R O D Z I N N Y
Transkrypt
R O D Z I N N Y
RODZINNY BIULETYN INFORMACYJNY Z E S Z Y T N R 14 K A S P A R U S 2012 1 SPIS TREŚCI I. Sprawozdanie z XI Biwaku Rodzinnego „Rocławszczaków” – Rocławskich z Kasparusa, potomków Tobiasza Rocławskiego, i rodzin spokrewnionych - „KASPARUS 2011” II. Poszukiwanie rodzinnych „korzeni” i uzupełnienia rodowej genealogii III. Informacje bieżące z życia rodziny i inne aktualności IV. Wspomnienia o przodkach V. Różne 1. Impresje po-biwakowe – Eleonora z Rocławskich Kacprowicz 2. Jak Bronek stawał się Bronisławem – Bronisław Rocławski 3. Czy Kociewiacy to spolonizowani Kaszubi? 4. Pelplin – miasto z architektoniczną perłą Kociewia Adres „redakcji”: Władysław Piotrowski ul. Smugowa 4A, 80-299 Gdańsk E’mail: [email protected] Telefon: 58 552 75 85 Kochani! Apelujemy o nadsyłanie do „redakcji” wszelkich informacji na tematy rodzinne, dotyczące zarówno przeszłości jak i wydarzeń aktualnych. Także na tematy „małej ojczyzny” Rocławskich – Kociewia. Zapraszamy wszystkich na łamy naszego biuletynu. Możecie tutaj zamieszczać wspomnienia o swoich przodkach (właśnie w tym numerze znajdziecie ciekawe wspomnienie o Janie Rocławskim z Zelgoszczy na Kociewiu), opowiadania o swoich ciekawych przygodach, a także wypowiadać swoje poglądy i głosić opinie na różne tematy, bez żadnych ograniczeń – o ile nie kłócą się ze zdrowym rozsądkiem i ogólnie przyjętymi standardami etycznymi. „redakcja” 2 1. Sprawozdanie z XI Biwaku Rodzinnego „Rocławszczaków” potomków Tobiasza Rocławskiego z Kasparusa - „KASPARUS 2011” XI Biwak Rodzinny „Rocławszczaków” - potomków Tobiasza Rocławskiego z Kasparusa - „KASPARUS 2011” odbył się w dniach 25.06 26.06.2011 w Kasparusie, jak zwykle, na polu biwakowym „Rocławki” nad Brzeziankiem. Zaproszenia do wszystkich członków rodziny, do których znamy adresy, rozesłał Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego Edas Rocławski. Tekst zaproszenia praktycznie pozostał bez zmian, taki jaki był przez lata. Zaproszenia wysłano do potomków Tobiasza Rocławskiego z Kasparusa, pradziadka Jana Rocławskiego z Ziemianka, a także potomków kuzyna Tobiasza, Walentego Rocławskiego z Zielonki koło Osia, mieszkających w Chojnicach. Oczywiście, do tych, którzy od lat biorą udział w spotkaniach rodzinnych i do których mamy adresy. Większość prac przygotowawczych na polu biwakowym wykonali osobiście Edas z Krystyną Rocławscy, którzy spędzili w wiacie na polu biwakowym cały tydzień poprzedzający Biwak. Pięknie wykosili cały teren biwaku, łącznie z „parkingiem”. Przeglądnęli i ponaprawiali stoły i ławki, maszt flagowy (okazał się nadgnity i groził zawaleniem!) i pomost nad rzeczką, przywieźli przechowywany we wsi „sprzęt”, przygotowali drewno na ognisko, przygotowali ubikację, „drogowskazy” na dojeździe i stanowisko do rzutu podkową. Część biwakowiczów przyjechała już na pole w piątek. Roman Rocławski, podobnie jak przed rokiem, przywiózł ze sobą (z Chojnic przyjechał przyczepą kempingową) i zmontował obok boiska do siatkówki trampolinę do wykonywania skoków i ewolucji w powietrzu. Jak przed rokiem, była ona ogromną atrakcją Biwaku, szczególnie dla najmłodszych. W sobotę od rana zjeżdżali biwakowicze i włączali się do przygotowań. Rozstawiono dwa duże pawilony, pod nimi stoły i ławki, rozciągnięto instalację elektryczną („głównym elektrykiem” był Roman Rocławski), ustawiono „maszt oświetleniowy” przy ognisku. W montażu pawilonów i innych pracach mocno udzielała się ekipa Rocławskich z Chojnic, a także Jarek i Patryk Grabanowie z Kasparusa. Ale chętni do pracy byli wszyscy, nie było problemu z zachęcaniem do pracy. Kazik Sprada ustawił artystycznie stos ogniska, związując go drutem. Olek Rutkowski z ekipą rozwiesili nową siatkę i oznaczyli boisko do siatkówki. Najmłodsi rozstawili bramki do crocketa (mini-krykieta). Na wiacie powieszono (głównie w celach dekoracyjnych) duże (rozmiarami) „drzewo” genealogiczne na płótnie (dzieło naszego rodzinnego artysty, Jarka Adamusa). Przedstawia ono tylko potomków Jana Rocławskiego z Ziemianka, pierwotny trzon spotkań rodzinnych. Inne „drzewo”, w postaci prostego diagramu na papierze, 3 przypięto na ścianie wiaty. To „drzewo” przedstawia wszystkie gałęzie rodu Rocławskich (ma taką ambicję), według danych zgromadzonych przez pana Norberta Rocławskiego z Niemiec, a także pochodzących z innych źródeł. Właśnie to „drzewo” było głównym źródłem informacji o powiązaniach rodzinnych uczestników Biwaku. Często gromadziła się przy nim grupka dyskutujących, próbująca ustalić stopień pokrewieństwa między sobą. Szkoda, że to „drzewo” jest takie małe i słabo czytelne, trzeba będzie popracować nad sporządzeniem go w większej skali. Z pogodą, podobnie jak wielokrotnie w latach poprzednich, zapowiadało się bardzo źle. Po kilku tygodniach pięknej, wakacyjnej pogody pod koniec maja i w czerwcu, w tygodniu przed Biwakiem przyszło załamanie pogody. Przyszedł zimny front z deszczem, meteorolodzy zapowiadali weekend chłodny i wilgotny. W sobotę rano, zarówno jadący od strony Trójmiasta, jak i od strony Bydgoszczy, podróżowali w deszczu. Jeszcze montaż pawilonów w godzinach 13 – 14 przerywały dość obfite, na szczęście przelotne, fale deszczu. Ale po 14-tej czarne chmury na niebie ustąpiły białym kumulusom zwiastującym ładną pogodę. Po 16-tej zza chmur wyszło słońce, trawa szybko obeschła i piękna pogoda trwała już bez przerwy do zakończenia Biwaku w niedzielę. Temperatura w sobotę była nie najwyższa, ok. 18 – 19 st. C, ale doskonała na okres zawodów sportowych. Gorzej było późno wieczorem – temperatura szybko spadała, w nocy spadła poniżej 10 st. C. Na szczęście, przy ognisku było ciepło. W niedzielę było zdecydowanie cieplej, ok. południa temperatura sięgnęła nawet 25 st. C. Jeżeli chodzi o frekwencję to XI Biwak był rekordowy. Po raz pierwszy ilość uczestników naszego spotkania przekroczyła „setkę” - dłużej lub krócej wzięło w nim udział aż 119 osób (w tym 36 noszących nazwisko Rocławski!). Byłoby jeszcze lepiej, ale nie przybyło na spotkanie wielu potomków Jana Rocławskiego z Ziemianka, którzy w poprzednich latach dość regularnie na spotkaniach bywali. Z potomków Walerii zabrakło Spradów (był Kazik), Cybulów (był Łukasz z żoną) i Robaków, nie przyjechali potomkowie Franciszka ze Starogardu i Józefa ze Starogardu (był Zygmunt Bandźmiera z żoną Jadwigą), nie przyjechali Zielińscy, Arnoldowie i Adamusy, nie przyjechał nikt z rodziny zmarłego niedawno Janka ze Starogardu. Zabrakło Wandy i Marka Rutkowskich. Jak zwykle, było niewielu przedstawicieli potomków Piotra Starszego z Kasparusa (stawili się: Wanda Nadratowska z córkami i ich rodzinami, Zygmunt Rocławski, Krystyna i Zbigniew Sękowie, Jarosław i Mirka Rocławscy z Kasparusa), a także potomków Julianny z Rocławskich Guz (przyjechali: Stanisław Guz z synem Andrzejem i jego żoną Alicją, Konstanty Guz, Renata Ratomska). Sytuację ratowali potomkowie Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego na 4 czele z Czesławem Rocławskim ze Smętowa i Eleonorą z Rocławskich Kacprowicz z Bydgoszczy, którzy przyjechali w silnej grupie 35 osób, a także grupa Rocławskich z Lipienic pod Chojnicami (10 osób). Miłą niespodzianką była obecność ekipy „Rocławszczaków” z Osieka z Katarzyną Rocławską na czele. Były pewne trudności ze znalezieniem ich miejsca na „drzewie”, miejmy nadzieję, że na przyszły rok z Osieka przybędzie ekipa liczniejsza i będzie „wrysowana” na „drzewie”. Przyczyny, często niespodziewanych absencji, były różne - splot niesprzyjających okoliczności lub praca (bardzo często). Najstarszym uczestnikiem Biwaku był 85-letni Czesław Rocławski ze Smętowa, najmłodszym – Marcel Rutkowski z Gdańska – 1,5 roku. Zamiejscowi uczestnicy Biwaku (nie licząc tych, którzy przyjechali już w piątek) zaczęli zjeżdżać już od rana, ale przybycie rozciągnęło się, jak zwykle, mocno w czasie. Przybywający parkowali samochody na „parkingu” (łącznie 19 samochodów), który zajmuje z każdym rokiem co raz więcej miejsca – doszedł już do samego ogniska. Przyjeżdżający wypakowywali się, witali z pozostałymi, rozbijali namioty (tym razem tylko 6 namiotów i przyczepa kempingowa z Chojnic, - wielu uczestników poszukała sobie noclegu we wsi – w tym po raz pierwszy w kasparuskim „hotelu” Serockiego). Najmłodsi nie czekając na oficjalne otwarcie, rozpoczęli harce na trampolinie, a także grę w „crocketa” (mini-krykieta). Starsi zasiedli przy stołach i posilali się. O godz. 14.40 wszyscy udali się do kościoła na Mszę Św. w intencji całej rodziny Rocławskich, zarówno zmarłych jak i żyjących. Przed kościołem spotkała się cała rodzina, ci którzy przyszli z pola biwakowego z pozostałymi, którzy przyszli z domów rodzinnych we wsi. Mszę odprawił proboszcz kasparuski. W kazaniu przedstawił pokrótce (niektórzy uczestnicy mszy twierdzili że nawet zbyt szczegółowo i długo) historię parafii Kasparus, sylwetkę pierwszego proboszcza, zaapelował o ofiarność na rzecz utrzymania kościoła, prawdziwej ozdoby Kasparusa. Pomodlił się za członków całej rodziny „Rocławskich”, zarówno zmarłych, jak żywych, biorących udział w Biwaku. Niestety, rodzina niezbyt czynnie włączała się w oprawę nabożeństwa. Nikt nie znalazł się do czytania lekcji i śpiewu psalmów, jedynie Maciek Graban służył do mszy jako ministrant. Po mszy przed kościołem zrobiono pamiątkowe zdjęcia i cała grupa ruszyła w kierunku „Rocławek”. Oczywiście, przy robieniu zdjęć nie obeszło się, jak zazwyczaj, bez mocnego zamieszania, dlatego nie wszyscy uczestnicy się na nim znajdą. Po przybyciu na pole biwakowe Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego Edas Rocławski zebrał wszystkich na zbiórce, przywitał i krótkim lakonicznym zdaniem otworzył oficjalnie XI Biwak Rodzinny 5 potomków Tobiasza Rocławskiego z Kasparusa. Patron naszych spotkań z biegiem czasu zmienia się, „cofamy” się co raz bardziej w czasie, Tobiasz to pradziadek Jana Rocławskiego z Ziemianka, patrona naszych pierwszych spotkań, zapewne w przyszłości za patrona uznamy Franciszka Rocławskiego z Osia, żyjącego w latach 1655 – 1730. Następnie Edas polecił wciągnąć na maszt rodzinny Topór Rocławskich - zrobiła to sprytnie Kasia Rocławska z Chojnic, niestety, ciągle jeszcze bez towarzyszenia planowanego w przeszłości sygnału na trąbce (czy my się go kiedyś doczekamy?). Gdy proporzec załopotał na wietrze wszyscy zebrani odśpiewali hymn rodzinny Rocławskich autorstwa Pumy i Jarka Adamusów (ciągle z tymczasową melodią! – ale zdaniem wielu bardzo ładną). W śpiewaniu pomagały rozdane karteczki z tekstem - w tym roku hymn zabrzmiał zdecydowanie lepiej niż w latach poprzednich, widać, że do chóru rodzinnego doszły nowe, bardzo dobre głosy. Po hymnie Edas przekazał głos Olkowi Rutkowskiemu, który zastąpił nieobecnego ojca, Marka Rutkowskiego, wicestarostę do spraw programowych. Olek, korzystając z megafonu, jeszcze raz powitał zebranych, ze szczególnym uwzględnieniem osób, które przybyły na spotkanie po raz pierwszy. Następnie przeszedł do spraw porządkowych. Poinformował zebranych o śmierci dwu znaczących postaci rodziny Rocławskich: Józefa Rocławskiego z Gdańska, wnuka Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego, najstarszego brata Czesława ze Smętowa i Eleonory z Bydgoszczy (Józef zmarł 17 sierpnia 2010r.), oraz Jana Rocławskiego ze Starogardu (znanego wszystkim w rodzinie jako Janek), wnuka Jana Rocławskiego z Ziemianka, starostę naszych pierwszych spotkań (Janek zmarł 23 października 2010r.). Olek poprosił o minutę ciszy dla uczczenia zmarłych. Po tej smutnej chwili Olek przeszedł do spraw weselszych i przywitał nowych członków rodziny – nowo-urodzonych: Armina Skarżyńskiego, Szymona