do karczmy, oczywiście. Wybrali chylącą się ze starości gospodę, znaną z doskonałego piwa i jeszcze lepszego jedzenia. Oraz cen, mocno przekraczających altdorfską średnią. Miała piękną, poetycką nazwę. „Grobowa Cisza”. Usiedli radośnie w „Grobowej Ciszy”. Natchniony nazwą lokali Randal zapytał: - Jaka jest ulubiona zabawa dzieci grabarza? - I, nie czekając na reakcję pozostałych, odpowiedział sam sobie. - W chowanego! Dręczony narastającym poczuciem absurdu wysłał posługacza z liścikiem do przyjaciółki z „Czerwonej Sukienki”. Nic tak nie uspokaja, jak para ciepłych, jędrnych piersi w zasięgu ręki. Czekając na Kasię opowiadał: - Przez pewien czas siedziałem w Marinburgu, ale się stamtąd wyniosłem, bo pewne kręgi zaczęły mnie... - Boleć? - przerwała mu Elizabeth, uśmiechając się kpiąco - Zapewne od wilgoci. W M’burgu zawsze mokro. Albo od nadmiaru ruchów posuwisto zwrotnych. - Obserwować! - wszedł jej w słowo złodziej - Pewne kręgi arystokracji! Nikt go nie słuchał. O wiele ciekawsze były wieści o tym, że Tanja kręci z Flies. I opowieść o wielkim festiwalu lotniczym, sponsorowanym przez barona von Zeppelina. Festiwal odbył się w Kislevie. Były sztuczne ognie, bitwa powietrzna... W tym czasie ktoś obrabował skarbiec Carycy Katarzyny. Wyniósł wszystko, łącznie z koroną. Cztery pary oczu wbiły się w twarz Garreta. - Garret, a gdzie ta korona? A gdzie smok? - Haaaa! Przejdziemy się później za miasto! odpowiedział tajemniczo. W tym momencie do „Grobowej ciszy” wpadła niejaka Kasia i zaczęła się obściskiwać z Randalem. Widok jej wdzięków skutecznie odwrócił uwagę Garreta. - Miałam cię już wcześniej zapytać – Riannon opróżniła kolejny kielich i konfidencjonalnie nachyliła się w stronę templariuszki. – Jak ma na imię twój nowy koń? - 174 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Pewnie Tulipan! – rzucił Randal spomiędzy kasinych piersi. - Wcale nie. – Elizabeth pokazała mu język. – Ma na imię Szron. - Eeee? A co, Brat Masztalerz przestał hodować kwiaty? - Nie, skądże. On po prostu nadaje nowo narodzonym źrebakom imiona pochodzące od pierwszej rzeczy, jaka mu wpadnie w oko po wyjściu ze stajni. A że jest zapalonym ogrodnikiem, najczęściej są to faktycznie kwiaty. Ale nie zawsze. Szron przyszedł na świat bardzo wczesną wiosną, i tyle. Randal parsknął śmiechem. - O raaany, już widzę templariusza dosiadającego, dajmy na to, Polewaczki! - Taaak? – zachichotała Elizabeth - To wyobraź sobie minę brata Zygfryda, kiedy się dowiedział, że będzie jeździł na Szpadlu! Całe towarzystwo parsknęło śmiechem. Robiło się coraz weselej. Szok, wywołany niespodziewanym spotkaniem, powoli mijał. Tylko Riannon wciąż miała ponurą minę. Milczała, kiedy Randal dzielił się wrażeniami z podróży po burdelach i popisywał się opowiadaniem sprośnych anegdotek. Milczała, gdy Garret opowiadał o złodziejskich wyprawach. W milczeniu wysłuchała krótkiego sprawozdania Elizabeth z przebiegu szkolenia zakonnych oddziałów i jeszcze krótszej historii Tanji o służbie w straży miejskiej. - Riannon, a ty? Elfka wzruszyła tylko ramionami. Nawet po paru kielichach wina nie chciała opowiadać o tym, jak przestała być modliszką. Przeglądając dzieło Elizabeth, napomknęła tylko o rosnącym w Lustrii krzaku, z którego wyciąg reagował ostro z niebieskimi wodorostami, a dokładniej mówiąc - palił krew modliszek i innych stworów, w których żyłach płynęło to niebieskie paskudztwo... Elizabeth zanotowała tę informację, mając zamiar włączyć ją do swej książki. Potem dała elfce spokój, wyczuwając, że wspomnienia z ostatnich czterech lat są dla niej zbyt bolesne. Dla odmiany próbowała wypytywać Tanję o Flies. Ciekawa była, co wampirzyca robi w Altdorfie. Przecież miała zasiąść na tronie Orenii? Tanja jednak nabrała wody w usta. Dręczone poczuciem absurdu, kobiety piły w milczeniu. Wieczorem opuścili miasto. Minęli rozrzucone wokół stolicy podmiejskie wille, przecięli gęsty zagajnik, zakurzyli buty na schnącym w słońcu ugorze i wreszcie dotarli na skraj lasu. Na niewielkiej, ukrytej w obniżeniu terenu polanie Garret zaprezentował im wielkiego, czerwonego smoka o imieniu Miluś. - Duży jest. - stwierdził Randal z podziwem. - I bezczelny. - dodał cicho Garret. - Nooo, czym skorupka za młodu.... Wielkie cielsko koloru ognia ostro kontrastowało ze szmaragdowozieloną trawą. Był w tym widoku jakiś rodzaj dzikiego piękna, chwytającego za serce. Postali chwilę, podziwiając gada, aż wreszcie otrząsnęli się z zapatrzenia i zaczęli się zastanawiając nad praktycznym wykorzystaniem ogromnej bestii. Podczas gdy pozostali wyobrażali sobie rozmaite głupoty w rodzaju lotu na drugi koniec świata lub ognistej szarży na oddział czarnych orków, Randal najbezczelniej w świecie zaczął wypytywać o smocze zwyczaje godowe. Słuchający idiotycznej wymiany zdań Garret zaczął wspominać dawne dzieje. Z perspektywy czasu ich przygody sprzed ponad czterech lat wydawały się snem. Nagle, ni z tego, ni z owego, złodziej zapragnął sprawdzić... Postanowił wezwać modliszki. Zasłoniwszy się smokiem przed towarzyszami, którzy próbowali go powstrzymać, nakreślił na ziemi symbol. Na widok okręgu i klepsydry Elizabeth rzuciła się ku złodziejowi z okrzykiem zgrozy, Randal obrzucił Garreta stekiem wyzwisk, zaś Tanja zaczęła grozić mu pięścią. Smok zasłonił swego „wybawcę” własnym ciałem. - Mantis! Mantis! Mantis! Mantis! - zawołał złodziej na cztery strony świata. - Po co ty to zrobiłeś, idioto? - jego towarzysze nie posiadali się z oburzenia - Chciałem sprawdzić, czy jeszcze działa. Osłupieli. Po prostu brak im było słów. R iannon, stojąca dotychczas nieco z boku, nie brała udziału w desperackich próbach powstrzymania Garreta przed odprawieniem rytuału. Obserwowała smoka, zastanawiając się, ile pamięta z czasów, kiedy jeszcze mieścił się na jej kolanach. Czy w ogóle pamięta, jak go drapała za uchem? Dostrzegła naraz, jak jego oczy zwęziły się - nasłuchiwał. Ona też to czuła, zmysły nadal były wyjątkowo wyczulone. Ktoś się zbliżał. Szybko. Smok podchwycił jej spojrzenie i wysunął dwa pazury. Skinęła głową. Sama już była w stanie dostrzec - wyczuć raczej - dwie osoby, biegnące przez las niedaleko stąd. Cofnęła się na brzeg polany. Chwila koncentracji i namysłu. Po chwili stwierdziła, że najwidoczniej rytuał zadziałał, modliszki odpowiedziały na wezwanie i po drodze wystraszyły jakichś miejscowych wieśniaków. Przez twarz elfki przeszedł cień uśmiechu. Smok najwidoczniej dostrzegł go i zrozumiał, bo też się rozluźnił. Chwilę później pozostali także usłyszeli, że coś przedziera się przez las. Randal wpadł w lekką panikę, oczyma wyobraźni widząc szarżującą gromadę modliszek. Uspokoił się szybko, widząc tylko dwóch mężczyzn, którzy bardzo, bardzo się gdzieś spieszyli. Tak bardzo, że nie zatrzymali się nawet, by podnieść zgubiony po drodze worek. Zanim Randal zdążył z powrotem wpaść w panikę, wyobrażając sobie, co też przeraziło tych dwóch, zza drzew wyłoniła się horda modliszek. Na ich widok zatrzymały się jak wryte. Stały przez chwilę, czekając na rozkazy. Zaskoczony Garret gapił się na stworzenia, nie mając żadnego pomysłu na ich wykorzystanie. Wreszcie jedna z modliszek podeszła bliżej. - Szybko przyszliście! - stwierdził złodziej niezbyt inteligentnie. - 175 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Byliśmy w okolicy. Garret milczał, bo nie miał nic do powiedzenia. Czuł się nieco niezręcznie. Dokładniej mówiąc, czuł się jak idiota. Stwór zaczął okazywać zniecierpliwienie. - Jakieś konkrety? - zapytał prosto z mostu. - Tego, no... Może nas potrzebujecie? Modliszka uniosła brwi i wbiła zdumione spojrzenie w Garreta. - My? Nie. Zabunkrowaliśmy się tu w okolicy. Jesteśmy obserwatorami. Mieliśmy obserwować działanie władz. - Kto wam kazał? Eeeee... - zająknął się Garret. - Co tam słychać na Ionie? - Królowa. A na Ionie cisza. - Aaaa.... A tych dwóch? - Rabusie grobów. Rozkopywali kurhany. Mamy ich zabić? - zapytała modliszka, jakby z nadzieją. - Nie, no po co? - zaprotestował niemrawo Garret. - Właściwie możecie już sobie iść. Modliszka obrzuciła go nieprzychylnym spojrzeniem i obróciła się na pięcie. Wkrótce horda zniknęła w gęstwinie lasu. - Nie jest dobrze bawić się takimi siłami. odezwał się smok. - Kupa, nudziło mi się. - stwierdził błyskotliwie Garret. - Chodźmy obejrzeć, co tych dwóch upuściło - dodał, aby odwrócić od siebie uwagę. Rabusie grobów upuścili worek z błyskotkami. Wśród nich była maska wysadzana kamieniami, z półksiężycami na spiczastych uszach. Jedno ucho było odłamane. Mithril. Bez wątpienia wykuty przez elfy. To zaciekawiło Riannon Chętnie zbadałaby starożytną biżuterię dokładniej, jednak zabieranie tego rodzaju przedmiotów było dość ryzykowne. Nikt nie miał ochoty zatrzymać biżuterii, która mogła być obłożona klątwą. W dodatku niektórzy (niektórzy!) uważali, że zabieranie czegoś, co należy do zmarłych, byłoby nieetyczne. Randal zaproponował ofiarowanie znaleziska jednej z Altdorfskich świątyń, jednak ponieważ każdy proponował przybytek innego boga, zrezygnowali w końcu z tego pomysłu i postanowili oddać klejnoty umarłym. Randal zawinął wszystko w połę płaszcza i pojechali w kierunku, z którego przybiegli rabusie. Podążanie pozostawionym przez nich śladem nie było trudne. Zwłaszcza, że przebiegł tamtędy oddział modliszek. Szeroki pas wydeptanej trawy i stratowanych krzaków prowadził prosto jak strzelił. Szybko przeszli przez niewielki las. Stopniowo drzewa zniknęły, ustępując miejsca jałowym wzgórzom, porośniętym jedynie ostrą, kłującą trawą. Weszli pomiędzy starożytne kurhany, emanujące atmosferą starożytności i opuszczenia. W zasięgu wzroku nie było ani śladu ludzkich osiedli. Nawet zwierzęta i ptaki zdawały się unikać pofalowanego morza sinych traw. Gdzieniegdzie sterczały ku górze samotne kamienie, jakby rzucone ręką bawiącego się olbrzyma. Riannon obejrzała kilka dokładnie, ale nie znalazła choćby jednej runy, choćby jednego znaku, który zdradziłby ich pochodzenie. J eden z pradawnych grobowców był rozkopany. Porzucone obozowisko i leżące w nieładzie łopaty nie pozostawiały cienia wątpliwości co do miejsca pochodzenia błyskotek. Ponieważ nikt nie chciał mieć nic wspólnego ze zrabowanymi umarłym kosztownościami, wrzucili je do dziury i poprosili smoka, by wszystko zakopał. Smok, który przy tej czynności wyglądał niczym mocno przerośnięty pies, głośno wyrażał swoją niechęć. - Wolałbym się w to nie mieszać. Tu jest coś niedobrego. – mruczał. - Zbierajmy się, mi też się tu nie podoba – poparła go Tanja. - Kurhany to nie najlepsze miejsce na wieczorne wycieczki. Było już prawie ciemno, kiedy zostawili za sobą ponure wzgórza, starając się jak najprędzej wrócić do miasta. P ożegnali się w Altdorfie i rozeszli, każdy w swoją stronę. Randal już dzień wcześniej wypatrzył pewien przybytek rozkoszy i miał zamiar go sprawdzić. Elizabeth postanowiła skorzystać z gościnności Tani, która miała w mieście własne mieszkanie. Jednak kiedy tylko zobaczyła ową kwaterę, pożałowała swojej decyzji. Pierwsze pomieszczenie nosiło ślady pożaru. Jedynie na podłodze widniały jaśniejsze plamy, które wyglądały tak, jakby ktoś kucał na środku pokoju, podczas gdy wokoło szalał ogień. Bez wątpienia efekt nieodpowiedzialnej zabawy magią... Lub siarką. Sypialnia gospodyni była w niezłym stanie, nie licząc potwornych ilości pustych butelek, walających się po katach. Łóżko, choć szerokie, było tylko jedno. Templariuszka zastanawiała się, gdzie Tanja zamierza ją umieścić. Co prawda lokum składało się z trzech pokoi. Niestety, jeden z nich „nie nadawał się chwilowo do użytku”. Wyglądał tak, jakby gromada orków urządziła w nim kilkudniową balangę. Nie ostał się nawet dach... Przypomniawszy sobie, że Tanja przez pewien czas mieszkała z Flies, popatrzywszy