Przemysław Lubik „Chłopiec ze szkła” Śmierć dziecka zawsze budzi

Transkrypt

Przemysław Lubik „Chłopiec ze szkła” Śmierć dziecka zawsze budzi
Przemysław Lubik
„Chłopiec ze szkła”
Śmierć dziecka zawsze budzi w ludziach najgorsze emocje. Niezrozumienie, rozpacz,
strach… To właśnie wtedy przychodzi kryzys i wątpliwości. Dlaczego musi tak być?
Czemu winne jest małe dziecko? Czy nie dosyć cierpienia jest na tym świecie?
Za każdym razem czuje się to samo — jakby maleńki płomyczek nadziei zgasł bezpowrotnie.
Dzieci są naszymi chodzącymi radościami, uśmiechami i pozostałościami po wierze, która
zdaje się zanikać na Ziemi. Kiedy umierają, umiera także cząstka dobroci. Dlatego też nikt,
ale to nikt w całym miasteczku Shadow nie potrafił zrozumieć śmierci małego Szklarza.
Żaden mieszkaniec, nawet stetryczały Stephen, nie mógł się z tym pogodzić.
Rzecz działa się pewnego zimowego dnia. Nic nie zapowiadało się niezwykle. Biały puch
wypełnił porośnięte rowy, dziurawe dachy i ganki. Stare okna przyozdobiły się mroźnymi,
lodowymi wzorami, które z chęcią podziwiano. Z resztą wyglądanie przez okna było
głównym zajęciem mieszkańców. Shadow słynęło z przyklejonych do szyb nosów
i niezdrowego wścibstwa. Ale tak to już jest, gdy miejscowość jest mała i niezbyt atrakcyjna.
Tamtejsze życie było nudne i płynęło wolno, z dnia na dzień, jakby w ogóle się nie śpiesząc.
Dla dzieci, których nie było tu wiele, miejsce to było ośrodkiem nudy i powagi.
Dlatego właśnie zima była dla nich prawdziwą rozrywką. Nagle wyrastało przed nimi o wiele
więcej możliwości niż tylko klasyczne zabawy ze skakanką i piłką. Magiczny, zimowy świat
porywał je na całe dnie. Śnieżne płatki otulały malców idących do szkoły. Ulepione bałwany
zdawały się machać rączkami z gałązek i śmiać się wesołymi kosteczkami węgla
pieczołowicie przymocowanego pod marchewką. Nie można nie wspomnieć o śnieżnych
bitwach, które odbywały się podczas porannej drogi, przerw między lekcjami i naturalnie tuż
po ich skończeniu. Ależ była zabawa! Piguły ze śniegu siały postrach niczym pociski na
wojnie. Najgorszym dramatem był oczywiście strzał w ucho. Daję uciąć sobie rękę, że nawet
zadziorny Smith miał łzy w oczach gdy oberwał jedną ze śnieżek tuż po zdjęciu nauszników.
Gromada dzieci biegła przez miasteczko ciesząc się z każdego płatka. Staruszkowie tęsknili
za zimowymi wybrykami i nie wiedzieć czemu okazywali to za pomocą ostrzeżeń
i pouczających zwrotów.
— Samson! Żeby Cię widziała Twoja matka. Na pewno się przeziębisz! — docierał
z drugiego piętra dziarski okrzyk babci.
Natomiast dorośli w sile wieku byli jeszcze zbyt zajęci i zmartwieni by zatęsknić za czasami
zimowego wariactwa. Już od dawna nie potrafili dostrzegać uroków zimy.
Zewsząd nieustannie słychać było tylko:
— Cholerne, białe paskudztwo. Przecież wczoraj odśnieżałem! Stary rzęch znów nie odpali,
ach…
Dzieci nic sobie nie robiły z ostrzeżeń i narzekań. Były ponad świat dorosłych, choć żaden
z nich tego nie zauważał.
Społeczeństwo Shadow składało się z garstki beztroskich dzieci, mądrych i poważnych
starców oraz z wiecznie zabieganych i ślepych dorosłych. Istniał jednak ktoś, kogo nie można
było przypisać nigdzie. Nie był ani beztroski, ani poważny, ani ślepy. Był po prostu samotny.