Rocławskiego i Agatę Osuch. Armin to syn Patryka i Joanny z Sulejów, potomek Józefa Rocławskiego z Osowa, prawnuk zmarłego Józefa Rocławskiego z Gdańska, - urodzony 8 lipca 2010r. w Gdańsku. Szymon to syn Dawida i Marty Rocławskich, potomek Jana Rocławskiego z Ziemianka, prawnuk zmarłego Janka Rocławskiego – urodzony 3 października 2010r. w Chojnicach. Agata to córka Pawła i Anety z Wyczyńskich, potomek Jana Rocławskiego z Ziemianka – urodzona 23 listopada 2010r. Najmłodszych członków rodziny przyjęto gromkimi brawami. Olek powitał także dorosłych nowych członków rodziny – Marcelinę z Wyczyńskich, nowo poślubioną żonę Łukasza Cybuli, potomka Jana Rocławskiego z Ziemianka (ślub Łukasza i Marceliny odbył się w kwietniu 2011r.), oraz Pawła Osucha, męża Anety Wyczyńskiej, prawnuczki Walerii z Rocławskich Spradowej (ślub Anety i Pawła odbył się 6 w czerwcu 2011r.). Marcelinę i Pawła w gronie rodzinnym Rocławskich przywitały oklaski – „Sto lat” nie odśpiewano bo akurat nowożeńców na uroczystości otwarcia Biwaku nie było. Po tej miłej prezentacji Olek przypomniał kto pełni „funkcje” biwakowe (do Zjazdu w 2013 roku) - Starostą Biwaku jest Janusz Rocławski ze Skórcza, Wicestarostą ds. programowych - Marek Rutkowski z Gdańska (tym razem w zastępstwie, ze względu na nieobecność Marka na Biwaku – jego syn Olek), Wicestarostą ds. techniczno-organizacyjnych - Kazik Sprada, Sędzią Głównym – Komisarzem Sportowym - Jacek Bagnecki, jego pomocnikami - Agnieszka Bagnecka, Ilona Pawelec i Karol Rocławski, Naczelnym Kapelmistrzem - Dyrygentem Chóru - Mietek Pawelec, Skarbnikiem – Olek Rutkowski, jego zastępcami – Mirka KasprowiczNadratowska, Monika Rocławska i Przemek Piotrowski. Po tej formalności Olek podziękował za uwagę i zaprosił do dalszej realizacji programu, czyli posiłku obiadowego, życząc wszystkim „smacznego”. A czas był najwyższy, bo towarzystwo już mocno zgłodniało. Duża frekwencja trochę skomplikowała sprawę, nie wszystkim wystarczyło miejsca przy stołach i na ławkach. Trzeba będzie w przyszłości dorobić kilka stołów i ławek. Warto także zaapelować w zaproszeniach o pójście śladem ekipy Rocławskich z Chojnic, którzy przywieźli ze sobą nie tylko stoły turystyczne, ale także zgrabne krzesełka, które dają się ładnie składać w stosunkowo mały pakiet. Oczywiście, trudno o naśladownictwo dosłowne, bo oni przyjechali z pojemną przyczepą kempingową, ale jakieś małe, turystyczne, składane stoliki i siedzenia przybywający samochodami mogliby przywieźć. Posiłek obiadowy tradycyjnie był ogromnie obfity. Na stołach zjawiła się niesamowita ilość różnych wiktuałów – potraw mięsnych, warzywnych, ciast, owoców. Siłą rzeczy „sprawozdawca” nie jest w stanie wymienić nawet ich części. Może pochwalić jedynie „kuchnię” pań Rocławskich ze Skórcza bo osobiście sprawdził jej smak – doskonałą grochówkę Wiesi, żony starosty Janusza, i świetną kapustę autorstwa Moniki, synowej starosty. Inni autorzy (głównie chyba autorki) tych wszystkich pyszności muszą mu wybaczyć to, że pozostaną anonimowi. Zbyt dużo było tego wszystkiego, aby można było opisać. Trochę przegłodzone towarzystwo zajadało się tymi wszystkimi smakołykami, głośno zachwalając i wołając o dokładki. Oczywiście, nie brakowało także napojów, na czele z piwem (dla dorosłych). Po krótkim odpoczynku poobiednim rozpoczęły się zawody sportowe. Prowadzili je pod nadzorem sędziego głównego: Agnieszka Bagnecka, Ilona Pawelec i Karol Rocławski. Rozegrano tylko jedną konkurencję punktowaną – rzut podkową. Jak zwykle w dwu kategoriach wiekowych, a nawet trzech, 7 bo kategorię „dzieci” podzielono na „do 6 lat” i „do 15 lat”. Rywalizację wśród najmłodszych wygrała Agatka Rutkowska przed Asią i Basią Piotrowskimi (ex aequo). Wśród dzieci starszych najlepsza była Kasia Rocławska przed Mateuszem Grabanem, Radkiem Rocławskim, Maćkiem Grabanem, Zuzią Bagnecką, Weroniką Piotrowską, Karoliną Bobkowską i ex aequo, Wojtkiem Bobkowskim i Michałem Rocławskim. Rywalizacja w rzucie podkową w konkurencji „open” była jak zwykle bardzo emocjonująca, ale na stosunkowo niskim poziomie. Zwyciężył Przemek Piotrowski z wynikiem zaledwie 47 pkt (najgorszy wynik od lat), przed starym mistrzem Jackiem Bagneckim (38 pkt), i ex aequo Grzegorzem i Karolem Rocławskimi (po 33 pkt). Kolejne miejsca zajęli: Marzena Rocławska (28 pkt), ex aequo Ina Piotrowska i Zbyszek Sęk (po 27 pkt), ex aequo Magda Bobkowska i Janusz Rocławski (po 24 pkt) i Piotrkiem Rutkowskim (21 pkt). Po zawodach w rzucie podkową odbyły się „biegi w workach”. Nie były punktowane, ale cieszyły się dużym zainteresowaniem widzów. W konkurencji dzieci brylowali Rocławscy z Chojnic – Kasia, Michał i Radek. Próbowała z nimi rywalizować Zuzia Bagnecka. W workach ścigała się także starsza młodzież, śmiechu było co niemiara. Jednocześnie z zawodami rzutów podkową toczyły się inne zawody. Najmłodsi grali w crocketa (mini-krykieta). Starsi próbowali swoich sił w grze w „bule” – tutaj mistrzem okazał się także Przemek Piotrowski (tak jak w „podkowie” – miał swój dzień). Olek Rutkowski organizował trening base-ball’a – rzut i wyłapywanie piłeczki. Chłopcy Rocławscy z Chojnic puszczali modele samolotów. Amatorzy gry w siatkówkę zmontowali dwa zespoły, głównie z młodszej młodzieży. Dawni herosi z boiska siatkówki sprzed lat zestarzeli się, nabawili kontuzji lub zabrakło ich na spotkaniu, ale powoli zastępuje ich młodsze pokolenie. Na czele drużyn stali jednak starzy wyjadacze – Roman i Grzegorz Rocławscy z Chojnic, którzy dyrygowali swoimi drużynami po przeciwnych stronach siatki. Mecze były niemniej zacięte jak przed laty, kiedy to w ferworze walki dochodziło do ostrych starć i groźnych kontuzji. Tym razem obyło się bez nich. Gra w siatkówkę trwała z różnym natężeniem praktycznie aż do zmierzchu. Po zakończeniu „biegów w workach” zarządzono przerwę na posiłek (w tym czasie komisja sędziowska podliczała wyniki „podkowy”). Wszyscy zasiedli do stołów w różnych kręgach towarzyskich, tym razem bardziej „geograficznych” niż zazwyczaj, co wskazuje na słabą jeszcze integrację nowo przybyłych ze dawniejszymi bywalcami spotkań. Miejmy nadzieję, że w na następnych spotkaniach to się zmieni. Towarzystwo zabrało się do „podwieczorku”, pojawiły się na stole także mocniejsze napoje, rozmowy stawały się coraz bardziej ożywione i głośniejsze. Rozmowy toczyły się na 8 najróżniejsze tematy, starzy rozmawiali głównie o zdrowiu (a raczej o jego braku), wspominali dawne, dobre czasy, kiedy byli młodzi, piękni i wspaniali, wspominali pokolenie tych Rocławskich, które od nas już odeszło. Wyjaśniano szczegóły powiązań rodzinnych i „skład” osobowy poszczególnych „gałęzi” potomków Tobiasza. Co rusz jakaś grupka podchodziła do „drzewa”, żeby coś sprawdzić, uzupełnić, dopisać. Okazało się, że są trudności z określeniem powiązań genealogicznych Katarzyny Rocławskiej z Osieka (i dwu towarzyszącej jej koleżanek) z innymi potomkami Tobiasza. Komentowano zawartość biuletynu „RBI” nr 13, w którym znalazła się, m.in., kapitalna opowieść Pelagii z Godlewskich Rocławskiej, mamy Eleonory Kacprowicz z Bydgoszczy, o wyjeździe na roboty sezonowe do Niemiec, opowiedziana piękną mową kociewską. Średnie pokolenie dyskutowało o problemach z pracą, z wychowywaniem dzieci, o codziennym życiu. Młodzi dyskutowali o szkole, studiach, zabawie, o planach na wakacje. W trakcie przerwy Skarbnik przeprowadził zbiórkę pieniędzy do zaimprowizowanej skarbonki (karton po megafonie), która dała sumę 471,60 zł. Posłuży do pokrycia wydatków organizacyjnych w przyszłym roku. Ok. godz. 19-tej nastąpiło uroczyste wręczenie nagród zwycięzcom zawodów sportowych w rzucie podkową. Ceremonię prowadził jak zwykle Sędzia Główny Jacek Bagnecki, przy pomocy Ilony Pawelec, Agnieszki Bagneckiej i Karola Rocławskiego. Największe brawa dostali najmłodsi uczestnicy zawodów. Nagrody były różnorodne i w dużej ilości, dostali je wszyscy najmłodsi uczestnicy zawodów. Może trochę skromniej wyglądały nagrody dla „dorosłych”, ale to było zamierzone posunięcie Komitetu Organizacyjnego. Na koniec podziękowano oklaskami ekipie sędziowskiej za duży wkład pracy w prowadzenie zawodów sportowych. Ostatnim akordem zawodów sportowych było tradycyjnie przeciąganie liny. Tym razem walczyły dwa zespoły wybrane „dowolnie” przez kapitanów – Olka Rutkowskiego i Przemka Piotrowskiego. Sędzia Jacek Bagnecki w ostatniej chwili „odgórnie” skorygował skład zespołów obawiając się o równość szans. Okazało się, że miał „nosa”. Walka była niezwykle zacięta, lina długo stała w miejscu zanim zwycięzcy przeciągnęli ją na swoją stronę. W sumie minimalnie, wynikiem 2:1, wygrał zespół Olka, mimo że „optycznie” lepiej prezentował się zespół Przemka. Okazało się, że silnie „umięśnieni” faceci (szczególnie silnie rozwinięte mięśnie „piwne”!) byli już o tej godzinie dość mocno „zmęczeni” konsumpcją. Nagrodą dla zwycięzców była jak zwykle skrzynka piwa od Zespołu Redakcyjnego „RBI”. Konsumowali ją razem, zwycięzcy z przegranymi. Po przeciąganiu liny zaczęły się skoki na linie. Do tego celu zastosowano cieńszą linkę przygotowaną przez Romana. Na 9 kręcącej się linie skakało momentami nawet dziesięć osób. Brylowali Rocławscy z Chojnic, zarówno najmłodsi jak i rodzice. Po godz. 20-tej wicestarosta Kazik Sprada rozpalił (jedną zapałką!) nad strugą ognisko i całe towarzystwo przeniosło się ze stołami i ławkami w pobliże ogniska na kolację. Szykowano kiełbaski do pieczenia, pomidory, cebulkę. Do pieczenia doskonale służą metalowe „szpikulce” wprowadzone w miejsce drewnianych kijów, które uczestnicy nagminnie palili w ognisku. W trakcie kolacji Kapelmistrz - Dyrygent Chóru rozdał śpiewniki i rozpoczęły się śpiewy chóralne. Z tym w tym roku było zdecydowanie lepiej. Widać, że rodzinny chór dostał silne wzmocnienie ze strony ekipy potomków Józefa Rocławskiego z Osowa, m.in. wyróżniającą się Dankę Gajewską ze Smętowa. Ale prawdziwymi gwiazdami rodzinnego chóru były Majka i Marzena Rocławskie z Chojnic, wspomagane przez mężów, Romana i Grzegorza. Nie oznacza to, że zupełnie zgasły „stare gwiazdy”. Jak zwykle, doskonały występ wokalny miał Kazik Sprada, który dopiero przy ognisku rozkręcił się do swojej właściwej normy. Udany występ miała także reszta młodzieży, szczególnie część żeńska. Przerywnikiem w standardowym występie chóru było pojawienie się (na krótko) młodej pary – Łukasza i Marceliny Cybulów, którym wszyscy odśpiewali „Sto lat”. Ale prawdziwą sensacją, która na dłużej „zdezorganizowała” „ognisko”, było przerzucenie przez strugę Brzezianek pnia sosenki (wyciętej na poczekaniu w lesie Edasa), na którym zaczęli popisywać się „akrobaci”. Niektórzy tylko przebiegali po tej zaimprowizowanej „równoważni”, ale kilku „akrobatów” odstawiało prawdziwy pokaz gimnastyki na belce. Część z tych pokazów kończyła się kąpielą w lodowatej wodzie Brzezianka. Oczywiście, w tych wyczynach gimnastycznych brylowali Rocławscy z Chojnic na czele z seniorem Romanem, ale dzielnie z nimi rywalizował Olek Rutkowski z Gdańska. Niektórzy, co prawda, umniejszali jego sukces – przy jego wzroście wystarczał jeden krok, żeby uchronić się przed zimną kąpielą. Popisy na „równoważni” trwały aż do zapadnięcia prawdziwego mroku. Potem wszyscy (prawie) wrócili do ogniska, do śpiewania. W międzyczasie dość duża część towarzystwa biwakowego rozjechała się do domów. Część przestraszyła się zapowiadanej zimnej nocy. Śpiewające niedobitki trwały na posterunku do późnej nocy, prawie do godz. 2-giej. W końcu Edas zarządził koniec, wyłączył agregat, zapanowała ciemność i cały obóz poszedł spać. Drugi dzień Biwaku, tradycyjnie już, rozpoczął się leniwie i bardzo