na łóżko i połączywszy jedno z drugim, Elizabeth zmieniła zdanie. Szybko pożegnała zaskoczoną przyjaciółkę i pognała do willi przyjaciela z dawnych czasów, Uda van der Vaalasa, powszechnie szanowanego halflińskiego kupca, który dorobił się na handlu pomidorami.. T ymczasem Garret powlókł się razem z Riannon do mieszkania Ramona. Ten trochę się zdziwił, ale ostatecznie pozwolił złodziejowi zostać pod warunkiem, że znajdzie sobie jakiś ustronny kąt i nie będzie się pałętał pod nogami. Riannon nigdy nie potrzebowała wiele snu, a dzisiaj była wyjątkowo rozbudzona. Postanowiła poszukać informacji o pobliskich kurhanach w bogatej bibliotece białego nekromanty. Wdrapała się na strych, wybrała - 176 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------kilka ksiąg z regałów i siadła za biurkiem, na którym piętrzył się stos upomnień bibliotecznych. Taaak.... Co najmniej połowa ksiąg była własnością bibliotek - Altdorfskiej, Marienburdzkiej i wielu innych. Przesunęła papierzyska, by zrobić sobie miejsce i zabrała do lektury. Był już środek nocy, kiedy odniosła wrażenie, że w pomieszczeniu jest ktoś oprócz niej. Rozejrzała się, jednak nie zobaczyła nikogo. Wyczuliła zmysły i... Trafiła na pustkę. Czuła, że ktoś, lub coś, czai się za jej plecami, ale nie potrafiła nawet stwierdzić, jak daleko znajduje się tajemnicza istota. To nie było normalne. Zrobiło się zimno. Płomyk świecy zafalował. Skoczyła. Wykręciła salto nad biurkiem i wylądowała po drugiej stronie, nim świeca zgasła. Okręciła się wokół własnej osi. Na strychu nie było nikogo. wykopali, oni tylko odnieśli je z powrotem! Od słowa do słowa uradzili, że zanim podejmą jakiekolwiek działania, poszukają informacji. T anja postanowiła wykorzystać swoje kontakty w Straży Miejskiej. Przez pół dnia rozmawiała z każdym, kto wpadł jej w oko i wypytywała o rozkopujących groby rabusiów, dziwne błyskotki na rynku i tym podobne sprawy. Właściwie nie powinna pytać o takie rzeczy, w końcu służyła w Straży i teoretycznie miała dostęp do raportów, ale... Ale od pewnego czasu była zbyt zajęta zalewaniem się w trupa, by zwracać uwagę na to, czym zajmują się jej koledzy. Dowiedziała się różnych rzeczy. Paskudnych, makabrycznych, obrzydliwych, śmiesznych lub niesmacznych. Jednak nie było wśród nich niczego pożytecznego. Elizabeth Rozdział 2. N ad ranem Riannon natknęła się na Garreta. Był wyjątkowo blady i marudził pod nosem. Dotarło do niej tylko coś o zimnie i duszeniu. Zrozumiała, że nie tylko ona miała nieprzyjemne spotkanie w nocy. Zaniepokojona, poszła szukać Ramona. - Nie wiesz czegoś o pobliskich kurhanach? – spotkała go na schodach do laboratorium Szukałam w bibliotece, ale nie znalazłam tam żadnej wzmianki. Według ksiąg nic tam nie ma. - Kurhanach? Gdzie? - Na południe od miasta. Na wzgórzach. Chyba wdepnęliśmy w coś... W coś niedobrego. Ramon wysłuchał historii i zamyślił się. - No cóż... Postaram się czegoś dowiedzieć w Gildii, ale niczego nie obiecuję. Przyniosę jeszcze parę ksiąg, tych starszych, może tam coś się znajdzie. Na odchodnym rzucił jeszcze coś o nasileniu magii i innych dziwactwach, zrozumiałych chyba tylko dla czarodziei. Riannon przytaknęła, choć zupełnie nie wiedziała o co chodzi. Miała nadzieję, że mag dowie się czegoś pożytecznego. K ilka godzin później pili herbatkę w mieszkaniu Tanji. Okazało się, że każde z nich miało w nocy jakieś niezwykłe przeżycia. Garreta coś dusiło, Tanji coś chuchało na ramię, Elizabeth dmuchnęło mrozem po karku... Randal rzucał poduszką w jakąś białą postać, która powiedziała, że szuka „człowieka z twarzą”. To nie był zwykły zbieg okoliczności. Coś się szykowało. Czuli, że wszystkie te niezwykłości mają coś wspólnego z kurhanami. Zaczynali żałować, że tam poszli. Czyżby upiory rozzłościła kradzież błyskotek? Ale przecież to nie oni je udała się do Altdorfskiej Świątyni Myrmidii. Im dalej na północ, tym kult Bogini był mniej popularny, dlatego też tutejsza świątynia była raczej niewielka, miała jednak bogato zaopatrzoną bibliotekę. W części ogólnie dostępnej przechowywano księgi... no, ogólnie dostępne, a więc niezbyt ciekawe, więc templariuszka wpakowała się do działu prohibitów. Nie bacząc na groźnie brzmiące napisy w stylu „Tylko za specjalnym upoważnieniem”, zaczęła systematyczne przeszukiwanie regałów. Brat bibliotekarz nie śmiał przeszkadzać groźnej pani major, przeciwnie, bardzo się starał jej pomóc. Przeważały tu księgi o taktyce i strategii, w których próżno by szukać informacji o kurhanach i zimnych powiewach. Przerzucała je niecierpliwie, wznosząc przy tym tumany kurzu i ignorując pełne troski okrzyki, jakie brat bibliotekarz wznosił za każdym razem, kiedy brała do ręki jakiś szczególnie delikatny rękopis. Wreszcie dotarła do najstarszych pokładów wiedzy. W nadgryzionym przez szczury tomiszczu, pozbawionym okładki i strony tytułowej, znalazła kilka informacji. Opisywano w nim różne rodzaje duchów, zjaw i upiorów. Zimne powiewy, faktycznie, pasowały. Szczególnie jeden fragment przykuł uwagę wojowniczki. Otóż wedle autora zdarzało się, że upiory, zupełnie jak w teatrze, odtwarzały różne sceny ze swego życia, najczęściej zaś - moment swej śmierci, czekając, aż ktoś zwróci na to uwagę. Od lektury oderwał ja dziwny hałas. Wyjrzała przez wysokie okno. Środkiem ulicy przesuwała się procesja. Niby nic dziwnego, ale biorące w niej udział postaci pasowały jak ulał do Randalowego opisu białej zjawy. Wydawały się nierzeczywiste, jakby nie z tego świata. Były wysokie, wiotkie, miały metalowe obręcze na głowach i twarze zakryte białym płótnem. W dłoniach trzymały kołatki i dzwonki, które hałasowały przeraźliwie. Najdziwniejsze było to, że przechodnie nie zwracali na dziwaczny pochód najmniejszej uwagi. Templariuszka przez chwilę podejrzewała, że ma omamy, ale uspokoiła się, kiedy brat bibliotekarz, rzuciwszy okiem na dół, mruknął coś o „podejrzanych - 177 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------sektach”. Odłożyła przejrzane księgi i pomaszerowała do domu Uda van der Vaalasa. R iannon i Garret postanowili pogadać ze smokiem. Kiedy dotarli na miejsce, spał na polanie jak ostatnio, ale jego uszy drgały nerwowo, jakby Milusia dręczył zły sen. Kiedy tylko wyszli zza drzew, otworzył oczy. Był czymś wyraźnie zaniepokojony. Dał się podrapać za uszami, co wymagało niemałego wysiłku, i opowiedział o białych postaciach, które go odwiedzają. - Nie podobał mi się ten sen. Nie lubię snów. Dwie pary oczu świdrowały go pytającym wzrokiem. - Widzicie, my smoki znamy dzień swojej śmierci. - rzekł tajemniczo - Czasami potrafimy też zobaczyć chwilę śmierci kogoś innego. - Eee... to my już podziękujemy. – uciął pospiesznie Garret. I wtedy stało się coś dziwnego. Jakby nigdy nic zaczął padać śnieg. Pojedyncze białe płatki, leniwie opadające z czystego nieba. Zrobiło się zimniej. Dużo zimniej. Gdzieś z oddali dobiegł ich odgłos kołatek. Stali jak wryci, wpatrując się w las. - Miluś...? Chwilę później kurczowo trzymali się smoczych łusek, pędząc na grzbiecie Milusia przez smagany zimnym wiatrem las. Riannon schyliła się, unikając kolejnej gałęzi i ostrożnie spojrzała za siebie. Zobaczyła pochód białych postaci. Każda miała metalową obręcz na głowie i twarz zakryta białym płótnem. Kołatki w ich rękach wydawały psychodeliczny stukot. Odwróciła wzrok. Powoli zimno pozostawało za nimi... Z aledwie wrócili, Garret zostawił Riannon, nie pytając jej nawet o zdanie i powędrował do jakiejś zapadłej karczmy. Trzeba mu oddać sprawiedliwość – to nie był jego pomysł. To Randal, być może natchniony kolejną wizytą w przybytku rozkoszy, postanowił poszukać informacji wśród miejskich szumowin, z którymi wydawał się być za pan brat. Wypili kilka piw, usiłując wyciągnąć z właściciela spelunki informacje o kimś, kto skupuje "błyskotki" wydobyte z kurhanów, po czym udali się na spotkanie z hienami cmentarnymi. Na wszelki wypadek Garret ukrył się pod peleryną. Niewidzialny, wślizgnął się za Randalem do jednej z sekretnych izdebek na piętrze „lokalu”. - Powiadam ci, w tych najstarszych cosik się rusza! – oświadczył z przejęciem jeden z rabusiów. – Te nowsze bezpieczniejsze... - Ale błyskotki lepsze w starych – dodał drugi obwieś, bawiąc się paskudnie wyglądającym nożem. Na pytanie o starożytne księgi zareagował rżącym śmiechem. - A kto by to wynosił? No, chyba że na podpałkę. Idą tylko błyskotki! Garret skrzywił się pod peleryną. Co za amatorzy! Randal zaś skrzywił się zupełnie otwarcie. Czuł się zawiedziony. Nie dowiedział się niczego konkretnego. Ci dwaj interesowali się tylko łupem, przy czym zapewne nie odróżniliby elfiego diademu od krasnoludzkiego naszyjnika. - Kto je kupuje? - Jest paru takich... Ale to pośrednicy. Nie wiem, komu sprzedają dalej. - No dobra – westchnął złodziej – Jakbyście mieli jakieś konkrety, dajcie cynk do van der Vaalasa. - Się wie, stary. – uśmiechnął się rabuś i naraz spoważniał - Dam ci radę. Częściej oglądaj się za siebie. Tu ciemne typy chodzą po ulicach. W ustach hieny cmentarnej takie ostrzeżenie brzmiało nieco komicznie. Garret zachichotał bezgłośnie. Poczekał, aż Randal wyjdzie. Przez chwilę podsłuchiwał hieny, które plotły od rzeczy, powtarzając jakieś mętne plotki o upiorach. Usłyszawszy po raz kolejny, że na cmentarzu coś się rusza i nikt nie chce kupować błyskotek, bo są przeklęte, niewidzialny złodziej postanowił zakpić sobie z obwiesiów. Stanął za ich plecami i zawył grobowym głosem: - Oddajcie przedmioty, które zrabowaliście! Zwiewali, aż się kurzyło. E lizabeth miała zamiar zjeść kolację i w spokoju przemyśleć to, czego się dowiedziała. Idąc do willi przyjaciela z góry cieszyła się na wielką porcję naleśników, w których przyrządzaniu halfling był prawdziwym mistrzem. Niestety, templariuszkę czekała niemiła niespodzianka. Udo van der Vaalas był przerażony. Siedział wciśnięty w kąt kuchni – jedynego pomieszczenia, w którym halfling może się czuć bezpieczny. Wyglądał jak siedem nieszczęść, poszarpany i pokryty smugami kurzu. Na widok Elizabeth zerwał się na równe nogi i zaczął wrzeszczeć. Twierdził, że coś czarnego wyskoczyło z beczki z winem, rzuciło się na niego, poharatało mu plecy i uciekło, błagając o litość. Faktycznie, plecy Uda przecinały ślady ostrych szponów. Templariuszka opatrzyła rany halflinga i wlała w jego gardło kubek krasnoludzkiego. Roztrzęsiony kupiec z wolna przychodził do siebie. - Zobaczyłem czarne niebo... Może to był sufit piwnicy? Dawno go nie czyściłem... Wojowniczka postanowiła sprawdzić piwnice. Miała niejasne przeczucie, że dziwne przeżycia halflinga wiążą się jakoś z pojawieniem się upiorów. Trzymając miecz w pogotowiu, powoli zeszła na dół. Udo został u szczytu schodów, ostentacyjnie trzęsąc się ze strachu. Zdawała sobie sprawę, że kupiec tylko udaje przerażenie, zbyt szczwany, by samemu narażać się na niebezpieczeństwo, mimo to nie próbowała go ciągnąć za sobą. Zapaliła przymocowane do ścian pochodnie i rozejrzała się. Kiedy Udo kupił ten dom kilka lat temu, z dumą pokazywał jej obszerne podziemia. Wiedziała, - 178 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------że drzwi po prawej prowadzą do składu wina. Pomieszczenie po lewej, zaopatrzone w sprytnie zaprojektowany system wentylacji, służyło do przechowywania najcenniejszych przypraw, których ostrożny kupiec nie zamierzał pozostawiać w magazynach. Jednak od tamtego czasu coś się zmieniło. - Udo, powiększyłeś piwnicę? Czemu się nie pochwaliłeś? - Kupiłem takie jedno pomieszczenie od sąsiada. – mruknął Udo. Taka powściągliwość była mocno podejrzana. - Co tam chowasz? - Nic ciekawego – odpowiedział szybko – Nie zaglądaj tam, szkoda zachodu! Wzruszyła ramionami. Skoro halfling został zaatakowany przez „coś”, co wyskoczyło z beczki z