Mowa o małym Szklarzu — dziecku, które nigdy nie mogło bawić i uczyć się wraz
z rówieśnikami. Podczas gdy wszystkie maluchy w miasteczku były wieczorami
przywoływane z podwórka na kolację, mały chłopiec siedział przy oknie i obserwował świat
zewnętrzny. Mówiono o nim szklane dziecię, ponieważ jego kości były tak kruche, że mógłby
je połamać leciutki wiaterek. Toteż rodzice nigdy nie wypuszczali go na dwór samego.
W zasadzie chłopiec nigdy nie wychodził na zewnątrz, nawet gdyby miał być pod czyjąś
opieką. Gdy był jeszcze mały jak skrzat rodzice kupili mu specjalny wózek. Stabilizował on
postawę i dzięki temu dziecko, chociaż w pozycji siedzącej, mogło wychodzić na powietrze
wraz z opiekunem. Niestety Szklarz bardzo szybko rósł i z dnia na dzień wózek był coraz
mniej przydatny. W końcu stał się jedynie złomem przypominającym domownikom
o chorobie dziecka i o kłopotach finansowych. Rodziców nie było stać na nowy, większy
sprzęt. Początkowo noszono go na rękach, by mógł choć czasem odetchnąć na zewnątrz.
Lecz od kiedy chłopiec o mało nie upadł, przestano. Obawa o życie dziecka przesłoniła
wszystko. Niemal całe mieszkanie było oklejone miękką gąbką, kanty były szlifowane,
a dywany tak grube i miękkie, że można by mylić je z łóżkiem. Rodzicie i dziadkowie
chronili Szklarza jak tylko mogli.
— Uważaj, bo upadniesz! — grzmiała babcia, gdy stawiał kroki zbyt szybko.
— Wracaj do łóżka, chłopcze.— słyszał od dziadka codziennie.
Życie chłopca bardzo szybko stało się monotonne i samotne. Rodzice pracowali do późna,
aby zapewnić im podstawowy byt. Domowe wizyty lekarza pochłaniały sporą część
zarabianych pieniędzy, ponieważ doktora należało przywieźć i odwieźć do miasteczka
oddalonego o dziesięć mil. Pieniędzy z ledwością wystarczało. Choroba Szklarza
komplikowała bardzo wiele, choć to paranoiczny strach przed śmiercią chłopca stał się
największą chorobą tej rodziny. Z czasem nawet przestano go przytulać. Każdy bał się,
że najdrobniejszy uścisk może coś w nim uszkodzić. Nic dziwnego, że malec czuł się jak
projekt. Jak rzecz, która wciąż i wciąż wymagała naprawy. Jego ulubionym zajęciem było
wyglądanie przez okno, zwłaszcza teraz, zimą. W tym względzie Szklarz nie różnił się
niczym od reszty mieszkańców. Całymi dniami obserwował cudze życie, zupełnie jak
wścibska sąsiadka Stephanie i stetryczały Stephen — koszmarne małżeństwo, które cały czas
o wiele lepiej wiedziało jak należy wychowywać chore dziecko, a także jak powinny układać
się relacje z chłopcem.
— To wszystko przez to, że matka się nad nim rozczula. Jest taki słabiutki, bo cały czas się
nad nim rozckliwiają. Skandal, tak rozpuszczać dziecko. — padało często z ust sąsiadki
w publicznych miejscach, na przykład w warzywniaku, gdzie każda osoba w kolejce mogła
usłyszeć jej opinię.
— Ten dzieciak to hańba dla miasteczka. Jest jakiś dziwny. Wszystkie bawią się i biją po
lekcjach, a ten co. Chuchro, na co komu taki chłopak, co to nawet ojcu w pracy nie pomoże.
Nic dobrego z niego nie wyrośnie. — wtórował żonie Stephen.
Rodzice Szklarza nic sobie nie robili z uwag czynionych przez starców. Doskonale wiedzieli,
że są zgorzkniali i pełni smutku po wyjeździe ich jedynego syna za granicę.
