R O D Z I N N Y

Transkrypt

R O D Z I N N Y
RODZINNY
BIULETYN INFORMACYJNY
Z E S Z Y T N R 14
K A S P A R U S 2012
1
SPIS TREŚCI
I. Sprawozdanie z XI Biwaku Rodzinnego „Rocławszczaków” –
Rocławskich z Kasparusa, potomków Tobiasza Rocławskiego, i rodzin
spokrewnionych - „KASPARUS 2011”
II. Poszukiwanie rodzinnych „korzeni” i uzupełnienia rodowej genealogii
III. Informacje bieżące z życia rodziny i inne aktualności
IV. Wspomnienia o przodkach
V. Różne
1. Impresje po-biwakowe – Eleonora z Rocławskich Kacprowicz
2. Jak Bronek stawał się Bronisławem – Bronisław Rocławski
3. Czy Kociewiacy to spolonizowani Kaszubi?
4. Pelplin – miasto z architektoniczną perłą Kociewia
Adres „redakcji”:
Władysław Piotrowski
ul. Smugowa 4A, 80-299 Gdańsk
E’mail: [email protected]
Telefon: 58 552 75 85
Kochani!
Apelujemy o nadsyłanie do „redakcji” wszelkich informacji na tematy
rodzinne, dotyczące zarówno przeszłości jak i wydarzeń aktualnych. Także na
tematy „małej ojczyzny” Rocławskich – Kociewia.
Zapraszamy wszystkich na łamy naszego biuletynu. Możecie tutaj
zamieszczać wspomnienia o swoich przodkach (właśnie w tym numerze
znajdziecie ciekawe wspomnienie o Janie Rocławskim z Zelgoszczy na
Kociewiu), opowiadania o swoich ciekawych przygodach, a także
wypowiadać swoje poglądy i głosić opinie na różne tematy, bez żadnych
ograniczeń – o ile nie kłócą się ze zdrowym rozsądkiem i ogólnie przyjętymi
standardami etycznymi.
„redakcja”
2
1. Sprawozdanie z XI Biwaku Rodzinnego „Rocławszczaków” potomków Tobiasza Rocławskiego z Kasparusa - „KASPARUS 2011”
XI Biwak Rodzinny „Rocławszczaków” - potomków Tobiasza
Rocławskiego z Kasparusa - „KASPARUS 2011” odbył się w dniach 25.06 26.06.2011 w Kasparusie, jak zwykle, na polu biwakowym „Rocławki” nad
Brzeziankiem. Zaproszenia do wszystkich członków rodziny, do których
znamy adresy, rozesłał Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego Edas
Rocławski. Tekst zaproszenia praktycznie pozostał bez zmian, taki jaki był
przez lata. Zaproszenia wysłano do potomków Tobiasza Rocławskiego z
Kasparusa, pradziadka Jana Rocławskiego z Ziemianka, a także potomków
kuzyna Tobiasza, Walentego Rocławskiego z Zielonki koło Osia,
mieszkających w Chojnicach. Oczywiście, do tych, którzy od lat biorą udział
w spotkaniach rodzinnych i do których mamy adresy. Większość prac
przygotowawczych na polu biwakowym wykonali osobiście Edas z Krystyną
Rocławscy, którzy spędzili w wiacie na polu biwakowym cały tydzień
poprzedzający Biwak. Pięknie wykosili cały teren biwaku, łącznie z
„parkingiem”. Przeglądnęli i ponaprawiali stoły i ławki, maszt flagowy
(okazał się nadgnity i groził zawaleniem!) i pomost nad rzeczką, przywieźli
przechowywany we wsi „sprzęt”, przygotowali drewno na ognisko,
przygotowali ubikację, „drogowskazy” na dojeździe i stanowisko do rzutu
podkową. Część biwakowiczów przyjechała już na pole w piątek. Roman
Rocławski, podobnie jak przed rokiem, przywiózł ze sobą (z Chojnic
przyjechał przyczepą kempingową) i zmontował obok boiska do siatkówki
trampolinę do wykonywania skoków i ewolucji w powietrzu. Jak przed
rokiem, była ona ogromną atrakcją Biwaku, szczególnie dla najmłodszych. W
sobotę od rana zjeżdżali biwakowicze i włączali się do przygotowań.
Rozstawiono dwa duże pawilony, pod nimi stoły i ławki, rozciągnięto
instalację elektryczną („głównym elektrykiem” był Roman Rocławski),
ustawiono „maszt oświetleniowy” przy ognisku. W montażu pawilonów i
innych pracach mocno udzielała się ekipa Rocławskich z Chojnic, a także
Jarek i Patryk Grabanowie z Kasparusa. Ale chętni do pracy byli wszyscy, nie
było problemu z zachęcaniem do pracy. Kazik Sprada ustawił artystycznie
stos ogniska, związując go drutem. Olek Rutkowski z ekipą rozwiesili nową
siatkę i oznaczyli boisko do siatkówki. Najmłodsi rozstawili bramki do
crocketa (mini-krykieta). Na wiacie powieszono (głównie w celach
dekoracyjnych) duże (rozmiarami) „drzewo” genealogiczne na płótnie (dzieło
naszego rodzinnego artysty, Jarka Adamusa). Przedstawia ono tylko
potomków Jana Rocławskiego z Ziemianka, pierwotny trzon spotkań
rodzinnych. Inne „drzewo”, w postaci prostego diagramu na papierze,
3
przypięto na ścianie wiaty. To „drzewo” przedstawia wszystkie gałęzie rodu
Rocławskich (ma taką ambicję), według danych zgromadzonych przez pana
Norberta Rocławskiego z Niemiec, a także pochodzących z innych źródeł.
Właśnie to „drzewo” było głównym źródłem informacji o powiązaniach
rodzinnych uczestników Biwaku. Często gromadziła się przy nim grupka
dyskutujących, próbująca ustalić stopień pokrewieństwa między sobą.
Szkoda, że to „drzewo” jest takie małe i słabo czytelne, trzeba będzie
popracować nad sporządzeniem go w większej skali.
Z pogodą, podobnie jak wielokrotnie w latach poprzednich, zapowiadało
się bardzo źle. Po kilku tygodniach pięknej, wakacyjnej pogody pod koniec
maja i w czerwcu, w tygodniu przed Biwakiem przyszło załamanie pogody.
Przyszedł zimny front z deszczem, meteorolodzy zapowiadali weekend
chłodny i wilgotny. W sobotę rano, zarówno jadący od strony Trójmiasta, jak
i od strony Bydgoszczy, podróżowali w deszczu. Jeszcze montaż pawilonów
w godzinach 13 – 14 przerywały dość obfite, na szczęście przelotne, fale
deszczu. Ale po 14-tej czarne chmury na niebie ustąpiły białym kumulusom
zwiastującym ładną pogodę. Po 16-tej zza chmur wyszło słońce, trawa
szybko obeschła i piękna pogoda trwała już bez przerwy do zakończenia
Biwaku w niedzielę. Temperatura w sobotę była nie najwyższa, ok. 18 – 19
st. C, ale doskonała na okres zawodów sportowych. Gorzej było późno
wieczorem – temperatura szybko spadała, w nocy spadła poniżej 10 st. C. Na
szczęście, przy ognisku było ciepło. W niedzielę było zdecydowanie cieplej,
ok. południa temperatura sięgnęła nawet 25 st. C.
