Wspomnienie o synu ziemi
Transkrypt
Wspomnienie o synu ziemi
Secale Wspomnienie o synu ziemi Miał na imię Janek. Wszyscy tak na niego wołali. Gdy pakowaliśmy torby z ubraniami i jedzeniem z radością mawialiśmy, że jedziemy do dziadziusia Janka. Dziadziusia, bo dziadek w naszym słowniku nie istniał. Podobnie zresztą, jak matka i ojciec – określenia, które w odczuciu moich rodziców są pogardliwe. Zamiast nich była mamusia, tatuś, babcia i dziadziuś – słowa, które oddają należny szacunek tym osobom. Słowa tak rzadko teraz używane. Siadaliśmy wszyscy w „dużym fiacie”. Był on zielony, a jest to kolor wiosny, świeżości, majowego deszczu, radości i beztroski. Samochód niemalże tym wszystkim pachniał. Wnętrze było zupełnie inne. Siedzenia pokryte były cielęcą skórą. Brązowe i czarne łaty o nieregularnym kształcie kontrastowały ze sobą. Gałka drążka zmiany biegów też nie była typowa. Imitowała jedną dużą bryłę bursztynu, w której zamiast prehistorycznej muchy zatopiony był mały srebrny samochodzik z początku ery motoryzacji przypominający powóz konny. Nasz fiat miał także przyczepiony do deski rozdzielczej emblemat ze św. Krzysztofem, patronem kierowców. Mój ojciec, też Krzysztof, świętym nie jest i raczej już nim nie zostanie. Czasem jeździł szybko, ale pewnie. Siostry krzyczały prosząc: – Tato, jedź przez pagórki! – I jechał. Pagórki były łagodnymi garbami na jezdni, które sprawiały, że przy odpowiedniej prędkości samochód się unosił, po czym gwałtownie opadał. Zupełnie odwrotnie zachowywały się nasze żołądki. Pagórki sprawiały nam ogromną przyjemność. Wszystkim, choć mama nie dawała po sobie tego poznać. Powtarzała tylko: – Krzysiek, nie wygłupiaj się. Jedź ostrożnie. – Tata uśmiechał się wesoło pod nosem i spoglądał we wsteczne lusterko, aby zobaczyć nasze podekscytowane i zadowolone dziecięce twarze. Nie jestem pewien czy te pagórki są nadal, czy podczas wielokrotnych remontów nawierzchni nie uległy spłaszczeniu. Czasami przejeżdżam tamtędy i nie mogę ich odnaleźć. Być może to kwestia samochodu, a być może zostały zatarte przez niebezpiecznie galopujący postęp. Jako najmłodszy i najmniejszy zawsze siedziałem w środku. Miałem możliwość obserwowania przodu samochodu i drogi przed nami opierając się rękoma o przednie 1 siedzenia. Patrzyłem jak zahipnotyzowany przez przednią szybę na pokonywane kilometry, ucząc się prowadzić samochód. Obserwowałem przy tym bacznie tatę. Po około godzinie i trzydziestu pięciu przejechanych kilometrach stawaliśmy pod bramą wjazdową na podwórko, gdzie stał rodzinny dom mamy. Witało nas wesołe poszczekiwanie psa. Ale przede wszystkim witał nas gospodarz domu, czyli dziadziuś Janek. Był potężnym mężczyzną. Wysokim i dobrze zbudowanym. Jego pociągła twarz zdradzała trudy życia, które dzielnie pokonywał. Głębokie i nieregularne zmarszczki przypominały bruzdy w ziemi, którą całe życie uprawiał. Zawsze nosił na sobie zniszczone materiałowe spodnie od jakiegoś starego garnituru i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Na głowie nosił równie wysłużony co reszta garderoby kaszkiet, który nazywał mycką. Przykrywała ona siwe jak poranny przymrozek włosy zaczesywane na tył głowy. Dziadziuś Janek witał nas zawsze z uśmiechem na twarzy. Biegłem do niego się przywitać. Moje małe dziecięce rączki ginęły w jego przepastnych ogromnych dłoniach. Siadał na próchniejącej ławce pod omszałym