Życie w Shadow polegało mniej więcej na zabawach dzieci, tęsknotach starców i pracy
dorosłych. No i oczywiście na obserwowaniu wszystkiego i wszystkich, co z braku innych
możliwości czynił także mały Szklarz. Tego dnia nie działo się nic, ale to nic
nadzwyczajnego. Chłopczyk jak zwykle wgapiał się w korowód dzieci biegnących żwawo
do szkoły i turlających się wśród białego, nieosiągalnego dla Szklarza puchu. Nigdy jeszcze
nie dotknął śniegu, ponieważ mama uważała, że jest zbyt słaby i chorowity. Jeszcze by się
przeziębił. Płatki śniegu wirowały na wietrze. Tańczyły jakiś nieznany, śliczny taniec, który
podziwiało szklane dziecko. Widziało jak coraz więcej opadu zbiera się na dachu domu
stojącego naprzeciwko. Budynek był już od dawna pusty. Nie było nikogo, kto zadbałby
o niego, odśnieżył podwórze i ganek. Wiatr wzmógł się i przez moment zdawało się chłopcu,
jakby coś miało przybyć z kierunku wiania. W istocie, po chwili zza krętej drogi wyłoniła się
spora ciężarówka, a za nią małe, osobowe auto. Szklarz nigdy nie widział tak dużego pojazdu
i podekscytowany czekał aż auto zatrzymywało się tuż przy opuszczonym budynku.
Natychmiast zrobiło się tłoczno, ponieważ kilku rosłych mężczyzn poczęło wyładowywać
zawartość przyczepy. Chłopczyk przykleił nos do szyby i patrzył jak niezwykle silni panowie
wnosiło do domu szafy, kredensy, łóżko i inne spore meble. Oglądał ten fascynujący pokaz sił
i wtem zauważył, że tuż obok auta stoi jeszcze jeden mężczyzna. Różnił się od reszty postawą
i ubiorem. Nie był typem osiłka, przypominał nieco doktora, który odwiedzał chłopca raz
w tygodniu. Podobieństwo nie było jednak uderzające, ponieważ lekarz z sąsiedniego
miasteczka nie był nawet w połowie tak uśmiechnięty jak nowoprzybyły. To było niezwykłe.
Chłopiec był zdumiony widokiem dorosłego, który nie wrzeszczy, nie komenderuje, nie rwie
się do pracy, a jedynie stoi i uśmiecha się, od czasu do czasu rzucając dowcipem w kierunku
panów rozładowywaczy. Dopiero po chwili Szklarz uświadomił sobie, że mężczyzna
o zadziwiającej aparycji wprowadza się do domu naprzeciwko. Do opuszczonego,
niezadbanego domu, którego okna wychodziły wprost na przyklejonego do szyby malca.
Przez myśl przemknęła mu absurdalna myśl, że ta nowa osoba, uśmiechnięty dorosły stanie
się dla niego kimś ważnym, kompanem w codziennej nudzie. Kimś, kto tak jak on będzie
siedział przy oknie i obserwował grupę dzieci, sąsiadów, auta i zakupy sąsiadki Stephanie.
Postanowił natychmiast opowiedzieć komuś o zaobserwowanym zdarzeniu, tak jak
robił to zawsze. Tylko teraz naprawdę było co opowiadać. Dziadkowie zawsze kiwali nużąco
głowami, gdy opowiadał im co tym razem kupiła sąsiadka. Nic dziwnego, że i tym razem nie
mieli zainteresowanych min. Jednak w miarę gry słuchali zaczęli oboje nerwowo podrygiwać,
jakby chcąc uciec z pokoju i natychmiast wybiec zobaczyć przybysza. Wiedzieli jednak,
że muszą zostać ze Szklarzem do 17:00. Ograniczyli się więc do podejścia do okna
i obejrzenia mężczyzny i jego ekipy. Popatrzyli przez dłuższą chwilę na przeprowadzkę
i wrócili do swoich czynności.
— Gdy wróci Sarah pójdziemy się z nim przywitać. — powiedziała do dziadka babcia
Antonina.
Szklarz został przy oknie i wbił wzrok w elegancko ubranego bruneta, który nawet na minutę
nie przestawał być radosny. Nagle ich spojrzenia spotkały się, a mężczyzna zaśmiał się
i wesoło pomachał ręką. Chłopiec musiał mieć nietęgą minę, ponieważ nowy sąsiad roześmiał
się jeszcze bardziej i pokręcił głową. Wtedy zawiedzione dziecko zdało sobie sprawę,
że zniszczył swoją jedyną szansę na poznanie tajemniczej osoby. Zaczął więc machać ręką
bardzo energicznie i uśmiechnął się najszczerzej jak umiał. Machał tak mocno, że uderzył
lekko małym, prawym palcem u dłoni o rączkę okna. Był jednak zbyt podekscytowany by się
tym przejąć. Mężczyzna widząc zabawną reakcję chłopca postanowił podejść bliżej okna.