Jeżeli chodzi o frekwencję to XI Biwak był rekordowy. Po raz pierwszy
ilość uczestników naszego spotkania przekroczyła „setkę” - dłużej lub krócej
wzięło w nim udział aż 119 osób (w tym 36 noszących nazwisko
Rocławski!). Byłoby jeszcze lepiej, ale nie przybyło na spotkanie wielu
potomków Jana Rocławskiego z Ziemianka, którzy w poprzednich latach
dość regularnie na spotkaniach bywali. Z potomków Walerii zabrakło
Spradów (był Kazik), Cybulów (był Łukasz z żoną) i Robaków, nie
przyjechali potomkowie Franciszka ze Starogardu i Józefa ze Starogardu (był
Zygmunt Bandźmiera z żoną Jadwigą), nie przyjechali Zielińscy, Arnoldowie
i Adamusy, nie przyjechał nikt z rodziny zmarłego niedawno Janka ze
Starogardu. Zabrakło Wandy i Marka Rutkowskich. Jak zwykle, było
niewielu przedstawicieli potomków Piotra Starszego z Kasparusa (stawili się:
Wanda Nadratowska z córkami i ich rodzinami, Zygmunt Rocławski,
Krystyna i Zbigniew Sękowie, Jarosław i Mirka Rocławscy z Kasparusa), a
także potomków Julianny z Rocławskich Guz (przyjechali: Stanisław Guz z
synem Andrzejem i jego żoną Alicją, Konstanty Guz, Renata Ratomska).
Sytuację ratowali potomkowie Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego na
4
czele z Czesławem Rocławskim ze Smętowa i Eleonorą z Rocławskich
Kacprowicz z Bydgoszczy, którzy przyjechali w silnej grupie 35 osób, a
także grupa Rocławskich z Lipienic pod Chojnicami (10 osób). Miłą
niespodzianką była obecność ekipy „Rocławszczaków” z Osieka z Katarzyną
Rocławską na czele. Były pewne trudności ze znalezieniem ich miejsca na
„drzewie”, miejmy nadzieję, że na przyszły rok z Osieka przybędzie ekipa
liczniejsza i będzie „wrysowana” na „drzewie”. Przyczyny, często
niespodziewanych absencji, były różne - splot niesprzyjających okoliczności
lub praca (bardzo często). Najstarszym uczestnikiem Biwaku był 85-letni
Czesław Rocławski ze Smętowa, najmłodszym – Marcel Rutkowski z
Gdańska – 1,5 roku.
Zamiejscowi uczestnicy Biwaku (nie licząc tych, którzy przyjechali już w
piątek) zaczęli zjeżdżać już od rana, ale przybycie rozciągnęło się, jak
zwykle, mocno w czasie. Przybywający parkowali samochody na „parkingu”
(łącznie 19 samochodów), który zajmuje z każdym rokiem co raz więcej
miejsca – doszedł już do samego ogniska. Przyjeżdżający wypakowywali
się, witali z pozostałymi, rozbijali namioty (tym razem tylko 6 namiotów i
przyczepa kempingowa z Chojnic, - wielu uczestników poszukała sobie
noclegu we wsi – w tym po raz pierwszy w kasparuskim „hotelu”
Serockiego). Najmłodsi nie czekając na oficjalne otwarcie, rozpoczęli harce
na trampolinie, a także grę w „crocketa” (mini-krykieta). Starsi zasiedli przy
stołach i posilali się. O godz. 14.40 wszyscy udali się do kościoła na Mszę
Św. w intencji całej rodziny Rocławskich, zarówno zmarłych jak i żyjących.
Przed kościołem spotkała się cała rodzina, ci którzy przyszli z pola
biwakowego z pozostałymi, którzy przyszli z domów rodzinnych we wsi.
Mszę odprawił proboszcz kasparuski. W kazaniu przedstawił pokrótce
(niektórzy uczestnicy mszy twierdzili że nawet zbyt szczegółowo i długo)
historię parafii Kasparus, sylwetkę pierwszego proboszcza, zaapelował o
ofiarność na rzecz utrzymania kościoła, prawdziwej ozdoby Kasparusa.
Pomodlił się za członków całej rodziny „Rocławskich”, zarówno zmarłych,
jak żywych, biorących udział w Biwaku. Niestety, rodzina niezbyt czynnie
włączała się w oprawę nabożeństwa. Nikt nie znalazł się do czytania lekcji i
śpiewu psalmów, jedynie Maciek Graban służył do mszy jako ministrant. Po
mszy przed kościołem zrobiono pamiątkowe zdjęcia i cała grupa ruszyła w
kierunku „Rocławek”. Oczywiście, przy robieniu zdjęć nie obeszło się, jak
zazwyczaj, bez mocnego zamieszania, dlatego nie wszyscy uczestnicy się na
nim znajdą.
Po przybyciu na pole biwakowe Przewodniczący Komitetu
Organizacyjnego Edas Rocławski zebrał wszystkich na zbiórce, przywitał i
krótkim lakonicznym zdaniem otworzył oficjalnie XI Biwak Rodzinny
5
potomków Tobiasza Rocławskiego z Kasparusa. Patron naszych spotkań z
biegiem czasu zmienia się, „cofamy” się co raz bardziej w czasie, Tobiasz to
pradziadek Jana Rocławskiego z Ziemianka, patrona naszych pierwszych
spotkań, zapewne w przyszłości za patrona uznamy Franciszka Rocławskiego
z Osia, żyjącego w latach 1655 – 1730. Następnie Edas polecił wciągnąć na
maszt rodzinny Topór Rocławskich - zrobiła to sprytnie Kasia Rocławska z
Chojnic, niestety, ciągle jeszcze bez towarzyszenia planowanego w
przeszłości sygnału na trąbce (czy my się go kiedyś doczekamy?). Gdy
proporzec załopotał na wietrze wszyscy zebrani odśpiewali hymn rodzinny
Rocławskich autorstwa Pumy i Jarka Adamusów (ciągle z tymczasową
melodią! – ale zdaniem wielu bardzo ładną). W śpiewaniu pomagały rozdane
karteczki z tekstem - w tym roku hymn zabrzmiał zdecydowanie lepiej niż w
latach poprzednich, widać, że do chóru rodzinnego doszły nowe, bardzo
dobre głosy. Po hymnie Edas przekazał głos Olkowi Rutkowskiemu, który
zastąpił nieobecnego ojca, Marka Rutkowskiego, wicestarostę do spraw
programowych.
Olek, korzystając z megafonu, jeszcze raz powitał zebranych, ze
szczególnym uwzględnieniem osób, które przybyły na spotkanie po raz
pierwszy. Następnie przeszedł do spraw porządkowych. Poinformował
zebranych o śmierci dwu znaczących postaci rodziny Rocławskich: Józefa
Rocławskiego z Gdańska, wnuka Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego,
najstarszego brata Czesława ze Smętowa i Eleonory z Bydgoszczy (Józef
zmarł 17 sierpnia 2010r.), oraz Jana Rocławskiego ze Starogardu (znanego
wszystkim w rodzinie jako Janek), wnuka Jana Rocławskiego z Ziemianka,
starostę naszych pierwszych spotkań (Janek zmarł 23 października 2010r.).
