godło: „macierzanka i cynamon” Kalejdoskop z gałązką serdecznika

Transkrypt

godło: „macierzanka i cynamon” Kalejdoskop z gałązką serdecznika
godło: „macierzanka i cynamon”
Kalejdoskop z gałązką serdecznika
Widok jest dość niezwykły. Para koni, z młodym źrebakiem u boku, ciągnie brony. Kurz
unosi się ponad bruzdami. Gospodarz cierpliwie drepcze obok, pilnuje by konie nie
zbaczały na boki. Nie, to nie obrazek ze skansenu. Żyjemy w erze najnowocześniejszych
technologii, a jednak… Zatrzymuję się urzeczona tym widokiem. Znowu mam 10 lat.
Świat pachnie dojrzewającym zbożem i jabłkami.
Poranek
Świt witał mnie… ciepłym mlekiem prosto od krowy. W wiaderku, na powierzchni
unosiła się apetyczna pianka. Babcia cedziła mleko przez sitko i dopiero wtedy
zabieraliśmy się do śniadania. Pajdy wiejskiego, często jeszcze gorącego chleba,
smarowane grubo domowym masłem i powidłami były pochłaniane bez marudzenia.
Pomagaliśmy przy czym tylko umieliśmy; zmianie wyściółki w chlewie, zamiataniu
podwórka, układaniu porąbanego drzewa, zbieraniu siana, żniwach, wykopkach. Stara
kobyłka Lucerna cierpliwie znosiła nas na swoim spracowanym grzbiecie. Starsze
dzieciaki uczyły się władać kosą, powozić. Praca nie była lekka, lecz dla nas była także
okazją do żartów, przekomarzania się, udowadniania swojej siły. Wysokie ścierniska
boleśnie drapały nam łydki, lecz nie zważaliśmy na to. Babcia nieraz mówiła, że
wszystkie ranki goją się na nas jak „na psie.” Woda utleniona i liście rozmaitych
leczniczych roślin w większości wypadków były wystarczającym ratunkiem. Nikt nie bał
się myszy, pająków i żab.
Każdą letnią noc spędzaliśmy w… stodole. Do późnej nocy wariowaliśmy na
sianie, opowiadaliśmy kawały o Polaku, Rusku i Niemcu, straszyliśmy się potworami z
rzeki.
Wszędzie było daleko i blisko zarazem. Wyprawa do sklepu, szkoły trwała, lecz nikomu
się nie nudziło. Nikt też nie martwił się, że komuś z nas może stać się coś złego.
Każda pora roku miała swoje punkty styczne i punkty zapalne. Ujmowało to, że nikt
wtedy nie narzekał. Życie przyjmowało się takim, jakim było, z tym co niosło.
Dziadek
Dziadek to wiklinowe kosze. To ryby. To przejażdżki wozem. Nieco nerwowy, palący jak
smok najtańsze papierosy. I los nie dał się okpić. Choroba zabrała Dziadka na drugi
brzeg, w wieku zaledwie 45 lat.
Babcia
Z pokorą dźwigająca swój los. Cierpliwa i czuła. Niezwykle pracowita. Widzę ją w
ogrodzie pełnym kwiatów – od kolorowych floksów – po róże. Widzę ją także
zaplatającą powrósła i przy studni. Obierającą dorodne jabłka. Obrazów jest wiele i
wciąż tak intensywne, jakby to wszystko stało się wczoraj. Jakby to wczoraj usłyszała,
że musi opuścić swój dom, który po kilkakrotnym zalaniu podczas powodzi, stał się zbyt
niebezpiecznym miejscem, by nadal w nim mieszkać.
Mogłam się tylko domyślać jak bardzo przeżyła tę zmianę. Mówi się, że starych drzew
nie powinno się przesadzać. Babcia była częścią tego świata, częścią każdego liścia i
źdźbła. Częścią tej rzeki, sadu, drogi do wsi, do sklepu. Bez niej, to miejsce, choć wciąż
istniało troskliwie doglądane przez wujka Leona – nie było już tak „czułe”.