późno. Pogoda była piękna, zmęczeni biwakowicze powoli wygrzebywali się z namiotów, robili poranną toaletę delikatnie, aby nie cierpieć zbyt mocno przy gwałtownych ruchach. W mocno już uszczuplonym gronie (mimo, że dotarła na pole dość duża grupa nocująca w hotelu i innych domach we wsi), 10 zorganizowano śniadanie. Jedząc i popijając, rozprawiano o przebiegu Biwaku, ustalano szczegóły wydarzeń, komentowano „wyczyny” poszczególnych uczestników. Ogólna ocena spotkania, jak co roku, była pozytywna. Na jednym końcu stołu zainteresowani słuchali Czesława ze Smętowa, który opowiadał o swoim końcu II wojny światowej. Czesław, żołnierz Wermachtu, został ranny pod koniec wojny na Węgrzech. Znalazł się w szpitalu w Czechach, w Mlada Boleslav (Jungbuslau). Wzięty do niewoli przez Sowietów, jakiś czas przebywał w obozie we Wrocławiu. Jako Polak został zwolniony do domu. Czesław opowiadał, że Polacy z Wermachtu często bali się przyznawać do tego, że są Polakami, bo Sowieci (jednostki frontowe) traktowali Polaków gorzej jak Niemców – jako zdrajców, i rozstrzeliwali ich na miejscu (Niemców czasem też). Na drugim końcu stołu młodsi (i kobiety) rozmawiali o sprawach rodzinnych, pokrewieństwach, dzieciach. Dowiadywano się czasem smutnych rzeczy - Marka Rocławskiego (syn Czesława) żona Krystyna rok temu zmarła tuż przed zeszłorocznym Biwakiem, na który się wybierała z wszystkimi. W tym czasie, gdy starsze towarzystwo leniwie rozmawiało przy śniadaniu najmłodsi wymusili wycieczkę do sklepu na lody. Wyprawa trwała ponad godzinę, dzieciaki były bardzo zadowolone ze sponsora. O dalszym realizowaniu programu Biwaku, tj. o wycieczce po okolicy, raczej nikt nie chciał mówić. Wszyscy byli zmęczeni, nie zachęcała do tego także pogoda – zrobiło się bardzo ciepło. Na koniec rozpoczęto zwijać obóz i porządkować „pobojowisko”. Ubywało uczestników, po kolei odjeżdżały poszczególne ekipy żegnając się i obiecując przyjazd za rok. O godz. 15-tej Edas Rocławski zebrał niedobitków przy maszcie, wygłosił oficjalną formułę zamykającą XI Biwak Rodzinny i opuścił rodzinny Topór przy akompaniamencie oklasków. Kolejny Biwak przeszedł do historii rodzinnej. Z pewnością był niemniej udany jak poprzednie, a może nawet bardziej. Najważniejsze, że wszyscy obecni na nim umówili się na spotkanie za rok, na XII Biwaku Rodzinnym. Finanse Stan kasy w dniu 15.06.2011r. Zbiórka podczas XI Biwaku Odsetki bankowe Stan kasy w dniu 15.06.2012r. 584,15 zł + 471,60 zł + 41,94 zł 1097,69 zł W ostatnim roku nie dokonano większych zakupów, drobne wydatki związane z tegorocznym XII Biwakiem zostaną rozliczone w przyszłym roku. II. Poszukiwanie rodzinnych „korzeni” i uzupełnienia rodowej 11 genealogii Mijający rok był bardzo bogaty w wydarzenia nadające się do rubryki „Uzupełnienie rodowej genealogii”. Przede wszystkim dzięki potomkom Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego, którzy systematycznie „rozbudowują” swoją „gałąź” naszego wielkiego „drzewa” genealogicznego Rocławskich i rodzin spokrewnionych. Ale nie tylko, także przedstawiciele innych „gałęzi” dorzucili trochę informacji genealogicznych na swój temat. W zeszłym roku swoją „gałązkę” genealogiczną przesłali nam potomkowie Jana Rocławskiego z Zelgoszczy, syna Józefa z Osowa Leśnego. W tym roku zrobili to potomkowie pozostałych dzieci Józefa. Niestety, jeszcze nie wszystkich. Józef Rocławski *23.2.1870 - +17.11.1958 x Rozalia Piotrowska *1871 - +1941 Józefa *1.12.1895 Jan *31.10.1897 Helena *12.3.1900 Bolesław *8.9.1902 Stanisław *13.11.1904 Marta *11.7.1909 Bronisław *12.9.1910 Leokadia *26.6.1913 Potomkowie Stanisława z Pinczyna: Stanisław Rocławski *13.11.1904 - +16.6.1960 x Władysława Rucińska *10.9.1912 - +15.6.88 Teresa *22.2.1939 x Leon Gliniecki *27.3.1938 Krystyna *11.6.1937 x Henryk Ćwikliński *1.4.1933 - +15.2.89 Halina *29.8.1962 x Jarosław Brzeziński *10.7.1962 Arkadiusz *26.11.1984 Marzena *22.7.1959 x Ryszard Begier *11.5.1958 Magdalena *28.4.1995 Piotr *13.12.1962 x Barbara Begier *4.4.1962 Tomasz Rafał Agnieszka Jarosław Monika Iwona *27.3.1981 *22.10.1982 *12.4.1985 *26.8.1992 *8.12.1984 *21.9.1988 x x x x Justyna Laskowska Sebastian Bajerowski Daniel Lasocki Przemysław Sturm *4.8.1983 *27.5.1984 *2.11.1985 *14.6.1983 Weronika Wiktoria Amelia Nikola Sandra Jakub Wiktoria *12.4.2005 *12.10.2011 *12.10.2011 *23.11.2007 *23.12.2009 *13.7.2007 *22.5.2009 Potomkowie Bronisława: 12 Sabina *15.11.2010 Bronisław Rocławski *12.9.1910 - +28.1.1989 x Weronika Kurecka *14.11.1911 - +29.5.1989 Jadwiga *1942 - +1946 Jadwiga Waldemar *23.3.1949 *10.4.1952 - +26.1.1984 x x 1) Jerzy Stosik 2) Erwin Wilkowski Urszula Ligocka *27.11.1946 - +26.3.1984 *12.2.1937 *5.5.1957 Danuta *7.11.1956 x 1) Józef Pofelski 2) Ryszard Markiewicz *12.4.1953 *14.1.1966 Artur *26.4.1974 x Bożena Bahm Ewelina *26.4.1977 x Rafał Wysocki Ariel Arkadiusz *12.4.1977 *12.1.1982 x x Marta Kamila Żółtkowska Rafał Mirella *12.1.1978 *26.5.1985 x 1) Halina 2) Ewa Zientarska Stefanów Patrycja *12.2.2003 Karol *4.7.2007 Maja *16.12.2009 Alicja *21.6.2005 Mateusz *19.1.1996 Potomkowie Leokadii: Leokadia Rocławska *26.6.1913 - +19.9.1999 x Czesław Ruciński *8.10.1908 - +21.2.1991 Henryk *29.4.1944 x Elżbieta Teysler *18.8.1946 Jacek *27.9.1968 Bogumił *23.3.1946 x Stefania Rusiecka *25.6.1949 Paweł *19.5.1983 Marek *16.4.1971 x Teresa Lui *1.7.1972 Aaron Ruciński *1.9.2004 Oliver Ruciński *11.7.2008 Anna *13.4.1979 x Allen Cetinic *24.4.1978 Joshua Cetinic *25.2.2008 Ryszard *6.6.1950 x Elżbieta Bieroza *6.1.1953 Dariusz *22.11.1983 William Cetinic *18.12.2009 Joanna *9.4.1986 Ava Lily Cetinic *20.12.2011 Na temat Bolesława nie mamy zbyt dużo informacji. Wiadomo jedynie, że ożenił się i miał trójkę dzieci, dwie córki, Erykę i Klarę, i syna Stanisława. Nie wiemy nic na temat jego żony. Bolesław Rocławski *8.9.1902 - +14.6.1984 Eryka Klara Stanisław 13 Trochę więcej mamy informacji o potomkach Marty, ale też mocno niepełne: Marta *11.7.1909 - +19.3.1968 Jan Bogusław Irena Hanna Jadwiga Elżbieta Krystyna Feliks Marcin Wojciech Wszystkie informacje do sporządzenia powyższych diagramów „gałązek” genealogicznych potomków Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego przysłał nam Piotr Kacprowicz z Bydgoszczy, syn Eleonory z Rocławskich. Dane do „gałązki” potomków Leokadii dostarczył Piotrowi Henryk Ruciński z Gdańska, emerytowany Starszy Mechanik, oficer floty handlowej, który już dwukrotnie wziął udział w naszym spotkaniach. Bardzo dużą porcję wiadomości genealogicznych otrzymaliśmy od Ewy Filody, córki Konstantego Guza, prawnuczki Julianny z Rocławskich (siostra Jana Rocławskiego z Ziemianka). Ewa uzupełniła „gałązkę” potomków jej dziadka, Jana Guza, syna Julianny, dotychczas mocno niekompletną. Jan Guz senior *16.5.95 syn Aleksandra i Julianny Rocławskiej x Helena Reszczyńska Jan junior *19.12.1923 Franciszek Wanda *21.12.24 *28.6.27 Stanisław *23.7.28 Konstanty Teresa Wincenty *26.6.30 *16.5.32 *15.7.34 Poniżej przedstawiono diagramy genealogiczne dla rodzin dzieci Jana Guza seniora (tak nazwanego w odróżnieniu od najstarszego syna, Jana juniora). Potomkowie Jana Juniora: Jan Guz junior *19.12.1923- +16.4.1996 x Danuta Noch *20.5.1948 Grażyna *7.3.1968 x Bogdan Jan Piotrzkowski *21.9.1966 Janusz *31.3.1973 x Małgorzata Pancek Hanna *6.5.1974 x Zbigniew Libera *20.10.68 Joanna Dariusz *23.1.1994 Jan *5.5.1997 Patryk Piotr Sylwester Paweł *5.9.1989 *29.6.91 14 Przemysław Mateusz *25.5.93 Barbara *6.3.1982 x Dariusz Makowski Zbigniew Andżelika *10.3.1995 *1.12.97 Marcin Łukasz *24.10.94 Mateusz Jan *13.6.97 Daria Wiktoria *4.2.2004 Paulina *2000 Mateusz *14.3.2010 Paweł Karol *31.5.2005 Potomkowie Franciszka (mieszkają w Szkocji): Franciszek Guz *21.12.1924 - +10.8.1968 x Molly Ferrier *17.12.1929 Frank 9.3.51 x Christine Wolanin 25.1.1949 Mark Stanisław *21.9.1972 Vincent *5.1.59 x Sheena Paul Kimberly Jennifer Francis *1985 *ok. 1990 *30.5.1977 Potomkowie Wandy: Wanda Guz *28.6.1927 x Korneliusz Treder *30.11.1925 Danuta *2.4.1953 x Krzysztof Sagan *1.1.1947 Joanna *20.5.1978 Marek *25.4.1954 - +2011 x Wanda Malotka *25.7.1953 Patryk *6.5.1985 Ireneusz *3.5.1957 x Bogumiła Oczk *7.12.1965 Karina *17.6.1974 Daria Sebastian Jacek *ok. 1976 *20.8.79 *ok. 1980 x Franciszek Dziecielski Kornelia Potomkowie Teresy: Teresa Guz *16.5.1932 x Kazimierz Szefer *16.5.1932 Mieczysław *8.4.1959 x Danuta Kowalska *5.9.1959 Anna *11.5.1964 x Krzysztof Szwocha *29.2.1964 - +5.8.2008 Mateusz Karolina *8.7.1990 *15.8.1994 Marzena *5.4.1988 Kamila *11.5.1989 Ewa *19.12.1990 15 Potomkowie Stanisława: Stanisław Guz *23.7.1928 x Teresa Berendt *7.5.1929 Zbigniew *22.3.1955 x Teresa Mielewczyk *28.3.1954 Andrzej *17.7.1958 x Alicja Kreja *4.5.1958 Monika Błażej Daniel *11.9.1975 *5.7.1988 *17.7.1983 x Jacek Sabinasz *1.5.1972 Adam *21.12.1964 x Jolanta Kurkowska *9.7.1966 Arkadiusz *10.10.1988 Grzegorz *19.06.1989 Wiktoria *14.2.1993 Szczepan *6.4.1999 Potomkowie Konstantego: Potomkowie Wincentego: Konstanty Guz *26.6.1930 x 1) Elżbieta 2) Irena Talaśka Kuziemska *29.10.1931 *6.6.1933 +12.7.1957 Jarosław Ewa Marek Maria Barbara *8.2.1961 *16.1.1962 *24.5.1957 x x x Sylwia Krzysztof Witold Bykowska Leszek Aleksander *31.5.1976 Filoda Pieczonka *19.5.1958 *2.4.1956 Gordon *25.5.2007 Wincenty Guz *15.7.1934 +8.8.2001 x Teresa Cherek *6.10.1935 Radosław Dorota Katarzyna *28.5.1981 *16.5.83 *20.3.91 x x Magdalena Bartosz Hoga Makowski *5.10.1982 *7.10.78 Maria *8.9.2009 Adam *19.12.1960 +28.8.1961 Adam Daria *1993 *30.9.1994 +1993 Barbara Renata *4.7.1962 Elżbieta x *20.5.1965 Andrzej x Preiss Sławomir *28.8.1962 Czesław Ratomski *10.7.1967 Mateusz *26.8.1997 Marek Przemysław Mateusz Jan *8.8.1989 *26.3.1994 Gabriel Małgorzata *22.3.2008 *7.5.2010 Ekipa Rocławskich z Lipienic koło Chojnic, potomkowie Franciszka Rocławskiego i Antoniny Piotrowskiej, kolejny raz uzupełnili swoją „gałąź” na drzewie genealogicznym. Po tym uzupełnieniu prezentuje się ona następująco: 16 Franciszek Rocławski *31.3.1897 syn Stanisława i Doroty Kulczyk x Antonina Piotrowska Genowefa x Czesław Kończak Norbert *9.2.1930 x Edyta Hilary *29.6.31 x XX Jerzy *28.3.1934 +16.3.1994 x Zofia Pestka Jolanta Ryszard Henryk Hanna Krystyna x x Roman Kazimierz Maria Rafalska x Warmbier Maria Radosław Agnieszka Patrycja Stanisławska Karolina Izabela Karol *1992 Zuzanna Gostomczyk Magdalena Michał Krystyna *1938 x Bogdan Kończak Krystyna Teresa Grzegorz x x x Jacek Z. Skubek Marzena Balka Elas Sandra Sebastian Kinga Katarzyna Radosław Niestety, nie udało się nam wyszukać powiązań rodzinnych z naszym „drzewem” genealogicznym Rodziny pani Katarzyny Rocławskiej z Osieka. Pani Katarzyna wzięła udział w zeszłorocznym Biwaku. Będzie potrzebne jakieś dokładniejsze „śledztwo” w tej sprawie. III. Informacje bieżące z życia rodziny i inne aktualności Rok 2011 15 kwietnia 2011 roku urodził się Paweł Dobies, syn Magdaleny z Rocławskich i Bartka Dobiesów, wnuk Wiesława Rocławskiego. 14 maja 2012 roku urodziła się Natalia Wyczyńska, córka Anny z Rocławskich i Wojciecha Wyczyńskich, wnuczka Marka Rocławskiego. W 2011 roku urodziła się Lena Kordecka, córka Marleny z Rocławskich i Pawła Kordeckich, wnuczka Jana Rocławskiego Juniora. 10 sierpnia 2011 roku zmarł w Gdańsku w wieku 68 lat Marian Bagnecki, ojciec Jacka Bagneckiego, męża Izy z Baranowskich, zięcia Renaty z Rocławskich Baranowskiej. Marian urodził się na Wołyniu, po wojnie z rodzicami przyjechał na Pomorze. Został pochowany na Cmentarzu Łostowickim w Gdańsku. 17 22 października 2011 r. urodziła się w Gdańsku Hanna Agnieszka Piotrowska, córka Katarzyny i Lechosława Piotrowskich, wnuczka Teresy (Iny) z Rocławskich Piotrowskiej. 