płotem, brał mnie na kolana, całował energicznie w policzek, a ja uwielbiałem jego niedogoloną, szorstką i kłującą twarz. W jego tulących ramionach było coś magicznego. Dziecko takie jak ja, czuło się niesamowicie bezpiecznie. Najbezpieczniej na całym świecie. Tak, jakby te silne ramiona były całym wszechświatem. Wypytywał mnie o rożne rzeczy, lecz zawsze jego pierwszym pytaniem było: – To ile ty masz lat, chłopie? – zadawał to pytanie, choć doskonale znał na nie odpowiedź. – Siedem – odpowiadałem nieśmiało. – Ooo…siedem, a nie osiem? – udawał zawiedzionego, a ja kiwałem przecząco głową uśmiechając się nieśmiało. – Het siedem i het siedem. A jesteś już taki duży chłop. Dopiero po takim przywitaniu biegłem do samochodu, aby jak najprędzej się z niego wypakować, choć przez ten czas rodzice i siostry zdążyły prawie wszystko już wnieść do domu. Tak rozpoczynały się moje wiejskie wakacje. Przy każdej nadarzającej się okazji towarzyszyłem dziadziusiowi w pracy. Chodziliśmy do sadu oglądać stare, kilkudziesięcioletnie jabłonie i grusze. Jeździliśmy w pole przypatrywać się jak rosną ziemniaki i jak dojrzewa zboże. Pamiętam jak zrywał kłos żyta. 2 Rozcierał go w swojej wielkiej, szorstkiej dłoni, tak aby wysypały się na nią ziarna, po czym dmuchał delikatnie oddzielając tym samym plewy, unoszące się swobodnie na wietrze. Następnie brał kilka ziaren do ust i je przeżuwał sprawdzając czy zboże jest dojrzałe i czy nadaje się do koszenia. Robił to z takim pietyzmem, z takim szacunkiem do ziemi, że nie widział poza tym polem świata. Przenosił się na ten czas w jakąś inną krainę, znaną tylko jemu samemu. W krainę zapomnienia i obrazów przewijających się pod powiekami, w krainę wspomnień i tego co było. Bo przecież on też był kiedyś dzieckiem i podpatrywał swego dziadka stojącego wśród wzburzonych fal dojrzewającego zboża. Uwalniając się od czaru, spostrzegł mnie kątem oka. Stałem obok i bacznie mu się przyglądałem. Podał mi resztę ziaren, które trzymał w dłoni zachęcając do ich spróbowania. Uczyłem się naśladując. Również zrywałem kłos i próbowałem go rozetrzeć w swojej delikatnej dłoni. Nie było to łatwe. Długie ości wyrastające z plew kłuły i drapały. Niezrażony niepowodzeniem wydłubywałem pojedyncze ziarniaki palcami, aby je spróbować. Czasem ziarna były tak twarde, że nie mogłem ich rozłupać swymi drobnymi mleczakami. Gdzieś w połowie lipca, gdy kłosy dojrzały rozpoczynał się najważniejszy i najciekawszy okres w życiu każdej wsi – żniwa. Od świtu, gdy tylko słońce wychyliło się zza horyzontu wieś ożywała. Budziło mnie stukanie podkutych końskich kopyt oraz zgiełk ciągniętej po starym wygładzonym od ciągłego używania bruku kosiarki na żelaznych kołach. Koguty piały, psy poszczekiwały, krowy ryczały w zagrodach. Często te naturalne dźwięki przeszywane były warkotem jadącego traktora. W domu krzątanina. Kobiety szykowały śniadanie oraz prowiant w pole. Do butelek nalewały przygotowany poprzedniego wieczoru kompot z owoców. Wreszcie ruszaliśmy w pole. Część traktorem, który ciągnął kosiarkę, część na rowerach, a część samochodem, zwłaszcza moi rodzice którzy przyjeżdżali pomóc przy żniwach. Dziadziuś Janek zwykle był już na miejscu znacznie wcześniej. Przy pomocy kosy wykaszał brzeżny pas zboża, umożliwiając tym samym wjazd kosiarce. Kobiety z zawiązanymi jasnymi chustami na głowach od razu zabierały się do zbierania pokosu i