Olek poprosił o minutę ciszy dla uczczenia zmarłych. Po tej smutnej chwili
Olek przeszedł do spraw weselszych i przywitał nowych członków rodziny –
nowo-urodzonych: Armina Skarżyńskiego, Szymona Rocławskiego i Agatę
Osuch. Armin to syn Patryka i Joanny z Sulejów, potomek Józefa
Rocławskiego z Osowa, prawnuk zmarłego Józefa Rocławskiego z Gdańska,
- urodzony 8 lipca 2010r. w Gdańsku. Szymon to syn Dawida i Marty
Rocławskich, potomek Jana Rocławskiego z Ziemianka, prawnuk zmarłego
Janka Rocławskiego – urodzony 3 października 2010r. w Chojnicach. Agata
to córka Pawła i Anety z Wyczyńskich, potomek Jana Rocławskiego z
Ziemianka – urodzona 23 listopada 2010r. Najmłodszych członków rodziny
przyjęto gromkimi brawami. Olek powitał także dorosłych nowych członków
rodziny – Marcelinę z Wyczyńskich, nowo poślubioną żonę Łukasza Cybuli,
potomka Jana Rocławskiego z Ziemianka (ślub Łukasza i Marceliny odbył
się w kwietniu 2011r.), oraz Pawła Osucha, męża Anety Wyczyńskiej,
prawnuczki Walerii z Rocławskich Spradowej (ślub Anety i Pawła odbył się
6
w czerwcu 2011r.). Marcelinę i Pawła w gronie rodzinnym Rocławskich
przywitały oklaski – „Sto lat” nie odśpiewano bo akurat nowożeńców na
uroczystości otwarcia Biwaku nie było.
Po tej miłej prezentacji Olek przypomniał kto pełni „funkcje” biwakowe
(do Zjazdu w 2013 roku) - Starostą Biwaku jest Janusz Rocławski ze
Skórcza, Wicestarostą ds. programowych - Marek Rutkowski z Gdańska (tym
razem w zastępstwie, ze względu na nieobecność Marka na Biwaku – jego
syn Olek), Wicestarostą ds. techniczno-organizacyjnych - Kazik Sprada,
Sędzią Głównym – Komisarzem Sportowym - Jacek Bagnecki, jego
pomocnikami - Agnieszka Bagnecka, Ilona Pawelec i Karol Rocławski,
Naczelnym Kapelmistrzem - Dyrygentem Chóru - Mietek Pawelec,
Skarbnikiem – Olek Rutkowski, jego zastępcami – Mirka KasprowiczNadratowska, Monika Rocławska i Przemek Piotrowski. Po tej formalności
Olek podziękował za uwagę i zaprosił do dalszej realizacji programu, czyli
posiłku obiadowego, życząc wszystkim „smacznego”.
A czas był najwyższy, bo towarzystwo już mocno zgłodniało. Duża
frekwencja trochę skomplikowała sprawę, nie wszystkim wystarczyło
miejsca przy stołach i na ławkach. Trzeba będzie w przyszłości dorobić kilka
stołów i ławek. Warto także zaapelować w zaproszeniach o pójście śladem
ekipy Rocławskich z Chojnic, którzy przywieźli ze sobą nie tylko stoły
turystyczne, ale także zgrabne krzesełka, które dają się ładnie składać w
stosunkowo mały pakiet. Oczywiście, trudno o naśladownictwo dosłowne, bo
oni przyjechali z pojemną przyczepą kempingową, ale jakieś małe,
turystyczne, składane stoliki i siedzenia przybywający samochodami mogliby
przywieźć. Posiłek obiadowy tradycyjnie był ogromnie obfity. Na stołach
zjawiła się niesamowita ilość różnych wiktuałów – potraw mięsnych,
warzywnych, ciast, owoców. Siłą rzeczy „sprawozdawca” nie jest w stanie
wymienić nawet ich części. Może pochwalić jedynie „kuchnię” pań
Rocławskich ze Skórcza bo osobiście sprawdził jej smak – doskonałą
grochówkę Wiesi, żony starosty Janusza, i świetną kapustę autorstwa Moniki,
synowej starosty. Inni autorzy (głównie chyba autorki) tych wszystkich
pyszności muszą mu wybaczyć to, że pozostaną anonimowi. Zbyt dużo było
tego wszystkiego, aby można było opisać. Trochę przegłodzone towarzystwo
zajadało się tymi wszystkimi smakołykami, głośno zachwalając i wołając o
dokładki. Oczywiście, nie brakowało także napojów, na czele z piwem (dla
dorosłych).
Po krótkim odpoczynku poobiednim rozpoczęły się zawody sportowe.
Prowadzili je pod nadzorem sędziego głównego: Agnieszka Bagnecka, Ilona
Pawelec i Karol Rocławski. Rozegrano tylko jedną konkurencję punktowaną
– rzut podkową. Jak zwykle w dwu kategoriach wiekowych, a nawet trzech,
7
bo kategorię „dzieci” podzielono na „do 6 lat” i „do 15 lat”. Rywalizację
wśród najmłodszych wygrała Agatka Rutkowska przed Asią i Basią
Piotrowskimi (ex aequo). Wśród dzieci starszych najlepsza była Kasia
Rocławska przed Mateuszem Grabanem, Radkiem Rocławskim, Maćkiem
Grabanem, Zuzią Bagnecką, Weroniką Piotrowską, Karoliną Bobkowską i ex
aequo, Wojtkiem Bobkowskim i Michałem Rocławskim. Rywalizacja w
rzucie podkową w konkurencji „open” była jak zwykle bardzo emocjonująca,
ale na stosunkowo niskim poziomie. Zwyciężył Przemek Piotrowski z
wynikiem zaledwie 47 pkt (najgorszy wynik od lat), przed starym mistrzem
Jackiem Bagneckim (38 pkt), i ex aequo Grzegorzem i Karolem Rocławskimi
(po 33 pkt). Kolejne miejsca zajęli: Marzena Rocławska (28 pkt), ex aequo
Ina Piotrowska i Zbyszek Sęk (po 27 pkt), ex aequo Magda Bobkowska i
Janusz Rocławski (po 24 pkt) i Piotrkiem Rutkowskim (21 pkt). Po zawodach
w rzucie podkową odbyły się „biegi w workach”. Nie były punktowane, ale
cieszyły się dużym zainteresowaniem widzów. W konkurencji dzieci
brylowali Rocławscy z Chojnic – Kasia, Michał i Radek. Próbowała z nimi
rywalizować Zuzia Bagnecka. W workach ścigała się także starsza młodzież,
śmiechu było co niemiara. Jednocześnie z zawodami rzutów podkową
toczyły się inne zawody. Najmłodsi grali w crocketa (mini-krykieta). Starsi
próbowali swoich sił w grze w „bule” – tutaj mistrzem okazał się także
Przemek Piotrowski (tak jak w „podkowie” – miał swój dzień). Olek
Rutkowski organizował trening base-ball’a – rzut i wyłapywanie piłeczki.