winem, powinna najpierw sprawdzić piwnicę po lewej. Nie chciała, żeby coś znienacka skoczyło jej na plecy, więc na wszelki wypadek zastawiła drzwi do pozostałych pomieszczeń beczkami pełnymi kiszonych ogórków. Ostrożnie wsunęła się do środka. Omiotła wzrokiem ciemne kąty, po czym powoli ruszyła wzdłuż ścian, zapalając pochodnie tkwiące w żelaznych uchwytach. Na środku leżała przewrócona beczka, zapewne ta, z której wyskoczył czarny stwór. Była pusta. Wojowniczka zaczęła badać pozostałe, ale wszystkie wydawały się nie naruszone. Już miała wyjść, kiedy drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Poczuła lodowaty powiew. Temperatura spadła gwałtownie, z ust kobiety zaczęły ulatywać białe obłoczki pary. Szarpnęła za klamkę. Bez skutku. Nagle zawirowało jej w głowie. Zatoczyła się, chwiejnie przeszła kilka kroków, aż jej plecy natrafiły na przeciwległa ścianę. Przez krótką chwilę widziała wnętrze sąsiedniego pomieszczenia, jakby przed jej oczyma otworzyło się magiczne okno. Ujrzała trzy ciała, leżące na podobnych do katafalków stołach. Nagle trupy zaczęły się podnosić. Krzyknęła, a wtedy wizja rozwiała się. Zamiast niej zobaczyła widmowe światło, zdające się dochodzić zza beczek z winem. Blask rósł, a w piwnicy robiło się coraz zimniej. Pochodnie zaczęły przygasać. Templariuszka nie była już sama. W ciemności lśniły widmowe postacie. Wysokie, smukłe, z metalowymi obręczami na czołach. I choć ich twarze zasłonięte były białym płótnem, wiedziała, że patrzą na nią. - Kim jesteście? Czego chcecie? - Spadaliśmy długo... Strąceni z czarnego nieba. – zaszemrał głos niczym podmuch wiatru na lodowcu - Zagłada... Wasz świat będzie zniszczony! Elizabeth cofała się krok za krokiem, nie mogąc wytrzymać emanującego od upiorów zimna. Z ukrytej na piersiach pochwy wyszarpnęła mithrilowy sztylet, który zabrała ze Świątyni w Nuln. Ostrze, pobłogosławione przez samą Myrmidię, dodało jej otuchy. Kiedy zjawy wyciągnęły ku niej lodowate dłonie, smagnęła je mithrilem. Ostrze przeszło przez widmowe ciała jak przez mgłę. Postaci zamigotały i cofnęły się. - Czemu jesteś taka zimna? – zapytały. - Kto tu jest, kurwa, zimny? – warknęła, próbując dostać się do drzwi. – Czego ode mnie chcecie, do cholery? Klamka nie chciała nawet drgnąć. Templariuszka uderzyła ramieniem w twarde drewno. Potem jeszcze raz, mocniej. Postaci zbliżały się powoli. - Udo!!! – wrzasnęła na całe gardło – Otwórz te przeklęte drzwi! - Daj nam swoją krew... – wyszeptał upiór. - Daj nam krew... - Daj... Lodowato zimne pazury wyciągały się ku niej. Rozpaczliwie odganiała je sztyletem, ale widm było zbyt wiele. Zadygotała, czując dotknięcie niematerialnych rąk. Jeszcze raz uderzyła barkiem drzwi. Ani drgnęły. Cofnęła się o pół kroku, wymachując mithrilowym ostrzem. Potężne kopnięcie, potem drugie... Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów. Templariuszka, nie oglądając się za siebie, pognała schodami do góry. W przelocie chwyciła Uda za kark i, wlokąc go za sobą, popędziła prosto do domu Ramona. Była tak wściekła, że w biegu przywaliła przerażonemu halflingowi w kark. - Ty cholerny pokurczu! „Nic ciekawego”, powiedziałeś? W coś ty się, do cholery, wplatał? Co było za środkowymi drzwiami, gnojku? Co tam było? - Daj spokój! – jęknął Udo, bezskutecznie próbując się wyrwać – Tylko parę trupów! Trzasnęła go w ucho. - Od kiedy handlujesz zwłokami? - To nie moje zwłoki! Znaczy, nie mój towar! Ja je tylko przechowywałem! - Dla kogo? - Dla van Grudgera, handlarza, miał się zgłosić za parę dni! Kiedy drzwi domu Ramona zatrzasnęły się za nimi, Elizabeth puściła halflinga, po czym starannie wytarła ręce o nogawki. - Brzydzę się idiotami... – powiedziała chłodno. O dziwo, tym razem nie próbował pyskować. Rozdział 3. Riannon i Tanja siedziały na podłodze w salonie, wertując przyniesione przez maga księgi. Szukały wzmianek o kurhanach. Niestety, znalezienie jakiejkolwiek informacji na ten temat graniczyło z cudem. Według większości historyków wzgórza były tylko zwykłymi wzgórzami. - Według tych durni nic tam nie ma i nie było. – Tanja krótko streściła wynik poszukiwań. Elizabeth, oczyściwszy się nieco z piwnicznego kurzu, westchnęła ciężko i usiadła przy kominku. Z - 179 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------rozkoszą wyciągnęła ręce do ognia. Był tak cudownie ciepły... Z opowieścią o upiorach postanowiła poczekać, aż zjawią się pozostali. Nie miała ochoty na powtarzanie wszystkiego kilka razy. Spojrzała pytająco na Riannon, otoczoną chmurą kurzu. - Szukamy teraz w tych najstarszych – wyjaśniła elfka - Jedyne, co znalazłam, to to, że była tu kiedyś osada Wysokich Elfów. Ale to było dawno, dawno temu. Jeszcze przed Wojna o Brodę, w czasach przed Sigmarem. Gdzieś były pozostałości tego osiedla, tylko że nie wiadomo, gdzie. No wiecie, przemiany w czasie... Wciąż miała przed oczami mithrilową maskę z uszami ozdobionymi misternie wykonanymi półksiężycami. Odłożyła kroniki miasta i sięgnęła po „Sztukę elficką na przestrzeni dziejów”. Tymczasem Tanja rzuciła w kąt „Historię najdawniejszą w zarysie”. Znalazła w niej kilka informacji. Otóż pod koniec Wojny o Brodę, gdy Wysokie Elfy wycofywały się na wyspy, były też grupy, które zaczęły wędrówkę na północ, za Las Cieni. Mówi się, że przekroczyły Morze Szponów i dotarły do Norski. Nazywano je Śnieżnymi Elfami. Dawno temu wywędrowały na północ. Dziś jest ich bardzo mało. Mieszkają w Kislevie i w okolicy Middenheim. Niewątpliwie można to było powiązać z tym, co właśnie znalazła Riannon, szukająca czegoś na temat symboliki księżyca. Symbol ten był powiązany z Elfami Półksiężyca, zwanymi inaczej Elfami Księżycowymi lub... Śnieżnymi Elfami. - Myślisz, że ta procesja...? – zapytała Elizabeth. Riannon zamyśliła się. - A bo ja wiem? Było już ciemno, kiedy pojawili się Randal z Garretem. Ramon dotarł do domu zaraz po nich. Zebrali się wszyscy w salonie i zaczęli omawiać to, czego się dowiedzieli. Opowieści Elizabeth wysłuchali z lekkim niedowierzaniem, ale przestali pokpiwać, kiedy Udo pokazał szramy na plecach. Wreszcie wysłuchali wieści przyniesionych przez maga. Pociągnął za te same sznurki, co Randal, tyle że od drugiej strony. Dowiedział się, że błyskotki skupowane są przez dwóch najbogatszych w stolicy jubilerów – człowieka, Franza Gustava i halflinga, Ariela Sharouna. Ten drugi nosił przydomek „Bezwzględny”. Drugą rzeczą był handel zwłokami. Masowo kradzione, trafiały do Gildii Magicznej i kończyły jako komponenty rozmaitych mikstur. Ponurym procederem zajmowały się „Szlachetne Kamienie”. Za tą tajemniczą nazwą kryły się po prostu zakłady pogrzebowe. Mag nie potrafił powiedzieć, czy ma to jakikolwiek związek z upiorami, jednak, podobnie jak Elizabeth, uznał van der Vaalasa za ostatniego idiotę. - A’propos upiorów. – dodał, wolno sącząc czerwone wino z kielicha – Coś mi się skojarzyło. Te białe szaty i kołatki mogłyby sugerować epidemię. Cholera wie. Mogłoby to pasować do tego, co wyczytała Elizabeth. Ale niekoniecznie. Z upiorami nigdy nic nie wiadomo. Mogą chcieć się zemścić, albo szukać pomocy w odejściu w zaświaty, albo po prostu chcieć się wyżyć na ludziach... - Daj spokój. – przerwał mu Garret. – Ta ostatnia możliwość wcale mi się nie podoba. - A niech to chuj strzeli! - dał wyraz swym uczuciom Randal i, trzasnąwszy drzwiami, poszedł do najbliższego burdelu. Pozostali w minorowych nastrojach powiedzieli sobie „dobranoc” i rozeszli się do swoich kwater. Elizabeth i Udo postanowili, na wszelki wypadek, skorzystać z gościnności Ramona. N oc minęła nad wyraz spokojnie. Żadnych upiorów z zakrytymi twarzami, kołatek czy chłodu. Tylko dziwna głucha pustka. Ramon był zabiegany bardziej niż zazwyczaj. Potwierdził tylko przypuszczenia elfki - założył magiczną blokadę na cały dom. - Tobie też śniły się białe postacie? - Nie. Ale widziałem czarny, skrzydlaty kształt ponad murami miasta. Coś się zaczyna. I to niekoniecznie z waszej winy. - Nie? - Z magią jest jak z oceanem. Rządzi się własnymi prawami i nie zważa na ludzi. Ma przypływy i odpływy, flauty i sztormy. Przez ostatnie kilka lat nic się nie działo. Względy spokój. Teraz zaczyna się przypływ. Dyskusję o naturze magii przerwało im pojawienie się Elizabeth. Ziewnęła rozdzierająco. - Uśmiejecie się. - powiedziała - Udo bladym świtem zebrał manatki i oświadczył, że udaje się w „dłuższą podróż handlową”. - Kto wie, może ten halfling ma rację? - Ramon wzruszył ramionami. Zanim na dobre zagłębili się w rozważaniach na temat ewentualnego opuszczenia Altdorfu, w drzwiach stanęła Tanja. Była blada i niewyspana. Widać Terenkovą, nie chronioną magiczną blokadą, męczyły koszmarne sny - a może nie sny? Widziała białe postaci, wedle opisu - te same, które urządziły sobie procesję w środku miasta. Co więcej, widma odezwały się do niej. Mówiły, że szukają Prawej Ręki Lewiatana. I coś jeszcze, coś o „czarnym niebie” i „człowieku w masce”. Tanja niewiele z tego zrozumiała, ale Prawa Ręka Lewiatana kojarzyła się jej tylko z jednym. Z Ioną. - To szersza sprawa - błyskotliwe stwierdził Ramon. - Ha, tyle to ja też wiem. - Czarne niebo, czyli „Guff”, to pojęcie pochodzące z magii nekromanckiej. To miejsce, w którym trzymane są dusze zanim się narodzą – nie oznaczone, nie naznaczone. Guff to to samo, co Abyss. - Znowu Iona! - jęknęła Elizabeth - A przecież mieliśmy już mieć spokój! - Och, nie sądzę... - zaczął Ramon i zamilkł, bo drzwi na dole otworzyły się z hukiem. - 180 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Tupot na schodach i głośne wiązanki przekleństw oznajmiły przybycie Randala. - Kurwa mać! - wrzasnął na powitanie. - Ja pierdolę! Pociął mnie! Jakiś chuj mnie pociął! Faktycznie, poszarpana koszula była pokryta plamami krwi. Kobiety ostrożnie ściągnęły ze złodzieja zniszczone łachy i zaczęły opatrywać długie cięcia. Na szczęście były dość płytkie. - No dobra, zacznę od początku. - stwierdził Randal, kiedy już łyknął coś mocniejszego i doszedł trochę do siebie. - Po pierwsze, słyszałem w burdelu ciekawą opowieść. Dwóch żołnierzy, klientów jak ja, zobaczyło tę dziwaczną procesję w środku miasta. Zaraz uznali, że to jakieś plugastwo i zaczęli strzelać. Trafione zjawy zaczęły krzyczeć, że im zimno i się rozwiały. - Ej, to by znaczyło, że nawet przy użyciu zwykłej broni można się ich pozbyć. - ucieszył się Garret. - Doprawdy? - zapytała Elizabeth - Chyba jednak nie na długo. - No cóż... - Ramon gładził w zamyśleniu podbródek - Zważywszy na twoją piwniczną relację trzeba uznać, że fizyczny atak może im sprawić pewien dyskomfort, ale potrafią go zignorować, jeśli chcą. - No to kiepsko. - podsumował Garret. - Przepraszam, czy ja tu komuś nie przeszkadzam? - wtrącił Randal, zły, że przestali go słuchać. - Chciałem powiedzieć, co było dalej! Dalej Randal pożegnał żołnierzy i poszedł spać. W środku nocy obudziła go Kasia. Miała oczy jak spodki i wyglądała, jakby przez cały dzień raczyła się Czarnym Lotosem. Nie swoim głosem powiedziała coś w rodzaju: „Mamy was w ewidencji. Księżna kazała was gonić... Goniły was jastrzębie...”