Lecz każdej wiosny Babcia musiała, po prostu musiała tam wrócić. Choćby na chwilę. I
tak jest do tej pory.
Wickowa
„Na telewizję” i „tysiąca” przychodziła często stara Wickowa. Wszyscy tak na nią
mówili. Mieszkała w na wpół rozwalonej chacie. Lubiła przychodzić do Babci i Dziadka.
Zawsze ubrana tak samo; gumowce, watowana kurtka, chustka na głowie. Intrygujące
było to, że strój ten miała na sobie także w letnie upały. Jakby go nigdy nie
zdejmowała. O Wickowej krążyły różne opowieści, lecz ona sama nigdy nie
przejmowała się ludzkim gadaniem. Mieszkała z kurami w domu. Czasem z prosiakiem.
Wtedy byłam przekonana, że ona nigdy nie umrze. Gdy szła po wale, swoim
energicznym krokiem, wcale nie kojarzyła się ze staruszką. Do tego miała niezwykle
bystry wzrok i umysł. Zawsze nas zagadywała, pytała jak w szkole? A gdy dorastaliśmy
wypytywała o „kawalerów” i „narzeczone”.
Sad
Teren naszych zabaw i uczt. Stare jabłonie wciąż rodziły pyszne owoce.
Przechowywano je później w skrzynkach, w specjalnej ziemiance, która z czasem
porosła trawą i zielskiem. Uwielbialiśmy to miejsce. Jabłka były duże, niezwykle
aromatyczne. Te, które opadły wydzielały intensywny „winny” zapach. Sad lubiły
również kury i z upodobaniem znosiły sobie jajka w chaszczach za stodołą.
Studnia
Uwodziła nas. Zaglądaliśmy do niej i krzyczeliśmy, by przedrzeźniać się z echem.
Wiaderko długo spadało w dół, obijając się po drodze z hałasem o kamienne kręgi. W
głębi lśniło wodne oko. Obok studni rosła karłowata wisienka. Zrywaliśmy kwaskowate
owoce, nim jeszcze w pełni dojrzały. Wisienka i studnia były jak wszystko wokół – od
zawsze. Woda była lodowata, niesamowicie czysta i orzeźwiająca.
Szopka z narzędziami
Zapach kurzu, metalu, drewna. Królestwo Dziadka i wszystkich wnuków. Tu uczyli się
robić ołowiane ciężarki do swoich pierwszych wędek z giętkich gałęzi leszczyny. Tu
Dziadek wyplatał kosze i ostrzył kosy. Tu naprawiał rowery, uprzęż dla kobyłki, skrzynki
na jabłka, „oczka” w podrywkach i więcierzach.
Żniwa
Obrazki jak ze skansenu. Snopki wiązane powrósłami. Przytulone do siebie jakby coś
szeptały, naradzały się. Babcia pilnowała, żebyśmy mieli nakryte głowy, bo upał.
Lucerna spokojnie skubała zielsko w cieniu wierzb. Ludzie sobie pomagali. Dziś
pracujemy na polu tych sąsiadów, jutro innych. Czas był bezcenny. W każdej chwili
rzeka mogła zakaprysić i wylać. Szczególnie po kilkudniowych opadach ryzyko
wzrastało i dlatego żniwa, zbiory ogórków, buraków, wykopki, szczególnie na polach
leżących blisko rzeki były pierwszą koniecznością.
Bogatsi gospodarze wynajmowali kombajn, lecz wielu wciąż wychodziło z kosą lub
konnymi żniwiarkami. W porze dojrzewania, nim zdążyły na dobre stwardnieć,
rozcieraliśmy w dłoniach grube kłosy pszenicy i zjadaliśmy. Później przyszedł czas na
snopowiązałkowe „kostki”. Do dziś pamiętam stos takich słomianych „kostek” na
dziadkowym wozie, który wpadł w głęboką koleinę i wszystko wysypało się tuż nad
wodą, a my razem z tymi kostkami. Czy to nas zniechęciło do wdrapywania się na
szczyt kolejnych stosów? Absolutnie, nie!