Chłopcy Rocławscy z Chojnic puszczali modele samolotów. Amatorzy gry w
siatkówkę zmontowali dwa zespoły, głównie z młodszej młodzieży. Dawni
herosi z boiska siatkówki sprzed lat zestarzeli się, nabawili kontuzji lub
zabrakło ich na spotkaniu, ale powoli zastępuje ich młodsze pokolenie. Na
czele drużyn stali jednak starzy wyjadacze – Roman i Grzegorz Rocławscy z
Chojnic, którzy dyrygowali swoimi drużynami po przeciwnych stronach
siatki. Mecze były niemniej zacięte jak przed laty, kiedy to w ferworze walki
dochodziło do ostrych starć i groźnych kontuzji. Tym razem obyło się bez
nich. Gra w siatkówkę trwała z różnym natężeniem praktycznie aż do
zmierzchu.
Po zakończeniu „biegów w workach” zarządzono przerwę na posiłek (w
tym czasie komisja sędziowska podliczała wyniki „podkowy”). Wszyscy
zasiedli do stołów w różnych kręgach towarzyskich, tym razem bardziej
„geograficznych” niż zazwyczaj, co wskazuje na słabą jeszcze integrację
nowo przybyłych ze dawniejszymi bywalcami spotkań. Miejmy nadzieję, że
w na następnych spotkaniach to się zmieni. Towarzystwo zabrało się do
„podwieczorku”, pojawiły się na stole także mocniejsze napoje, rozmowy
stawały się coraz bardziej ożywione i głośniejsze. Rozmowy toczyły się na
8
najróżniejsze tematy, starzy rozmawiali głównie o zdrowiu (a raczej o jego
braku), wspominali dawne, dobre czasy, kiedy byli młodzi, piękni i
wspaniali, wspominali pokolenie tych Rocławskich, które od nas już odeszło.
Wyjaśniano szczegóły powiązań rodzinnych i „skład” osobowy
poszczególnych „gałęzi” potomków Tobiasza. Co rusz jakaś grupka
podchodziła do „drzewa”, żeby coś sprawdzić, uzupełnić, dopisać. Okazało
się, że są trudności z określeniem powiązań genealogicznych Katarzyny
Rocławskiej z Osieka (i dwu towarzyszącej jej koleżanek) z innymi
potomkami Tobiasza. Komentowano zawartość biuletynu „RBI” nr 13, w
którym znalazła się, m.in., kapitalna opowieść Pelagii z Godlewskich
Rocławskiej, mamy Eleonory Kacprowicz z Bydgoszczy, o wyjeździe na
roboty sezonowe do Niemiec, opowiedziana piękną mową kociewską.
Średnie pokolenie dyskutowało o problemach z pracą, z wychowywaniem
dzieci, o codziennym życiu. Młodzi dyskutowali o szkole, studiach, zabawie,
o planach na wakacje. W trakcie przerwy Skarbnik przeprowadził zbiórkę
pieniędzy do zaimprowizowanej skarbonki (karton po megafonie), która dała
sumę 471,60 zł. Posłuży do pokrycia wydatków organizacyjnych w
przyszłym roku.
Ok. godz. 19-tej nastąpiło uroczyste wręczenie nagród zwycięzcom
zawodów sportowych w rzucie podkową. Ceremonię prowadził jak zwykle
Sędzia Główny Jacek Bagnecki, przy pomocy Ilony Pawelec, Agnieszki
Bagneckiej i Karola Rocławskiego. Największe brawa dostali najmłodsi
uczestnicy zawodów. Nagrody były różnorodne i w dużej ilości, dostali je
wszyscy najmłodsi uczestnicy zawodów. Może trochę skromniej wyglądały
nagrody dla „dorosłych”, ale to było zamierzone posunięcie Komitetu
Organizacyjnego. Na koniec podziękowano oklaskami ekipie sędziowskiej za
duży wkład pracy w prowadzenie zawodów sportowych. Ostatnim akordem
zawodów sportowych było tradycyjnie przeciąganie liny. Tym razem
walczyły dwa zespoły wybrane „dowolnie” przez kapitanów – Olka
Rutkowskiego i Przemka Piotrowskiego. Sędzia Jacek Bagnecki w ostatniej
chwili „odgórnie” skorygował skład zespołów obawiając się o równość
szans. Okazało się, że miał „nosa”. Walka była niezwykle zacięta, lina długo
stała w miejscu zanim zwycięzcy przeciągnęli ją na swoją stronę. W sumie
minimalnie, wynikiem 2:1, wygrał zespół Olka, mimo że „optycznie” lepiej
prezentował się zespół Przemka. Okazało się, że silnie „umięśnieni” faceci
(szczególnie silnie rozwinięte mięśnie „piwne”!) byli już o tej godzinie dość
mocno „zmęczeni” konsumpcją. Nagrodą dla zwycięzców była jak zwykle
skrzynka piwa od Zespołu Redakcyjnego „RBI”. Konsumowali ją razem,
zwycięzcy z przegranymi. Po przeciąganiu liny zaczęły się skoki na linie. Do
tego celu zastosowano cieńszą linkę przygotowaną przez Romana. Na
9
kręcącej się linie skakało momentami nawet dziesięć osób. Brylowali
Rocławscy z Chojnic, zarówno najmłodsi jak i rodzice.
Po godz. 20-tej wicestarosta Kazik Sprada rozpalił (jedną zapałką!) nad
strugą ognisko i całe towarzystwo przeniosło się ze stołami i ławkami
w pobliże ogniska na kolację. Szykowano kiełbaski do pieczenia, pomidory,
cebulkę. Do pieczenia doskonale służą metalowe „szpikulce” wprowadzone
w miejsce drewnianych kijów, które uczestnicy nagminnie palili w ognisku.
W trakcie kolacji Kapelmistrz - Dyrygent Chóru rozdał śpiewniki
i rozpoczęły się śpiewy chóralne. Z tym w tym roku było zdecydowanie
lepiej. Widać, że rodzinny chór dostał silne wzmocnienie ze strony ekipy
potomków Józefa Rocławskiego z Osowa, m.in. wyróżniającą się Dankę
Gajewską ze Smętowa. Ale prawdziwymi gwiazdami rodzinnego chóru były
Majka i Marzena Rocławskie z Chojnic, wspomagane przez mężów, Romana
i Grzegorza. Nie oznacza to, że zupełnie zgasły „stare gwiazdy”. Jak zwykle,
doskonały występ wokalny miał Kazik Sprada, który dopiero przy ognisku
rozkręcił się do swojej właściwej normy. Udany występ miała także reszta
młodzieży, szczególnie część żeńska. Przerywnikiem w standardowym
występie chóru było pojawienie się (na krótko) młodej pary – Łukasza
i Marceliny Cybulów, którym wszyscy odśpiewali „Sto lat”. Ale prawdziwą
sensacją, która na dłużej „zdezorganizowała” „ognisko”, było przerzucenie
przez strugę Brzezianek pnia sosenki (wyciętej na poczekaniu w lesie Edasa),
na którym zaczęli popisywać się „akrobaci”. Niektórzy tylko przebiegali po
tej zaimprowizowanej „równoważni”, ale kilku „akrobatów” odstawiało
prawdziwy pokaz gimnastyki na belce. Część z tych pokazów kończyła się
kąpielą w lodowatej wodzie Brzezianka. Oczywiście, w tych wyczynach
gimnastycznych brylowali Rocławscy z Chojnic na czele z seniorem
Romanem, ale dzielnie z nimi rywalizował Olek Rutkowski z Gdańska.