Będąc już bardzo blisko, zapytał:
— Jak masz na imię, chłopczyku?
— Szklarz.— odparło dziecko niepewnie.
— Szklarz? To chyba nie jest twoje prawdziwe imię?
Chłopiec zawstydził się, ponieważ nikt nigdy nie nazywał go jego prawdziwym imieniem.
— Sam. Na imię mi Sammy.
— Będziemy teraz sąsiadami, Sammy. —odparł mężczyzna i pomachał raz jeszcze na do
widzenia. Po chwili zniknął wewnątrz domu i Szklarz mógł zobaczyć jego sylwetkę tylko
przez okno sąsiedniego budynku.
Chłopiec był w szoku. Po raz pierwszy od bardzo dawna usłyszał swoje imię z ust innej
osoby. Zapomniał już jak to było, gdy mama z czułością zwracała się do niego Sammy. Teraz,
o ile miała czas, mówiła do niego tak jak całe miasteczko — Szklarz. Jakby przypominał jej
o własnej porażce, o opinii całego miasteczka. Nie był tylko jej synem Sammym. Był jej
synem Szklarzem, który przynosił wstyd i wzrost wydawanych pieniędzy, których wiecznie
brakowało. Jednak to brak zaufania i miłości, a nie pieniędzy, był największym ubóstwem tej
rodziny. Mimo kruchych jak jego kości relacji z rodziną, postanowił ubłagać mamę po jej
powrocie, by wraz z nią i babcią pójść przywitać nowego mieszkańca Shadow.
— Nie ma mowy, chłopcze! Jeszcze coś ci się stanie. Poobserwujesz nas przez okno. —
usłyszał od babci, gdy tylko zaczął temat.
— Byłbym bardzo ostrożny, jak zwykle…— mruknął zawiedziony chłopiec.
— Sarah, zrób coś! — nie powstrzymał się od komentarza dziadek.
Koniec końców, po burzliwej dyskusji nad wyjściem Sammy’ego z domu matka chłopca
rzekła:
— Moje ty szklane dziecko… Jeszcze nie dziś.
Naburmuszony wyszedł z kuchni pełnej przeciwnych osób i znów usiadł przy oknie, gdzie
jego miejsce. Zauważył, że nowy sąsiad zapalił światło tuż przy szybie i stanął przy nim
przyglądając się dziecku. Zaciekawione uczyniło to samo, zapaliło małą łapkę i sięgnęło
po białą kartkę. Czarnym mazakiem napisał coś na niej i przytknął do szyby, tak aby
mężczyzna z łatwością mógł ją odczytać. „Witamy w Shadow”. Zdumiony sposobem
porozumienia sąsiad odszedł na chwilę od okna, poczym wrócił z plikiem białych,
niezapisanych kartek i napisał na jednej z nich: „Może odwiedzisz mnie wraz z rodzicami?”
Chłopiec z wielkim żalem odpowiedział, że niestety nie może, ale z pewnością zrobią to
babka i mama. Okienna korespondencja zaintrygowała nie tylko chłopca, ale i mężczyznę.
Na ostatniej kartce tego dnia widniało „Dobranoc”. Nazajutrz skoro świt Sammy wstał by
oglądać korowód dzieci. Machały mu jak zwykle i rzucały śnieżkami w jego kierunku nie
rozumiejąc, dlaczego Szklarz nie może przyłączyć się do zabawy. Chwilę później z domu
naprzeciwko wyszedł mężczyzna. Sammy był pewny, że tak jak inni dorośli zwróci dzieciom
troskliwą uwagę. Ale on zebrał je wszystkie obok siebie w kręgu i coś im powiedział.
Odwieczny obserwator niestety nie mógł usłyszeć co takiego zaproponował im sąsiad. Ale po
chwili zrozumiał. Chcieli wspólnie zbudować ogromnego bałwana na podwórku mężczyzny.
Zamiast odśnieżać i walczyć z zasypaną drogą, on po prostu zaprosił dzieci do zabawy.
