Wieś, w której żyję…

Transkrypt

Wieś, w której żyję…
Wieś, w której żyję…
Esej
Autor: Jean760918
Wieś, w której żyję w niczym nie przypomina już wsi, w której dorastałam. Inne
obrazy towarzyszyły pierwszym wypowiedzianym przeze mnie słowom, inne - pierwszym
krokom w edukacji podstawowej i zupełnie inne - pierwszym krokom w dorosłość. Pancerne
konie pociągowe niepostrzeżenie wyparły z krajobrazu czworonożnych, wiernych
pomocników a zamiast wspólnego żniwowania przy pajdzie chleba z mięsem, rzecz jasna
z własnego chowu, uformowały się, wrogie sobie, kolejki do usług kombajnistów, jakby tych
sklepowych kolejek nie starczało. Wiele zmian rozciągnęło się w czasie, odzwierciedlając
ogólnokrajowe tendencje. Niektóre natomiast nadeszły …trudno powiedzieć kiedy. Ale na
początku to chyba…
…na początku był chaos. Podobnej burzy nawet najstarsi mieszkańcy nie potrafili
odszukać w swojej pamięci. Nie było takiej nawet „za Niemca”, chociaż to okres, w którym
poza niewolą i codziennym strachem przed śmiercią, zdarzało się wszystko co niepożądane:
najbardziej surowe zimy, najbardziej kiepskie lata, okresy drastycznych suszy i uporczywych
podtopień. Huraganowa burza z lipca 88’ roku „przebiła” wszystkie te klęski.
Erygowanie nowej parafii, co zresztą nastąpiło po wielu latach starań o budowę
świątyni oraz wielu latach prześladowań i utrudnień ze strony władz ludowej ojczyzny,
odbywało się w atmosferze radości pomieszanej ze smutkiem. Za krajobraz służyły połamane
drzewa. pozrywane dachy i linie elektryczne. Kombajny, które dopiero od kilku lat były
nieodłączną częścią sierpniowych zmagań, też niewiele miały wówczas do zrobienia.
Huragan zniszczył plony w znacznym stopniu. Według niektórych miał to być znak - znak
nachodzących, zdecydowanie gorszych, czasów.
Pierwszy sezon truskawkowy w wolnej Polsce pozornie niczym się nie różnił od
poprzednich. Trzy tygodnie spędzone na polu. Deszcz czy skwar, świątek, piątek czy
niedziela., w zdrowiu czy w chorobie… aż do ostatniego owocu. Tylko w skupie, jeszcze
bardziej
niż
zwykle,
owoce
były:
zbyt
dojrzałe
lub
niedostatecznie
dojrzałe,
„wyszypułkowane” nie tak jak trzeba, a w istocie, co się nieco później okazało, były coraz
mniej potrzebne. Truskawka była pierwszą ofiarą nadchodzących, nieodwracalnych zmian
wolnorynkowych.
W październiku popłynęły do nas legendarne słowa Joanny Szczepkowskiej,
z telewizora ciągle jeszcze czarno – białego. I chociaż na ten kolorowy trzeba było poczekać
jeszcze kilka lat, to samo urządzenie przestało być we wsi towarem luksusowym. Sporo ludzi
zobaczyło w czarno – białym telewizorze więcej kolorów wraz ze zmianą nazwy wieczornego
programu informacyjnego i kilkoma słowami prawdy z nań płynącymi. Inni w kolorowych
telewizorach najnowszej generacji widzieli samą - i ciągle tę samą - szarzyznę przez całe lata.
Za to na wiejskich półkach sklepowych, powoli acz konsekwentnie, robiło się coraz
bardziej kolorowo. Cukier, wędlina, alkohol, nawet słodycze …przez które pewien,
prześmiewczy i nie do końca (nomen omen) cenzuralny, wierszyk z towarzyszem Gierkiem
w roli głównej, na zawsze musiał odejść do lamusa. Podobnie zresztą jak upiorne słowo:
reglamentacja. Z lamusa za to wychodziła powoli prawda. Odkłamywanie historii szło dużo
lepiej, w myśl sentencji: „Ventis secundis, tene cursum”*, niż odkłamywanie rzeczywistości,
chociaż i na tym polu odnoszono coraz większe sukcesy. „Jest ciężko drodzy Rodacy, będzie
ciężko, będzie trudno a potem będzie już tylko lepiej”.
Prawda i odkłamanie historii dla wsi, w której żyję były wyjątkowo ważnymi
słowami. Rok 89’ i lata kolejne pozwoliły odsłonić bolesną prawdę o wydarzeniach z 44’
roku, kiedy przez kilka letnich i jesiennych miesięcy istniał w wiosce obóz NKWD.
Przetrzymywanych w ziemiankach jeńców, głównie żołnierzy polskiej AK, wywożono do
pobliskiego lasu i usuwano sowieckim sposobem: strzałem w potylicę. Pewnym
urozmaiceniem w stosunku do morderstw katyńskich, były „mistrzowskie” przedstawienia
pod nazwą „pozorne wyroki”. Jeniec sam kopał wielki dół w lesie, wysłuchiwał wyroku
i czekał na śmierć, która w końcu nie nadchodziła, chociaż kule świstały koło głowy.