Niektórzy, co prawda, umniejszali jego sukces – przy jego wzroście
wystarczał jeden krok, żeby uchronić się przed zimną kąpielą.
Popisy na „równoważni” trwały aż do zapadnięcia prawdziwego mroku.
Potem wszyscy (prawie) wrócili do ogniska, do śpiewania. W międzyczasie
dość duża część towarzystwa biwakowego rozjechała się do domów. Część
przestraszyła się zapowiadanej zimnej nocy. Śpiewające niedobitki trwały na
posterunku do późnej nocy, prawie do godz. 2-giej. W końcu Edas zarządził
koniec, wyłączył agregat, zapanowała ciemność i cały obóz poszedł spać.
Drugi dzień Biwaku, tradycyjnie już, rozpoczął się leniwie i bardzo późno.
Pogoda była piękna, zmęczeni biwakowicze powoli wygrzebywali się
z namiotów, robili poranną toaletę delikatnie, aby nie cierpieć zbyt mocno
przy gwałtownych ruchach. W mocno już uszczuplonym gronie (mimo, że
dotarła na pole dość duża grupa nocująca w hotelu i innych domach we wsi),
10
zorganizowano śniadanie. Jedząc i popijając, rozprawiano o przebiegu
Biwaku, ustalano szczegóły wydarzeń, komentowano „wyczyny”
poszczególnych uczestników. Ogólna ocena spotkania, jak co roku, była
pozytywna. Na jednym końcu stołu zainteresowani słuchali Czesława ze
Smętowa, który opowiadał o swoim końcu II wojny światowej. Czesław,
żołnierz Wermachtu, został ranny pod koniec wojny na Węgrzech. Znalazł się
w szpitalu w Czechach, w Mlada Boleslav (Jungbuslau). Wzięty do niewoli
przez Sowietów, jakiś czas przebywał w obozie we Wrocławiu. Jako Polak
został zwolniony do domu. Czesław opowiadał, że Polacy z Wermachtu
często bali się przyznawać do tego, że są Polakami, bo Sowieci (jednostki
frontowe) traktowali Polaków gorzej jak Niemców – jako zdrajców, i
rozstrzeliwali ich na miejscu (Niemców czasem też). Na drugim końcu stołu
młodsi (i kobiety) rozmawiali o sprawach rodzinnych, pokrewieństwach,
dzieciach. Dowiadywano się czasem smutnych rzeczy - Marka Rocławskiego
(syn Czesława) żona Krystyna rok temu zmarła tuż przed zeszłorocznym
Biwakiem, na który się wybierała z wszystkimi. W tym czasie, gdy starsze
towarzystwo leniwie rozmawiało przy śniadaniu najmłodsi wymusili
wycieczkę do sklepu na lody. Wyprawa trwała ponad godzinę, dzieciaki były
bardzo zadowolone ze sponsora. O dalszym realizowaniu programu Biwaku,
tj. o wycieczce po okolicy, raczej nikt nie chciał mówić. Wszyscy byli
zmęczeni, nie zachęcała do tego także pogoda – zrobiło się bardzo ciepło. Na
koniec rozpoczęto zwijać obóz i porządkować „pobojowisko”. Ubywało
uczestników, po kolei odjeżdżały poszczególne ekipy żegnając się i obiecując
przyjazd za rok. O godz. 15-tej Edas Rocławski zebrał niedobitków przy
maszcie, wygłosił oficjalną formułę zamykającą XI Biwak Rodzinny i
opuścił rodzinny Topór przy akompaniamencie oklasków. Kolejny Biwak
przeszedł do historii rodzinnej. Z pewnością był niemniej udany jak
poprzednie, a może nawet bardziej. Najważniejsze, że wszyscy obecni na nim
umówili się na spotkanie za rok, na XII Biwaku Rodzinnym.
Finanse
Stan kasy w dniu 15.06.2011r.
Zbiórka podczas XI Biwaku
Odsetki bankowe
Stan kasy w dniu 15.06.2012r.
584,15 zł
+ 471,60 zł
+ 41,94 zł
1097,69 zł
W ostatnim roku nie dokonano większych zakupów, drobne wydatki
związane z tegorocznym XII Biwakiem zostaną rozliczone w przyszłym
roku.
II. Poszukiwanie rodzinnych „korzeni” i uzupełnienia rodowej
11
genealogii
Mijający rok był bardzo bogaty w wydarzenia nadające się do rubryki
„Uzupełnienie rodowej genealogii”. Przede wszystkim dzięki potomkom
Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego, którzy systematycznie
„rozbudowują” swoją „gałąź” naszego wielkiego „drzewa” genealogicznego
Rocławskich i rodzin spokrewnionych. Ale nie tylko, także przedstawiciele
innych „gałęzi” dorzucili trochę informacji genealogicznych na swój temat.
W zeszłym roku swoją „gałązkę” genealogiczną przesłali nam
potomkowie Jana Rocławskiego z Zelgoszczy, syna Józefa z Osowa Leśnego.
W tym roku zrobili to potomkowie pozostałych dzieci Józefa. Niestety,
jeszcze nie wszystkich.