To był najniezwyklejszy dorosły jakiego widział świat i jakiego widział mały Sammy. Gdy po
pieczołowitej pracy nad bałwanem wszystkie dzieci rozeszły się do domów, mężczyzna został
jeszcze przez chwilę, przymocowując coś do bałwana. Za moment odsunął się i spojrzał
w kierunku okna Szklarza. Wtedy chłopiec spostrzegł, że bałwan jest nie tylko duży i okazały,
ale trzyma w ręce z gałęzi jakąś kartkę. „Cześć Sammy!” Wniebowzięty chłopiec wyszczerzył
zęby i próbował zawołać domowników by zobaczyli wspaniałe dzieło, ale nikt nie był
zainteresowany. Dziecko podziwiało więc bałwana w samotności i pośpiesznie napisało
kartkę z podziękowaniami. Przytknął ją do szyby, a sąsiad z uśmiechem krzyknął tylko:
— Nie ma za co, Sammy!
Tego dnia babcia i mama uszykowały kosz pełen smakołyków i udały się w odwiedziny do
nowego mieszkańca. Było to podyktowane życzliwością, ale przede wszystkim ciekawością.
Przed ich wyjściem Sammy wsunął do koszyka jeszcze jedną rzecz. Był to rysunek
przedstawiający gromadę dzieci lepiących bałwana wraz z mężczyzną o ogromnym uśmiechu.
Czekał z niecierpliwością aż mama i babcia wrócą do domu, by mc kontynuować okienną
korespondencję z sąsiadem. Był to w istocie najdziwniejszy dorosły na ziemi. Dorośli w jego
domu natychmiast po powrocie z odwiedzin pogrążyli się w plotkach i domysłach. Natomiast
chłopiec siedział przy oknie i czekał. Niestety nikt nie pojawił się i Sammy zaczął się
martwić, że może nie spodobał mu się rysunek. Nagle wiatr wzmógł się i z ręki bałwana
uleciała kartka z cennym napisem. Wirowała na wietrze, a chłopiec nie mógł nic zrobić. Po
chwili jednak, obserwując kartkę, wpadł na doskonały pomysł. Wystarczy ją tylko złapać i
przymocować do bałwana. Czekał jeszcze przez chwilę na sylwetkę sąsiada, jednak ten nie
pojawił się. Zrozpaczony Szklarz postanowił sam wziąć sprawy w swoje ręce. Sprawdził
cichutko, czy dorośli wciąż pogrążeni są w rozmowie i czmychnął do korytarza. Ponieważ
prawie nigdy nie wychodził na zewnątrz, nie miał żadnej kurtki. Wiedział jednak, że
zmarznie, więc założył o wiele za dużą kurtkę taty. Zachowywał się nieskazitelnie cicho, aby
nie zwrócić uwagi na swoją ucieczkę. Ubrał także ogromne, śniegowe buty taty i tak cicho jak
tylko mógł wyszedł z domu. Natychmiast odnalazł w śniegu kartkę, pochwycił ją i zdał sobie
sprawę, że po raz pierwszy zima dotyczy także jego. Poczuł na dłoniach zimno i był tak
szczęśliwy jak nigdy dotąd. Nareszcie był jak inne dzieci. Płatki śniegu zaczęły coraz to
mocniej go otulać, a chłopiec porwany przez zimowy zachwyt zupełnie zapomniał, że miał
tylko zwrócić bałwanowi kartkę z powitaniem. Szklarz zaczął powoli iść w kierunku
miasteczka. Nigdy nie widział tak pięknie ośnieżonego nocą Shadow. Zabolał go palec,
którym niefortunnie uderzył się przy machaniu sąsiadowi, ale nie zwrócił na t zbytniej uwagi.
W końcu wyszedł z domu i tylko do się teraz liczyło. Wyciągał język by łapać nań płatki
śniegu i poczuć jak się roztapiają. Nagle zimowa kurtka taty zaczęła mu strasznie
przeszkadzać, była ciężka i gruba. Zupełnie nie nadawała się na życiową przygodę. Chłopca
rozgrzewały od wewnątrz emocje, więc postanowił porzucić ją gdzieś przy sklepie z
warzywami. Nagle Sammy spostrzegł wielką, zamarzniętą kałużę i przypomniał sobie jak
dzieci z miasteczka rozpędzały się, by móc się na niej ślizgać. Postanowił zrobić to samo, by
choć przez chwilę poczuć się tak jak wszystkie inne dzieci. Niestety zbyt duże buty taty
utykały w śniegu. Próbując biec chłopiec przewrócił się, lecz poczuł, że śnieg zamortyzował
upadek.