. Randal, nie próbując nawet tego zrozumieć, rzucił się do ucieczki. Wpadł do piwnicy, zatrzasnął za sobą drzwi i nagle usłyszał zza ucha „A tu cię mam”, po czym wyskoczyła na niego jakaś postać, poraniła go i zniknęła. W ciemnościach nie widział jej wyraźnie. Bredziła coś o apokalipsie, czarnym niebie i spadających gwiazdach. - Jak mi teraz powiesz, że to nie Iona, to cię wyśmieję. - Elizabeth zwróciła się do Ramona, który nie odpowiedział, zapewne dlatego, że nie chciał zostać wyśmiany. - Księżna... No pięknie. A mnie pytali o Prawą Rękę Lewiatana. - Tanja nalała do kubka wódki i wypiła jednym haustem - Riannon, ty jesteś która ręka? - Lewa. I chyba niekoniecznie ja, tylko ta druga ja, która została z modliszkami na bagnach. Prawa Ręka Lewiatana spoczywa w grobowcu na Ionie. - No to mogą go sobie szukać do usranej... - No dobra, tylko co mają wspólnego z Ioną upiory, kurhany i elfia biżuteria? - Nie mam pojęcia, ale coś mi się zdaje, że trzeba by się przyjrzeć bliżej tym błyskotkom. - O raaany, a my je zakopaliśmy! - Garret złapał się za głowę. - Trzeba będzie wykopać. - To co, idziemy? - Wszyscy? Ja nigdzie nie idę! - zaprotestował Randal - Muszę się wreszcie przespać! - Eee, nie. I tak idę odwiedzić Milusia. Pójdziemy we dwójkę z Riannon. - stwierdził Garret - Reszta niech tu zostanie i pomoże Ramonowi grzebać w księgach. P rzekonani, że biżuteria, którą zakopali w kurhanie, może rzucić nowe światło na sprawę, Garret i Riannon wyruszyli za miasto. Po drodze wstąpili na polanę, na której Miluś wygrzewał się w promieniach słońca. Bez jego pomocy odwalanie masy ziemi trwałoby strasznie długo. Smok uznał ich pomysł za głupi, ale ostatecznie zgodził się pójść z nimi i odkopać wejście do grobowca. Zatrzymali się przy trzech olbrzymich kamieniach, strzegących na wpół zasypanego wejścia. Dookoła panowała całkowita cisza. - Co teraz? - Trzeba to odkopać. Zabieramy błyskotki i zmywamy się stąd. Zajęli się więc odkopywaniem. W połowie musieli przerwać, by ukryć się przed banda zielonoskórych, skracającą sobie drogę przez wzgórza. Po godzinie można już było dostać się do wnętrza kurhanu. Stanęli niezdecydowani na brzegu dołu, nieufnie zaglądając w czarny otwór. - No dobrze... Pójdę. - zdecydowała w końcu Riannon, ku wielkiej radości towarzyszy - Wezmę błyskotki i zmywamy się stąd. Jakby co, to mnie wyciągnijcie. - podała Garretowi koniec liny, którą dokładnie obwiązała się w pasie. - Nie ma sprawy. - złodziej nie ukrywał zadowolenia. - Będziemy cię, eeee.... Ubezpieczać z góry! Elfka rzuciła w jego stronę jeszcze jedno spojrzenie, jakby chcąc się upewnić, że rzeczywiście tak będzie. Przygryzła wargi, wgramoliła się do środka i po chwili zniknęła złodziejowi z oczu. We wnętrzu kurhanu było zimno i nieprzyjemnie. Rozejrzała się w mroku, ale nigdzie nie dostrzegła szmaty, w którą zawinął błyskotki Randal. Korytarz prowadził w głąb, lekko opadając w dół. - Rian! - doszedł ją głos Garreta - Masz to? - Nie. Poczekaj, wejdę trochę dalej. Pewnie się zsunęły. Tu jest... Kiedy stawiała kolejny krok z podłogą zrobiło się coś dziwnego... Ziemia pod jej nogami usunęła się, przewróciła, fiknęła kozła i... Chwilę później elfka z krzykiem leciała głową w dół w jakąś szczelinę. Wyciągnęła ręce i chwyciła się ścian. Coś ją ugryzło. Wbiła palce głębiej, żeby się nie zsuwać, ale regularne ukąszenia nie pozwoliły utrzymać pewnego chwytu. Spojrzała w górę i zobaczyła, jak stercząca ze ściany głowa przegryza linę. Nagle uświadomiła sobie, że głów było więcej. Otaczały ją ze wszystkich stron. Tkwiły w ścianach dookoła i gryzły zawzięcie. Nie dała rady się dłużej utrzymać. Na powierzchni Garret ze smokiem przyglądali się urwanej linie. Żaden nie miał najmniejszej ochoty schodzić do kurhanu, by sprawdzać, co się stało. - 181 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Trzeba by... Wezwać pomoc. - wykrztusił Garret Rozdział 4. Ocknęła się, czując na sobie czyjeś zęby. Natychmiast poderwała się na nogi. To, co zobaczyła, nie było przyjemne. Ba! Było przerażające! Grota, której ściany zbudowane były z zamarzniętych głów. Elfich. Ludzkich. Może i innych. Pozbawionych włosów. Pobielałych od przenikliwego chłodu. Przyglądających się jej pustym wzrokiem lub kłapiących zębami, których zdążyła już zakosztować. Było zimno. Przeraźliwie zimno. Spojrzała w górę. Nad nią czernił się odległy otwór, przez który tu wpadła. Nie było mowy, by wydostała się o własnych siłach. Pokryte głowami ściany skutecznie uniemożliwiały wspinaczkę. Skuliła się, obserwując miarowo kłapiące szczęki, czując wiejący z martwych ust chłód. Wiedziała, że długo tego nie wytrzyma. Musiała znaleźć jakieś wyjście. Zaklęła cichutko, kiedy jej wzrok padł na zawiniątko z błyskotkami. Gdyby wiedziała, jak to się skończy, nigdy nie poszłaby ich szukać. Odruchowo zgarnęła pakunek i wepchnęła go do torby, myśląc trzeźwo, że głupio byłoby najpierw wpaść w takie bagno, a potem wyjść z pustymi rękami. Przed nią z głębi korytarza sączyła się jaśniejsza poświata. Ruszyła w tym kierunku, ale szybko zrezygnowała. Chłód narastał. Do tego czuła jeszcze coś. Spaczeń... Bała się kontaktu z czystą energią chaosu. Wiedziała, czym to grozi. Nie miała ochoty jeszcze raz przechodzić przez to wszystko. Mikstury, zdejmowanie pancerza... Nie! Wolała poczekać na ratunek. „Przecież Garret z pewnością sprowadzi pomoc” - powiedziała sobie, choć w głębi serca wcale nie była tego taka pewna. Wyciągnęła z torby kilka koców i ciepłych futer, rozłożyła je na posadzce ze straszących otwartymi paszczami głów, owinęła się szczelnie i siadła, niepewnie wodząc wzrokiem po tysiącach istot uwięzionych w grocie. Wiatr zdawał się szeptać. Przemawiać do niej w pradawnym języku elfów. Zawodził ponuro, śpiewając o chłodzie i uwięzieniu. Najpierw usiłowała go zrozumieć, później już tylko zignorować. Kiedy naparła na nią kolejna fala zimna, otuliła się mocniej futrami i wyciągnęła z torby butelkę wina, przechowywanego na wszelki wypadek. Pociągnęła solidny łyk i westchnęła, czując słodycz spływającą do żołądka ciepła falą. Wino było mocne, aromatyczne, pachnące słońcem i rozgrzaną ziemią. Szkoda tylko, że nie miała go więcej. Pod nią głowy miarowo podgryzały koc. Czuła się osaczona. Tymczasem Elizabeth, znudzona grzebaniem w księgach, kolejny raz analizowała swe przeżycia w piwnicy van der Vaalasa. Mając praktyczny umysł, rozważała przede wszystkim ich fizyczny aspekt. Dokładniej mówiąc, zastanawiała się nad zabezpieczeniem przed chłodem. Nie cierpiała zimna. Zwłaszcza upiornego, trupiego chłodu z zaświatów, który zdawał się mrozić nie tylko ciało, ale i duszę. Ramon, zapytany o odpowiedni artefakt, pogrzebał chwilę w szufladach, po czym wydobył wąską, srebrzystobłekitną obrączkę i położył ja na stole. - To jest pierścień ochrony przed zimnem. Niestety, mam tylko jeden. Zanim templariuszka zdążyła wyciągnąć rękę, artefakt zniknął w kieszeni Randala. - Co jest, do cholery? - Kto pierwszy, ten lepszy - odpowiedział bezczelnie. Wpadła w gniew. Randal zakpił z niej, a tego nie potrafiła znieść. Bez chwili zastanowienia przytknęła mu do karku pierścień z czerwonym kamieniem, znaleziony niegdyś w pokoju lady Cassandry. Artefakt został wykonany przez pewnego maga, który używał go do utrzymywania w ryzach niesfornych uczniów. Osoba obdarzona wystarczającą siłą woli mogła przy jego pomocy mieszać ludziom w głowach i zmuszać ich do robienia rzeczy, których nie chcieli robić. Elizabeth miała tej siły aż nadto, ale używała pierścienia bardzo rzadko, uważając podobne manipulacje za niemoralne. Tym razem nie miała oporów. Złodziej stanowczo przeholował. Oszołomiony Randal uśmiechnął się głupio i z niskim ukłonem zwrócił obrączkę templariuszce. Natychmiast zwolniła go spod działania czaru. Chwilę potem doszedł do siebie. Kiedy pojął, co się stało, zaczął jej robić wyrzuty. - To było niehonorowe. I niegodne rycerza. Nie spodziewałem się po tobie czegoś takiego. A w ogóle to się do ciebie nie odzywam. - oświadczył i odwrócił się do niej plecami. Natychmiast zaczęła mieć wyrzuty sumienia, chociaż wiedziała, że w tym przypadku słuszność była po jej stronie. Wreszcie, nie mogąc wytrzymać upartego milczenia, przerywanego jedynie wygłaszanymi gdzieś w przestrzeń docinkami, pomaszerowała do Gildii Magicznej i kupiła cztery identyczne pierścienie – po jednym dla każdego. „Głupia!” - pomyślała - „Ten gnojek sam sobie mógł kupić taki pierścień. Jak zwykle pozwoliłaś się wmanewrować.” Akurat wracała, kiedy nad domem Ramona pojawił się Garret, siedzący okrakiem na smoku. - Riannon! - wrzeszczał, blady z przerażenia Riannon zniknęła! B ez chwili wahania chwycili za broń, zgarnęli jakieś pochodnie, liny i butelki z naftą. Elizabeth i Tanja pospiesznie naciągnęły kolczugi. Randal zgarnął ze spiżarni butelkę spirytusu. Wkrótce cała grupa, łącznie z Ramonem, pędziła w stronę kurhanów, jakby goniło ją stado demonów. - 182 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------Zatrzymali się dopiero nad rozgrzebaną dziurą, prowadzącą w dół, w ciemność. Garret i Randal zaczęli jakąś absurdalną debatę, nie mając ochoty ładować się do wnętrza na oślep. - Długo zamierzacie tak stać? - warknęła Elizabeth, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Nie wiadomo, co się tam dzieje na dole, a wy... - No właśnie, nie wiadomo, co tam się czai na dole. Nie każdy musi być bohaterem - mruknął filozoficznie Randal. - Zwłaszcza, że bohaterowie żyją krócej. Zniecierpliwiona templariuszka z trudem powstrzymała mocno obraźliwe słowa, które cisnęły się na usta. Szkoda jej było czasu na dyskusję. Niejasno przeczuwając, że cała ta sprawa ma coś wspólnego z białymi zjawami, wcisnęła każdemu pierścień ochrony przed chłodem, po czym pierwsza zagłębiła się w mroczny korytarz. Pozostali ruszyli za nią, prócz Garreta, który został razem ze smokiem na górze, tak na wszelki wypadek. Ledwie pozostawili za plecami światło dnia, podłoga tunelu zrobiła fikołka i wszyscy zaczęli spadać długim kanałem, którego ściany pokryte były czymś dziwnym, czymś, czego spadając nie mogli zbyt dokładnie obejrzeć. R iannon nie wiedziała, jak duża jest bryłka spaczenia, którego obecność wyczuła. Nie wiedziała, jak daleko od niej się znajduje. Nie wiedziała też, że nie miało to już znaczenia.... Przeciętny człowiek nie odczułby działania esencji Chaosu z tej odległości. Przeciętny człowiek, aby zacząć się zmieniać, musiałby jej dotknąć, lub długo, bardzo długo wystawiać się na jej działanie. Jednak w przypadku Riannon było inaczej. Raz skażona, była bardziej podatna. Całkowicie zamknięta w sobie, niemal zamarznięta, nie czuła nawet, że jej ciało zaczyna się zmieniać, powoli, lecz nieubłaganie... Nie czuła niczego. Z katatonii wyrwał ją dobiegający z góry krzyk. Chwilę później tuż przed nią wylądowała Elizabeth, łamiąc przy tym szczękę jednej z zamarzniętych głów. Zaraz za nią pojawiła się Tania, potem Ramon, aż w końcu, przy akompaniamencie straszliwych przekleństw, do jaskini wpadł Randal. - O żesz ty! - jęknął z pełnym zgrozy podziwem. - Psychodela, schiza i klimat! Wokół nich zamarznięte usta otwierały się i zamykały rytmicznie. Na stosie futer, wyciągniętych z magicznej torby, siedziała Riannon. Przeżyli szok widząc, że znowu zmieniła się w ogromną modliszkę. Rozdział 5. N ie widząc innego wyjścia, ruszyli w kierunku dobiegającej z głębi jaskini jaśniejszej poświaty. Ich zdumionym oczom ukazała się obszerna, niekształtna komora, której ściany i podłoga pokryte były zamarzniętymi głowami. Martwe oczy otwierały się, kiedy przechodzili, obserwowały ich przez chwilę, po czym zamykały się obojętnie, jakby rozczarowane. Umarli budzili się, czując ciepło żywych ciał. Otwierali usta, posyłając w stronę ludzi fale chłodu, po czym z powrotem zapadali w letarg. Kłapiące szczęki nieruchomiały, nie mogąc dosięgnąć śmiałków, którzy ośmielili się zakłócić spokój lodowatych podziemi. Na próżno szukali źródła światła. Mieli nadzieje, że znajdą jakąś dziurę w stropie, jednak mętna, blada poświata zdawała się emanować z mroźnego powietrza. Przynajmniej nie musieli szukać drogi po omacku. Na przeciwległym krańcu jaskini ujrzeli schody, pośrodku przedzielone potężnym, prostokątnym filarem. Było zimno, mimo magicznych pierścieni chłód zdawał się przenikać przez wszystko, mrożąc kości i wysysając z ciał resztki ciepła. Puste spojrzenia martwych oczu prześladowały ich, gdziekolwiek się ruszyli. Czuli się