Józef Rocławski
*23.2.1870 - +17.11.1958
x
Rozalia Piotrowska
*1871 - +1941
Józefa
*1.12.1895
Jan
*31.10.1897
Helena
*12.3.1900
Bolesław
*8.9.1902
Stanisław
*13.11.1904
Marta
*11.7.1909
Bronisław
*12.9.1910
Leokadia
*26.6.1913
Potomkowie Stanisława z Pinczyna:
Stanisław Rocławski
*13.11.1904 - +16.6.1960
x
Władysława Rucińska
*10.9.1912 - +15.6.88
Teresa
*22.2.1939
x
Leon Gliniecki
*27.3.1938
Krystyna
*11.6.1937
x
Henryk Ćwikliński
*1.4.1933 - +15.2.89
Halina
*29.8.1962
x
Jarosław
Brzeziński
*10.7.1962
Arkadiusz
*26.11.1984
Marzena
*22.7.1959
x
Ryszard Begier
*11.5.1958
Magdalena
*28.4.1995
Piotr
*13.12.1962
x
Barbara Begier
*4.4.1962
Tomasz
Rafał
Agnieszka
Jarosław
Monika
Iwona
*27.3.1981 *22.10.1982 *12.4.1985 *26.8.1992 *8.12.1984
*21.9.1988
x
x
x
x
Justyna Laskowska
Sebastian Bajerowski
Daniel Lasocki Przemysław Sturm
*4.8.1983
*27.5.1984
*2.11.1985
*14.6.1983
Weronika
Wiktoria
Amelia
Nikola
Sandra
Jakub
Wiktoria
*12.4.2005 *12.10.2011 *12.10.2011 *23.11.2007 *23.12.2009 *13.7.2007 *22.5.2009
Potomkowie Bronisława:
12
Sabina
*15.11.2010
Bronisław Rocławski
*12.9.1910 - +28.1.1989
x
Weronika Kurecka
*14.11.1911 - +29.5.1989
Jadwiga
*1942 - +1946
Jadwiga
Waldemar
*23.3.1949
*10.4.1952 - +26.1.1984
x
x
1) Jerzy Stosik
2) Erwin Wilkowski
Urszula Ligocka
*27.11.1946 - +26.3.1984
*12.2.1937
*5.5.1957
Danuta
*7.11.1956
x
1) Józef Pofelski 2) Ryszard Markiewicz
*12.4.1953
*14.1.1966
Artur
*26.4.1974
x
Bożena
Bahm
Ewelina
*26.4.1977
x
Rafał
Wysocki
Ariel
Arkadiusz
*12.4.1977 *12.1.1982
x
x
Marta
Kamila
Żółtkowska
Rafał
Mirella
*12.1.1978 *26.5.1985
x
1) Halina
2) Ewa
Zientarska
Stefanów
Patrycja
*12.2.2003
Karol
*4.7.2007
Maja
*16.12.2009
Alicja
*21.6.2005
Mateusz
*19.1.1996
Potomkowie Leokadii:
Leokadia Rocławska
*26.6.1913 - +19.9.1999
x
Czesław Ruciński
*8.10.1908 - +21.2.1991
Henryk
*29.4.1944
x
Elżbieta Teysler
*18.8.1946
Jacek
*27.9.1968
Bogumił
*23.3.1946
x
Stefania Rusiecka
*25.6.1949
Paweł
*19.5.1983
Marek
*16.4.1971
x
Teresa Lui
*1.7.1972
Aaron
Ruciński
*1.9.2004
Oliver
Ruciński
*11.7.2008
Anna
*13.4.1979
x
Allen Cetinic
*24.4.1978
Joshua
Cetinic
*25.2.2008
Ryszard
*6.6.1950
x
Elżbieta Bieroza
*6.1.1953
Dariusz
*22.11.1983
William
Cetinic
*18.12.2009
Joanna
*9.4.1986
Ava Lily
Cetinic
*20.12.2011
Na temat Bolesława nie mamy zbyt dużo informacji. Wiadomo jedynie, że
ożenił się i miał trójkę dzieci, dwie córki, Erykę i Klarę, i syna Stanisława.
Nie wiemy nic na temat jego żony.
Bolesław Rocławski
*8.9.1902 - +14.6.1984
Eryka
Klara
Stanisław
13
Trochę więcej mamy informacji o potomkach Marty, ale też mocno niepełne:
Marta
*11.7.1909 - +19.3.1968
Jan
Bogusław
Irena
Hanna
Jadwiga
Elżbieta
Krystyna
Feliks
Marcin Wojciech
Wszystkie informacje do sporządzenia powyższych diagramów „gałązek”
genealogicznych potomków Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego przysłał
nam Piotr Kacprowicz z Bydgoszczy, syn Eleonory z Rocławskich. Dane do
„gałązki” potomków Leokadii dostarczył Piotrowi Henryk Ruciński
z Gdańska, emerytowany Starszy Mechanik, oficer floty handlowej, który już
dwukrotnie wziął udział w naszym spotkaniach.
Bardzo dużą porcję wiadomości genealogicznych otrzymaliśmy od Ewy
Filody, córki Konstantego Guza, prawnuczki Julianny z Rocławskich (siostra
Jana Rocławskiego z Ziemianka). Ewa uzupełniła „gałązkę” potomków jej
dziadka, Jana Guza, syna Julianny, dotychczas mocno niekompletną.
Jan Guz senior
*16.5.95
syn Aleksandra i Julianny Rocławskiej
x
Helena Reszczyńska
Jan junior
*19.12.1923
Franciszek Wanda
*21.12.24 *28.6.27
Stanisław
*23.7.28
Konstanty Teresa Wincenty
*26.6.30 *16.5.32 *15.7.34
Poniżej przedstawiono diagramy genealogiczne dla rodzin dzieci Jana Guza
seniora (tak nazwanego w odróżnieniu od najstarszego syna, Jana juniora).
Potomkowie Jana Juniora:
Jan Guz junior
*19.12.1923- +16.4.1996
x
Danuta Noch
*20.5.1948
Grażyna
*7.3.1968
x
Bogdan Jan
Piotrzkowski
*21.9.1966
Janusz
*31.3.1973
x
Małgorzata
Pancek
Hanna
*6.5.1974
x
Zbigniew Libera
*20.10.68
Joanna
Dariusz
*23.1.1994
Jan
*5.5.1997
Patryk
Piotr
Sylwester Paweł
*5.9.1989 *29.6.91
14
Przemysław
Mateusz
*25.5.93
Barbara
*6.3.1982
x
Dariusz
Makowski
Zbigniew Andżelika
*10.3.1995 *1.12.97
Marcin
Łukasz
*24.10.94
Mateusz
Jan
*13.6.97
Daria
Wiktoria
*4.2.2004
Paulina
*2000
Mateusz
*14.3.2010
Paweł
Karol
*31.5.2005
Potomkowie Franciszka (mieszkają w Szkocji):
Franciszek Guz
*21.12.1924 - +10.8.1968
x
Molly Ferrier
*17.12.1929
Frank
9.3.51
x
Christine Wolanin
25.1.1949
Mark
Stanisław
*21.9.1972
Vincent
*5.1.59
x
Sheena
Paul
Kimberly Jennifer
Francis
*1985
*ok. 1990
*30.5.1977
Potomkowie Wandy:
Wanda Guz
*28.6.1927
x
Korneliusz Treder
*30.11.1925
Danuta
*2.4.1953
x
Krzysztof Sagan
*1.1.1947
Joanna
*20.5.1978
Marek
*25.4.1954 - +2011
x
Wanda Malotka
*25.7.1953
Patryk
*6.5.1985
Ireneusz
*3.5.1957
x
Bogumiła Oczk
*7.12.1965
Karina
*17.6.1974
Daria
Sebastian Jacek
*ok. 1976 *20.8.79 *ok. 1980
x
Franciszek Dziecielski
Kornelia
Potomkowie Teresy:
Teresa Guz
*16.5.1932
x
Kazimierz Szefer
*16.5.1932
Mieczysław
*8.4.1959
x
Danuta Kowalska
*5.9.1959
Anna
*11.5.1964
x
Krzysztof Szwocha
*29.2.1964 - +5.8.2008
Mateusz
Karolina
*8.7.1990 *15.8.1994