związywania go w snopki. Kręcąc się po całym polu zaglądałem to tu, to tam. Przyglądałem się pracującym kobietom, jak i mężczyznom. Niezależnie od swoich obowiązków, na polu wszyscy stanowili całość. Każdy był odrębnym trybem w jednej dużej maszynie utożsamiając się z nią. Stapiając się z piaszczystym i lekko pagórkowatym krajobrazem, w którym dominowały pola poprzeszywane świeżą zielenią łąk, na których niewzruszenie pasły się krowy, chłonąłem wszystko jak gąbka. Utrwalałem te doznania jak na kliszy fotograficznej, 3 aby po wielu latach móc je z powrotem odtworzyć i tym samym zachować od zapomnienia. Oczywiście nie była to czynność zamierzona. Bo kto wiedział, że po dwudziestu kilku latach sięgnę po kartkę papieru i zacznę po nim skrobać swoim starym piórem. A myśli i wspomnienia zaczną się materializować w postaci czarnych znaków na białym tle. Pomimo rannej pory, słońce grzało jak opętane liżąc ziemię swymi gorącymi językami. W końcu jeden z kuzynów siadał za kierownicą traktora. Dziadziuś Janek zaś, na żelaznym siodle kosiarki z długim wysłużonym kijem. Wiedział jaka ilość zboża musi zostać skoszona, aby nacisnąć pedał przy kosiarce, dzięki któremu skrzydło opadało, a kij w rękach dziadka zrzucał je na rżysko. Miał miarę w oczach – każdy snopek był taki sam na grubość. Gdyby przeliczyć pojedyncze źdźbła, myślę że ich liczba byłaby do siebie zbliżona. Od czasu do czasu, coś się zacinało, coś się psuło wywołując przymusową przerwę w pracy, szczególnie dla kobiet. Nie pamiętam żniw bez awarii jakiegoś sprzętu. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Ziemia chłonęła gorące promienie, stając się z czasem jak rozgrzana patelnia. Zbliżała się południca. Chowaliśmy się w cień rosnących w pobliżu brzóz. Rozkładaliśmy jakieś płachty materiału i siadaliśmy, opierając się o białe pnie drzew. Kobiety wyciągały z kosza chleb, kiełbasę, pomidory, ogórki i porcelanowe kubki z niebieskimi kwiatkami i obtłuczonymi uchami, nalewając do nich kompotu. Było także zsiadłe mleko, które uwielbiał dziadziuś Janek. Spożywaliśmy wspólny posiłek siedząc na ziemi w cieniu drzew – takie posiłki nie mają sobie równych. Wiatr delikatnie chłodził, muskając nasze twarze, a liście nad nami pięknie szumiały. Na niebie podśpiewywał skowronek, a w pobliskim zagajniku sosnowym przygrywał dzięcioł, uparcie stukając w pień drzewa. W tej błogiej ciszy niektórzy zapadali w sen. Po godzinie należało wrócić do pracy. Gdy na umęczonej ziemi pozostało tylko rżysko warkot silnika milkł. Słychać było jedynie szelest związywanej słomy. Snopki układało się w kopki. Najpierw stawiało się dwa snopy naprzeciw siebie opierając jeden o drugi, następnych kilkanaście obkładało się dookoła. Tak ułożone kopki stały na polu jeszcze kilka dni. Słońce je paliło, słoma schła, a ziarna w kłosach dojrzewały. Po powrocie do domu i posileniu się sytym obiadem dziadziuś Janek zasypiał na starej wersalce stojącej w kuchni, tuż przy drzwiach wejściowych. Chrapał. Czasem machał nieświadomie rękami odganiając siadające mu na twarzy i rękach muchy. W ciągu godzinnego snu regenerował siły. Wieczorami przygotowywał się na kolejny dzień pracy. Siadywał w szopie na pieńku, przed sobą stawiał podobny z wbitą w niego babką, czyli 4 żelaznym klockiem służącym do klepania kosy. Kosę kładł na babce i uderzał z czuciem młotkiem, spłaszczając odpowiednio ostrze. Pogwizdywał i podśpiewywał