27 października 2011r. zmarł w Starogardzie Jerzy Rocławski, wnuk Piotra Rocławskiego. Jerzy urodził się w 1940r. Skończył LO w Starogardzie (był bardzo dobrym matematykiem), pracował w starogardzkiej Polfie, później Polpharmie. Ożenił się z Hildegardą Litkowską, doczekał się z nią czwórki dzieci, Jarosława, Małgorzaty, Grażyny i Wojciecha. Został pochowany na cmentarzu w Starogardzie. W Gdańsku wyszła za mąż Marta Arnold, córka Krzysztofa i Maryli z domu Świech, wnuczka Hanny z Rocławskich Arnold. Marta po mężu nosi nazwisko Więckowska. Naukę w szkole podstawowej w Starogardzie Gdańskim rozpoczęli: Mikołaj Torłop, syn Lucyny z Rocławskich Torłop, Patryk Spręga, syn Kariny z Rocławskich i Piotra Spręgów, oraz Laura Michna, córka Marcina i Katarzyny, prawnuczka Jadwigi z Rocławskich Blicharz. Naukę w szkole podstawowej w Gdańsku rozpoczęli: Agata i Szymon Rutkowscy, dzieci Aleksandra i Wioletty Rutkowskich, wnuczki Wandy z Rocławskich Rutkowskiej, oraz Joanna Piotrowska, córka Przemysława i Anny Piotrowskich, wnuczka Iny z Rocławskich Piotrowskiej. Naukę w szkole podstawowej rozpoczął Bartosz Rocławski, syn Dawida i Martyny z d. Szczypior. Od Eleonory Kacprowicz z Bydgoszczy otrzymaliśmy piękny prezent w postaci „Popularnego słownika kociewskiego” – pracy zbiorowej pod redakcją prof. Uniwersytetu im. Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy Marii Pająkowskiej – Kensik. „Słownik” wydany został w 2009 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Dolnej Wisły przy współfinansowaniu z Instytutu Kaszubskiego w Gdańsku i Organizacji Turystycznej „Kociewie”. Wbrew tytułowi, sam „słownik” zajmuje tylko część książki. Duża część to artykuły o Kociewiu – kopalnia wiedzy o kulturze, przyrodzie, architekturze i języku kociewskim. M.in. znajduje się w książce zestaw kociewskich „powiedzonek” (przysłów). Całość pięknie wydana z bardzo dobrymi technicznie zdjęciami i załączoną płytką DVD „Pogaduszki z Kociewia”. 18 Rok 2012 5 lutego w Gdańsku urodził się Tymoteusz Rutkowski, syn Judyty i Piotra Rutkowskich, wnuk Wandy z Rocławskich Rutkowskiej. Lech Zieliński, syn Jadwigi z Rocławskich Zielińskiej otrzymał awans na stopień podpułkownika Wojska Polskiego. Lech ukończył Wyższą Szkołę Oficerską Samochodowa w Pile i został skierowany do służby w jednostce w Choszcznie w woj. zachodnio-pomorskim, gdzie zamieszkał na dłużej. Jako oficer ukończył studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Szczecinie. W tej chwili pracuje w Bydgoszczy. Bogna Bagnecka, wnuczka Renaty z Rocławskich Baranowskiej, zdała pomyślnie maturę i wybiera się na studia. Pan Eugeniusz Cherek, znany popularyzator wiedzy o Kociewiu i Borach Tucholskich, wydał interesującą książeczkę „Duchowieństwo parafii Kasparus”. Przedstawił w niej krótką historię parafii w Kasparusie oraz sylwetki 22 księży związanych z parafię Kasparus, począwszy od księdza Antoniego Arasmusa, budowniczego plebanii (w 1925 r.) i kasparuskiego kościoła (w 1926 r.), kończąc na obecnym proboszczu parafii Kasparus, księdzu Krzysztofie Jakubku. Książeczka zawiera także bardzo ciekawą dla miłośników regionu bibliografię. IV. Wspomnienia o przodkach Nasz Ojciec - Jan Rocławski z Zelgoszczy Wspomnienia Eleonory, córki Jana Zdjęcie z 1954r. Jan Rocławski z Zelgoszczy żył w latach 1897 - 1962. Przyszedł na świat w Osowie Leśnym w licznej rodzinie chłopskiej Józefa i Rozalii Rocławskich. Miał trzech braci i cztery siostry. Przez 7 lat uczęszczał do 4klasowej (kilkuoddziałowej) szkoły powszechnej w zaborze pruskim. Jako kilkunastoletni chłopak wyjeżdżał na roboty sezonowe do Niemiec. Służbę wojskową w armii pruskiej kończył wtedy, gdy po latach zaborów rodziła się wolna Polska. W 1922 roku założył rodzinę i osiadł na stałe na kilkuhektarowym 19 gospodarstwie w Zelgoszczy. Z pierwszą żoną Anastazją Kwaterowską miał 3 synów: Józefa, Czesława i Bolesława. Po jej śmierci ożenił się powtórnie, z Pelagią Godlewską. Z tego związku przyszło na świat dwoje dzieci: Albin i Eleonora. Do dziś żyje dwoje dzieci Jana - Czesław i Eleonora. Nasz Ojciec zmarł w czerwcu 1962 roku i spoczywa na cmentarzu parafialnym w Czarnymlesie. Właśnie w tym roku mija 50 lat od jego śmierci. Pragniemy więc przywołać z pamięci pewne obrazy z jego życia, by przybliżyć jego osobę potomnym. Był wysokim postawnym mężczyzną. Jako człowiek wyróżniał się skromnym i prawym charakterem. Mimo że uczył się w szkole powszechnej pod zaborem pruskim, potrafił czytać i pisać w ojczystym języku. Czytał książki, głównie o tematyce rolniczej, preRok 1917. Jan Rocławski numerował gazety, słuchał radia, interesował w mundurze szeregowca w się polityką, a także brał udział w życiu spowojsku pruskim, obok jego łecznym swojej wsi. Często mawialiśmy, że dowódca w mundurze ma "matematyczną głowę". Umiał obliczać pruskiego grenadiera. procenty, powierzchnie figur płaskich (a więc i powierzchnie swoich pól uprawnych), a także i objętości. Obliczenia wykonywał w pamięci, prawdopodobnie w języku niemieckim, bo tak go w szkole nauczono. Często żartobliwie "egzaminował" swoich znajomych, zadając im pytania w rodzaju: "...jak byś obliczył powierzchnię swojej ziemi w m2, arach lub hektarach, znając takie czy inne wymiary granic oraz kształt tych pól” (i wtedy rysował patykiem na ziemi trójkąty, prostokąty, kwadraty). Kiedy w czasie pracy na polu zauważył jadącego listonosza, na chwilę przerywał pracę i biegł przeczytać chociażby nagłówki artykułów w gazecie. Po wojnie prenumerował ”Dziennik Bałtycki” i tygodnik ”Rolnik Polski”. Te gazety dokładnie czytał przy obiedzie i po wieczerzy, po dokonaniu wieczornego obrządku. Swoim dzieciom także prenumerował pisemka, jak "Świerszczyk", "Płomyczek" i "Płomyk". Żałował, że żył w takich czasach i w takiej biedzie, że jako młody człowiek nie mógł się kształcić. Wspominał też swoich kuzynów Rocławskich, którzy pokończyli szkoły i zdobyli stanowiska. Przypominam sobie, jak 1 września 1952 roku Ojciec pojechał ze mną do Liceum Pedagogicznego w Tczewie na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego. 20 Miałam wtedy 14 lat. Wcześniej wyposażył mnie w nową skórzaną jasną teczkę i dobrej jakości skrzypce, zakupione w antykwariacie. Bardzo kochał rodzinę, choć był oszczędny w okazywaniu uczuć. Zbytnio nie rozpieszczał swoich dzieci, rzadko brał je na kolana, czasem woził rowerem w odwiedziny do krewnych, zawsze wybaczał popełniane błędy. Szczególnie interesował się naszymi postępami w nauce. Często mawiał: "...wszystko może ci zniszczyć wojna, ogień, woda, ale tego, co umiesz, twojej wiedzy - nikt ci nie zabierze" albo też przypominał przysłowie: "Zły to ptak, co własne gniazdo kala", mając na myśli nie tylko rodzinę, ale także i ojczyznę. Był zaradny i pracowity, lubił jeść proste potrawy. Na kolację najchętniej jadał przysmażone kartofle i zacierkę na mleku (czego dzisiejszym odpowiednikiem dla młodych byłyby frytki, pizza i coca-cola). Na pytania znajomych, podziwiających jego krzepki i zdrowy wygląd, czym się odżywia, odpowiadał: "maślanką z kartoflami" i uśmiechał się pod wąsem (tak, nosił typowy wąsik Charliego Chaplina!). Nigdy nie pił alkoholu ani nie palił papierosów, ale gości kieliszkiem chętnie częstował. Drugą wielką miłością Jana była ziemia. On naprawdę kochał te swoje pola i łąki. Pracował od świtu do nocy w pocie czoła i marzył, by powiększyć swój areał (posiadał tylko 5 ha gruntu). Pod koniec życia kupił od sąsiadów niewielką działkę, odchwaścił ją i uprawił. Na rok przed śmiercią, gdy po ciężkiej operacji wrócił ze szpitala do domu, pierwsze swoje kroki skierował na pole i wypowiedział znamienne słowa, że chciałby żyć jeszcze choćby tylko 5 lat, by móc cieszyć się i patrzeć, jakie ziemia wydaje plony. Po upływie roku już nie żył. Troszczył się też o zwierzęta, a nawet się do nich przywiązywał uczuciowo. Sama widziałam łzy w jego oczach, gdy po ocieleniu "padła" mu młoda krowa. Słynął z hodowli trzody chlewnej, oczywiście na miarę swojego gospodarstwa. Bał się, by chlewni nie zaatakowała jakaś choroba zakaźna. Był dobrym gospodarzem i rolnikiem. Posiadał potrzebny zestaw maszyn i narzędzi rolniczych, by móc jak najlepiej uprawiać ziemię. W latach powojennych za swoją pracę w rolnictwie został uhonorowany medalami: "Wzorowy Gospodarz", "Wzorowy Hodowca Trzody Chlewnej" i "Honorowy Strażak" (za wspieranie działań straży pożarnej). Tuż po wojnie martwiły go pogłoski, że na wsi może powstać spółdzielnia produkcyjna, a on z rolnika stałby się robotnikiem w "kołchozie". Na szczęście w Zelgoszczy do takiej sytuacji nie doszło. Pamiętam także, że co wieczór i rano Ojciec klękał przy łóżku i odmawiał krótką modlitwę. W niedzielę zazwyczaj wyjeżdżał rowerem na sumę do kościoła w Lubichowie (w tej parafii się urodził), po czym odwiedzał w Osowie Leśnym swojego ojca - Dziadusia (tak zwracaliśmy się do 21 dziadka). Zgodnie z przykazaniem kościelnym "raz na rok na Wielkanoc się spowiadał". Czasem pogodnie mówił na temat swojej śmierci - chciał być pochowany w jak najdalszym zakątku cmentarza i spoczywać w skromnej mogile (spoczywa przy głównej alei, a grobem dziadka Jana opiekują się wnuczki - Ewa i Hania). W dzieciństwie silniejsze więzy łączyły mnie z matką, jej zawsze powierzałam swoje kłopoty, do niej biegłam po radę i pomoc. Gdy dorastałam, znalazłam wspólny język z Ojcem. Często rozmawialiśmy na różne tematy, dzieliłam się z nim wiedzą wyniesioną ze szkoły, dyskutowaliśmy o wszechświecie. Kiedy pracowałam w szkole w Mirotkach i prowadziłam drużynę harcerską, pomógł mi w organizacji kilkudniowego biwaku we Wdeckim Młynie i nawet odwiedził naszą harcerską gromadkę, by opowiedzieć o pracy dawnych smolarzy w tamtejszych lasach i pokazać miejsca, gdzie w głębokich dołach wyprażali oni z drewna smołę. Ojciec zazwyczaj mało mówił o sobie, a ja żałuję, że nie zadawałam mu pytań na temat jego młodości i czasów przedwojennych. Widocznie nie dojrzałam wówczas do takich rozmów, a Ojciec zbyt wcześnie odszedł od nas na zawsze. Na pewno dłuższe rozmowy prowadził ze swoimi starszymi synami, którzy założyli własne rodziny i często pytali go o radę. Co ciekawe, kiedy na świecie pojawił się pierwszy wnuk - Rysiek, dziadek Jan prowadził go za rączkę na pole i łąkę, rozmawiał z nim "jak równy z równym", uczył rozpoznawać po kłosach różne gatunki zbóż, a także nazywać kwiaty i drzewa. Z troską opowiadał wnukowi z miasta, jak ciężko trzeba pracować na roli, by ludzie mieli potem co jeść. Rysując sylwetkę Ojca, muszę jeszcze nawiązać do czasów II wojny światowej. Tak jak wielu Polaków na Pomorzu, Ojciec został wpisany na niemiecką listę narodowościową III grupy, tzw. Eingedeutschte, a jego synowie musieli służyć w Wehrmachcie. Został też wywłaszczony ze swojego gospodarstwa do zagrody sąsiada. Pragnę, by w tym miejscu ujrzał światło dzienne pewien epizod z życia mojego Ojca i Matki z czasów okupacji. Pewnej styczniowej mroźnej nocy 1945 roku do naszego domu zapukały dwie Żydówki, prosząc o ratunek, ponieważ uciekły z niemieckiego transportu. Miały nogi przymarznięte do drewniaków, były głodne i wycieńczone. Rodzice dali im schronienie w oborze pod stertą słomy, o czym nikt nie wiedział, i pod osłoną nocy zanosili im jedzenie. Niedaleko, w odległości ok. 800 m, w Nadleśnictwie Drewniaczki mieścił się posterunek niemiecki. Niemcy często przychodzili do domu, zabierali żywność i pytali o zbiegów. Na szczęście nie znaleźli ich kryjówki. Na początku marca tegoż roku nastąpiło wyzwolenie. Do Zelgoszczy wkroczyły oddziały Armii Radzieckiej. Obie Żydówki (znały język rosyjski) po 2 miesiącach wyszły 22 z