Marzena
*5.4.1988
Kamila
*11.5.1989
Ewa
*19.12.1990
15
Potomkowie Stanisława:
Stanisław Guz
*23.7.1928
x
Teresa Berendt
*7.5.1929
Zbigniew
*22.3.1955
x
Teresa Mielewczyk
*28.3.1954
Andrzej
*17.7.1958
x
Alicja Kreja
*4.5.1958
Monika
Błażej
Daniel
*11.9.1975
*5.7.1988 *17.7.1983
x
Jacek Sabinasz
*1.5.1972
Adam
*21.12.1964
x
Jolanta Kurkowska
*9.7.1966
Arkadiusz
*10.10.1988
Grzegorz
*19.06.1989
Wiktoria
*14.2.1993
Szczepan
*6.4.1999
Potomkowie Konstantego:
Potomkowie Wincentego:
Konstanty Guz
*26.6.1930
x
1) Elżbieta 2) Irena Talaśka
Kuziemska
*29.10.1931
*6.6.1933 +12.7.1957
Jarosław
Ewa
Marek
Maria
Barbara
*8.2.1961
*16.1.1962
*24.5.1957
x
x
x
Sylwia
Krzysztof
Witold
Bykowska
Leszek
Aleksander
*31.5.1976
Filoda
Pieczonka
*19.5.1958
*2.4.1956
Gordon
*25.5.2007
Wincenty Guz
*15.7.1934 +8.8.2001
x
Teresa
Cherek
*6.10.1935
Radosław Dorota Katarzyna
*28.5.1981 *16.5.83 *20.3.91
x
x
Magdalena Bartosz
Hoga
Makowski
*5.10.1982 *7.10.78
Maria
*8.9.2009
Adam
*19.12.1960 +28.8.1961
Adam
Daria
*1993 *30.9.1994
+1993
Barbara
Renata
*4.7.1962
Elżbieta
x
*20.5.1965
Andrzej
x
Preiss
Sławomir
*28.8.1962
Czesław
Ratomski
*10.7.1967
Mateusz
*26.8.1997
Marek Przemysław
Mateusz
Jan
*8.8.1989 *26.3.1994
Gabriel
Małgorzata
*22.3.2008 *7.5.2010
Ekipa Rocławskich z Lipienic koło Chojnic, potomkowie Franciszka
Rocławskiego i Antoniny Piotrowskiej, kolejny raz uzupełnili swoją „gałąź”
na drzewie genealogicznym. Po tym uzupełnieniu prezentuje się ona
następująco:
16
Franciszek Rocławski
*31.3.1897
syn Stanisława
i Doroty Kulczyk
x
Antonina Piotrowska
Genowefa
x
Czesław
Kończak
Norbert
*9.2.1930
x
Edyta
Hilary
*29.6.31
x
XX
Jerzy
*28.3.1934
+16.3.1994
x
Zofia Pestka
Jolanta
Ryszard
Henryk Hanna Krystyna
x
x
Roman
Kazimierz Maria Rafalska
x
Warmbier
Maria
Radosław Agnieszka Patrycja
Stanisławska
Karolina Izabela
Karol
*1992
Zuzanna
Gostomczyk
Magdalena
Michał
Krystyna
*1938
x
Bogdan
Kończak
Krystyna Teresa Grzegorz
x
x
x
Jacek Z. Skubek Marzena
Balka
Elas
Sandra
Sebastian Kinga
Katarzyna
Radosław
Niestety, nie udało się nam wyszukać powiązań rodzinnych z naszym
„drzewem” genealogicznym Rodziny pani Katarzyny Rocławskiej z Osieka.
Pani Katarzyna wzięła udział w zeszłorocznym Biwaku. Będzie potrzebne
jakieś dokładniejsze „śledztwo” w tej sprawie.
III. Informacje bieżące z życia rodziny i inne aktualności
Rok 2011
15 kwietnia 2011 roku urodził się Paweł Dobies, syn Magdaleny
z Rocławskich i Bartka Dobiesów, wnuk Wiesława Rocławskiego.
14 maja 2012 roku urodziła się Natalia Wyczyńska, córka Anny
z Rocławskich i Wojciecha Wyczyńskich, wnuczka Marka Rocławskiego.
W 2011 roku urodziła się Lena Kordecka, córka Marleny z Rocławskich
i Pawła Kordeckich, wnuczka Jana Rocławskiego Juniora.
10 sierpnia 2011 roku zmarł w Gdańsku w wieku 68 lat Marian Bagnecki,
ojciec Jacka Bagneckiego, męża Izy z Baranowskich, zięcia Renaty
z Rocławskich Baranowskiej. Marian urodził się na Wołyniu, po wojnie
z rodzicami przyjechał na Pomorze. Został pochowany na Cmentarzu
Łostowickim w Gdańsku.
17
22 października 2011 r. urodziła się w Gdańsku Hanna Agnieszka
Piotrowska, córka Katarzyny i Lechosława Piotrowskich, wnuczka Teresy
(Iny) z Rocławskich Piotrowskiej.
27 października 2011r. zmarł w Starogardzie Jerzy Rocławski, wnuk Piotra
Rocławskiego. Jerzy urodził się w 1940r. Skończył LO w Starogardzie (był
bardzo dobrym matematykiem), pracował w starogardzkiej Polfie, później
Polpharmie. Ożenił się z Hildegardą Litkowską, doczekał się z nią czwórki
dzieci, Jarosława, Małgorzaty, Grażyny i Wojciecha. Został pochowany na
cmentarzu w Starogardzie.
W Gdańsku wyszła za mąż Marta Arnold, córka Krzysztofa i Maryli z domu
Świech, wnuczka Hanny z Rocławskich Arnold. Marta po mężu nosi
nazwisko Więckowska.
Naukę w szkole podstawowej w Starogardzie Gdańskim rozpoczęli:
Mikołaj Torłop, syn Lucyny z Rocławskich Torłop, Patryk Spręga, syn
Kariny z Rocławskich i Piotra Spręgów, oraz Laura Michna, córka Marcina
i Katarzyny, prawnuczka Jadwigi z Rocławskich Blicharz.
Naukę w szkole podstawowej w Gdańsku rozpoczęli:
Agata i Szymon Rutkowscy, dzieci Aleksandra i Wioletty Rutkowskich,
wnuczki Wandy z Rocławskich Rutkowskiej, oraz Joanna Piotrowska, córka
Przemysława i Anny Piotrowskich, wnuczka Iny z Rocławskich Piotrowskiej.
Naukę w szkole podstawowej rozpoczął Bartosz Rocławski, syn Dawida
i Martyny z d. Szczypior.
Od Eleonory Kacprowicz z Bydgoszczy otrzymaliśmy piękny prezent
w postaci „Popularnego słownika kociewskiego” – pracy zbiorowej pod
redakcją prof. Uniwersytetu im. Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy Marii
Pająkowskiej – Kensik. „Słownik” wydany został w 2009 roku przez
Towarzystwo Przyjaciół Dolnej Wisły przy współfinansowaniu z Instytutu
Kaszubskiego w Gdańsku i Organizacji Turystycznej „Kociewie”. Wbrew
tytułowi, sam „słownik” zajmuje tylko część książki. Duża część to artykuły
o Kociewiu – kopalnia wiedzy o kulturze, przyrodzie, architekturze i języku
kociewskim. M.in. znajduje się w książce zestaw kociewskich
„powiedzonek” (przysłów). Całość pięknie wydana z bardzo dobrymi
technicznie zdjęciami i załączoną płytką DVD „Pogaduszki z Kociewia”.