przy tym wesoło. Co jakiś czas odkładał młotek i przypatrywał się uważnie ostrzu dotykając go kciukiem, sprawdzając ostrość i gładkość. Klepać kosę należało umieć. Już wtedy wiele osób ze wsi przynosiło do niego swoje tępe narzędzia z prośbą o wyklepanie. Dziś już niewielu jest takich co to potrafi. Dziś już niewielu pamięta o kosie. Nie miałem wielu obowiązków. Jednym z najczęstszych zadań, które mi powierzano było przepalowanie krów na pastwisku, a wieczorem ich przygnanie do domu. W zależności gdzie krowy były wypasane, szedłem piechotą lub jechałem rowerem zabierając ze sobą niewielkiego kija, który pomagał mi w zaganianiu zwierząt. Prowadzałem krowy do domu w tumanach wzbijanego spod racic kurzu, a dźwięk wleczonych po ziemi łańcuchów słychać było z daleka. Słysząc go, dziadziuś wiedział że idzie jego bydło i wołał: – Mańka! Krowy idą! Babcia wychodziła z domu nalewała ze studni wodę do dużej balii, aby napoić spragnione zwierzęta po całym dniu spędzonym na pastwisku. Następnie, wraz z ciocią, doiła je. Ja tylko niecierpliwie czekałem na mleko. Przynosiła je w blaszanym wiadrze i przelewała do dużej aluminiowej bańki, przecedzając przez tetrę. Chwytałem wtedy czerpak wiszący na studni, zanurzałem go w mleku i piłem łapczywie jeszcze ciepłe ogrzane wewnętrzną temperaturą zwierzęcia. Na wierzchu miało delikatna piankę, która osadzała się na wardze tworząc pod nosem białe, mleczne wąsy. Do dziś pamiętam smak i zapach tego mleka. Nigdzie indziej takiego nie pijałem i zapewne już się go nie napiję. Dziadziuś Janek był chłopem z krwi i kości. Kochający wieś i jej leniwie położoną ziemię. Stanowczy, nieustępliwy, pewny siebie, bezpośredni. Lepiej było nie wchodzić mu w drogę. Drogę, którą sam przez te wszystkie lata sobie wytyczył. Pamiętam pewne zdarzenie podczas jednych z wakacji. Miałem wtedy pięć, może sześć lat. Pojechałem wraz z dziadziusiem do mleczarni. Kasztanowa klacz ciągnęła wóz na grubych oponach. Przy pysku konia kołysały się wesoło czerwone frędzle. Dziadek dawał mi do potrzymania skórzane lejce i uczył powozić. Objaśniał używane przy tym zwroty: wio, czyli naprzód, wiśta – na lewo, hetta – na prawo oraz nazad oznaczające do tyłu. Koń, o dziwo, wszystko doskonale rozumiał. Dojechaliśmy na miejsce i stanęliśmy pod budynkiem mleczarni. Było tam kilkunastu mężczyzn w różnym wieku i kilka wozów konnych poustawianych dość przypadkowo. Wszyscy przyjechali z bańkami wypełnionymi mlekiem. Dziadziuś zszedł z wozu. Ja siedziałem na miejscu obserwując wszystko z góry. Pamiętam jak rozmawiał ze 5 znacznie młodszym od siebie mężczyzną. Pomimo moich kilku lat kojarzyłem jego twarz, bo mieszkał w tej samej wsi. Stali naprzeciw siebie i nagle dziadziuś chwycił go za koszulę i uderzył mocno w twarz. Inni chłopi przypatrywali się temu z boku i schodzili dziadziusiowi z drogi. Całe zajście pamiętam jak przez mgłę, ale musiało ono wywrzeć na mnie duże wrażenie, skoro tak wryło mi się w pamięć. Strach, podziw, może jedno i drugie? Nie wiem. Nic więcej z tego dnia nie pamiętam, ani co się działo później w mleczarni, ani powrotu do domu. W mej głowie pozostał tylko niewyraźny obraz, jakby nieco zamglony, ale trwały. Mniej więcej w tym samym czasie, być może w te same wakacje, na wsi były moje dwie siostry, wówczas nastoletnie. Młodsza z nich wróciła do domu późno w nocy. Następnego dnia dziadziuś Janek wszedł do