ukrycia i udały się z oddziałem żołnierzy radzieckich na zachód. Rodzice, mimo że narażali wówczas własne życie i rodziny, nikomu po wojnie nie wspominali o swoim ludzkim odruchu wobec skazanych na zagładę Żydówek, nigdy też nie poznali ich dalszych losów. Natychmiast po wyzwoleniu w marcu 1945 roku Ojciec z rodziną powrócił do swojego całkowicie zdewastowanego domostwa i opuszczonego gospodarstwa. Brakowało wszystkiego - sprzętów, zwierząt i żywności; na podłodze walała się słoma. Los jego synów a naszych braci po skończonej wojnie też był nieznany. I wtedy po raz pierwszy w życiu (na krótko) Ojciec się "załamał". Dopiero pierwszy kosz ziemniaków ofiarowany przez sąsiadów, pierwsza krowa podarowana przez powracające z frontu polskie wojsko - przywróciły mu chęć do życia. Wkrótce też Józef, Czesław i Boleś po kolei z różnych frontów powracali do domu. W lipcu tegoż roku Ojciec został wezwany do Osia, gdzie przez polską cywilno-wojskową komisję został zrehabilitowany. Po wojnie, mimo że wiedliśmy skromne życie, nigdy na naszym stole nie zabrakło chleba, a Ojciec troszczył się o nasz byt i wykształcenie. Zawsze porównywał trudne czasy przedwojenne z powojennymi (na korzyść tych ostatnich). Wierzył też, że człowiek wnet postawi stopę na Księżycu (co urzeczywistniło się 7 lat po jego śmierci, w 1969 roku). Pragnę, by w tych wspomnieniach odżył obraz naszego Ojca Jana, który zmarł przed pół wiekiem, przeżywszy 64 lata. Jesteśmy mu wdzięczni za jego ojcowską miłość i dobroć, za to, że do końca życia był prawym Człowiekiem i swoje dzieci wychował na uczciwych ludzi. Niech pamięć o Nim trwa! Szkoda, że Jan z Zelgoszczy nie doczekał tych czasów, kiedy rodziny Rocławskich spotykają się w Kasparusie na kolejnych Zjazdach. On by chętnie tu przyjechał (rowerem!) i spotkał się ze wszystkimi. A moja Matka Pelagia? Była dobrą, pracowitą żoną Jana i naszą troskliwą matką, w domu zawsze panowała serdeczna atmosfera rodzinna. Pamięć o niej zachowuję jak najgłębiej w sercu. Nigdy nie zapomnę, jak w dzieciństwie czytałam z nią na przemian "Chatę Wuja Toma" Harriet Beecher Stowe i jak wówczas wzruszałyśmy się do łez, przeżywając losy bohaterów tej książki. Moja Matka pod koniec życia mieszkała w Bydgoszczy, opiekowała się naszymi synami. Odeszła na zawsze tak cicho, jak żyła. Przeżyła Ojca 21 lat, spoczywa na cmentarzu w Bydgoszczy. Może kiedyś i o Niej napiszę wspomnienia. Eleonora Kacprowicz, Bydgoszcz, luty 2012 23 A może ktoś z Państwa, ktoś z Rodziny zechce w przyszłości podzielić się wspomnieniami o swoich przodkach, opowiedzieć o ich życiu i utrwalić ulotne, piękne chwile, które przeżywali razem z nami. Oni zasłużyli na to, by pamięć o nich trwała wiecznie. Swojego Ojca Jana w barwnej gawędzie wspomina także syn Czesław Jestem ostatnim żyjącym synem Jana Rocławskiego z Zelgoszczy, urodzonym 6 marca 1926 roku, wnukiem Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego. Oto moje wspomnienia z lat dzieciństwa i czasów wojny. Miałem lat 5 może 6. W jedną niedzielę maja Ojciec zabrał mnie na rowerze do swojego wuja do Smolnik. Droga z Drewniaczek prowadziła przez las, około 5 km. Po drodze Ojciec pytał mnie, czy widzę te małe sarenki i te małe zajączki. Potem mówił: "A teraz to sobie popatrzymy, jak tu ładnie i przyjemnie, wokoło pełno leśnych kwiatków, zapach świerków i bzu. A teraz dzięcioł się odzywa, a to skowronek śpiewa, a to kukułka kuka". A potem sobie zanucił taką piosenkę: "W zielonym gaiku ptaszki śpiewają..." No i żeśmy jechali do tego wuja do Smolnik. Ten wuj mojego Ojca to Jan, brat naszego dziadka Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego. Kiedyś mój Ojciec przyjechał z kościoła z Lubichowa, ze swojej parafii. Przy obiedzie powiedział do mnie, że dziś pojedziemy do mojego wuja do Cisin. Droga do Cisin prowadziła przez Wdecki Młyn. W tej małej wsi był kiedyś tartak, tu mój wuj Izydor woził drzewo - dłużyznę z lasu. Tu był też młyn wodny, bo tu płynęła rzeka Wda. Była też kuźnia, gdzie naprawiano wozy, kuto konie, wyrabiano sprzęt rolniczy do uprawy roli, kosy i sierpy do koszenia zbóż i trawy. Tak mi opowiadał Ojciec. Właścicielem był Niemiec, nazywał się Durau. Izydor Rocławski to drugi brat naszego dziadka Józefa zOsowa. Wuj Izydor mieszkał w Cisinach, 3 km od Wdeckiego Młyna, po prawej stronie wsi. Tę małą wieś, gdzie żyło około 10 rodzin, to ja z Ojcem wiele razy odwiedzałem. Ale to też dlatego, że tam była zamężna z Bolesławem Szamockim siostra mojej Matki - ciotka Anna. Anusia zmarła w młodym wieku na raka, jeszcze przed wybuchem drugiej wojny w 1939 roku. Moja matka zmarła w 1930 roku na zapalenie płuc. Te dwie siostry nie doczekały starości. W roku 2010, jak wracałem ze Zjazdu Rodzin Rocławskich z Kasparusa, to po drodze odwiedziłem Cisiny. Ale tam już nie było śladu, gdzie mieszkał i żył Izydor Rocławski. Innym razem Ojciec zabrał mnie na odpust św. Jakuba do Lubichowa. Po mszy odpustowej pojechał ze mną do Osowa na obiad. Przy obiedzie siedziała ósemka dzieci dziadka Józefa. Mój Ojciec był najstarszy. Synowie to: Jan, Bolesław, Stanisław i Bronisław (najmłodszy). Córki to: Józefa, Marta, Hela i Leokadia (najmłodsza). Przed obiadem babka 24 Rozalia mówiła: "W imię Ojca i Syna...", a obecni odmówili krótką modlitwę, ale słów nie pamiętam. Po obiedzie Ojciec oprowadził mnie po całym gospodarstwie, a potem poszedł ze mną na pole i opowiadał, że jest trochę łąk i las oraz ziemia uprawna, gdzie urośnie tylko żyto i kartofle; razem 80 morgów, czyli inaczej – 20 hektarów. Fotografie babki i dziadka wykonane w czasie pierwszej wojny, jeszcze pod zaborem pruskim, to ja przechowuję, są w dobrym stanie. Ojciec mój, jak leżał na łożu śmierci, to mi je dał na pamiątkę i na dalsze przechowanie. W latach mojego dzieciństwa Ojciec mnie zapoznał ze swymi kuzynami. Jeden jego kuzyn mieszkał w Lubichowie, po prawej stronie przed wsią, był gospodarzem. Miał jeszcze 2 kuzynów we Wdzie, jednego w Osieku, który miał przed wojną sklep spożywczy w Bukowcu (parafia Czarnylas). Był jeszcze kuzyn w Skórczu na wybudowaniu Wielbrandowo - też gospodarz, po wojnie jego następca Wachowski - imion tych kuzynów nie pamiętam. W Skórczu mieszkał Anastazy Rocławski, był stolarzem. Syn Anastazego Janusz jest obecnie jednym z organizatorów Zjazdu Rodzin Rocławskich w Kasparusie. Jak już chodziłem do szkoły, Ojciec zabrał mnie na zasiewy żyta. Ojciec w tych latach siał zboże ręką. Przed siewem mówił takie słowa: "To ziarno, co ręką sieja, daj Boże, żeby duży plon wydało, a w moim domu nigdy chleba nie brakowało". Ziemia w Zelgoszczy była piaszczysta, żytnio kartoflana. Wiele razy Ojciec opowiadał mi o historii Polski, o Mikołaju Koperniku. Mówił, że Polska przyjęła chrzest pod koniec pierwszego tysiąclecia. Mówił też, że król Sobieski pokonał Turków pod Wiedniem i że w roku 1410 król Władysław Jagiełło pokonał Krzyżaków pod Grunwaldem. Opowiadał także, że służył 3 lata w wojsku - 1 rok pod zaborem pruskim i 2 lata w polskim wojsku za czasów Józefa Piłsudskiego. Ojciec mój służył w ochronie granic Polski na wschodzie kraju, w okolicy Kowel-RówneSarny. Wspominał, jak to w 20-stym roku bolszewicy przerwali granicę i szli na Warszawę. Mówił, że polskie wojsko pod dowództwem Piłsudskiego Józefa zatrzymało bolszewików pod Warszawą i że tam był "Cud nad Wisłą". Jeszcze mówił też, że Józef Piłsudski - późniejszy Marszałek Polski to prawdziwy wódz Polski. Myślę, że Ojciec o historii wiedział dużo, choć nie chodził do polskiej szkoły, a chodził do szkoły pod zaborem pruskim. W styczniu 1944 roku Ojciec podpisał Volkslistę - grupę III (patrz – Wyjaśnienie poniżej). Dostał pismo z urzędu w Lubichowie, żeby podpisać Antrag - wniosek, że przyjmuje obywatelstwo niemieckie. W tym urzędzie Ojciec się nie zgodził na podpis. Ten wniosek miał zabrać do domu i się zdecydować, i za 3 dni przynieść go podpisany. A tam mu powiedzieli, że jak 25 tego wniosku nie podpisze, to cała rodzina pojedzie do Stutthofu, do obozu. Pod taką groźbą Ojciec Volkslistę podpisał. Do Wehrmachtu odchodziłem 20 maja 1944 roku. Przed pożegnaniem Ojciec mi mówił, żebym zabrał z sobą książeczkę do nabożeństwa, którą mam czytać, żeby mi się nie dłużyło na froncie. No i różaniec, żeby go mówić, jak nie będę mógł spać w nocy. No i zegarek kieszonkowy, żeby wiedzieć która godzina, jak będę stał na warcie. Kiedy Ojciec mnie odprowadzał na dworzec w Zelgoszczy, to mówił mi takie słowa: "Żołnierze giną na wojnie, ale nie wszyscy. Giną też ludzie w cywilu i nikt nie wie, kto przeżyje". Potem mówił dalej: "A teraz ci opowiem tajemnicę, której wam dzieciom nie mogłem wcześniej ujawnić, żeby chłopcy się gdzieś nie wygadali. Oto 1 września 1939 roku, jak wybuchła wojna, około 1 km od nas ukrywał się polski żołnierz, rozbitek spod Osia. Za ukrywanie takiego człowieka groziła kara śmierci. Teraz mogę Ci powiedzieć, że to był polski oficer, który po wojnie może nam pomóc. To nasz sąsiad - Józef Milewski”. Był on około 10 lat ode mnie starszy i dobrze go znałem. Na koniec Ojciec powiedział, że jak wrócę z wojny, a nas może nie będzie, to żebym wiedział, że taki oficer po sąsiedzku się tu ukrywał. W czasie wojny zostałem ranny, ale przeżyłem. Do domu wróciłem pod koniec sierpnia 1945 roku. Czesław Rocławski, Smętowo Wyjaśnienie w sprawie Volkslisty Niemiecka polityka narodowościowa w latach 1939 – 45 stanowiła jeden z bardziej istotnych elementów okupacji krajów europejskich, w tym Polski. Jednym z jej składników była polityka asymilacji grup innych narodów za pomocą różnych metod, w tym także prawnych. Wyjątkowo konsekwentnie polityka ta była stosowana na terenach Polski wcielonych po wrześniu 1939r. bezpośrednio do Rzeszy, a szczególnie restrykcyjnie w Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie, gdzie namiestnikiem (gauleiterem) był Albert Forster. Głosił on tezę o niemieckim pochodzeniu rodzimej ludności Pomorza, w tym także Kociewiaków, i „walcząc o każdą kroplę niemieckiej krwi” stosował wyjątkowo brutalne metody asymilacji. Podstawą prawną polityki asymilacyjnej było „Rozporządzenie o niemieckiej liście narodowej” z 4 marca 1941r. Wprowadzało ono podział ludności okupowanej Polski na 4 grupy: - I grupa obejmowała tych Niemców mieszkających w Polsce, którzy przed wojną pracowali aktywnie na rzecz Niemiec i przyznawali się publicznie do niemieckości, 26 - II grupa obejmowała tych Niemców, którzy nie byli zaangażowani w życie publiczne mniejszości niemieckiej w Polsce, ale kultywowali tradycje niemieckie w rodzinie i otoczeniu, - III grupa obejmowała mieszkańców, którzy zostali uznani za osoby pochodzenia niemieckiego lub za osoby, które „ciążyły ku niemieckości”, - IV grupa (chyba najmniej liczna) obejmowała spolonizowanych Niemców i Niemców „antyfaszystów”. Osoby z grup I i II potocznie nazywane były „Volksdeutsch”, osoby z grup III i IV określane były jako „Eingedeutsch” („ajngedojcz”). Osoby nie wpisane na niemiecką listę narodową posiadały status „poddanych” (Schutzangehoerige polnischen Volkstums). Jak widać z nieprecyzyjnych kryteriów przedstawionych powyżej, wpisanie do III grupy było bardzo uznaniowe. Na terenie Pomorza Albert Foster wydał rozporządzenie, według którego za dowód „ciążenia ku niemieckości” uznawane były takie cechy osoby jak gospodarność, zaradność, solidne podejście do pracy, dobry wygląd ich gospodarstwa czy mieszkania. Nie była ważna znajomość języka niemieckiego czy posiadanie niemieckich przodków – wystarczyło, że dają gwarancję, że będą pełnowartościowymi członkami niemieckiej wspólnoty narodowej. Z biegiem czasu, w wyniku rosnącego zapotrzebowania niemieckiej armii na rekrutów, kryteria