osaczeni, obserwowani przez ściany, podłogę i sufit. - Są ich tysiące... - westchnął Ramon, próbując ogarnąć wzrokiem morze głów. - Poczekajcie, spróbuję się czegoś dowiedzieć. Reszta grupy zatrzymała się, otaczając wianuszkiem maga. Wyglądał jak szaleniec lub prorok, kiedy tak mamrotał pod nosem i machał idiotycznie rękoma. - Oni na coś czekają. Są upakowani w ścianach jak sardynki... - kolejny gest ręką i jeden ze stworów zamknął oczy i zaczął się powoli wynurzać z podłogi. - Co ty wyprawiasz? - Elizabeth z obrzydzeniem obserwowała nekromantę - Po cholerę ich drażnisz? - Spokojnie, chcę to tylko zbadać. - Stwór wydostał się spomiędzy ciasno upakowanych ciał, by w końcu stanąć przed Ramonem - Widzicie? - Jesteś pewien, że to bezpieczne? - chciał się upewnić Randal. Biały nekromanta pokiwał głową, jednak nie było to zbytnio przekonywujące. Pozostali odsunęli się nieco, ot tak, na wszelki wypadek. Przez dłuższą chwilę stali nieruchomo, w pełnym zgrozy milczeniu wpatrując się w nagą, zmarzniętą postać. Być może stworzenie było kiedyś człowiekiem, ale teraz roztaczało wokół siebie aurę absolutnej obcości, niepokojąco kontrastującej z dość zwyczajną powierzchownością. Żadne ludzkie zwłoki, choćby nawet zamarznięte jak to coś, nie budziłyby w nich tak wielkiego niepokoju. Żaden zombie, animowany przez złego maga, nie sprawiałby tak upiornego wrażenia. Czuli, że za chwilę coś się wydarzy. Elizabeth sięgnęła po miecz. Cichy szept wysuwanej z pochwy stali odbił się echem od lodowych ścian. Napięcie wzrastało z każdym uderzeniem serca, z każdym gestem Ramona, kończącego skomplikowaną inkantację. Nagle postać otworzyła oczy i spojrzała na maga. Za jej przykładem poszły wszystkie pozostałe, tkwiące nadal w ścianach. Morze głów zafalowało. Nieproszeni - 183 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------goście ujrzeli nagle tysiące lśniących w półmroku ślepi, skierowanych wprost na nich. Przez moment wszystko zastygło w absolutnym bezruchu. Przedłużająca się chwila oczekiwania i... W niesamowitej ciszy dziesiątki trupiobladych kreatur zaczęły wyłazić ze ścian, podnosić się z podłogi, wyłaniać z sufitu, kłębiąc się niczym larwy wysypujące się szeroką falą z nagle rozciętego trupa. O kurwa! - Randal ocknął się pierwszy i rzucił się w stronę kamiennych schodów, nim stwory na dobre wydostały się z matni. Pozostali nie mieli tyle szczęścia. Osaczeni, musieli przebijać się w kierunku Randala, walcząc o każdy krok. Dziesiątki zimnych dłoni usiłowało zacisnąć się na ich kostkach. Mroźne ramiona próbowały owinąć się wokół nich, unieruchomić, zdusić. Umarli działali z rozmysłem. Jedni starali się zatrzymać żywych choćby na krótką chwilę, gdy tymczasem inni wydostawali się na wierzch. Powoli otaczali intruzów, stojąc na ramionach i głowach pozostałych. Niektórzy wydobyli długie, wąskie ostrza, dźwięczące ponuro w mroźnym powietrzu. Inni wyciągali przed siebie zakrzywione szpony. Krok za krokiem zacieśniał się krąg lodowatych ciał. Ramon zaczął ciskać dookoła zawieszonymi wcześniej zaklęciami. Od strony schodów poleciała pierwsza butelka z naftą. Elizabeth uniosła miecz, a Tania sięgnęła po woreczek z siarką. Niestety, siarka wylądowała na ziemi, wytrącona przez jednego z napastników, którzy teraz nie wydawali się już tak bardzo zamarznięci. Kolejne wybuchowe pociski, rzucane przez Randala jeden za drugim, trafiały w cel. Dało to Tanji trochę czasu. Szybko pozbierała rozsypaną siarkę i dołączyła do kanonady. Stwory stawały w płomieniach, ale zaraz pojawiały się kolejne. Złodziejowi skończyły się zapasy nafty. Z żalem sięgnął po ukrytą za pazuchą flaszkę spirytusu. Zważył ją w dłoni i po namyśle postanowił poczekać, aż sytuacja zrobi się naprawdę beznadziejna. Nie mając już niczego, czym można by rzucać, Randal poprzestał na obserwowaniu ognisto–lodowego pandemonium, rozgrywającego się pośrodku groty. Elizabeth, mając świeżo w pamięci przygodę w piwnicy, walczyła zarówno trzymanym w prawicy półtorakiem, jak i mithrilowym sztyletem, trzymanym w lewej dłoni. Z pobielałą twarzą i wyszczerzonymi zębami przypominała upiora. Usiłując osłaniać wyczerpanego rzucaniem zaklęć Ramona, zbliżała się do schodów powoli, ale systematycznie, bezlitośnie odrąbując dłonie, które próbowały zaciskać się na jej kostkach. Czarny miecz śpiewał, przecinając powietrze. Wykuty przez norsmeńskich mistrzów, dźwięczał przenikliwie, ogłuszająco, jakby wojowniczka uderzała w bryły czystego lodu. Sztywne ciała były twarde jak kamienie, a w miejsce każdego pokonanego przeciwnika natychmiast pojawiał się następny. Templariuszce zaczynały już drętwieć ręce. Niepewne podłoże dodatkowo utrudniało walkę. Kłapiące szczęki nie mogły wprawdzie przegryźć solidnych, podkutych butów, ale wyciągające się z dołu ręce sprawiały, że każdy gwałtowniejszy ruch mógł się zakończyć upadkiem. Walczyła zażarcie o każdy krok, zadając cios za ciosem i starając się zarazem unikać wąskich ostrzy przeciwników. Przeklinała brak zbroi, pozostawionej w domu Ramona. Jak dotąd ratowało ją tylko to, że stłoczone wokół niej kreatury przeszkadzały sobie nawzajem. Wystarczyłby jeden dobrze wymierzony sztych. Kolczuga była w tej sytuacji osłoną żałośnie niewystarczającą, o czym wojowniczka miała się okazję przekonać już niebawem. Właśnie zamierzała się kolejnego ciosu, kiedy kilka silnych dłoni jednocześnie zacisnęło się na jej łydkach. Na moment straciła równowagę i w tej samej chwili lodowate ostrze wbiło się w jej ciało. Riannon właśnie torowała sobie drogę do podestu, kiedy usłyszała za sobą wrzask Ramona. Odwróciła się natychmiast, przy okazji częstując jedną z mrożonek szponami. Nie mogła dopuścić, by coś się stało jedynej osobie, która była w stanie pozbawić ją modliszczego wyglądu. Dostrzegła nieprzytomnego maga, którego stwory właśnie usiłowały wciągnąć w głąb podłogi, słaniającą się na nogach Elizabeth, przebitą na wylot wąskim mieczem i próbującą przyjść im z odsieczą Tanję, gotową do rzucenia ognistej kuli. Riannon wiedziała, że Terenkova nie zdąży. Była za daleko. Z nową determinacją rzuciła się w tamtym kierunku. Cisnęła w stronę templariuszki buteleczkę leczniczego eliksiru i jednocześnie zdzieliła szponami jednego z trzymających Ramona umarłych. Kolejnego przebiła rogami. Kątem oka zobaczyła, jak templariuszka chwyta rzucony eliksir, rozrąbuje przeciwnika na pół, wyrywa ostrze z ciała i pochłania zawartość butelki jednym haustem. Przestała się o nią martwić. Rozdarła na strzępy kolejnych dwóch przeciwników. Jakoś udało się jej wyciągnąć Ramona. Przerzuciła go sobie przez plecy, bo stwory, wciągając go pod powierzchnię, wbiły mu pazury w kostkę i skutecznie rozszarpały nogę. Wycinając sobie drogę szponami i osłaniając maga rogami dotarła w końcu na bezpieczne schody. Musiała się zająć Ramonem, ale nie chciała pozbawiać pozostałych wsparcia. Zdjęła więc z ramienia magiczną torbę i pozwoliła Randalowi skorzystać z ukrytych w niej zapasów nafty. Podczas gdy ona cuciła maga, złodziej nie próżnował. Bezpieczny na podeście, rzucał butelkami gdzie popadnie. Płomienie skutecznie oświetlały grotę i paliły lodowate ciała. W końcu wszyscy znaleźli się poza zasięgiem zimnych ostrzy i pazurów. Kreatury zatrzymały się u podnóża schodów. Stały nieruchomo, wpatrując się w ledwo ocalałych, jakby przejścia broniła im niewidzialna bariera. - 184 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Na podeście było jakby nieco cieplej. W każdym razie dało się tu usiąść bez obawy, że siedzenie przymarznie do podłoża. Usiedli więc, opatrzyli rany i napili się zielonego eliksiru. Odpoczęli chwilę, raz po raz nieufnie spoglądając na setki postaci wypełniających grotę. W końcu ruszyli dalej. Nie zaszli daleko. Skamienieli, widząc wielką bryłę spaczenia, spoczywającą na podwyższeniu otoczonym przez cztery kolumny. - Cholera, ani obejść, ani przeskoczyć. - Co robimy? - Trzeba by się tego jakoś pozbyć... - Ja tego do ręki nie wezmę! Nikt nie miał ochoty podejść bliżej. Wizja ogona, rogów, kopyt albo dodatkowej kończyny, wyrastającej w najmniej spodziewanym miejscu, odstraszała ich nader skutecznie. - Czekajcie. Chyba mam pomysł. - Riannon wydobyła z torby solidną szkatułkę, a później obsydianowe rękawice, chroniące przed magią. Ramon, tobie się to pewnie przyda, a w szkatułce już nam nie będzie zagrażał. Reszta przytaknęła. Akcja przekładania czarnej grudy przebiegła bez zbędnych komplikacji i chwilę później spaczeń tkwił już w skrzyneczce, nikomu nie zagrażając. Dotarli do grubego muru. Przez niewielki otwór widzieli kawałek wolnej przestrzeni i kolejną ścianę, podziurawioną otworami strzelniczymi. W tym miejscu korytarz się rozwidlał. Obie odnogi po kilkunastu krokach zakręcały i, równolegle do siebie, biegły dalej w głąb. Postanowili pójść w lewo. Niedługo potem znaleźli kolejne podwyższenie otoczone kolumnami. Tu już nie musieli się zastanawiać. Druga gruda spaczenia spoczęła bezpiecznie w szkatułce. Tym razem w grubym murze nie było okna. Były za to drzwi. Zajrzeli do środka i zobaczyli kolejny korytarz, obiegający komnatę zaopatrzoną w mnóstwo otworów strzelniczych, wyglądającą na ostatni, wewnętrzny bastion podziemnej twierdzy. Domyślali się już, że podziemna budowla jest symetryczna. Postanowili zostawić sobie centrum na deser. Ruszyli dalej korytarzem dalej, spodziewając się kolejnego podwyższenia z kolumnami. W pewnym sensie nie mylili się. Jednak nie wyglądało to tak, jak się spodziewali. Wstrząśnięta Riannon cofnęła się kilka kroków, wpadając na ścianę. Reszta stanęła jak wryta. Tak jak poprzednio, na podwyższeniu tkwiła bryła spaczenia. Jednak na tym kończyło się podobieństwo. Podwyższenie oplatały macki, a właściwie czarne korzenie czegoś, co zdawało się wyrastać z sufitu. Po korzeniach pełzały białe larwy. Przypominały małe, tłuste dzieci. Obrzydliwe, bezkształtne. Wstrętne. Gdy tylko wyczuły intruzów, natychmiast umknęły na górę i wkrótce zniknęły gdzieś poza zasięgiem wzroku. - Drzewo... - ni to wyszeptała, ni to wykrztusiła Riannon. - To niemożliwe... To nie mogą być korzenie tego potwornego drzewa z bagien... To... Pozostali wiedzieli, o jakie drzewo chodzi, choć żadne z nich nie brało udziału w pamiętnej wyprawie po zegarek. Białe bachory, przypominające larwy, znali tylko z opowieści. - Przecież nad nami nie ma żadnych bagien. – powiedział Randal bez przekonania. Elfka otrząsnęła się z osłupienia. - Drzewo drzewem, ale trzeba zabrać stamtąd ten spaczeń. Zanim zdążyła podejść bliżej, spośród korzeni wychylił się ciemny kształt. Riannon doznała nieprzyjemnego uczucia deja vu. Jeśli te korzenie miały coś wspólnego z drzewem na bagnach... Jednak istota, ukrywająca się w mroku, nie była Pierwszą Modliszką. Nie przypominała też stworów z groty. Wyglądała jak ogromna gąsienica z ludzką twarzą i nie przypominała niczego, co elfka dotąd widziała. Znajomy był tylko syk: - Zossssssstawcie... J ednomyślnie stwierdziwszy, że spaczeń nie zając i nie ucieknie, poszukiwacze przygód podreptali korytarzem dalej. Trafili na ostatnie, przynajmniej wedle ich przypuszczeń, podwyższenie. Riannon wydobyła z torby drugą szkatułkę i spaczeń został bezpiecznie zamknięty. Zaczęli się zastanawiać, co dalej. Za nimi czekały drzwi do wewnętrznej komnaty. Mieli zamiar zostawić ją sobie na koniec, a wyglądało na to, że nie ma już nic innego do oglądania. Jednak niepokoiły ich otwory strzelnicze. Dlaczego ktoś miałby się zamykać w pomieszczeniu bez wyjścia i ostrzeliwać się z samego środka podziemnej budowli? Przed kim, lub przed czym chciał się bronić? Czyżby przed zamarzniętymi stworami z groty? Przecież umarli najwyraźniej nie mogli wejść na schody! To wszystko nie miało sensu... W środku coś bieliło się na gładkiej posadzce. W końcu postanowili