Smaki
Babcia nie kupowała wielu rzeczy. Robiła je sama. Sery, masło, powidła, kompoty.
Stara, drewniana maselniczka dość późno przeszła na emeryturę. Z gęstej, domowej
śmietany ubijało się znakomite, lekko kwaskowate masło. Babcia owijała je w duży liść
chrzanu. Do dzisiaj także pamiętam biały ser, który ociekał w specjalnych, szytych na
„rożek” woreczkach. Babcine pierogi na słodko z serem i miętą pozostawiły na języku
ślad na zawsze. Bardzo smakowity ślad.
Po podwórku łaziły kury. Niektóre były wyjątkowo pomysłowe i znosiły jajka w
przedziwnym miejscach. Zawsze był jakiś pies. Suszyły się dziadkowe, kłusownicze
więcierze i siatki. Na płocie wisiały garnki, także te gliniane. Wiosła, oparte o ścianę
szopki, zawsze były pod ręką. Wolno nam było pływać łódką, ale tylko w wyznaczonych
miejscach. Ledwo byliśmy w stanie unieść wiosło, to nas jednak nie powstrzymywało
przed wyprawami na małe wysepki, których wiele powstawało po spadku wody.
Szybko porastały zielskiem. Dla nas, dzieciaków nie było wspanialszego miejsca na
ziemi, niż ten skrawek, oddalony od wsi dobre kilka kilometrów. Betonowe tamy „roiły
się” od koczujących na nich wędkarzach.
Dziadek sam robił łódki. Zdarzało się, że przeciekały, więc dziadek wiosłował, a my
wylewaliśmy wodę. Łódka była zawsze. Warowała cierpliwie niczym pies, uwiązana na
grubym łańcuchu do drewnianego pala.
Koniec świata
Świat pozostawał gdzieś daleko. Tutaj był spokój. Przyjeżdżali letnicy. Dużo letników,
chociaż wieś nie należała do turystycznych atrakcji regionu. Rozkładali swoje namioty
w sadach, lub wynajmowali pokoje u bogatszych gospodarzy. Czasem zaprzyjaźnialiśmy
się z dzieciakami z miasta, dla których takie miejsce było jak „koniec świata.” Wędkarze
byli stałym punktem pejzażu. Zdarzało się, że przeganiali nas, ponieważ hałasowaliśmy,
płosząc ryby. Lecz także, często w podziękowaniu za nocleg, czy posiłek, choćby wodę z
naszej studni, zostawiali ryby; okonie, płotki, szczupaki i inne. Szczególnie fascynowały
nas szczupaki, a najbardziej ich uzębione pyszczki.
PKS
Przyjechał, albo nie. Albo przyjechał z dużym opóźnieniem. We wsi żartowano, że
kierowca zasnął gdzieś pod jabłonką i jak się obudzi, to na pewno przyjedzie. Autobusy
często się psuły. Wyjazd do Lipska był wydarzeniem. To była taka namiastka „wielkiego
miasta”.
Zima
To kaflowy piec i taniec ognia pod kuchenną blachą. To jabłka i swetry, które Babcia
dziergała w dużych ilościach. To gra w „tysiąca” i „wojnę”, w „bierki”, warcaby. To
oczywiście sanny, bo wtedy były prawdziwe zimy, dużo śniegu, porządnie zamarznięte
rozlewiska na łąkach.
Przychodziły sąsiadki na zimowe pogaduchy.
Zima nie zwalniała z codziennego obrządku, doglądania gospodarskich zwierząt.