naszego pokoju, aby z nią porozmawiać. Krzyczała coś zdenerwowana nie okazując dziadziusiowi należytego szacunku. Spoliczkował ją. Siostrze pociekły łzy po policzku. Siadła ciężko na fotelu zasłaniając twarz chudymi i kościstymi dłońmi, które całe się trzęsły. Przeprosiła i przez następne dni wakacji była pokorna jak ciele. Wiedziała już, jak należy zwracać się do dziadziusia. Ja również się tego nauczyłem i nigdy nie powtórzyłem jej błędu. Druga siostra również. Dziadziuś Janek był osoba nieszablonową i nieprzewidywalną. Gdy moi dwaj kuzyni byli już dorosłymi mężczyznami, a ja miałem wtedy jakieś jedenaście lat, wrócili nad ranem z wiejskiej zabawy, która odbywała się w sąsiedniej wsi. Obaj byli jeszcze trochę pijani i poobijani. Jeden miał podbite oczy, drugi złamany nos. Siedzieli obok siebie na łóżku z opuszczonymi głowami i kołysali się lekko. Wyglądało to komicznie. Dziadziuś stanął nad nimi i popatrzył z litością kiwając głową. – Politowiaki chociaż dostali za swoje? – spytał. Chłopaki spojrzeli na niego i przytaknęli półświadomie. Można było zauważyć niewyraźny grymas zadowolenia przedzierający się przez obolałe twarze. A może mi się tylko wydawało, albo teraz pamięć zawodzi? Na pewno, ta skąpa i nieśmiała odpowiedź kosztowała ich dużo wysiłku. – No to dobrze – poprawił myckę na głowie i wyszedł z pokoju. Chłopów jak dziadziuś Janek już nie ma i nie będzie, bo nie ma prawdziwej wsi i prawdziwych ludzi. Takich z krwi i kości. Tacy się już nie rodzą. Dzisiejsi ludzie zbudowani są z kruchego fajansu i papieru. Dawne chałupy zamieniły się w wille. Dawne drewniane płoty zastąpiono żeliwnymi kutymi ogrodzeniami. Dawne klepiska i błotniste gumna na podwórku porosły ładną zieloną trawą, skrupulatnie strzyżoną przez gospodarzy kosiarkami 6 spalinowymi, a chodniki i podjazdy wyłożone zostały kostką brukową. Zamiast drewnianych stodół, traktorów i urządzeń rolniczych znajdują się teraz murowane garaże, a w nich stoją zachodnie samochody. Przydomowe ogródki warzywne to teraz rabaty kwiatowe. Kur, kaczek, krów, czy innych zwierząt gospodarskich nie ma. Zamiast nich biegają pekińczyki albo yorki. A żeby moja córka wiedziała jak wygląda żywy koń będę musiał zaprowadzić ją do zoo. Pamiętam jak dawniej cała społeczność wiejska wysiadywała na zbitych byle jak, marnych drewnianych ławeczkach ustawionych pod płotami. Byli razem, tworząc jedność. Byli silni. Teraz wieś to tylko zbiorowisko jednostek niczym nie zlepionych, niczym nie powiązanych. Gdzieś po drodze ktoś przeciął powrósła i wyrzucił je w rów, a snop rozpadł się na pojedyncze wiechcie słomy. Jadąc przez wieś asfaltową drogą mam wrażenie, że jest wymarła, opuszczona. Gdzieniegdzie gdaknie kura, zaszczeka pies i galowo ubrany chłopniechłop przejdzie leniwie przez podwórko aby wyczyścić szyby w BMW przed wyjazdem do pracy w mieście. Tylko te twarze pozostają, jakby niezmienione. Twarze potomków prawdziwych rolników, prawdziwych chłopów, prawdziwych ludzi. Tego nie da się zmazać i zapomnieć. Nie da się zasłonić gipsowymi krasnalami poustawianymi w ogródku. To pozostaje. Tylko to, bo pamięć już dawno uleciała wraz z dymem wydostającym się z kotła z podajnikiem opalanego peletem. Zbliżały się moje trzynaste urodziny. Byłem bardzo szczęśliwy z tego powodu. Nawet mieli przyjść do mnie koledzy i koleżanki ze szkolnej klasy. Następnego dnia mieliśmy odwiedzić dziadziusia. Myślałem