Wieś w której żyję

Transkrypt

Wieś w której żyję
Pseudonim: Marcelina Kot
WIEŚ, W KTÓREJ ŻYJĘ
Wieś w której żyję nie jest czarno biała ani kolorowa
Jeśli by ktoś chciał poznać to miejsce
To musiałby ukraść wszystkie moje wspomnienia
I wspominać je tak jak ja
Musiałby popatrzyć moimi oczami
By zobaczyć jak się zmienia
15 lat temu….
14 stycznia 2000 r.
Właśnie zaczęły się ferie zimowe. Trzeba tylko znaleźć jakieś worki w stodole
i napełnić je sianem – zabawa gotowa. Biegniemy na skarpę, naszą naturalna zjeżdżalnię.
Są dwa poziomy – dla odważniejszych wyższa, a dla mniej odważnych – mniej stroma.
Utworzyła się spora kolejka. Niestety nikt z nas nie wyjeżdża na ferie w góry. Niestety
i „stety” dla nas. Byle tylko śnieg był. Dziś na górkę, jutro budujemy iglo, w poniedziałek
pójdziemy na łąki na ślizgawkę, we wtorek na wyprawę do lasu…. I można by tak
wymieniać. Na każdy dzień coś nowego… Byle tylko był śnieg.
20 czerwca 2000 r.
Jest letnie, czerwcowe południe. Właśnie wracam do domu po uroczystym pożegnaniu
roku szkolnego. Witają mnie drzewa, kwiaty, zapach akacji. Już nie mogę się doczekać jak
razem z całą jadwigowską ferajną pójdziemy nad Wolbórkę – pobliską rzekę, by tam
uroczyście przywitać wakacje, wskakując do zimnej, niestety jeszcze, wody. Ciekawe kto tym
razem odważy się wejść na „wyrwane”. Ja z pewnością nie – trochę za głęboko. Chłopcy, jak
1
to chłopcy, chyba we krwi mają wieczne popisywanie się. Kasia, moja starsza siostra
cioteczna, woła żebyśmy już wychodzili z wody. Dla nas dzień z pewnością się jeszcze nie
skończył. Oczywiście wiemy, że wakacje się dopiero zaczęły i zapewne jutro też tu
przyjdziemy, to jednak nie chcemy rozstawać się z tą chwilą. Niestety, dzień jest nieubłagany
i się kończy. Wracamy do domu, widzę babcię, właśnie zagania naszą jedyną mućkę
do obory. A my jak zwykle po letnim niby-pływaniu wracamy bardzo głodni. Na kolację –
moje ulubione kluski parowe z truskawkami. Trochę mam wyrzuty sumienia, że zostawiłam
babcię samą z tym wszystkim, bo w końcu to ja prosiłam przez cały tydzień o zrobienie
parowańcy i obiecałam, że pomogę, a wyszło jak wyszło. No cóż – jedyne moje
wytłumaczenie – jestem jeszcze dzieckiem. Tata oczywiście chce żebyśmy jeszcze wypili
mleko prosto od krowy. O nie… co to, to nie…. nigdy w życiu. Ale obiecujemy, że na
śniadanie zjemy płatki na mleku. Płatki – jedyny taty ratunek na to, żeby jego trójca, czyli ja
i moi dwaj starsi bracia jednak pili to mleko, które aż kupi zdrowiem.
Zrobiło się ciemno i pojawiły się pierwsze gwiazdy. Jest ich bardzo dużo. Babcia
mówi, że to zapowiada dobrą pogodę. Mam nadzieję, że ma rację. Wakacje w deszczu to nic
przyjemnego. Chociaż są i tego zalety – np. można się podrażnić z braćmi, posłuchać
dawnych opowieści babci. Dziś jednak nie pada. Siadamy na ławce przed domem – ja,
Tomek, Krzysiu (moi bracia), Tata, Kasia, Ania (siostra Kasi), wujo Jasiu, ciocia Krysia
(rodzice Kasi i Ani), wujo Leszek, mieszkający na przeciwko. Dużo nas. Dużo też tematów
do rozmów. Ani na chwilę nie nastaje cisza. Uwielbiam to… kiedy dzień, mimo tego,
że przechodzi w noc, to jeszcze się nie kończy.
22 czerwca 2000 r.