wpisu na listę przez komisję były coraz bardziej „liberalne”, a opór przed wpisem osób wskazanych przez komisję kwalifikacyjną był coraz ostrzej karany. Zgodnie z zarządzeniem Himmlera z 14 lutego 1942r. opornych miano zsyłać do obozów koncentracyjnych. Osoby wpisane do III grupy nie otrzymywały obywatelstwa niemieckiego tylko tzw. „przynależność państwową”, która nie dawała pełnych praw obywatelskich. Dyskryminacja członków grupy III obejmowała całą sferę życia publicznego i prywatnego, dotyczyła m.in. dostępu do stanowisk kierowniczych i urzędniczych, dostępu do wyższej edukacji, zawierania małżeństw, spraw majątkowych, itd. W praktyce na Pomorzu sytuacja polityczna mieszkańców wpisanych do III grupy nie różniła się od osób pozostających poza listą. Dotyczyły ich wszystkie represje okupanta – masowe egzekucje, szczególnie inteligencji, likwidacja polskich organizacji i szkół, zakaz używania języka polskiego, konfiskaty majątków, wysiedlenia, zakaz posiadania polskich książek, itp. Podstawową różnicą było to, że podlegali służbie wojskowej. Wielu Pomorzaków zginęło na frontach II wojny światowej walcząc w nieswojej sprawie. Ewentualna dezercja skutkowała prześladowaniami rodziny w kraju, włącznie z deportacją do obozu koncentracyjnego. Mimo tego wielu Pomorzaków dezerterowało zasilając polskie siły zbrojne na Zachodzie i oddziały partyzanckie na 27 wschodzie i w kraju. Niemcy powszechnie, nawet w dokumentach, określali członków grupy III jako Polaków. Gauleiter Albert Forster represjami chciał doprowadzić do tego, aby wszyscy mieszkańcy Pomorza zostali wpisani na listę. Wyznaczał poszczególnym rejonom terminy zakończenia akcji wpisów. Oporni byli wywożeni do KL Stutthof. Należy podkreślić dużą różnicę w realizowaniu polityki asymilacji na Pomorzu i w innych częściach okupowanej Polski. Inaczej realizował ją gauleiter Greiser w Wielkopolsce (Okręg „Kraju Warty”), zupełnie inaczej była realizowana w Generalnej Guberni przez gubernatora Franka. Tylko na Górnym Śląsku gauleiter Bracht wzorował się w brutalności na Forsterze. Po wojnie Pomorze było traktowane w zakresie „naruszenia obowiązku wierności obywatelskiej wobec państwa polskiego” inaczej niż reszta obszaru Polski. Już 23 marca ukazał się okólnik, który stwierdzał, że osoby wpisane do III lub IV grupy niemieckiej listy narodowościowej na Pomorzu winny być traktowane jako Polacy, jeśli w czasie okupacji nie działały na szkodę narodu i państwa polskiego. Ustawa z 6 maja 1945r. stwierdzała, że mieszkańcy Pomorza, ze względu na stosowany tam przymus przy wpisach na niemiecką listę narodową, otrzymują z mocy ustawy zaświadczenie stałe stwierdzające, że są obywatelami państwa polskiego narodowości polskiej. Ich rehabilitacja odbyła się tylko w drodze postępowania administracyjnego. Osoby z innych obszarów Polski (z wyjątkiem Śląska) postępowanie rehabilitacyjne musiały przeprowadzać w sądach. Opracowano na podstawie artykułu Aliny Kilian „Sprawa Volkslisty nadal otwarta” zamieszczonego w dwu numerach „Pomeranii”, część I w nr 11/83 z listopada 1983r. i część II w nr 1/84 ze stycznia 1984r. Tam należy szukać artykułu w pełnym brzmieniu. - „red.” V. Różne 1. Impresje po-biwakowe Fragmenty listu Eleonory z Rocławskich Kacprowicz Mija tydzień od naszego spotkania na kolejnym Biwaku Rodzinnym w Kasparusie. Ciągle jeszcze żyjemy wspomnieniami tamtego dnia, kiedy po raz drugi stanęliśmy na pięknej polanie leśnej „Rocławki”, otoczonej szumiącymi lasami i „jaglijami”, rozświetlonej słońcem i kuszącej gości zapachem skoszonych traw i leśnych ziół. 28 Oto pierwszy wita się z nami Edward – pan na włościach – i serdecznie zaprasza: „Rozgośćcie się, wszystko przygotowane!” Z kolei rozglądamy się ciekawie i dostrzegamy, że nieco dalej przy stołach rozgaszczają się już całe rodziny Rocławskich. – Którzy to Rocławscy? – zastanawiamy się – Wasi czy Nasi? Od Antoniego, Jana czy Józefa? A może po prostu wszyscy jesteśmy sami swoi, jesteśmy jedną Wielką Rodziną! Po pierwszych powitaniach podchodzimy do widniejącego z daleka Drzewa Genealogicznego Rodzin Rocławskich i Rodzin spokrewnionych. Przed „Drzewem” co chwilę gromadzą się kolejni Rocławscy z rodzinami i z zainteresowaniem pytają: - A my, czy jesteśmy na wykresie? Czy nas przyjęto do Rodziny? Każdy wodzi oczami (a nawet palcami) po diagramie, po czym słychać głosy pełne ulgi: - O, ja tu jestem. - Ty widniejesz obok. - Wszystko się zgadza, imiona i daty. - Ależ ten Jan z Zelgoszczy dał światu licznych potomków!! Potem nastąpiły kolejne powitania, uściski, uśmiechy, a nawet gromkie okrzyki radości (mimo że w przywiezionych butelkach tkwiły jeszcze korki, zwane po kociewsku „propki”, i za wcześnie było na ich otwieranie). Warto dodać, że na biwaku pogoda nam dopisała, mimo że przed południem nad Kociewiem (i nad całą Polską) przetaczały się ulewne deszcze. Na polanie w Kasparusie w południe już wyjrzało słońce i było cicho i ciepło, a nawet nie „cięły” wszechobecne „kocmigi” (!) – widocznie tak były „przejęte” wagą naszego spotkania. Ten dzień zapisał się głęboko w naszych sercach i pamięci. Należy się podziw i wdzięczność dla inicjatorów tych spotkań, Pasjonatów i Zapaleńców. Odkrywają oni historię naszych przodków, integrują nasze rodziny rozproszone po całym kraju, i nie tylko. Wiadomo, że każda rodzina ma swoje korzenie, swoich przodków, ale rzadko w której pojawiają się osoby, które nie szczędząc trudu i odtwarzają dzieje pokoleń, dokumentują je i organizują spotkania – zjazdy rodzin. Bo te nasze spotkania, nasze Bory Tucholskie, nasza mowa kociewska, nasze Kociewie, są naprawdę piękne i niepowtarzalne! Eleonora z Rocławskich Kacprowicz 29 2. Jak Bronek stawał się Bronisławem – Bronisław Rocławski Zamieszczamy poniżej fragmenty ciekawego eseju biograficznego znanego nam prof. Bronisława Rocławskiego z UG, zamieszczony na jego blogu w Internecie. Mamy nadzieję, że autor nie będzie miał nic przeciwko temu. Urodziłem się zapewne 25 sierpnia 1942 r. we Wdzie. Jestem dzieckiem wojny. Niewiele z niej pamiętam. Gdzieś jakaś ziemianka z małym okienkiem, gdy uciekaliśmy z linii frontu, a potem zgliszcza spalonego domu i płacz. Po wojnie zamieszkaliśmy w pomieszczeniach gospodarczych spalonej leśniczówki w Bojanowie pod Wdą. Moją najmilszą zabawą były fajerwerki z prochu strzelniczego wysypywanego z nabojów karabinowych znajdowanych licznie w okopach i schronach. Nie robiłem tego sam, bo byłem na to za mały. Wszystkiego nauczyli mnie starsi „koledzy”, z którymi spędzałem czas wolny. W Bojanowie spędzałem czas z Erwinem, który był u nas parobkiem (służącym). On wiedział, jak można sobie czas umilać rozrywką. Zaprowadził mnie do zupełnie jeszcze świeżych okopów, gdzie czuć było proch strzelniczy. Widać było, że żołnierze niezbyt solidnie uprawiali swój fach. W okopach było pełno amunicji gotowej do strzelania. Mój fartuszek szybko wypełniał się pociskami, z których Erwin wysypywał na kupkę proch. Gdy była już tego mała kupeczka, podpalał proch, który wybuchał słupem ognia. Nie przypominam sobie, aby ktoś nam zabraniał tych fajerwerków. W Bojanowie gościliśmy tylko jeden rok. Od 22 III 1945 r. ojciec był tu gajowym Nadleśnictwa Drewniaczki. Chyba późną jesienią 1946 roku przeprowadziliśmy się do Suchobrzeźnicy, gdzie tata od 10 XII 1946 r. objął stanowisko podleśniczego p.o. leśniczego, a następnie leśniczego. Tu zapewne ukształtowała się moja młodzieńcza osobowość. To tu chłonąłem wiedzę z różnych dziedzin życia. Często była to wiedza spoza mego wieku rozwoju. Przebywałem w otoczeniu „kolegów” o wiele lat ode mnie starszych, którym wojna przerwała normalny tok rozwoju. Wychowanie na łonie natury i w towarzystwie dorosłych „kolegów” zakończyło się z prostego powodu – zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Starsza siostra Irena skończyła piątą klasę. To była ostatnia klasa w tej szkole. Szkoła z klasą szóstą i siódmą w Kasparusie była oddalona o prawie pięć kilometrów. Tę trasę przemierzały dzieci pieszo! Do dzisiaj nie ma tu bitej drogi. Dla turysty to ładny odcinek leśnej drogi, ale dla 12-letniej dziewczyny to droga pełna niespodzianek, lęku, stresu. Przeprowadziliśmy się do Młynek. Młynki to mała osada z trzema domami mieszkalnymi. W czasie naszego pobytu zbudowano tam wylęgarnię ryb. Osada pięknie położona nad rzeczką w krainie 20 stawów, ale do szkoły w Swarożynie mieliśmy tylko dwa kilometry. Ze Swarożyna można było 30 pociągiem pojechać do Tczewa lub Starogardu, gdzie były szkoły średnie. W nowej szkole nie miałem trudności z adaptacją. Ponieważ miałem zadatki na lidera, musiałem stoczyć ileś walk, aż natrafiłem na imiennika, który był liderem. To było chyba w szóstej klasie, gdy jak młode byczki naskoczyliśmy na siebie. Kibicowała cała klasa, która chciała poznać wynik tego pojedynku. Zwyciężyłem! Zostałem liderem, ale niedługo mogłem liderować w tej klasie, gdyż do klasy siódmej tylko ja jeden z chłopców przeszedłem. Mój kolega w siódmej klasie klasę siódmą powtarzał. Pomagałem Rodzicom w różnych zajęciach gospodarskich: siałem, orałem, kosiłem, suszyłem siano i zwoziłem drwa, siano, zboże. Poznałem dość dobrze wiele zajęć gospodarskich. W Młynkach nasza rodzina przeżyła tragedię. Wszyscy chorowaliśmy na szkarlatynę. Jako ostatnia zachorowała najmłodsza siostra Basia. Choroba przechodziła w ciężki stan z godziny na godzinę, a pogotowie nie przyjeżdżało. Mijały godziny, a kiedy przyjechali, to było za późno. Zmarła w łóżeczku w moim pokoju w Szpitalu Zakaźnym w Tczewie. Jeszcze słyszę ten ostatni oddech. Była taka piękna i taka miła, i taka kochana, a musiała odejść. Ojciec mój był, a tacy są Rocławscy, człowiekiem, który nie lubił podporządkowywać się głupim poleceniom. Nadleśniczemu (i zapewne sekretarzowi grupy partyjnej, który był robotnikiem w leśnictwie ojca) nie podobało się to, że Ojciec śpiewa w chórze kościelnym. Był solistą, często śpiewał w duecie z organistą. Miłość do śpiewania i grania na skrzypcach była wielka. Przed wojną śpiewał w chórze kościelnym we Wdzie, gdzie poznał moją Mamę Agnieszkę. Wolał zostawić leśniczówkę, a nie śpiewanie. Od 1 czerwca 1956 roku nie był już leśniczym. Wszystkie rodzinne oszczędności przeznaczył na kupno 20-hektarowego gospodarstwa. Ta decyzja kosztowała nas wiele. Najpierw wszystko sprzedaliśmy, aby mieć pieniądze na kupno zaniedbanego gospodarstwa. Zaczął się czas budowania, siania i zbierania. Z okolicy, z upadających spółdzielni produkcyjnych braliśmy wszystko, co mogłoby się przydać. Pojawił się chudy koń pociągowy. Nie pamiętam, jak się wabił. W mojej pamięci jest Greta, nasz umiłowany koń, z którym musieliśmy się rozstać. Całe stado cieląt chudych i brzydkich trafiło do naszego gospodarstwa. Całe moje wakacje po szkole podstawowej, a przed rozpoczęciem szkoły średniej spędziłem w nowym domu, który wymagał kapitalnego remontu. Przebudowaliśmy komin, ścianki działowe, naprawiliśmy dach. Teraz można było się sprowadzić. Żal było opuszczać leśniczówkę. Ojciec wściekły na los chciał jak najszybciej zerwać z tym środowiskiem. Trzeba było lepiej wsłuchiwać się w to, co się działo w kraju. Wydarzenia w Poznaniu w końcu czerwca 1956 r. (od 28 VI do 30 VI) dawały dużo do myślenia, ale my byliśmy zajęci porządkowaniem nowej 31 siedziby. W październiku mieszkaliśmy już w Goszynie. W Goszynie przeżywaliśmy węgierski i polski październik. O węgierskich wydarzeniach wiedzieliśmy niewiele. Wiedzieliśmy tyle, ile udało się wysłuchać z radia Wolna Europa w naszym na baterie radioodbiorniku. W Goszynie też nie było prądu. O naszym październiku było coś w gazecie. Pamiętam taki dzień, kiedy ojciec poprosił