Zmiany
Z czasem i w domu Babci pojawiła się łazienka, kosztem dawnej spiżarni. Powoli
zmieniało się to i owo. W studni zamontowano specjalna pompę. Syn Babci, wujek
Leon postanowił, że będzie uprawiał arbuzy na sprzedaż. Babcia nie miała nic
przeciwko temu, tym bardziej, że jako jedyny z czworga dzieci przejawiał
zainteresowanie ziemią. Pozostałe dzieci wolały życie w mieście. Było to zresztą
zmartwienie wielu gospodarzy w tamtym czasie, którzy marzyli by dzieci przejęły
gospodarstwo, lecz młodzi coraz częściej wybierali miasto. Wpadali jedynie na
wakacje, czasem zostawiali wnuki, by dzieci „pooddychały świeżym powietrzem.”
Nie od razu zauważało się zmiany. Po śmierci Dziadka, wujek Leon przejął ster
przyszłości…
Młodzi, którzy zostali na gospodarstwach szybko zaczęli je modernizować, korzystać z
nowych rozwiązań, nie zawsze ku zrozumieniu swoich rodziców, czy dziadków. O ile, na
tym odludnym skrawku wciąż jeszcze wszystko było „jak dawniej”, o tyle w głębi wsi
„umierały” stare chaty, studnie, szopy i stodoły. Na podwórkach zaczęły się pojawiać
nowoczesne maszyny rolnicze, samochody. Stare domy zostały wyparte przez
murowane „klocki”. Wtedy, te zmiany dla nas, dzieciaków nie miały większego
znaczenia. Jeszcze nie burzyły świata dziecięcych wspomnień i radosnego przeżywania
każdych wakacji. Lecz i my dorastaliśmy. Coraz rzadziej odwiedzaliśmy Babcię. Z
wielkim zaskoczeniem przyjęłam informację o śmierci starej Wickowej. Jej dom
całkowicie się rozpadł i zarósł krzewami. Również sąsiad odszedł na zawsze. Ktoś miał
kupić jego gospodarstwo, lecz w końcu i tam pozostała cisza. Powodzie raz po raz
zalewały dom Babci. W końcu wujek Leon zabrał ją do miasta.
Rzeka także się zmieniła, jakby „postarzała.” Czas nie oszczędził betonowych tam. To,
co z nich zostało, porosło wikliną, niczym swoistym opatrunkiem, skrywającym
najgłębsze rany. Coraz mniej pól szumiało mrowiem kłosów. Coraz więcej nieużytków
jałowiało. Jak w jakimś fantastycznym filmie znikały konie, krowy, kury. Zmiany… Były w
pewny sensie nieuniknione i potrzebne, jednak odebrały coś, co już nigdy nie wróci i
czego nie zastąpi najlepszy skansen.
Epilog
Znowu mieszkam na wsi, lecz w sercu pozostaje tamta. Ksero odbite miłością i
tęsknotą. Zdarza się, że wskakuję na rower i jadę przez wieś. I nagle dopada mnie
zapach, dźwięk, widok dojrzewających kłosów. Zatrzymuję się i znowu tam jestem…
Patrzę na gąszcz młodych drzewek. Serce wciąż rozpoznaje miejsca gdzie stał
dom, stodoła, szopka z narzędziami, letnia kuchenka, obora. Zamykam oczy. Na drugim
brzegu kilkoro dzieci wymachuje rękami i woła dziadków. Są. Wiosła zanurzają się w
wodzie. Zanim dobijemy do brzegu, już jesteśmy gotowi do kąpieli w rzece. Wikliny
szeleszczą, żaby wskakują w popłochu do wody. Nadrzeczne zielsko wydziela mocny,
nieco gorzkawy zapach, słońce flirtuje z falami. Ciepły piasek oblepia mokre stopy.
Wszystko jest tak, jak być powinno. Serce nie uroni ani jednego obrazu, dźwięku,
zapachu.