Marnotrawienie kul w taki sposób doprowadziło do konieczności ich oszczędzania, a to
z kolei powodowało konieczność zastąpienia narzędzia zbrodni innym. Do strzałów
w potylicę dodano podrzynanie gardeł. Miejsce kaźni wraz z obozem zyskało nazwę Małego
Katynia Ziemi Rzeszowskiej a prawda zakopana razem z jeńcami ujrzała światło dziennie
przy okazji pierwszych ekshumacji na początku lat 90-tych. To zdecydowanie jedna
z najlepszych zmian, jakie przyszły wraz z transformacją ustrojową. Wspomniane miejsca
pamięci, ciągle popularyzowane, są i pozostaną wizytówką wioski, w której szczęśliwie
przyszło mi żyć.
Lata 90-te zatrzymały wioskę na etapie drugiego: „będzie ciężko Rodacy”.
W sklepach robiło się drogo, w punktach skupu robiło się tanio, a w domach robiło się pusto –
wieś przeżyła pierwszy etap zagranicznych emigracji. Z nadzieją czekało się na to: „będzie
trudno, a potem będzie już tylko lepiej, Rodacy”.
Ale wyjazdy nie wynikały tylko i wyłącznie z konieczności znalezienia źródła
zarobkowania. Młodzież migrowała do dużych miast, by się uczyć. Okazało się bowiem, że
dostęp do wyższej edukacji zrobił się równiejszy niż to miało mieć miejsce w socjalistycznej
*
„Kiedy wiatry sprzyjają, trzymaj kurs”
teorii. Studia – dla jednych wyczekiwana szansa, dla innych konieczność. Klasa robotnicza
przestała być alfą i omegą, pustkę w tej dziurze wypełnić miała klasa inteligencka, przez lata
spychana w kąt. Postępująca mechanizacja rolnictwa i tak nie pozostawiała złudzeń: żniwo
wprawdzie nadal spore, ale robotników i tak za dużo. Rzesza wyjechała, garstka powróciła.
Wystarczyło.
Jeszcze w XX wieku mieszkańcom wsi, w której żyję, nazwisko Bell stało się
szczególnie bliskie. Telefony rozdzwoniły się w każdym domostwie i to rozdzwoniły się
dosłownie. Setki prób, czy aby to wszystko działa. Codziennie uzupełniana lista numerów
abonamentowych. Rosnąca świadomość, że aby z kimś porozmawiać, nie trzeba już
podchodzić „do płota”. Przez telefon można też czynić różne wyznania, chociaż nie do końca
wiadomo, czy ktokolwiek wówczas poszedł w ślady Stevie Wondera…Prędzej znalazłoby się
kilku Pawlaków i Kargulów, którzy zamienili płot na telefoniczny kabel. Taka już ludzka
natura - kochamy się, co nam nie przeszkadza się trochę nie lubić.
Na stałe łącze internetowe przyszło nam czekać kolejne 10 lat. I udało się- wieś,
w której żyję stała się częścią wioski globalnej. Zmiana to ogromna, przedsięwzięcie zacnetylko jakoś coraz częściej nachodzi refleksja, czy jednak Lem nie miał racji i czy Internet nie
jest w istocie nośnikiem ludzkiej głupoty. Jednak wydaje się, że mieszkańcy wsi, w której
żyję tych obaw nie podzielają; porozumiewając się za pośrednictwem internetowych łączy,
szukając informacji dotyczących środków ochrony roślin oraz kontaktów związanych ze
skupem bydła, którego już dzisiaj na wsi jak na lekarstwo. Jednocześnie unikając tego co
zbędne i niemądre. Przed Internetem nie bronią się nawet starsi, chociaż pewnie na ich usta,
dużo częściej niż na usta nieco młodsze, cisną się słowa: „O tempora, o mores”.
Obraz wsi zmieniła na zawsze integracja z Unią Europejską. W dużej mierze dzięki
temu wysiłek rąk ludzkich zastąpiony został wysiłkiem i wydajnością koni mechanicznych
a wóz drabiniasty wyparty został przez maszyny maści wszelakiej, choć głównym rywalem
okazała się być przyczepa „samozbierająca”.
Dotacje unijne to także nowe drogi i chodniki. Chodnik nasz wiejski: choć położony
nie do końca w zgodzie z prawami fizyki a jego pomysłodawca porównać siebie z Juliuszem
Cezarem w żadnej mierze nie może, to najważniejsze jednak, że mieliśmy po czym wejść
w drugie 25-lecie wolności. Do tego już nie toniemy ani w ściekach ani w śmieciach, co
można uznać za jedno z największych osiągnięć ostatnich dekad.
Wskazać inne? Nic prostszego. Wszystko się zmienia poza ludźmi i ich miłością do
ziemi. Jesteśmy wyedukowani, ukulturalnieni i gotowi na nowe wyzwania, a tych nie
zabraknie z pewnością. Wszystko jest świetnie? Nic bardziej mylnego. Nie zawsze mądrze
wybieramy swoich przedstawicieli, ale to na szczęście zawsze można zmienić…
Wieś, w której żyję zmieniła swój wygląd i charakter. Kiedyś na wskroś rolnicza
osada przypomina coraz bardziej kurort wypoczynkowy. Zmiany spowodowały lepsze
i lżejsze życie. Niektórzy tylko z nieprzemijającym rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy
„wiśta, wio”, wbrew rozterkom serialowego bohatera, bardzo łatwo było powiedzieć. Dwa
słowa –klucze, będące pierwszym i najważniejszym krokiem do przetrwania. Czy więc warto
było to zmieniać? Kiedy zmiany są koniecznie i nieuniknione, nie warto pytać o ich sens.
Warto jedynie pytać, parafrazując zdanie Baczyńskiego, jak nauczyć się tej swojej ziemi na
pamięć…tak by huragany zmian nigdy nie zatarły jej pierwotnego charakteru. To aż tyle
i tylko tyle.