sprawdzić, co to. Nie mieli nic ciekawszego do roboty, a do istoty, mieszkającej w czarnych korzeniach w towarzystwie białych larw, za bardzo im się nie spieszyło. Zresztą obrośnięty zębatymi głowami otwór, przez który wpadli do podziemi, był jedynym wyjściem, jakie dotąd znaleźli, a przecież rabusie, którzy wynieśli stąd cały worek błyskotek, nie wyglądali na pogryzionych. Wyglądało na to, że istnieje inne wyjście. Czyżby kryło się ono w tej właśnie komnacie? Pomieszczenie było dość duże. Mury, poprzebijane gdzieniegdzie wąskimi okienkami, okazały się grubsze, niż myśleli. Pasowały do wizerunku obronnej twierdzy. Tylko co taka twierdza robiła głęboko pod ziemią? I jaką rolę pełnił strzelisty filar, wznoszący się ku górze pośrodku komnaty? I skąd, na wszystkich bogów, wzięły się porozrzucane po podłodze kości? - Myślicie, że oni zginęli tu, broniąc się przed tymi białymi zmarzlakami? - głos Randala zdradzał co najmniej lekki niepokój. - 185 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Niby jak? - Elizabeth bez przekonania pokręciła głową - Przecież bramy są otwarte, a na tych kościach nie ma nawet śladu miecza. - No i przecież oni nie mogą tu wejść, prawda? Złodziejowi odpowiedziało tylko echo, niosąc słowo „prawda” dalej i dalej, odbijając je i zniekształcając tak, że brzmiało jak kpina. Nagle zaczęli wątpić w to, że stwory naprawdę nie mogły wejść na schody. Przecież nikt nie wznosiłby tak grubych ścian bez potrzeby. Kości leżące na posadzce musiały należeć do wysokich istot. Gdzieniegdzie można było jeszcze dostrzec resztki ubrania. Delikatna budowa czaszek wskazywała na elfy. Jednak wydawało się nieprawdopodobne, by elfy budowały swoje schronienie pod ziemią. Nie zajmowały się też rabowaniem kurhanów. Kim więc byli ci, których szczątki poniewierały się teraz w zwałach kurzu? - Czyżbyśmy trafili na szczątki poprzedniej wyprawy badawczej? - zastanawiał się głośno Ramon. - Jakiej „poprzedniej”? Od kiedy to jesteśmy „wyprawą badawczą”? - zapytał zgryźliwie Randal. - Może oni też tu wleźli, żeby kogoś ratować? - Mówisz, jakbyś tego żałował. - zauważyła lekko urażona Riannon. - Bez obrazy, kotku, ale właśnie zaczynam. uciął złodziej i przezornie odsunął się od poirytowanej elfki-modliszki. Rozeszli się po pomieszczeniu, szukając... Sami nie wiedzieli, czego. Rozdział 6. Filar był uszkodzony. Ktoś zrobił w nim sporą dziurę, przez którą bez problemu można było wejść do pustego wnętrza. Wyrwa wydawała się świeża, więc przypisali jej wykopanie hienom cmentarnym. Tylko jak rabusie się tutaj dostali? I co ważniejsze - jak wyszli? Szukając odpowiedzi na to niezwykle nurtujące pytanie zajrzeli ostrożnie do środka. Wnętrze wydawało się dość bezpieczne. Uważnie obejrzeli podłogę, obawiając się zapadni lub innej pułapki, po czym, wiedzeni ciekawością, wpakowali się do ciasnego pomieszczenia. I stanęli oko w oko z tajemnicą. Ściany pokryte były prastarymi elfickimi glifami. Nieprzerwany ciąg znaków układał się w spiralę, zaczynającą się przy samej podłodze i biegnącą dookoła, coraz wyżej i wyżej. Unieśli głowy, śledząc niezrozumiały tekst i dopiero wtedy stwierdzili ze zdumieniem, że dziwaczny filar krył nie lada niespodziankę. Nie było sufitu, w każdym razie, jeśli był, to ginął wysoko w mroku. O wiele wyżej, niż wskazywałaby wysokość pozostałych pomieszczeń. - Może wleźli tędy, jak przez komin? – zastanawiała się Elizabeth, mając oczywiście na myśli hieny cmentarne. Miała szczerą nadzieję, że tak było. Mogliby wreszcie opuścić tę ponurą dziurę. - Nieee, przecież widzielibyśmy światło na górze. – pokręciła głową Tanja - Poza tym zostawiliby chyba liny? - Zresztą ta dziura nie została wybita od środka. – stwierdził Randal, oceniając wyłom okiem wytrawnego włamywacza. – Popatrz, ślady kilofa na zewnątrz. - Szkoda... – westchnęła templariuszka. – Może chociaż ktoś potrafi odczytać ten napis? To chyba wygląda na eltharin. Ramon? Riannon? Elfka wyprosiła wszystkich z wnętrza filaru i zabrała się za badanie ścian. Rzeczywiście, napis sporządzono w eltharinie. Riannon przypuszczała, że autorami zapisu mogły być pradawne elfy, których kości leżały w komnacie. Używany przez nie język był tak archaiczny, że odszyfrowanie historii zapisanej na murach sprawiło elfce niemało trudu. Część znaków była zamazana. Niektóre miały tak wiele znaczeń, że nie wiedziała dokładnie, o co mogło chodzić, zaś innych w ogóle nie znała. Powoli tłumaczyła tekst, najpierw klęcząc, potem siedząc w kucki, wreszcie balansując na czubkach palców. Autor opisywał rozpaczliwą ucieczkę przez „pustkę” lub może „przestrzeń”, nie precyzując jednak, o jaką przestrzeń chodziło. - Morze? Pustynię? – próbowali zgadywać słuchacze, ale Riannon kręciła tylko przecząco głową. Nie rozumiała użytych w tym miejscu symboli, dała więc im spokój i czytała dalej. Tajemniczego podróżnika i jego towarzyszy ścigało nieokreślone, nieprzyjazne coś. Jakaś siła, z którą toczyli wojnę. Przeleciawszy przez bramę, uciekinierzy dostali się... - Do licha, to nie o pustynię chodziło! – elfka przerwała na moment lekturę, próbując pojąć to, co właśnie przeczytała. – Przelecieli przez bramę i dostali się do naszego świata! - Coooo? Jak to „do naszego świata”? Skąd? Z pustki? - Z zewnątrz – wyszeptał Ramon nagle zbielałymi wargami. – Spoza granic naszego świata. Z domeny Chaosu. Na chwilę wszyscy zamilkli, ogarnięci zgrozą. Potem Riannon zaczęła czytać dalej. - „Dookoła jest...” Nie wiem, co. Jakieś nieokreślone zło. „Nie można ani wrócić, ani iść dalej. Nie można się wydostać. Ci, którzy próbowali, zostali zabici. Nie ma wyjścia...” - Jasssna dupa... Zdechli tu z głodu! - Przestań, Randal! Trudno wywnioskować, jak właściwie te elfy się tutaj dostały, skąd i dokąd chciały się dostać. Jest tu też coś o chłodzie i o jakiejś ochronie, zapewnianej przez źródło energii. Do licha, znowu zamazany symbol! Ciekawe, jakie to źródło. Dalej piszą o pragnieniu powrotu do domu, który nazywał się Lae... Lae cośtam. Nie znam tego znaku. „Lae” znaczy „ocean”. Ocean czego? - Te zjawy mówiły coś o Czarnym Oceanie. – przypomniała Elizabeth - Może chodzi o Abyss? - Nieee.... – jęknęli wszyscy zgodnym chórem. - 186 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Riannon stała pośrodku filaru, próbując pojąć, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy nagle przyszedł jej do głowy dziwny pomysł. Cóż, brak innych opcji powoduje, że korzysta się z tych, które w normalnych okolicznościach od razu by się odrzuciło. Chwilę później stała przed podwyższeniem, nad którym leniwie wiły się poskręcane korzenie. Ze środka wyłoniła się twarz. Stwór zastygł, wpatrując się w elfkę badawczo. - Kim jesteś? - zapytała w eltharinie. - Nazywam się Loon. A jednak! Słusznie przypuszczała, że można się z nim porozumieć! Czym prędzej zawołała pozostałych. Pełni nadziei, zgromadzili się pod czarnym drzewem. Niestety, Loon nie miał pojęcia o istnieniu zewnętrznego świata. Nie rozumiał nawet słowa „zewnątrz”. Nie potrafił więc odpowiedzieć na pytania, które najbardziej ich nurtowały. Nie wiedział też, gdzie znajduje się wyjście. Zdawał się w ogóle nie rozumieć tego pojęcia. W dodatku znał tylko eltharin i Riannon musiała wszystko tłumaczyć. Wiele tego nie było, większości dowiedzieli się już z napisów wewnątrz filaru: że elfy przybyły tu z daleka, nie wiadomo skąd, uciekając przed kimś i przy okazji zakłócając spokój Loona. Że udało im się umknąć przed niebezpieczeństwem, ale ich pojazd, czymkolwiek by nie był, został uszkodzony i przybysze nie mogli ani wrócić, ani polecieć dalej. Że wpadli w kolejna pułapkę, osaczeni przez czające się dookoła zło. Stwór nie wyjaśnił także, skąd w podziemiach wzięły się zamrożone ciała. Powtarzał tylko w kółko, że nikomu nie wolno ruszać spaczenia, czym tylko irytował swoich rozmówców, wystawionych na działanie pierwotnej energii Chaosu. Rozczarowana Riannon zwiesiła głowę. Elizabeth mruczała coś pod nosem, Tanja nerwowo szarpała za warkocz, Randal klął. Ramon milczał. Ponieważ nie wiedzieli, o co jeszcze mogliby spytać, pożegnali Loona i wrócili do wewnętrznego pomieszczenia. Musieli to wszystko spokojnie przemyśleć. - Jeśli chcemy się stąd wydostać, to przydałoby się jakoś poskładać do kupy to wszystko, co na razie wiemy. – stwierdził Randal z bardzo mądrą miną. - Aha. Jassssne. – zgasiła go Tanja – A czy my w ogóle coś wiemy? Oczywiście oprócz tego, że znowu mamy kłopoty z Ioną? - Ty chyba masz jakąś obsesję! - Ja? Odpuść sobie! To tobie jakiś typek z nożem mówił o Księżnej! W dodatku ten upiór, który się pojawił u mnie, mówił wyraźnie, że szukają Prawej Ręki Lewiatana! - Mówiłaś, że szukali „człowieka w masce”. – przypomniała sobie Elizabeth. - To też. Aha, mówili jeszcze o „czarnym niebie”. - Mi powiedział, że szukają „człowieka z twarzą”. – wtrącił Randal. – Myślicie, że to to samo, co „człowiek w masce”? - Cholera wie. - I do tego Czarny Ocean. – dodała Elizabeth – Kojarzy mi się z Abyssem. Zresztą „czarne niebo” też. Udo widział „czarne niebo”. Upiory w piwnicy też mówiły o „czarnym niebie”. Tylko co mają wspólnego z Ioną te białe widziadła? - Może pochodzą z Abyssu? - Przecież już wam tłumaczyłem – przerwał dyskusję Ramon. – co to jest Abyss, czyli inaczej „Guff”. Miejsce, w którym trzymane są dusze zanim się narodzą. W tym sensie wszyscy jesteśmy stamtąd. - Ech, do dupy to wszystko, w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Poszukajmy lepiej wyjścia. Mieli za mało informacji, by rozwiązać zagadkę upiorów. Zresztą nie był to ani czas, ani miejsce na filozoficzne dyskusje. W końcu zmienili temat i zaczęli się zastanawiać nad napisem we wnętrzu filaru. Doszli do wniosku, że zamrożone paskudztwa, które nie pozwalały im wrócić na powierzchnię, były owym „czającym się dookoła złem”, o którym pisał starożytny elf. Jednak elfy, których kości leżały dookoła, nie zostały zabite przez lodowatych umarłych. Może rzeczywiście umarły z głodu, tak jak przypuszczał Randal? A może w podziemiach kryło się coś jeszcze? W końcu postanowili raz jeszcze odwiedzić Loona i poprosić go o wyjaśnienia. K iedy ponownie odwiedzili Loona okazało się, że potrafi już posługiwać się ich językiem. Wiedział też, co to jest „zewnątrz”. Najwyraźniej istota z drzewa uczyła się szybko i w dodatku umiała czytać w ich umysłach, bo stwierdziła, że wszystkiego dowiedziała się od nich. Ku wielkiemu zmartwieniu całej grupy Loon oświadczył, że istnieje tylko jedno wyjściu na powierzchnię. Niestety, była nim ta sama dziura, którą wpadli do środka. Dowiedzieli się także, że stwór nie ma nic wspólnego z właścicielami kości i nie potrafi określić, skąd przybyli i dokąd zmierzali. Wyjaśnił za to inną ważną kwestię. Otóż z tego, co zrozumieli, konstrukcja, w której wnętrzu się znajdowali, była środkiem transportu starożytnych elfów. Przypuszczali, że chodziło o pojazd, chyba latający, daleko bardziej skomplikowany od wszelkich znanych im statków powietrznych. Spaczeń, jako źródło energii, służył im zapewne do napędzania osobliwego statku. Miał też inne zadanie. Umieszczony na specjalnie skonstruowanych postumentach, generował aurę powstrzymującą zamrożone stwory przed wejściem do środka. Teraz bariera została przerwana i... - Uuuups! Chyba zrobiliśmy coś bardzo, bardzo głupiego! - Trzeba by odłożyć tamte kawałki na miejsce... Ruszyli w kierunku następnego podwyższenia, po drodze rozważając rewelacje Loona. - Hej, to jakieś brednie! Jaki pojazd? Jaki latający statek? - 187 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- No, pewnie coś jak sterowce, albo te dziwaczne krasnoludzkie lotnie. - Jeśli to jest statek, to dlaczego stąd nie odlecieli? - Może się zepsuł, albo co... - No czekaj, przecież on nie powiedział, że TO jest ten