„Na zawsze…” – historia miłości, która nigdy nie umarła 1 września

Transkrypt

„Na zawsze…” – historia miłości, która nigdy nie umarła 1 września
„Na zawsze…” – historia miłości, która nigdy nie umarła
1 września 1939 r. , Żabia Wola
W dniu wybuchu II wojny światowej Lidia Paczkowska i Jan Dunaj pracowali w polu.
Korzystali z ostatnich ciepłych dni, aby zasiać zboża ozime. Każdy domyślał się, wręcz
przewidywał, że prędzej czy później wojna nadejdzie. Hitler był tak zapatrzony w świetność
Rzeszy Niemieckiej, że nie mógł znieść, jak mu się wówczas wydawało, gorszych narodów.
Mimo przewidywań wybuchu wojny, był to wielki wstrząs.
Groza wojny nadeszła z czasem. Para musiała się ukrywać, ponieważ Jan był Żydem,
a nazwisko Dunaj to tylko przykrywką, tak naprawdę mężczyzna nazywał się Dawid Berliner.
Jednak zakochani obiecali sobie, że zaraz po wojnie się pobiorą. Te tajemnicę znało tylko
kilka osób, gdyby ktokolwiek inny dowiedział się o tym, wszyscy byliby
w niebezpieczeństwie.
Lidka miała 19 lat, brązowe, długie włosy, niebieskie duże oczy i zgrabną sylwetkę.
Włosy często wiązała w dwa warkocze, co tylko dodawało jej uroku, którego i tak Bóg je nie
poskąpił. Jej rodzice nie byli zamożni, od pokoleń uprawiali role, dlatego i dziewczyna od
najmłodszych lat całe dnie przesiadywała na zewnątrz. Była bardzo odważna i nigdy się nie
poddawała, choć jak każda panienka była bardzo wrażliwa, uczuciowa i czasem wstydliwa.
Lidzia miała jeszcze trzech braci, ona była z nich najmłodsza. Natomiast Janek (nikt do niego
nie zwracał się jego prawdziwym imieniem) był przystojnym mężczyzną, miał kruczoczarne
włosy i ciemne jak noc oczy, był zawsze opalony. Chłopak był zawsze radosny
i uśmiechnięty, pełen pogody życia, lecz nie brakowało mu również męstwa i charyzmy
ducha. Młodzi poznali się niespełna 2 lata przed rozpoczęciem wojny, zakochali się w sobie
bez pamięci i jak mówili „na zawsze”. Obiecali sobie, że wojna ich nigdy nie rozdzieli. Lidka
i Janek nie mogli razem mieszkać, ponieważ nie byli powiązani więzłem małżeńskim, ale
często spotykali się w domu państwa Paczkowskich. Mieli odległe marzenia, żeby mieć
kiedyś kawałek własnego pola.
Gdy Niemcy wkroczyli do Warszawy, wszystkie wsie, w tym Żabia Wola, zostały
podporządkowane do ich wymagań. Oddawano im część zbiorów, wszystko było
wykonywane według ich zachcianek. Nastały srogie czasy dla rolników, ale w domu zawsze
było co jeść. We wsi ludzie pomagali sobie wzajemnie, wymieniali produktami, ale również
nigdy nie żałowano sąsiadom czy przyjezdnym talerza zupy, czy szklanki wody. Ludzie
chcieli mieć nadzieję na lepsze jutro, dlatego co drugi dzień spotykano się w jednym
z wybranych domów i wszyscy się tam modlili. W odosobnieniu lub razem, ale każdy prosił
tylko o jedno, żeby wojna się skończyła, ale jak to powiedział jeden z uczonych: „Wojny
zaczynają się, kiedy chcesz, ale nie kończą się, kiedy prosisz.”. Tak minął pierwszy rok sporu
między Hitlerem a resztą świata.
Następny nie różnił się od poprzedniego, oprócz tego, że do Żabiej Woli dotarła
wiadomość o powstaniu getta warszawskiego. Hitlerowcy zaczęli wywozić do niego Żydów
z wsi warszawskich, z całej Polski a nawet Europy. Cała rodzina musiała się mieć na
baczności. Janek rzadziej wychodził poza wieś, rano wstawał po to, aby iść na role, a wracał
późno wieczorem, mało rozmawiał z ludźmi, bo bał się, że może przypadkiem zdradzić swoje
pochodzenie i wyznanie. Gdyby nieszczęść było mało, na dokładkę, dwóch najstarszych braci
Lidki zostało powołanych do wojska. Cała rodzina była bardzo zdruzgotana tą sytuacją,
ponieważ Niemcy wygrywali praktycznie na wszystkich frontach. Mimo to Zbyszek i Marek
zachowali się jak na mężczyzn przystało, pojechali w świat, by walczyć o honor Polski. We
wsi również źle się działo, okupanci rozkradali, co się dało, a stukot oficerskich butów wręcz
śnił się co noc. Czarne chmury wisiały nad Polską.