mnie o przeczytanie głośno artykułu. Był u nas sąsiad. Ponieważ rzadko mnie proszono o głośne czytanie dla kogokolwiek, czułem się jakoś szczególnie w tym dniu wyróżniony. Niewiele pamiętam, co było tematem tego artykułu. Zapewne był to tekst słynnego wystąpienia tow. Władysława Gomułki w Warszawie w czasie wiecu, który zgromadził bardzo dużo ludzi. Ojciec przeżywał to wszystko szczególnie. Mnie wtedy polityka jeszcze nie pociągała. Wolałem spotykać się z kolegami i koleżankami. Byłem już licealistą. Dojeżdżałem codziennie do Liceum Pedagogicznego w Tczewie. Wstawałem wcześnie. Wiem, że około 7.00 miałem pociąg ze Swarożyna do Tczewa. Do Swarożyna miałem 2,5 km bitej drogi, a w Tczewie też tyle samo. To była dobra poranna zaprawa. Któregoś późnojesiennego dnia spadłem z drabiny, gdy montowałem gołębnik i odbiłem sobie pięty. Przejście tej trasy do szkoły było katorgą. Tak hartowała się moja dusza. Zaciskałem zęby, roniłem łzy i szedłem dalej po wiedzę przekazywaną przez niektórych nauczycieli w sposób wyjątkowo ciekawy. Bardzo lubiłem lekcje fizyki, przyrodę z naszym wychowawcą Panem Bielawskim. Ojciec szybko zorientował się, że zachodzące zmiany w Polsce mogą sprzyjać jego postawie, jego ideowym przekonaniom. Tęsknota za lasem, za wykonywanym zawodem była ogromna. Zapewne nie czuł się dobrze rolnikiem na 20-hektarowym gospodarstwie. Na stanowiska wracali jego starzy znajomi i przełożeni. Pojechał do Okręgu Lasów Państwowych w Gdańsku, gdzie przedstawił swoją sytuację i jednocześnie prośbę o powrót do pracy na stanowisku leśniczego. Chciał zachować ciągłość pracy; musiał więc podjąć pracę najpóźniej 1 czerwca. Zaproponowano mu kilka leśniczówek do wyboru, wybrał tę w Grzybowskim Młynie na trasie z Kościerzyny do Wdzydz. Nie była wolna od 1 czerwca. Trzeba było na nią poczekać do jesieni. Od 1 czerwca zaczął pracę w leśnictwie Rowy (Rów) na zachodnim brzegu jeziora Wdzydzkiego. Do nas przyjeżdżał na niedzielę. Niekiedy przyjeżdżał już po południu w piątek. Sami zostaliśmy na gospodarstwie. Było ciężko, a nawet bardzo ciężko. W sierpniu skończyłem 15 lat, ale od pewnego czasu wykonywałem prace dorosłego mężczyzny orałem, siałem i kosiłem. Najtrudniej było w czasie żniw, kiedy wpadał ojciec i razem braliśmy kosy. Dotrzymać kroku z kosą w ręku w pełni sił mężczyźnie nie było łatwo. Ambicja nie pozwalała mi zostawać w tyle i nie 32 pozwalała na zwężanie pokosu. Seradelę kosiłem sam. Koszenie jej wymaga podwójnego wysiłku, gdyż roślina ta tworzy kłębowisko i po trzech podcięciach trzeba z tego kłębowiska wyrwać to, co zostało podcięte. Rosła na gliniastej i zeschniętej glebie. Przy ostrzeniu kosy trudno było wbić kosisko w ziemię. Nieraz ześlizgiwało się po gruncie, a klinga raniła rękę, która trzymała osełkę. Lała się krew. Oczy zalewały łzy. Tak hartował się mój charakter człowieka upartego, nie poddającego się losowi. Zebraliśmy plony z 20-hektarowego gospodarstwa. Udział mojej Mamy był w tym wszystkim szczególny. Nic się nie zmarnowało. Bydło wiosną chude nabrało mięsa i przybrało na wadze. W sadzie dojrzewały owoce. Ładnie wyrosła zakontraktowana szałwia. Miałem okazję być w leśniczówce w Rowach (Rowie). Zapamiętałem dwa zdarzenia i piękno jeziora Wdzydzkiego. W tej skromnej, małej i drewnianej leśniczówce było tyle pcheł, że były one wszędzie. W krystalicznie czystej wodzie jeziora łowiłem raki. We wrześniu wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego przeniosłem się do internatu, którym zarządzał nauczyciel od wychowania fizycznego, słynny Pan Linowski. Prawie codzienne apele dyscyplinujące, ciągłe podejrzenia o palenie papierosów, to wszystko mnie zniechęcało do szkoły i internatu. Po przeprowadzeniu się Rodziców do pięknie położonej leśniczówki w Grzybowskim Młynie moje chęci ucieczki z Liceum Pedagogicznego w Tczewie do Liceum Pedagogicznego w Kościerzynie były coraz większe. Po feriach świątecznych zacząłem finalizować przeprowadzkę. Jakiś wpływ na tę decyzję miała zapewne dziewczyna, którą widziałem i podziwiałem w czasie mszy w kaplicy w Wąglikowicach. Od 1 lutego 1958 r. jestem już uczniem Liceum Pedagogicznego w Kościerzynie. Z Grzybowskiego Młyna do Kościerzyny jest tylko 6 km. Dojeżdżam autobusem, a potem także rowerem. W czasie wakacji za zarobione pieniądze kupiłem sobie mały silnik na przednie koło. Byłem więc rowerzystą zmotoryzowanym. Wychowawca namawia mnie, abym przeniósł się do internatu. Od listopada 1958 r. jestem w internacie. Wchodzę w nowe środowisko. Zajmuję pozycję lidera, jestem najlepszym uczniem w klasie. Poznaję kolegów i koleżanki. Zakochuję się. Ta młodzieńcza miłość sprawiła, że zacząłem spisywać swoje codzienne przeżycia. Była też druga silna inspiracja – „Dzienniki” Stefana Żeromskiego. Zobaczyłem wtedy, że wielcy ludzie, zanim staną się wielkimi, są tacy sami, jak wielu innych dookoła nich. Mam dużo szczęścia, że ten mój 2-tomowy dzienniczek nie zaginął wraz z innymi pamiątkami w gruzach naszego domu w 1995 roku. Mam go przy sobie. Czytam teksty zapisane ponad 50 lat temu. Pierwszy wpis pochodzi z 1 lutego 1960 roku. Byłem wtedy bardzo zakochany. Pisałem wiersze. Oto pierwszy zanotowany w dzienniczku: 33 Kocham Cię do szaleństwa A Ty - wzgardzasz! Słowami jako nektarem się upajam, A Ty - drwisz! Z boleści serce pęka, A rana z dnia na dzień większa. Wzrok Twój jako harpun, Serce w strzępy rozrywa, co miłość w wnętrzu ukrywa. (...) Wyrwać serce, co miłość kryje! Bo po co człowiekowi serce, Gdy samotne bywa. 3 lutego hospitowaliśmy lekcję fizyki w Szkole Ćwiczeń. Zabierałem głos w dyskusji. Miałem słuszną uwagę, że przed użyciem do pomiaru trzeba było wytłumaczyć uczniom zasadę działania dylatometru. Jest też wpis o moich trudnościach z językiem polskim. Jak na 4 klasę szkoły średniej, to pisanie moje nie jest najlepsze. Są błędy ortograficzne, interpunkcyjne i dużo składniowych nieporadności. Widzę, że dzienniczek wpływa w jakimś stopniu na moją pisaną polszczyznę. Może to dzienniczek zaprowadził mnie na polonistykę i dał mi szansę rozwoju naukowego. Poznaję też swój charakter. W stosunkach z M. byłem potworem. Nie znosiłem zawodu, a to przecież w miłości się zdarza. Kochałem bardzo, ale udawałem, że mi na niej nie zależy. Nie umiałem kochać drugiego człowieka. Byłem egoistą. Jest też w dzienniku wiele o kształtowaniu się moich postaw społecznych. Bronię wsi i stosunku do niej. Bolą mnie odzywki koleżanek z Trójmiasta: "Odczep się chamie wiejski!" 3. Czy Kociewiacy to spolonizowani Kaszubi? W 2010 roku ukazała się ciekawa książka „Dzieje okolic Gdańska i Gdyni” autorstwa znanego pisarza kaszubskiego i działacza Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego Eugeniusza Gołąbka. W książce autor pisze: „… Wielowiekowy napór niemczyzny sprawił, że gdy w XX wieku na gruzach zaborczych imperiów odradzała się Polska, Kaszubi żyli jeszcze tylko na pozostałościach dawnego obszaru w kilku powiatach na zachód od Gdańska. Trzeba tu dodać, że południowa część Pomorza Gdańskiego – powiaty świecki, starogardzki, tczewski, tucholski – uległa w większym stopniu językowej polonizacji. … Można powiedzieć, że Kociewiacy to dawniejsi Kaszubi, lecz bardziej spolonizowani językowo. …”. 34 Wydaje się, że w tym stwierdzeniu mocno „poniósł” pana Eugeniusza Gołąbka patriotyzm kaszubski. Zupełnie inaczej przedstawia te rzeczy profesor Gerard Labuda (Kaszuba z pochodzenia, niestety, nie żyjący już) w swojej monumentalnej, wielotomowej pracy „Historia Pomorza” (praca zbiorowa wielu znanych historyków pod redakcją Labudy). Opisując stosunki etniczne na Pomorzu Wschodnim w najstarszym okresie Słowiańszczyzny (VI–XI w.) pisze: „Dzisiejsza Kaszubszczyzna, obejmująca od prastarych czasów ziemie między Drawą, Parsętą i dolną Wisłą, stanowiła ongiś narzecze przejściowe między gwarami wielkopolskimi i mazowieckimi a gwarami połabskimi (łącznie z Pomorzem Zachodnim). Granica narzeczy wielkopolskich przebiegała w zasadzie linią puszcz i pustkowi na północ od Noteci i dolnej Warty. Jedyny silny wyłom w zwartym obszarze kaszubskopruskim został przez nie dokonany w biegu dolnej Wisły. Obszar językowy kaszubski stykał się tutaj pierwotnie z językowym obszarem pruskim na linii całej dolnej Wisły, później zaś jedynie na terenie Żuław, w samym ujściu Wisły. Ziemie po obu stronach dolnej Wisły stały się już w VI wieku terenem ekspansji plemion prapolskich, które przekroczyły linię Noteci od strony Kujaw i linię Drwęcy od strony Mazowsza. W rezultacie cały obszar został opanowany przez ludność mówiącą narzeczem kujawskim, tworząc na Pomorzu obszar „gwary Borów Tucholskich”; pierwotnie sięgał on aż do źródeł Wdy (Wda wypływa z okolic Bytowa, później płynie przez Lipusz i Jezioro Wdzydze – „redakcja”). Ziemia Chełmińska została dość wcześnie (VII – VIII wiek) opanowana przez ludność kujawsko-mazowiecką, która następnie (w X – XII wieku?), przekroczywszy Wisłę, utworzyła obszar językowy kociewski, wypierając częściowo na zachód gwarę borowiacką i wchłaniając miejscową ludność pruską (ziemia gniewska). … Stosunkowo późno (w XI i XII wieku) na teren Krajny weszła ludność wielkopolska, odcinając gwarę borowiacką od Kujaw. … Zaciekłe walki toczone na Pomorzu Wschodnich przez wieki nie zdołały zmienić granic etnicznych i językowych, które stanowią relikt czasów wyprzedzających o wiele stuleci powstanie wczesnofeudalnych granic państwowych.” To tyle na ten temat profesor Gerard Labuda, który mimo kaszubskiego pochodzenia, jako rzetelny historyk, nie dał się ponieść etnicznemu patriotyzmowi i nie robił z Kociewiaków „spolonizowanych” Kaszubów. Warto dodać, że profesor używa w swoim dziele na mieszkańców Pomorza Wschodniego okresu „książęcego” (do końca XIII w.) konsekwentnie i niezmiennie terminu „Pomorzanie”, podkreślając ciągle złożony skład etniczny ludności Pomorza. Według niego określenie „Kaszubi” w stosunku do ludności używających „gwar rdzennie-pomorskich języka słowiańskiego” (zamieszkującej północną część Pomorza Wschodniego) pojawia się na 35 Pomorzu Wschodnim dopiero w XVI – XVII wieku. Wcześniej termin „Kaszubi” był używany jedynie na terenach Pomorza Zachodniego. Red. 4. Pelplin – miasto z architektoniczną perłą Kociewia Pelplin jest najludniejszym z mniejszych miast Kociewia. W 2009 roku liczył dokładnie 8 320 mieszkańców. Położony jest w północnej części Kociewia, nad rzeką Wierzycą, niedaleko od autostrady A1. Leży w strefie bardzo urodzajnych gleb, stąd był miejscem osiedlania się ludzi już od najdawniejszych czasów. Na jego terenie odkryto ślady osadnictwa z młodszej epoki kamiennej, z epoki brązu i z okresu rzymskiego. Znaleziska monet rzymskich (z czasów panowania cesarzy: Wespazjana, Trajana, Aleksandra Sewera, Walentyniana III) świadczą, że przez teren Pelplina biegł w starożytności słynny szlak bursztynowy. We wczesnym średniowieczu na terenie Pelplina znajdował się jeden z grodów pomorskiego (kociewskiego?) plemienia Wierzyczan. Przez teren Pelplina wiódł szlak handlowy z południa Polski i Kujaw do Gdańska. Historia współczesnego Pelplina nierozerwalnie związana jest z zakonem Cystersów. W 1258 roku książę lubiszewsko-tczewski Sambor II sprowadził z niemieckiego Doberanu Cystersów do pobliskich Pogódek. 