pojazd? - Tak by wynikało... Zdążyli przejść tylko kilkanaście kroków, kiedy zaalarmowały ich dziwne odgłosy. Przystanęli w wąskim korytarzu, ostrożnie wyjrzeli za zakręt i cofnęli się w popłochu. Zamrożone istoty wdzierały się właśnie na schody. - Wracajmy do Loona, tam jest ostatni kawałek spaczenia! Wycofali się więc taktycznie w jedyne miejsce, gdzie spaczeń jeszcze pozostał. Mając do wyboru nieprzyjemna aurę, jaką emanował, lub widowiskową śmierć z rąk lodowych potworów, woleli to pierwsze. Mieli jeszcze nadzieję, że zdołają wymyślić jakieś rozwiązanie. Ku ich uldze martwi zatrzymali się w sporej odległości od podwyższenia, otaczając żywych ze wszystkich stron. Korzystając z chwili względnego spokoju Ramon zaczął zawieszać zaklęcia. Wiedział, że prędzej czy później będą mu potrzebne. W końcu ile mogli tu tkwić? Znużeni, siedli na posadzce. Później doszedł ich dźwięk kołatki i dzwonka... Procesja odzianych w białe szaty postaci, zapewne ta sama, które pojawiła się na ulicach Altdorfu, przeszła obok nich, nic sobie nie robiąc z gromady lodowych zombie. Na widok upiorów, przesuwających się dostojnym krokiem między hordą krwiożerczych potworów, uwięziona pod czarnym drzewem grupa kompletnie zdębiała. - Khe, khe... Czy wy TEŻ ich widzieliście? - Noooo... - Eeeej, wy! Hej, zatrzymajcie się! Znikające już za zakrętem upiory nie zwróciły na ich wołanie najmniejszej uwagi. - Ciekawa rzecz, przedtem gadali jak najęci, a teraz ani słowa... - Może to nie ci sami? - No co ty, ilu takich widziałeś w życiu? Odziane na biało postaci obeszły wewnętrzną komnatę dookoła i jakiś czas potem znów pojawiły się w polu widzenia. Kołatki i dzwonki stawały się coraz bardziej irytujące. - Riannon, może ty z nimi pogadasz? zaproponowała Elizabeth. - Tak, powiedz im, żeby uciszyli te cholerne kołatki - wszedł jej w słowo Randal - Bo mnie, kurwa, wnerwiają. Elfce nie bardzo podobał się pomysł wołania jakiejś zjawy. Uważała to za pomysł równie beznadziejny jak rozmowa z Loonem, ale reszta wpatrywała się w nią wyczekująco. Odwróciła się w stronę procesji, która po raz kolejny ich mijała i zawołała w eltharinie. Jedna z białych postaci zatrzymała się i odłączyła od pochodu. Zbliżała się powoli, a wraz z nią zbliżała się fala chłodu. Riannon zaczęła się zastanawiać, czy próba nawiązania kontaktu w istocie była dobrym pomysłem. Poczuła się mocno niepewnie, kiedy postać stanęła przed nią. Wydawała się olbrzymia. W jednej ręce trzymała kołatkę, w drugiej dzwonek. Jej twarz zakryta była białą chustą. - Hmm... Km jesteście? - zapytała w staroelfickim. Żadnej odpowiedzi. Po chwili postać zagrzechotała kołatką i zadzwoniła dzwonkiem. - Nie możecie mówić? Chwila ciszy. Potem klekot kołatki. - Czy to znaczy tak? Kołatka „tak”, dzwonek „nie”? Kołatka. Rianon obejrzała się na pozostałych i przetłumaczyła to, co powiedziała. - Czy jest stąd wyjście? Kołatka. Uśmiech Rian. - Czy jest stąd jakieś inne wyjście, prócz tego, którym przyszliśmy? Dzwonek. Kolejne rozczarowanie. - Cóż.... Czy możemy wam jakoś pomóc? Cisza. Kołatka. Dzwonek. Czyżby „Nie wiem”? Mozolną rozmowę z białą postacią przerwało nagłe zamieszanie. Wyglądało na to, że jeden kawałek spaczenia to jednak za mało, by powstrzymać zamrożonych na dłużej, bo w końcu zaczęli się przedzierać przez niewidoczna zaporę. Pierwsi napastnicy zginęli natychmiast z rąk Elizabeth i Tanji. Pozostali cofnęli się, ale już po chwili znalazł się kolejny śmiałek, który skoczył z wyciągniętymi pazurami w kierunku Riannon. Smagnęła go rogami. Postać w bieli, uznając widać rozmowę za zakończoną, odwróciła się i majestatycznie wróciła do pochodu. W tej samej chwili korzenie drzewa ożywiły się, Loon zsunął się na sam dół, rozejrzał się wokoło, po czym złapał grudę spaczenia i zniknął w wijącej się czarnej masie niby drzewa. Zamarznięte kreatury natychmiast rzuciły się naprzód i zaczęły atakować wszystko i wszystkich na swej drodze, równie zażarcie usiłując rozsiekać zarówno białe larwy, jak i drzewo, ludzi, jak i elfkę modliszkę. Larwy umknęły. Drzewo podwinęło pod siebie ruchliwe korzenie. Drużyna zaczęła przebijać się do wyjścia, zdecydowana wyleźć na górę nawet mimo gryzących głów. Jednak szybko okazało się, że nie mają najmniejszych szans, by tam dotrzeć. Pierwszy opadł z sił Ramon. Ciskanie zaklęciami na prawo i lewo szybko go wyczerpało. Pozostali starali się go ochraniać, jak tylko mogli, ale było jasne, że bez magicznego wsparcia, w dodatku obarczeni dodatkowym ciężarem, nie dotrą nawet do połowy drogi. - Do środkowej komnaty! – wrzasnęła Elizabeth. – Musimy dać Ramonowi odpocząć! Przebijali się krok za krokiem, z nadzieją myśląc o grubych murach i solidnych drzwiach. Wiedzieli, że było to jedyne sensowne miejsce, w którym można się było bronić. Wszakże starożytne elfy zginęły tam z wyczerpania albo głodu, a nie z rąk zamrożonych umarłych. Wycinali lodowate stwory za pomocą mieczy i sztyletów, pazurów i rogów, osłaniając się nawzajem, aż wreszcie stanęli w drzwiach upragnionego schronienia. - 188 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Rozdział 7. W yczerpani, jeden za drugim wpadali do wewnętrznej komnaty. Półprzytomny Ramon osunął się na podłogę. Ledwie trzymająca się na nogach Tanja siadła ciężko koło niego, szukając w torbie leczniczego eliksiru. Jeden z przeciwników wpakował jej ostrze prosto w brzuch. Broczyła też krwią z kilkunastu drobniejszych ran. Nie była w stanie utrzymać miecza w dłoni. Pościg deptał im po piętach. - Randal, barykaduj te drzwi! – krzyknęła Elizabeth, siekąc mieczem umarłych, którzy próbowali wedrzeć się do środka. – Riannon, pomóż mi! Stojący na granicy wytrzymałości Randal czuł, że za chwilę runie nosem na kamienną podłogę. Samo utrzymanie się na nogach było dla niego potwornym wysiłkiem. Ale przynajmniej stał, w przeciwieństwie do Ramona i Tanji. Ktoś musiał przecież zamknąć te drzwi! Sięgnął za pazuchę i wydobył buteleczkę eliksiru z Czerwonego Korzenia. Jeśli miał choćby ruszyć palcem, potrzebował energii... Z rykiem na ustach odepchnął Elizabeth i szerokim wymachem zmiótł z drogi tłoczące się w progu potwory. Zatrzasnął drzwi, miażdżąc nimi jednego z zamrożonych, jednak stwory wpadały już do środka przez przeciwległe wejście. Elizabeth rzuciła się na drugi koniec komnaty, by je powstrzymać. Riannon doskoczyła do Randala. Wspólnymi siłami podnieśli ciężką, żelazną sztabę i zawiesili ją na wbitych w ścianę hakach. Teraz, żeby się dostać do środka, stworzenia musiałyby mieć taran. Za ich plecami templariuszka odpierała kolejny atak. Randal, wrzeszcząc w bojowym szale, wywołanym przez czerwony płyn, w mgnieniu oka znalazł się tuż obok niej. W końcu i drugie wrota zostały zamknięte. Rozszalały złodziej wytłukł jeszcze pozostałe paskudyy, które wcześniej wdarły się do środka, po czym, wciąż pełen wigoru, zaczął dźgać umarłych przez wąskie okienka. Pozostali obserwowali go wzrokiem pełnym rezygnacji. Starał się, jak mógł, ale na niewiele się to zdawało. Stworów były dziesiątki, setki, tysiące... - No to jesteśmy tu zamknięci jak sardynki. Cudownie. Po prostu cudownie – mruknęła Elizabeth i usiadła, opierając się o ścianę. Dookoła kłębiły się hordy umarłych. Procesja zniknęła nie wiadomo kiedy. Stukot kołatek i dzwonienie dzwonków zastąpiły miarowe uderzenia mieczami o mur. Oblężeni odpoczywali. Ramon medytował. Riannon szwendała się bez celu po komnacie, uważając, żeby nie zdeptać walających się po podłodze kości. Co jakiś czas zaglądała do wnętrza filaru, próbując zrozumieć wypisany tam tekst. Reszta opatrywała rany i pomniejsze skaleczenia lub udawała, że myśli. - Może przyzwiemy modliszki? - zaproponowała Tania. Reszta spojrzała na nią obojętnie. Teraz i tak było im wszystko jedno. Najemniczka z trudem podniosła się z ziemi i zajęła wykreślaniem klepsydry przenikającej się z okręgiem. Okrąg był naprawdę duży. Chwilę później stała już w środku, wołając "Mantis!" we wszystkie strony świata, zastanawiając się przy okazji, gdzie te strony świata są. Była zmęczona. Czekali. Nie wiedzieli, ile czasu upłynęło od odprawienia rytuału. Powoli tracili nadzieję, że modliszki w ogóle się zjawią. Randala zmęczyło w końcu bieganie i dźganie wrogów przez wąskie strzelnice, zresztą zajęcie to wydawało się nie mieć większego sensu, bo na miejsce zabitych i okaleczonych kreatur zjawiały się nowe. Teraz już tylko klął, bo dudnienie zza muru przyprawiało go o bezsilny gniew. Ramon przespał godzinę czy dwie, a potem zajął się zawieszaniem zaklęć. On jeden był w stanie dostrzec jakąś zaletę siedzenia w komnacie otoczonej przez potwory. Kreatury były pewnego rodzaju ożywieńcami, mógł więc korzystać ze zmagazynowanej w ich ciałach mocy. Żałował tylko, że nie był w stanie wchłonąć jej całej, odbierając umarłym wszelkie pozory życia – niestety, żaden mag na świecie nie zdołałby tego zrobić. Riannon siedziała wewnątrz filaru, po raz kolejny czytając runy ze ścian, zastanawiając się nad ich wieloznacznością i przesłaniem. Miała nadzieję, że między wierszami znajdzie informacje odnośnie sposobu uruchamiania elfickiego statku, oczywiście o ile ta konstrukcja rzeczywiście była statkiem, jednak starożytni nie napisali ani słowa na ten temat. Nie było tu też ani słowa na temat jakiejkolwiek broni. Zapiski były strasznie enigmatyczne i elfka nie była w stanie wydobyć z nich niczego nowego. Elizabeth z Tanią łamały sobie głowy, próbując połączyć strzępy informacji i usiłując znaleźć w nich jakiś sens, starając się przy tym ignorować hałas dochodzący z zewnątrz. Rezultaty były nader mizerne. Wciąż brakowało im zbyt wielu fragmentów tej skomplikowanej układanki, począwszy chociażby od przyczyn pojawienia się upiorów z dzwonkami i kołatkami. - Lae... Ocean. Ocean czego? - Może mamy ich tam odesłać? - Jak? Gdzie? - A skąd ja to mogę wiedzieć? Rian!? Elfka wychyliła się z wyrwy w filarze. Wzruszyła ramionami i podeszła do nich. - Ten tekst jest bez sensu. Nie wiem jak oni się tu dostali. Jest coś o miejscu i przejściu. - Być może filar jest przejściem... - odezwał się nagle Ramon, - Od środka wygląda dziwnie, jak rura, kończąca się nie wiadomo gdzie. – dodał, zawieszając kolejne zaklęcia – Całkiem możliwe, że to rodzaj magicznej bramy. Reszta grupy spojrzała na niego z podziwem. - 189 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------- Kurczę, możesz mieć cholerną rację! Tylko jak to działa? - Kto wie, może jak typowy portal wielokierunkowy? Wystarczy podać miejsce docelowe i... Nie musiał kończyć myśli, wszyscy już wiedzieli, o co chodzi. Jednocześnie pomyśleli o snujących się dookoła upiorach. Chcieli wrócić, ale im się nie udało... Może dlatego właśnie ukazywali się ludziom? Może pomogłoby im, gdyby chociaż ich szczątki wróciły do domu? Niedługo potem kości, co do jednej, leżały na posadzce wewnątrz filaru. Ostatecznie wylądowały tam także błyskotki zabrane rabusiom. - No dobrze. Ramon, masz jakiś pomysł? – Riannon spojrzała pytająco na maga. - Musicie podać nazwę miejsca. Zapewne w eltharinie. - Może na początek spróbuj po prostu „dom”? – zaproponowała Elizabeth. Riannon spróbowała. Nic się nie wydarzyło. - Obawiam się, że jednak musi to być konkretna nazwa. Dom? Według napisu ich dom to Lae... Lae co? Ta runa jest kompletnie niezrozumiała! - Z niczym ci się nie kojarzy? - Nie. Może jest zbyt zamazana? Och, nieważne. Lae to Ocean. Ocean czego? - Raaany, już to przerabialiśmy! Czarny Ocean! Może jednak Abyss? - Nieee, Abyss nie jest dobrym miejscem... Stali, bezmyślnie wpatrując się w kości. Czuli się jak banda głupków. - A może wyślemy ich gdziekolwiek i sprawdzimy czy to w ogóle działa? A później sami się w ten sposób przeniesiemy. Jak jest Altdorf po elficku? Przecież kiedyś była tam osada elfów... Tym razem filar