sobie, że gdy zapyta mnie ponownie ile mam lat, nie odpowiem mu, że dwanaście, tylko trzynaście. A on nie powie już „Het dwanaście i dwanaście”, tylko ucieszy się twierdząc, że jestem duży chłop. Zadzwonił telefon. Odebrałem. To była ciocia, która poprosiła jedno z rodziców do telefonu. Ojciec wziął słuchawkę. Spoglądał na mamę siedzącą w fotelu. Ona już wiedziała i gorzko zapłakała. Dziadziuś Janek zmarł. Coś mnie zakłuło. Bałem się… Bez chwili zwłoki pojechaliśmy na wieś. Zima była mroźna. Śnieg skrzypiał pod nogami. Po raz kolejny upór i zawziętość dziadziusia wzięły górę – jego chłopskie, w moich oczach wysoko cenione cechy. Pokłócił się ze znacznie młodszym od siebie sąsiadem, bo ten zniszczył drogę dojazdową do sadu, która przebiegała między ich domami. Doszło do bójki. Z nosa dziadziusia pociekła czerwona, gęsta krew, która zmieszała się z ziemią – jego macierzą. Upadł na ziemię. Dźwignął się z wysiłkiem i poszedł zadzwonić na policję. Czekając na połączenie, zasłabł. Zawał. Serce, które tyle przeżyło, tyle widziało, przestało nagle bić. 7 Dziadziuś przeżył wojnę. Przez wiele lat prowadził pierwszy we wsi sklep (zanim się urodziłem). Przez około dwadzieścia lat był sołtysem wsi, w której mieszkał i w pewnym sensie, przewodził wszystkim mieszkańcom. Wszyscy go znali i szanowali, również w sąsiednich miejscowościach. Gdy czytam „Chłopów” Reymonta odnoszę wrażenie, że dziadziuś był podobny do Boryny. Choć to postać fikcyjna, to zapewne jego charakter oparty był na jakimś pierwowzorze widzianym oczami autora powieści. Boryna i mój dziadek ulepieni byli z tej samej gliny, pomimo, że dzielił ich dystans kilku pokoleń. Co się stało przez ostatnie dwadzieścia lat, że pamięć o naszych dziadach i ojcach uległa zatarciu, a żywa tradycja, którą chłopi kultywowali straciła zupełnie na znaczeniu? Czyżbyśmy zachłysnęli się wielkomiejskim życiem, gdzie w kolorowych bilbordach widzimy barwne tradycyjne stroje ludowe, a w ulicznym szumie słyszymy wibracje strun starych skrzypiec i dźwięk wysłużonej harmonii? Kiedy zorientujemy się, że prawdziwe życie jest w nas, a my nie wyrośliśmy przecież z betonowej płyty lecz z czarnej żyznej ziemi, trawy, drzew i wiatru niosącego pamięć o przodkach. Miał siedemdziesiąt trzy lata. Dziś miałby dziewięćdziesiąt i cieszylibyśmy się wszyscy, jego i babci, okrągłym jubileuszem. A gdyby mnie zapytał ile mam lat, odpowiedziałbym mu, że trzydzieści. Dziadziuś Janek pewnie by się uśmiechnął i powiedział: – Ooo…, het trzydzieści i het trzydzieści. Tęskniłem za nim i tęsknię nadal. Często odwiedzał mnie we śnie. Jawił się tam jako żywy, a ja mówiłem sobie: „Jak to? Przecież on zmarł”. Mimo tej sennej świadomości cieszyłem się, że jest wśród nas ponownie. Nie był jednak sobą. Był cichy, nieobecny, nieswój. Krzątał się tylko między innymi domownikami. Ten sen pojawiał się wielokrotnie, może nie taki sam, ale podobny. Znak, że dziadziuś Janek żyje gdzieś we mnie, w moich wspomnieniach. Tęsknię, ale widuję go już coraz rzadziej. Tymczasem sąsiad zza płotu stał się naszym wrogiem rodzinnym. Z roku na rok pił coraz więcej. Kilka lat temu znaleziono go zamarzniętego. Leżał w rowie na łąkach, daleko od wsi. Nie wiadomo co tam robił i jak umarł. Ludzie mawiają, że szedł pijany, upadł i zasnął. Pogoda zrobiła resztę. Mróz ścisnął jego serce tak jak on kiedyś ścisnął serce dziadziusia Janka. KONIEC 8