Kocham ten zapach letniej trawy, lekko kującą kołderkę pod gołym niebem. I właśnie
dlatego chętne chwytam za grabie i idę wraz z rodzinką przegrabiać siano. Mama zawiązuje
mi czerwoną chusteczkę na głowie i idziemy. Nasza łąka znajduje się tuż obok trasy. Co za
paradoks, że cały czas te samochody trąbią. I nie rozumiem – czy zazdroszczą czy wręcz
przeciwnie. Być może kiedyś zrozumiem. Ale nie chciałabym tak pracować, siedząc cały czas
w jednym miejscu, obserwując jednostajnie zmieniający się obraz przez oczami, podążając
jedynie z punktu A do punktu B. Nie, to nie dla mnie.
Dziś zaatakował mnie kogut. Pewnie pomyślicie, że to nic takiego. Dla ośmioletniej
dziewczynki to naprawdę przerażające przeżycie. Uciekłam na ławkę. Gdyby nie ciocia to nie
wiadomo co by się stało. Pomyślałam sobie – Ty niewdzięczniku, to ja cię codziennie karmię,
2
a ty mi się tak odwdzięczasz. Będę miała przez ciebie traumę do końca życia i już nigdy nie
zaufam kogutom. Kurom to może jeszcze… bo w końcu bez jajek nie byłoby jajecznicy,
ciasta drożdżowego, naleśników i wiele, wiele innych pyszności.
15 września 2000 r.
Dzień wykopków. Nie idę do szkoły, hurra! Ale za to czeka nas ciężka praca. Koszyk
za koszykiem będziemy wrzucać ziemniaki na wóz aż się zapełni. Ale najbardziej czekam
na ognisko i pieczone, jak mawia Tomek, „pyry”. Ten smak, zapach – i tylko raz do roku…
skarb na zawsze. Przeraża mnie tylko ten płot oddzielający nasze pole od lasu. Nigdy nie
mogę zajrzeć i zobaczyć co się tam znajduje. Próbuję jedynie coś „odkryć” przez te małe
szparki, ale i tak to na nic. Już nie wierzę Krzyśkowi, który mówi, że są tam uwięzione
dinozaury. Wiem to głupie, ale w to wierzyłam. Nie lubię tylko sortowania kartofli. Trzeba
oddzielić te do sadzenia od tych do jedzenia, czerwone od białych, robaczywe od zdrowych.
Trochę to nudne zadanie, ale do wykonania.
Zmęczyłam się. Postanowiłam, że pójdę do babci Marysi – to niedaleko, dosłownie
parę kroków. Może coś przekąszę. I znów mnie babcia zdziwiła – trzyma „stotki” w domu.
Jakie było moje zdziwienie jak to usłyszałam i późniejsze zdziwienie jak się okazała, że stotki
to zwykłe miseczki. No w sumie – trochę statek przypomina – jak by się dobrze przyjrzeć.
24 grudnia 2000 r.
Nigdy nie zrozumiem mojego katechety, który w szkole mówił, że Wielkanoc jest
ważniejsza od Bożego Narodzenia. Być może dla Niego tak, ale dla mnie to właśnie Wigilia,
czyli dzień przed Bożym Narodzeniem jest najpiękniejszy, najcudowniejszy, najcenniejszy.
Dlaczego - bo wtedy czuję, że wszyscy jesteśmy razem. Wszyscy myślimy o jednym –
o wieczornej wieczerzy. Ciocia, babcia, mama chrzątają się od samego rana, tata wieszający
lampki na balkonie. I to ciągłe: „nie wyrobię się”. Jeszcze raz to powtórzę, ale uwielbiam to.
Każdy niby zabiegany, zdenerwowany, a jednak szczęśliwy. Jej, jak bardzo chciałabym,
aby każda Wigilia wyglądała tak samo, była tak samo magiczna…
3
Teraz…
14 stycznia 2015 r.
Właśnie trwają ferie zimowe. Ja niestety już tego „święta” nie obchodzę, za to trwa
przerwa międzysemestralna. Zawsze to coś. Z chęcią pozjeżdżałabym sobie tak jak dawniej
na workach, i z górki, ale nie ma ani jednego ani drugiego. Nie ma siana, bo nie ma mućki,
nie ma stodoły, bo nie ma siana, nie ma górki, bo jest wiadukt, nie ma dzieci, bo są
komputery. Co tu robić?