2 stycznia 1274 roku Cystersi z Pogódek otrzymali od księcia pomorskiego Mściwoja II wieś Pelplin (wtedy zwaną Polplinem) z rozległymi terenami położonymi między rzekami Wierzycą, Jonką i Węgiermucą. Dzięki temu klasztor Cystersów w Pelplinie stał się najpotężniejszym, obok biskupa kujawskiego, kościelnym właścicielem posiadłości ziemskich na terenie objętym granicami dzisiejszego Kociewia. Doceniając dogodne położenie nowego nabytku dwa lata później Cystersi przenieśli do Pelplina swoją siedzibę. Około 1280 r. przystąpili do budowy zespołu obiektów klasztornych. W XIV wieku dotychczasowy skromny zespół budynków klasztornych zastąpili nowym, zachowanym do dzisiejszych czasów, monumentalnym założeniem. Jego budowa trwała ponad 50 lat, zakończyła się ok. 1400 roku. Cystersi w swoich włościach prowadzili szeroko zakrojoną działalność gospodarczą. Popierali osadnictwo, rozwijali swoje folwarki i działalność handlową. W Pelplinie, prócz kościoła i budynków klasztornych, powstały zabudowania gospodarcze, m.in. dwa młyny i browar. Cystersi prowadzili także działalność kulturalną i oświatową. Urządzili przy klasztorze pracownię przepisywania dokumentów, książek i nut (tzw. scriptorium). W pierwszej połowie XV w. powstała w Pelplinie szkoła (średnia), nadająca tytuł bakałarza, niezbędny do otrzymania święceń kapłańskich. 36 Czasy pomyślnego rozwoju gospodarczego przerywane były okresami klęsk. Wielkim nieszczęściem dla klasztoru okazał się napad husytów w 1433 r. Najeźdźcy zrabowali nie tylko zapasy żywności, a z kościoła obrazy, naczynia, sprzęt i szaty liturgiczne, ale także podpalili część zabudowań. Także wojna 13-letnia Polski z Zakonem Krzyżackim przysporzyła zakonowi zniszczeń i strat. Ważną datą w historii klasztoru stał się rok 1555, w którym opatem konwentu został po raz pierwszy Polak, Szymon z Poznania. Od tego czasu opatami w Pelplinie byli wyłącznie Polacy. Za rządów opata Mikołaja Kostki (1592-1610) opactwo otrzymało nowy szpital, nowe sypialnie, refektarz mniejszy i infirmerię dla chorych zakonników. Uporządkował on również dochody opackie i klasztorne. Bardzo pomyślnie rozpoczął się dla Pelplina wiek XVII, co wyrażało się nie tylko w nowych zapisach i nadaniach dla klasztoru, ale też w różnych, nowych przedsięwzięciach budowlano-artystycznych. Kościół został przebudowany wówczas w modnym stylu barokowym. Wzbogacił się w piękne, bogate wyposażenie i wspaniałe malarstwo. Klasztor odwiedzali znakomici goście, 29 maja 1623 r. do Pelplina przyjechał król Zygmunt III Waza wraz z królewiczem Wła dysławem. W 1772 r., po pierwszym rozbiorze Polski, Pelplin wraz z Pomorzem stał się częścią Prus. Posiadłości klasztoru liczyły wtedy ok. 21 443 ha. W ich skład wchodziły nie tylko dwa klucze dóbr w Pogódkach i Pelplinie, dobra nad Wisłą, jedno z przedmieść Gdańska-Chmielniki, ale także liczne młyny, browary, gorzelnie, karczmy, w tym w samym Pelplinie co najmniej trzy, „Dom Opatów Pelplińskich" (Zajazd Pelpliński) w Gdańsku przy obecnej ul. Elżbietańskiej 3, dwa dalsze domy w Gdańsku-Siedlcach oraz domy w Toruniu i Tczewie. Wieś Pelplin liczyła wtedy 494 mieszkańców. W 1823 r. decyzją władz pruskich nastąpiła kasata zakonu Cystersów, a od 1824 roku Pelplin stał się siedzibą biskupa chełmińskiego, kiedy to archidiakonat gdański diecezji włocławskiej, na terenie którego leżał Pelplin, został włączony do diecezji chełmińskiej (bulla papieża Piusa VII z 16 lipca 1821 r.). Siedzibę biskupa przeniesiono z Chełmży w Ziemi Chełmińskiej do zabudowań poklasztornych w Pelplinie, mimo że o zostanie stolicą diecezji starały się Toruń i Chełmno. Rząd pruski wybrał mały Pelplin w obawie, by większe miasta nie stały się ośrodkami polskiego życia narodowego. Zabieg ten nie okazał się zbyt skuteczny, w 1835 roku w Pelplinie zostało założone „Collegium Marianum”, które z biegiem czasu stało się ośrodkiem kultury i nauki polskiej na Pomorzu. Było jedyną na terytorium całego zaboru pruskiego polską szkołą średnią. Uczono w niej języka i historii polskiej oraz rozmawiano po polsku („Collegium Marianum” istnieje do dzisiaj, 37 mieści się w historycznym budynku poklasztornym). Wcześniej, w 1829 roku, z Chełmży do Pelplina przeniesiono Wyższe Seminarium, którego początki sięgają 1630 roku. Rozwój gospodarczy Pelplina zdecydowanie przyśpieszył po 1852 r., kiedy to przez Pelplin poprowadzono linię kolejową Bydgoszcz- Tczew. W 1878 r. uruchomiono cukrownię powiązaną z terenem kolejką wąskotorową wybudowana w latach1896-1897, w 1891 r. oddano do użytku nowy gmach szkoły ludowej, w 1892 - nową mleczarnię, w 1897 r. ukończono budowę wielokondygnacyjnego spichrza koło dworca kolejowego, pierwszego takiego na Pomorzu. Przybywało ludności (w 1867 r. Pelplin liczył 1827 mieszkańców, w 1890 r. 2412, w tym 146 protestantów i 10 Żydów, w 1900 r. już 3400, a w 1910 - 4000), przybywało domów mieszkalnych, na Wierzycy zbudowano most. Powstało także wiele innych gmachów, pałac biskupi, kanonie. Zespół poklasztorny, siedziba biskupstwa, został gruntownie odnowiony i „regotyzowany” (w latach 1894 – 99). W 1860 roku uruchomiono drukarnię, w której drukowany był najpierw „Rolnik”, a potem, w latach 1869 – 1939, gazeta „Pielgrzym”, mająca duże zasługi dla polskości Pomorza. Po 1920 r. Pelplin, razem z Pomorzem powrócił do Polski. W dniu 28 stycznia 1920 r. pułk ułanów krechowieckich w sile około 1200 żołnierzy przejął Pelplin we władanie odrodzonej Polski. Mimo przejściowych trudności związanych ze zmianą granic i powiązań gospodarczych rozwój Pelplina trwał dalej. W 1921 r. uruchomiono Szkołę Wydziałową, w 1923 r. upaństwowiono „Collegium Marianum”, które w 1927 r. otrzymało prawa pełnej publicznej szkoły średniej. Powstała szkoła muzyczna, poprawiono nawierzchnię wielu ulic, chodników oraz stan oświetlenia i zieleni. W 1931 roku Pelplin otrzymał prawa miejskie. Liczył wtedy 4200 mieszkańców. Sześć lat później miasto Pelplin otrzymało herb - rysunek mitry biskupiej który podkreśla ścisły związek miasta z funkcją stolicy biskupiej. W latach 1920-1934 działała Spółdzielnia Spożywców „Zgoda”. Przed samym wybuchem wojny 1939 r. oddano do użytku drugą szkołę powszechną w nowym gmachu przy ul. Kościuszki. W okresie międzywojennym Pelplin nadal był ważnym ośrodkiem kulturalno-naukowym Pomorza, a szczególnie od 1926 r., kiedy to biskupem chełmińskim został ks. dr Stanisław Okoniewski, który m.in. zaangażował się w sprawę budowy portu gdyńskiego (w 1930 r. przybrał tytuł „biskupa morskiego”). Biskup Okoniewski był mecenasem nauki i sztuki, inicjatorem budowy osiedla domków jednorodzinnych, Domu Społecznego (w 1937 r.), twórcą muzeum diecezjalnego w Pelplinie, bibliofilem i posiadaczem największej prywatnej biblioteki na Pomorzu. Nadal działała spółka 38 wydawnicza „Pielgrzym", urastając do rangi ogólnopolskiej (udzieliła po mocy finansowej chylącemu się ku upadkowi „Warszawskiemu Dziennikowi Narodowemu”, centralnemu organowi endecji). Powstał monumentalny zarys historyczno-statystyczny Diecezja Chełmińska, której głównym autorem był ks. Czaplewski, przedstawiciel szkoły historycznej. Ks. Fran ciszek Sawicki (1877-1952) stał się, twórcą tzw. pelplińskiej szkoły filozoficznej, a jego dzieła do dziś stanowią podstawową lekturę studentów filozofii wielu uniwersytetów zachodniej Europy. W malarstwie artystycznym ugruntowali swoją pozycję trzej bracia Drapiewscy. Druga wojna światowa była wyjątkowo tragicznym okresem w historii Pelplina. Przyczyniła się do tego w niemałym stopniu miejscowa mniejszość niemiecka. Niemcy już 3 września opanowali miasto. W pomieszczeniach seminarium duchownego urządzono siedzibę Gestapo i areszt-więzienie, gdzie przesłuchiwano, bito i torturowano Polaków, umieszczonych przez miejscowych Niemców na listach proskrypcyjnych. Wywożono ich do koszar w Tczewie, do Lasu Szpęgawskiego i innych miejsc, gdzie byli mordowani. M.in. w Tczewie rozstrzelano 20 księży z kurii biskupiej. Katedrę zamknięto dla wiernych. Zniszczono bibliotekę Seminarium, wywieziono skarbiec katedralny. W mieście istniał obóz filialny KL Stutthof. Mimo terroru trwał opór mieszkańców miasta. Istniały oddziały AK i „Gryfa Pomorskiego”, dokonywano aktów sabotażu. W czasie walki o wyzwolenie w lutym 1945 roku miasto mocno ucierpiało, zbombardowana została m.in. cukrownia. W okresie powojennym nastąpił dalszy rozwój Pelplina. Stał się on regionalnym ośrodkiem usługowym dla okolicznego rolnictwa, rozwijał się drobny przemysł, rzemiosło i handel. Powoli, ale systematycznie przybywało mieszkańców, w początkach lat 90-tych XX w. liczba ich osiągnęła blisko 10 tysięcy. Największym i najważniejszym zakładem pracy i pracodawcą dla mieszkańców miasta była do lat 90-tych cukrownia. W wyniku przemian gospodarczych po 1989 roku, po 125 latach istnienia cukrownia upadła i została wyburzona. Ten fakt mocno dał się odczuć życiu gospodarczemu miasta. Wzrosło bezrobocie, wielu mieszkańców musiało szukać pracy w sąsiednich miastach, przede wszystkim w Trójmieście. Obecnie zmienia się charakter miasta, zmniejsza się jego znaczenie jako ośrodka przemysłowego, rośnie znaczenie turystyki i usług z nią związanych. Rozwija się agroturystyka w okolicy. W 1992 roku, po reorganizacji administracji kościelnej w Polsce, Pelplin został siedzibą diecezji pelplińskiej wydzielonej z dawnej, dużej diecezji chełmińskiej. W 1999 roku, podczas pielgrzymki do ojczyzny, Pelplin odwiedził papież Jan Paweł II. Pelplin nadal pozostaje znaczącym 39 ośrodkiem kulturalno-naukowym. Oprócz Wyższego Seminarium Duchownego, które jest filią Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego, w mieście działa filia Akademii Rolniczej, zespół szkół ponadgimnazjalnych, szkoła policealna, wydawnictwo „Bernardinum” (z drukarnią), redakcja „Pielgrzyma”. Mimo pewnych trudności gospodarczych miasto staje się coraz piękniejsze. Najwspanialszą jego ozdobą jest katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny – prawdziwa perła architektury Kociewia. Katedra jest jedną z największych świątyń gotyckich w Polsce. Posiada bogaty wystrój z XV – XVIII wieku, monumentalny ołtarz główny, liczne ołtarze boczne, zabytkowe stalle, ambonę, organy boczne. Katedra jest trójnawową bazyliką z transeptem i prezbiterium. Nawa główna ma pięć przęseł, flankują ją nawy boczne. Transept ma układ halowy, dwie nawy ze sklepieniami sieciowymi. Reszta budowli ma sklepienia gwiaździste. Zewnętrzne ściany frontowe transeptu i elewacje, zachodnia i wschodnia, są zwieńczone bogato zdobionymi szczytami schodkowymi. Do ścian elewacji przylegają niskie ośmioboczne wieże schodkowe. Na skrzyżowaniu nawy z transeptem znajduje się późnobarokowa wieżyczka z sygnaturką. Zachowane gotyckie portale wejściowe mają bogatą dekoracje figuralną. Ołtarz główny z początków XVII wieku, reprezentujący styl wczesnego baroku, posiada bogatą dekorację rzeźbiarską i malarską (autorstwa Hermana Hana). W katedrze zachowało się do dziś 26 ołtarzy bocznych pochodzących z XVII – XVIII wieku, z cennymi dziełami malarstwa przedstawicieli baroku pomorskiego – Hermana Hana i jego uczniów, Bartłomieja Strobla, Andrzeja Stecha i innych. Niezwykle cenne są późnogotyckie (z XV w.) stalle z bogatą dekoracją snycerską. Pozostałe stalle w korpusie nawowym, w stylu manierystycznym, pochodzą z XVII w. Godne uwagi są także dzieła gniewskiego snycerza Macieja Schallera – barokowa ambona i wspaniały prospekt organowy z XVII w. Warty zwiedzenia jest także gotycki zespół zabudowań poklasztornych w którym mieści się bardzo ciekawe Muzeum Diecezjalne z bogatą kolekcją sztuki gotyckiej. W muzeum znajduje się jedyny w Polsce egzemplarz Biblii Gutenberga, drukowany w Moguncji w latach 1453 – 55. Oprócz zespołu poklasztornego cennym zabytkiem Peplina jest XIV-wieczny kościół Bożego Ciała oraz klasycystyczny pałac biskupi z pierwszej połowy XIX w. Uwaga! Kleszcze! Po raz kolejny ostrzegamy przed niebezpieczeństwem kleszczy. Mogą wywoływać groźne choroby i powodować nawet śmierć. Szczegółów postępowania z kleszczami należy szukać w zeszytach RBI nr 11 i 12. 40 41