Następny okres czasu był trochę łaskawszy dla Paczkowskich. Dwaj bracia walczyli
w Tobruku, w Afryce, zboże pięknie wzeszło i mimo tego, że wojna zbierała swoje żniwa, oni
walczyli z przeklętym losem. Ale jeden dzień wywrócił ich życie do góry nogami i zamienił
je w koszmar.
Był to rok 1941, upalny maj, praca szła w najlepsze. Wieczorem, gdy cała rodzina
odpoczywała po ciężkim dniu, do małej letniej kuchni wparowało trzech SS-manów. Zaczęli
krzyczeć po niemiecku, kazali wszystkim ustawić się pod ścianą z podniesionymi rękoma.
Cały czas grożono im pistoletami. Wtem jeden z nich podszedł do Jana i zwrócił się do niego:
„Dawid Berliner?!” Mężczyzna zamarł, po głowie przeleciało mu tysiąc myśli, nie wiedział,
co powiedzieć. Zaczął się plątać, dukać coś, zrobił się cały czerwony i trzęsącymi rękoma
zaczął protestować i tłumaczyć, że nazywa się Jan, Jan Dunaj. Niemiec zdenerwował się
niemiłosiernie, uderzył Janka w twarz. Wtedy z ust Lidki wydobył się przeraźliwy krzyk,
chciała odciągnąć Niemca, w odpowiedzi również ona została uderzona. Dziewczyna upadła
na ziemię i zemdlała. Gdy jej narzeczony próbował rzucić jej się na pomoc, został
powstrzymany i ponownie rażony pięścią. Dwóch pozostałych SS-manów wzięło Żyda pod
pachy i wyprowadzili go na zewnątrz, a następnie wsadzili do samochodu.
Gdy Lidka w końcu się ocknęła, świtało już. Rodzice czuwali nad nią całą noc, ale
Jana przy niej nie było. Do dziewczyny dotarło, że być może już nigdy nie ujrzy ukochanego,
że może jego już nie ma, ale obiecała sobie w duchu, że się dowie, gdzie jest. Do izdebki
wbiegł Franek, syn dobrych sąsiadów, którzy znali tajemnice Dunaja, od progu drzwi
krzyczał:
- Pani Paczkowska! Pani Paczkowska! Wiem, gdzie wywieźli Janka, widziałem,
w którą stronę jechali!
- Spokojnie Franku, mów powoli. Napij się wody - mama Lidzi dała mu do ręki mały
garnuszek.
- Mamusia kazała powiedzieć, że ci Niemcy to do Warszawy jechali, że po wsiach
jeździli i Żydów szukali do getta.
- Jesteś pewien, że nic ci się nie pomyliło?
- Tak! Proszę pani, słowo harcerza!
- Dziękuję za informację. Mam tu coś dla ciebie i mamy - pani Paczkowska wyjęła
z chlebaka bochenek i podała go chłopcu. - Zanieś to jej i podziękuj jeszcze raz ode mnie.
- Się robi, do widzenia!
Mama Lidki siadła koło córki i spojrzała na nią swoimi dużymi piwnymi oczami,
dziewczyna miała nieobecny wzrok i bladą cerę.
- On nie wróci - powiedziała beznamiętnie dziewczyna.
- Kiedy nadzieja umiera, pozostaje jeszcze miłość. Pamiętasz panią Annę Wołyniec?
Starsza pani mieszka w Warszawie, potrzebuje opieki, była nauczycielką języka polskiego.
Napisz do niej list, czy mogłabyś u niej pomieszkać chwilowo i pomóc jej w domu. Ma
u mnie dług wdzięczności, gdy wyleczyłam ziołami jej syna, gdy był mały.
- Ale beze mnie tu sobie nie poradzicie, potrzebujecie rąk do pracy. Nie zostawię was
samych!