15 maja 2015 roku
Dziś stwierdzam, ze dziwny jest ten świat, że tak się zmienia. Czy moje Jadwigów jest
jeszcze Jadwigowem, tym które kiedyś poznałam. Nie, z pewnością nie. Nie mam na myśli
tylko zewnętrznego wyglądu, ale też ludzi. Dziś nie ma już ławeczek przed każdym domem,
a przynajmniej nie ma ich tak dużo jak kiedyś. Gdy wychodzę w niedzielę przed dom to ze
zdziwieniem widzę pustki, pustki i jeszcze raz pustki. Co jakiś czas ktoś przejedzie rowerem,
skinie głową, to wszystko. I kolejny paradoks - 3 lata temu powstał wiadukt łączący tzw.
Klin, czyli Jadwigów Mały i Jadwigów Duży, w którym mieszkam; pamiętam słowa Pani
Iwonki z Klina, która to zawsze gdy spotykała się z moją mamą powtarzała: „Gdyby nie ta
trasa to byśmy się częściej odwiedzały, a tak to niebezpiecznie jest”. Teraz gdy już wiadukt
jest, spotkań coraz mniej. Każdy tylko odgradza się coraz to ozdobniejszym płotem – kolejny
paradoks. I chyba rację ma Pan Listonosz, że z Jadwigowa zrobiło się przedmieście.
28 czerwca 2015 r.
Czasami myślę, że mam teraz dwa domy. Jeden, w którym się wychowałam,
do którego wracam na weekendy, wakacje, do którego tęsknię. Drugi, gdzie żyję, studiuję,
gdzie kłębią się myśli o przyszłości. Właśnie teraz pakuję rzeczy, które zgromadziłam
mieszkając w akademiku. Mija trzecia godzina a ja nadal je pakuję. Nie mogę uwierzyć ile ich
jest. Czy człowiekowi potrzebny jest aż tak wielki bagaż? Chyba tak. Pamiętam jak
4
przyjeżdżałam do Łodzi pierwszy raz, było to cztery lata temu. Wtedy tych rzeczy było
o wiele mniej. Jednak coś w nas takiego jest, że tam gdzie przebywamy tworzymy swój dom.
Wszystko po to, żeby się czuć jak najlepiej i właśnie dlatego wszystko jest potrzebne. Mała
figurka słonika, plakat lawendowych pól, które sprawiają, że unoszę się nad tą lawendową
krainą, ulubiony koc. Wszystko jest nam potrzebne po to, by czuć się jak u siebie. Chociaż
wiem, że to tylko mój tymczasowy dom.
24 grudnia 2014
To się nie zmieniło. Pomijając jedynie to, że jest nas jednocześnie trochę więcej
i trochę mniej, że jesteśmy starsi, że ja mam już 22 lata a nie 8. Ale wciąż jesteśmy razem.
Mama nadal narzeka, że z niczym nie zdąży. Nadal czuć w powietrzu to zdenerwowanie
i szczęście. Jednak coś mi od paru lat nie pasuje. W Wigilię nie ma śniegu. Przed, po ale nie
w ten dzień. Na to nie mamy wpływu. Najważniejsze, że pojawia się pierwsza gwiazdka na
niebie i właśnie z tą chwila wszyscy dzielą się opłatkiem i zasiadamy za tym samym stołem.
Jeszcze jedno: nawet nie wiedziałam, że robienie prezentów, pakowanie ich może być taką
frajda. Gdy miałam osiem lat urok widziałam tylko w dostawaniu prezentów. Co z tego, że na
wszystkich zdjęciach jest Asia zapłakana obok Mikołaja – ważne, że były fajne prezenty.
Dziś cieszy mnie uśmiech Julci, mamy, taty….
Wieś w której żyję mnie stworzyła. Ukształtowała moje wnętrze, każdy mój dzień.
Wieś w której żyję zmienia się razem ze mną, oddycha tymi samymi płucami co ja
Łatwiej jest iść przez życie kiedy się wie, że ma się taką wierną przyjaciółkę.
Wtedy nawet niebo wydaje się być bardziej błękitne
A słońce cieplejsze
5