zadziałał. W górze coś zabuczało, runy na ścianach rozjarzyły się oślepiającym blaskiem. Kości zaczęły unosić się w górę, jakby coś wsysało je w głąb ciemnej rury, a później zniknęły bez śladu. - Myślicie, że wylądowały w Altdorfie? - Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Już mieli wejść do środka, kiedy znów usłyszeli buczenie. Mrok, wiszący dotąd gdzieś w górze, zaczął spływać w dół. Nie wróżyło to nic dobrego, zwłaszcza, że ciemność zaczęła się rozprzestrzeniać i pochłaniać filar. Przypuszczali, że oto stanęli oko w oko z tym, co ścigało starożytne elfy. Ramon nie miał wątpliwości – portal, widocznie spaczony, otworzył się na domenę Chaosu. Nie pozostało nic innego jak uciekać. Ale dokąd? Tylko chwilę zastanawiali się, czy powinni otworzyć drzwi. Znali wyjście z tego miejsca, musieli się tylko przebić. W porównaniu z Chaosem zamarznięte stwory były niczym. Elizabeth otwarła wrota i w kierunku białych stworów poleciała pierwsza ognista kula. Zaraz za nią następna. Miecz templariuszki zaśpiewał w mroźnym powietrzu. Obok niej Riannon siekła przeciwników rogami i pazurami, prąc naprzód niczym imperialny czołg parowy. Randal, wrzeszcząc coś niezrozumiale, wymachiwał mieczem jak szalony. Tanja rozdzielała ciosy spokojnymi, oszczędnymi ruchami. Mozolnie parli naprzód, otoczeni ze wszystkich stron przez masę umarłych. Ciemność za ich plecami cały czas rosła. W gęstym mroku zaczęły majaczyć niewyraźne kształty. Przez podziemia przepłynęła fala duszącego smrodu. Coś przestąpiło granicę światów. Wielkie, obrzydliwe postacie, w pełnych pancerzach i hełmach z pojedynczym rogiem. Służalcy Nurgle’a, Boga Rozkładu, otoczeni chmurą much, najwidoczniej odpornych na mróz. Na ich widok krew zastygła w żyłach Randala. Ramon jęknął. Elizabeth zbladła jak prześcieradło. Tanja krzyknęła ze zgrozy i obrzydzenia, zaś Riannon poczuła się tak, jakby przez jej żołądek przemaszerowała armia ognistych mrówek. Przez krótką chwilę skamienieli w bezruchu, jednak ocknęli się błyskawicznie i podjęli przerwaną wędrówkę ze stokroć większą determinacją. Kiedy słudzy Nurgle’a dostrzegli grupę śmiałków, w ich oczach pojawiła się żądza mordu. Ruszyli. Ich broń siała straszne spustoszenie. Jedynym pocieszeniem był fakt, że białe stwory atakowały również ich. I choć padały jeden za drugim, niezdolne sprostać straszliwym wojownikom, spowalniały ich marsz samą swą liczbą. U ciekinierzy dotarli wreszcie na zewnętrzny korytarz. Poczuli przypływ nadziei. Dopóki walczyli w wąskim przejściu, byli w stanie posuwać się dość szybko. Wkrótce jednak dotarli do szerokiego podestu wokół podwyższenia. I choć mogli już niemal dojrzeć wyjście, utknęli, otoczeni ze wszystkich stron. Przebijali się dalej, siekąc stwory na prawo i lewo. Potwornie powoli, krok za krokiem. W całym tym bałaganie zniknął gdzieś Ramon. Riannon zaczęła się rozglądać, odpychając nachalne kreatury, roztrącając je i miażdżąc bezlitosnymi uderzeniami rogów. W końcu dostrzegła maga. Świadoma, że bez niego na zawsze zostanie modliszką, rzuciła się natychmiast w jego kierunku. Sekundę za późno - jeden ze stworów właśnie nadziewał go na miecz. Zmiotła kreaturę pazurami. Wylała na rzężącego maga butelkę zielonego eliksiru, mając nadzieję, że jakimś cudem nie wyzionie ducha. Pazurami jednej ręki torowała sobie drogę, drugą trzymała Ramona, osłaniając go rogami. Elizabeth, Tanja i Randal nawet tego nie widzieli. Wsparci o siebie plecami, broczący krwią z dziesiątek drobnych ran, myśleli już tylko o tym, żeby dotrzeć do postumentu. Oprzeć się o niego chociaż na chwilę, może nawet wleźć na górę, złapać oddech! Wreszcie przebili się, przycisnęli mokre od potu i krwi grzbiety do zimnego kamienia. Gdyby nie on, nie utrzymali by się na nogach ani chwili dłużej. Błysnęło wąskie ostrze i Tanja zgięła się wpół. Stojąca obok templariuszka w ostatniej chwili sparowała cios, który miał dobić Terenkovą. Wysunęła się do przodu, zasłaniając przyjaciółkę, która powoli osuwała się na ziemię, zostawiając na postumencie - 190 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------szeroką rubinową smugę. Westchnęła z ulgą widząc, że najemniczka wyciąga zza pazuchy buteleczkę z eliksirem i podnosi ją do ust. Tanja dziękowała Bogom, że przezornie zaopatrzyła się w kilka porcji potwornie drogiego magicznego leku. Miała tylko nadzieję, że zdołają się wydostać z podziemi, zanim skończy się jego działanie. Z niepokojem spojrzała na Elizabeth. Wiedziała, że rana, którą templariuszka odniosła na samym początku, może się otworzyć lada chwila. Nie mogli tak sterczeć w nieskończoność, opierając się o postument. Nie mogli nawet poczekać, aż eliksir zdoła całkowicie zamknąć dziurę w brzuchu Terenkovej. Ciemność była coraz bliżej. W końcu, chcąc nie chcąc, ruszyli dalej, uparcie dążąc ku odległemu tunelowi, starając się nie myśleć o pokrywających go głowach. Nie było sensu martwić się na zapas. Nie wierzyli już, że tam dotrą. Za nimi szalała istna burza. Opancerzeni Nurglowcy i morze białych stworów. Do tego rozrastająca się i pochłaniająca coraz to nowe fragmenty konstrukcji czerń, z którą woleli się nie spotykać. A przed nimi... Rozdział 8. P rzed uciekinierami zaczęło się robić wyraźnie luźniej. Dotarli do schodów i ujrzeli grotę tak odmienioną, że przez chwilę nie byli pewni, czy w ogniu walki nie pomylili kierunków. W zasadzie grota pozostała ta sama, przynajmniej jeśli chodzi o kształt, jednak kłapiące szczękami głowy zniknęły. Stwory, których ciasno upakowane ciała pokrywały przedtem całą powierzchnię ścian, podłogi i sufitu, zostały zmasakrowane. Wszędzie walały się fragmenty zamarzniętych korpusów, poobcinane kończyny i odrąbane głowy. W jaskini pozostało tylko kilku umarłych, ledwo trzymających się na nogach. I... modliszki. Jednak przybyły na wezwanie! Czując przypływ nowej nadziei, poszukiwacze przygód ruszyli przed siebie tak szybko, jak tylko zdołali. Wiodący na powierzchnie tunel został oczyszczony z natrętnych głów, gryzących co popadnie. Teraz mogli bezpiecznie wspiąć się do wyjścia. Przodem posłali Randala, który ledwo trzymał się na nogach. Za nim ruszyła Tania, z dłonią wciąż przyciśniętą do brzucha. Potem Elizabeth, coraz mocniej brocząca krwią. Riannon miała iść ostatnia i chronić przed upadkiem pozostałych, gdyby nie zdołali się utrzymać w stromym przesmyku. Ona jedna była niemal zdrowa, nie licząc kilku zadrapań. Kiedy tylko Elizabeth zrobiła jej dość miejsca, elfka zaczęła drapać się ku górze, trzymając nieprzytomnego Ramona rogami. Modliszki, stojące u wylotu tunelu, miały osłaniać ich odwrót. Co prawda, niewiele ich zostało. W starciu z sługami Nurgle’a miały kiepskie szanse. Riannon była dopiero w połowie drogi, gdy wojownicy Pana Rozkładu dotarli do wyjścia, masakrując każdą istotę, która ośmieliła się stanąć im na drodze. Ścigali uciekinierów z zadziwiającą determinacją. Jednak w końcu natknęli się na przeszkodę nie do pokonania. Zakuci w potężne pancerze nie mogli nawet marzyć o przeciśnięciu się przez wąski tunel. Żaden z nich nie mógł zdjąć zrośniętej z ciałem Zbroi Chaosu. Mogli jednak spróbować czegoś innego. W ich dłoniach pojawiły się liny zakończone potężnymi hakami. O bciążona bezwładnym ciałem Ramona elfka posuwała się wolniej od towarzyszy. Nagle poczuła, że coś wbiło się jej w plecy. Żelazny hak zaczepił o okrywający ciało pancerz modliszki. Sługa Chaosu szarpnął za linę, próbując ściągnąć ofiarę w dół. Riannon przerzuciła Ramona nad głowę, zasłaniając go własnym ciałem, i cisnęła w przeciwnika ładunkiem wybuchowym. Eksplozja wyrzuciła ją w górę. Kurczowo uczepiła się krawędzi. Przez kilka chwil wisiała, zaczepiona koniuszkami palców o kamienie, aż wreszcie wydostała z kurhanu. Na zewnątrz czekali już pozostali. Przycupnięty pod jednym z menhirów siedział także smok. Garreta nigdzie nie było widać. Na pytanie, gdzie podział się złodziej, Miluś tylko wzruszył łuskami. - Wrzuć tam jeszcze parę bomb dla pewności. – zaproponowała Elizabeth. - Nie, czekaj, tam jeszcze mogą być modliszki! – zaprotestowała Tanja słabym głosem. - No i co z tego? – wtrącił się Randal. – Niech sczezną! - Przecież nam pomogły! - Bo musiały. - Przestań, co nam szkodzi poczekać? - A jak ta ciemność dotrze aż tutaj? Albo tamci wylezą na górę? - Będziemy uważać. Jak zacznie się dziać coś podejrzanego, wysadzimy to wszystko w powietrze. Riannon nie słuchała ich, zajęta przekonywaniem smoka, by łaskawie zgodził się zanieść Ramona do medyka. W końcu, po długich namowach, lekko obrażony Miluś zgodził się polecieć. Co więcej oświadczył, że gotów jest zabrać dwie osoby. Wybuchła mała kłótnia, bo wszyscy marzyli o jak najszybszym opuszczeniu tego ponurego miejsca. Ostatecznie padło na Elizabeth, ponieważ rana, odniesiona w pierwszym starciu z zamrożonymi umarłymi, otworzyła się na nowo i templariuszka była na najlepszej drodze do tego, by się wykrwawić. Pozostałym przypadła zaszczytna rola zasypywaczy kurhanu. Kiedy wszystkie modliszki opuściły grobowiec, Riannon wydobyła z magicznej torby wszystkie materiały wybuchowe, jakie tylko mogła znaleźć. Wrzuciła je do tunelu, po czym w zasadzie nie musieli już nic zakopywać – powietrzem targnął potworny huk, chmura pyłu przesłoniła niebo, a - 191 - ---------- Copyright 2003, Smuga Cienia by Elizabeth, Riannon, Tania, Garret and Crowley ---------wzgórze zapadło się, pochłaniając grobowiec i nie wiadomo, co jeszcze wraz z nim. Ocalałe modliszki rozsiadły się wokół Tani, zakładającej właśnie opatrunek, i zaczęły ją dręczyć pytaniami o zapłatę za przyzwanie. Najemniczka, nie mając ochoty na targi, udawała, że ich nie słyszy, aż w końcu, widać znudzone, poszły sobie, mamrocząc coś pod nosami. Kiedy wszystko już było załatwione grobowiec zasypany, a modliszki odesłane, cudem ocaleni bohaterowie, ledwo trzymając się na końskich grzbietach, ruszyli powoli w kierunku Altdorfu. D otarli na miejsce półprzytomni z wyczerpania. W domu białego nekromanty roiło się już od rozmaitych medyków. Ramonem zajmowali się najlepsi w stolicy chirurdzy. Jego goście natychmiast zostali otoczeni opieką przez co najmniej tuzin medyków, wykrzykujących ze zgrozą i załamujących ręce na widok ich ran. Elizabeth i Tania, ledwie żywe, wylądowały ostatecznie w szpitalu i pozostały tam znacznie dłużej niż Ramon, który wrócił do domu po kilku zaledwie dniach i od razu utknął w laboratorium. Przeżycia w podziemiach nie pozostały bez wpływu na nerwy uczestników wyprawy. Męczyły ich nawracające koszmary. Powiew chłodniejszego wiatru wywoływał dreszcze. Nawet najmniejsza mucha kojarzyła im się z zakutymi w zbroje sługami Nurgle’a. Każdej nocy widzieli w snach procesję ubranych na biało postaci, potrząsających dzwonkami i kołatkami. Elizabeth i Tanja cierpiały na takie wahania nastrojów, że zarówno medycy, którzy początkowo zadowalali się faszerowaniem obu wojowniczek potwornymi ilościami Czarnego Lotosu, jak i kapłanki Shally’i, pomagające przy chorych, nie mieli już do nich siły. Stwierdzili cyklofrenię i orzekli, że albo przejdzie, albo nie, po czym odesłali pacjentki do domu. Tanja, uwolniona spod czujnej opieki kapłanek, zaordynowała sobie kurację spirytusową, co polegało na tym, że siedziała w domu i wlewała w siebie niewiarygodne ilości gorzałki, wskutek czego przez większość czasu była kompletnie znieczulona. Elizabeth zaś, cichcem faszerując się Czarnym Lotosem, zaczęła pisać listy do Err’avandrela i opata Sugera. Listy te, w zależności od aktualnego nastroju templariuszki, bywały niezwykle optymistyczne lub, dla kontrastu, grobowo ponure. Elf nie dał znaku życia, za to Suger owszem, w związku z czym po paru tygodniach wojowniczka trafiła, nie całkiem dobrowolnie, do przytulnej celi w Świątyni Myrmidii w Nuln, gdzie z wolna doc