- Mama Franka, pani Harasiukowa potrzebuje pracy, wezmę ją do pomocy, nie
jesteśmy bogaci, ale będzie mogła u nas codziennie zjeść posiłek i damy jej kilka groszy.
Lidzia poszła za namową matki i napisała do starszej pani list. Była nauczycielka
bardzo się ucieszyła, że będzie miała towarzyszkę do rozmów. Parę dni później dziewczyna
spakowała kilka ubrań do małej walizeczki, wzięła rodzinne zdjęcie i pożegnała się
z najbliższymi. Jeszcze nigdy sama nie opuszczała Żabiej Woli. Gdy w końcu dojechała
pociągiem do Warszawy, z peronu miała do przejścia kilka ulic, gdzie mieszkała pani Anna.
Idąc zniszczoną Warszawą, dopiero wtedy dostrzegła, jakie krzywdy potrafią wyrządzić
bombardowania i naloty. Przechodnie, pochyleni, szybko przemierzali „chodnik” albo raczej
to, co z niego zostało. Lidka przycisnęła mocniej walizkę i podporządkowała się temu, co
robili inni. Chciała jak najszybciej stamtąd uciec, bo co chwilę na ulicach pokazywały się
oddziały niemieckiej policji. Młoda dziewczyna widziała dzieci proszące choćby o kawałek
chleba, ludzi umierających na ulicach. Chciała im pomóc, ale nie mogła, nie miała jak. Każdy
musiał troszczyć się o własne potrzeby, jeśli chciał przeżyć wojnę.
Suma summarum Lidzia dotarła do małego mieszkanka starszej nauczycielki. Panie od
razu się dogadały i znalazły wspólny język. Od tamtej pory emerytka codziennie uczyła
dziewczynę nowych zagadnień z dziedziny nauki, pokazywała jej, jaki świat jest ciekawy,
nauczyła ją czytać i tłumaczyła jej wiersze. Natomiast Lidia wykonywała wszystkie prace
domowe. Oprócz tego dwie kobiety codziennie się modliły, ponieważ tylko Bóg i wiara
mogły odwrócić losy ludzkości. Dziewczyna starała się zdobywać informacje na temat
warszawskiego getta, ale z każdą nową wieścią coraz bardziej załamywała się na duchu. Pani
Anna próbowała ją pocieszać, ale sama wiedziała, że Lidka prawdopodobnie nie zobaczy już
swojego ukochanego. Dni mijały jeden po drugim, a nie było żadnych informacji o tym, czy
Janek nadal żyje. Dziewczyna mieszkała już u emerytki przeszło rok, można wręcz
powiedzieć, że się z nią zaprzyjaźniła. Co miesiąc pisała również listy do rodziców.
Warszawa była bardzo niebezpiecznym miastem, ciągle naloty, bombardowania, nachodzenie
przez oficerów - jeden wielki strach. Lidia otarła się nawet o śmierć, ponieważ przypadkiem
wpadła na niemieckiego policjanta, oczywiście nie wszyscy byli tacy nieludzcy jak on,
dziewczyna widziała, jak niektórzy „z nich” pomagają Polakom.
Niedługo po tych rozmyślaniach do kamienicy dotarła wiadomość, że zaczęto
pierwszą wielką akcję likwidacyjną getta. Mieszkanka Żabiej Woli modliła się, aby Janek
jeszcze żył, żeby nie wywieźli go do Treblinki, bo jeżeli go zabiorą, to już go nigdy nie
odzyska, a tak zawsze była nadzieja. Mała, niewielka, wręcz niewidoczna, ale była. Kilka dni
później do drzwi mieszkania pani Wołyniec ktoś nerwowo zaczął pukać. Lidka podeszła,
żeby je otworzyć. Do przedsionka wbiegł wychudzony, zdyszany mężczyzna, zamknął za
sobą drzwi i padł na kolana. Zaczął płakać i nie chciał się podnieść, od razu zaczął
przepraszać. Pani Ania podeszła do niego i przytuliła go, okazało się, że był to jej były uczeń
Samuel Cohen, pochodzenia żydowskiego. Uciekł cudem z getta warszawskiego, gdy
ładowano ludzi do wozów, które miały ich wywieźć do obozów zagłady. Przyszedł tu, bo nie
wiedział, gdzie się ma podziać, ale jeżeli tylko pani Ania powie jedno słowo, on zniknie i nie