—Nic się nie stało. —powiedział radośnie sam do siebie i zdjął ogromne buciory.
Natychmiast mógł rozpędzić się i wskoczyć na grubą warstwę lodu. Ślizg był niesamowitym
uczuciem. Jakby nic innego na świecie się nie liczyło. Po raz pierwszy w życiu robił to co
chciał i czuł się wspaniale. Nie dokuczało mu ani zimno, ani ból. Zabawa na kałuży w końcu
znudziła się chłopcu i postanowił ruszyć dalej. Zobaczył najwyższy i najbardziej
majestatyczny budynek w Shadow — kościół świętego Simona. Zrobił na dziecku niemałe
wrażenie. Chciał wejść do środka, ale ogromne drzwi ani drgnęły. Przycupnął więc na
schodach i obserwował wirujące płatki. Układały się w niezwykłe wzory i tańczyły z wiatrem
wszystkie rodzaje tańca. Sammy widział w nich lodowe aniołki grające na trąbkach, osiołki
jedzące jabłuszka, a nawet maleńkie dzieciątko Jezus, o którym tylko opowiadała mu w
dzieciństwie mama.
— Sammy, mój szklany chłopczyku, gdy będziesz się bał, złościł, cieszył… Zawsze możesz
zwrócić się do Dzieciątka. Ono zawsze jest z nami, musisz o tym pamiętać.
Chłopczyk pomachał śnieżnemu Jezuskowi i przypomniał sobie o kartce, którą wciąż ściskał.
Pomyślał, że przecież tak zwykły rysunek w koszu ze smakołykami to nic takiego. Musi
podziękować sąsiadowi w taki sam, śnieżny sposób. Postanowił wydeptać w śniegu ogromny
napis. Przez chwilę pożałował, że porzucił buciska, które teraz bardzo by mu się przydały.
Nie zrażony Sammy zaczął chodzić po śniegu i wydeptywać w nim różne wzory i napisy.
Zajęło mu to całą noc, aż w końcu zaczęło świtać. Napis pięknie zamroził się w śniegu i mały
Szklarz postanowił odpocząć.
— Usiądę tylko na chwilkę. Odpocznę i zawołam sąsiada.— przemknęło przez myśl dziecka i
już siedział na schodach kościoła. Spróbował ostatni raz popchnąć kościelne drzwi. Drgnęły
z ledwością. Chłopiec musiał użyć całej swojej siły, aby w wejściu zrobiła się odpowiednia
szpara. Gdy już się udało, zobaczył rzędy potężnych ławek i wspaniałe witraże. Na samym
końcu ogromnego kościoła ujrzał żłóbek. Małe dzieciątko leżało w sianku otoczone miłością
rodziców i wszystkich zwierząt. Sammy zazdrościł dzieciątku i usiadł tuż przy nim, aby i jego
Maryja i Józef otoczyli opieką. Nie czuł ani zimna posadzki, ani bólu zbitych kończyn.
Oglądał tylko aniołki unoszące się nad jego głową i zastanawiał się, że są zrobione ze śniegu.
Zamknął oczy i po chwili spał, śniąc o wirującym w tańcu płatku.
Szklane dziecko Sammy pozostawiło po sobie w Shadow ślady na śniegu, ogromną kurtkę,
wielkie
buciory
i
napis.
„Dziękuję
za
pięknego
bałwana.”
Żaden z mieszkańców nie mógł zrozumieć co się stało i czego dotyczy podziękowanie.
Ani rodzice, ani dziadkowie, ani stetryczały Stephen i wścibska Stephanie, ani nawet dzieci z
Shadow. Nikt, poza jednym jedynym człowiekiem, nie potrafił pojąć szeregu tych zdarzeń.
To był ten dzień, w którym jedyny uśmiechnięty dorosły na zawsze pogrzebał swoją radość.
Wraz z małym chłopcem, kartką i topniejącym napisem zniknęła ostatnia cząstka wiary w
Shadow.