będzie robił kłopotu. Nauczycielka powiedziała, że bierze na siebie odpowiedzialność za to,
co robi i nalega, żeby Samuel został. Następnie poszła, zagrzała mu wodę i nalała do
miedniczki, aby mężczyzna mógł się umyć. Dopiero teraz zauważyła, że została na nim sama
„skóra i kości”. Miał na plecach ślady uderzeń, siniaki. Kobieta przygotowała mu nowe,
czyste ubranie, po jej zmarłym mężu i przygotowała kolacje. Mężczyzna jeszcze raz upadł na
kolana i dziękował Bogu, że był dla niego łaskawy. Cohen zaczął opowiadać o głodzie,
pobiciach, zabójstwach, chorobach, o stukocie oficerskich butów, o codziennym strachu, jaki
panował w getcie. Lidka pomyślała o swoim narzeczonym i zapytała Samuela, czy ten może
zna Jana Dunaja, czy może raczej Dawida Berlinera. Mężczyźnie zaświeciły głęboko
osadzone oczy i potwierdził, że kojarzy Janka. Pracuje w getcie na ulicy Rynkowej, dzięki
czemu ma co jeść. Dziewczyna była dumna ze swojego ukochanego, który się nie poddał
i walczył. Cohen opowiadał również o konspiracyjnych planach dotyczących wybuchu
powstania. Rozmawiali do późnego wieczora. Następnego dnia Samuel postanowił znaleźć
pracę, żeby chociaż w części odwdzięczyć się pani Annie, lecz ona mu kategorycznie
zabroniła. Mężczyzna musi się ukrywać, żeby nie ściągnąć niebezpieczeństwa na innych.
Wyjaśniła, że muszą poczekać, aż sprawa trochę przycichnie.
Tak minął kolejny rok wojny. Wiadomo nie obyło się bez niespodzianek, niepokoju,
lęku, strachu, głodu, przygód, ale trzymali się razem zgodnie z zasadą: „jeden za wszystkich”.
Lidka odnalazła przyjaciół, prawdziwych przyjaciół, mimo że byli zupełnie różni, znaleźli
wspólny język. Dziewczyna coraz częściej myślała, czy nie powinna zacząć nauki
i przygotowywać się do matury. Pani Ania nauczyła ją wiele, ale i wiele musiała się jeszcze
nauczyć. O Janku nie było żadnych wiadomości, ale Lidka czuła się lepiej będąc Warszawie,
bo była bliżej niego.
Był to już rok 1943, 19 kwietnia, gdy Samuel, jak to miał w zwyczaju, wbiegł, do
mieszkanka pani Ani i zaczął krzyczeć, że jest bitwa, powstanie, Żydzi walczą w getcie!
Lidka nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Była niemalże pewna, że Janek będzie walczył,
a to jest równe ze śmiercią. Patrzyła się pustym wzrokiem w ścianę, a po jej różowych
policzkach zaczęły powoli spływać słone łzy. Pani Anna przytuliła ją, ponieważ domyśliła
się, czemu dziewczyna płacze. Lidce przypomniały się wtedy słowa jej matki: „Gdy umiera
nadzieja, pozostaje jeszcze miłość.”
Powstanie trwało niecały miesiąc, Janek walczył do samego końca, umarł z myślą
o swojej przyszłej żonie, Lidce. To ostatnie piękne wspomnienie pozwoliło zapaść mu
z uśmiechem na ustach w sen wieczny…
***
30 lat po wojnie pani Lidia przechadzała się po Cmentarzu Powązkowskim. Lubiła
przychodzić w to miejsce ze względu na tę ciszę, która tu panowała. Kobieta zapaliła
świeczkę najpierw na grobie pani Anny Wołyniec, a później przeszła tuż obok na cmentarz
żydowski na Woli, gdzie płożyła kamyk na macewie Samuela Cohena, który zmarł na
gruźlicę. Wspominała ich z uśmiechem na ustach. Mimo że czas wojny, to czas okropny,
przypominany z dreszczem przeszywającym całe ciało, to właśnie wtedy pani Lidka poznała
prawdziwych przyjaciół na zawsze. Nigdy już nie wyszła za mąż, nie miała rodziny, rodzice
już dawno nie żyli, a bracia zginęli na froncie. Została sama, sama jak palec. Wszystko
przeminęło, tylko dwie rzeczy były niezmienne: smutne, niebieskie oczy kobiety i Janek,
który pozostał w jej sercu na zawsze…
Weronika Kulpa