18
Rok 2012
5 lutego w Gdańsku urodził się Tymoteusz Rutkowski, syn Judyty i Piotra
Rutkowskich, wnuk Wandy z Rocławskich Rutkowskiej.
Lech Zieliński, syn Jadwigi z Rocławskich Zielińskiej otrzymał awans na
stopień podpułkownika Wojska Polskiego. Lech ukończył Wyższą Szkołę
Oficerską Samochodowa w Pile i został skierowany do służby w jednostce
w Choszcznie w woj. zachodnio-pomorskim, gdzie zamieszkał na dłużej.
Jako oficer ukończył studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Szczecinie.
W tej chwili pracuje w Bydgoszczy.
Bogna Bagnecka, wnuczka Renaty z Rocławskich Baranowskiej, zdała
pomyślnie maturę i wybiera się na studia.
Pan Eugeniusz Cherek, znany popularyzator wiedzy o Kociewiu i Borach
Tucholskich, wydał interesującą książeczkę „Duchowieństwo parafii
Kasparus”. Przedstawił w niej krótką historię parafii w Kasparusie oraz
sylwetki 22 księży związanych z parafię Kasparus, począwszy od księdza
Antoniego Arasmusa, budowniczego plebanii (w 1925 r.) i kasparuskiego
kościoła (w 1926 r.), kończąc na obecnym proboszczu parafii Kasparus,
księdzu Krzysztofie Jakubku. Książeczka zawiera także bardzo ciekawą dla
miłośników regionu bibliografię.
IV. Wspomnienia o przodkach
Nasz Ojciec - Jan Rocławski z Zelgoszczy
Wspomnienia Eleonory, córki Jana
Zdjęcie z 1954r.
Jan Rocławski z Zelgoszczy żył w latach 1897 - 1962.
Przyszedł na świat w Osowie Leśnym w licznej rodzinie
chłopskiej Józefa i Rozalii Rocławskich. Miał trzech
braci i cztery siostry. Przez 7 lat uczęszczał do 4klasowej (kilkuoddziałowej) szkoły powszechnej
w zaborze pruskim. Jako kilkunastoletni chłopak
wyjeżdżał na roboty sezonowe do Niemiec. Służbę
wojskową w armii pruskiej kończył wtedy, gdy po
latach zaborów rodziła się wolna Polska. W 1922 roku
założył rodzinę i osiadł na stałe na kilkuhektarowym
19
gospodarstwie w Zelgoszczy. Z pierwszą żoną Anastazją Kwaterowską miał
3 synów: Józefa, Czesława i Bolesława. Po jej śmierci ożenił się powtórnie, z
Pelagią Godlewską. Z tego związku przyszło
na świat dwoje dzieci: Albin i Eleonora. Do
dziś żyje dwoje dzieci Jana - Czesław
i Eleonora.
Nasz Ojciec zmarł w czerwcu 1962 roku
i spoczywa na cmentarzu parafialnym w
Czarnymlesie. Właśnie w tym roku mija 50
lat od jego śmierci. Pragniemy więc
przywołać z pamięci pewne obrazy z jego
życia, by przybliżyć jego osobę potomnym.
Był wysokim postawnym mężczyzną. Jako
człowiek wyróżniał się skromnym i prawym
charakterem. Mimo że uczył się w szkole
powszechnej pod zaborem pruskim, potrafił
czytać i pisać w ojczystym języku. Czytał
książki, głównie o tematyce rolniczej, preRok 1917. Jan Rocławski
numerował gazety, słuchał radia, interesował
w mundurze szeregowca w
się polityką, a także brał udział w życiu spowojsku pruskim, obok jego
łecznym swojej wsi. Często mawialiśmy, że
dowódca w mundurze
ma "matematyczną głowę". Umiał obliczać
pruskiego grenadiera.
procenty, powierzchnie figur płaskich (a więc
i powierzchnie swoich pól uprawnych),
a także i objętości. Obliczenia wykonywał w pamięci, prawdopodobnie w
języku niemieckim, bo tak go w szkole nauczono. Często żartobliwie
"egzaminował" swoich znajomych, zadając im pytania w rodzaju: "...jak byś
obliczył powierzchnię swojej ziemi w m2, arach lub hektarach, znając takie
czy inne wymiary granic oraz kształt tych pól” (i wtedy rysował patykiem na
ziemi trójkąty, prostokąty, kwadraty). Kiedy w czasie pracy na polu zauważył
jadącego listonosza, na chwilę przerywał pracę i biegł przeczytać chociażby
nagłówki artykułów w gazecie. Po wojnie prenumerował ”Dziennik
Bałtycki” i tygodnik ”Rolnik Polski”. Te gazety dokładnie czytał przy
obiedzie i po wieczerzy, po dokonaniu wieczornego obrządku. Swoim
dzieciom także prenumerował pisemka, jak "Świerszczyk", "Płomyczek"
i "Płomyk". Żałował, że żył w takich czasach i w takiej biedzie, że jako
młody człowiek nie mógł się kształcić. Wspominał też swoich kuzynów
Rocławskich, którzy pokończyli szkoły i zdobyli stanowiska. Przypominam
sobie, jak 1 września 1952 roku Ojciec pojechał ze mną do Liceum
Pedagogicznego w Tczewie na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego.
20
Miałam wtedy 14 lat. Wcześniej wyposażył mnie w nową skórzaną jasną
teczkę i dobrej jakości skrzypce, zakupione w antykwariacie.
Bardzo kochał rodzinę, choć był oszczędny w okazywaniu uczuć. Zbytnio
nie rozpieszczał swoich dzieci, rzadko brał je na kolana, czasem woził
rowerem w odwiedziny do krewnych, zawsze wybaczał popełniane błędy.
Szczególnie interesował się naszymi postępami w nauce. Często mawiał:
"...wszystko może ci zniszczyć wojna, ogień, woda, ale tego, co umiesz,
twojej wiedzy - nikt ci nie zabierze" albo też przypominał przysłowie: "Zły to
ptak, co własne gniazdo kala", mając na myśli nie tylko rodzinę, ale także
i ojczyznę. Był zaradny i pracowity, lubił jeść proste potrawy. Na kolację
najchętniej jadał przysmażone kartofle i zacierkę na mleku (czego
dzisiejszym odpowiednikiem dla młodych byłyby frytki, pizza i coca-cola).
Na pytania znajomych, podziwiających jego krzepki i zdrowy wygląd, czym
się odżywia, odpowiadał: "maślanką z kartoflami" i uśmiechał się pod wąsem
(tak, nosił typowy wąsik Charliego Chaplina!). Nigdy nie pił alkoholu ani nie
palił papierosów, ale gości kieliszkiem chętnie częstował.
Drugą wielką miłością Jana była ziemia. On naprawdę kochał te swoje
pola i łąki. Pracował od świtu do nocy w pocie czoła i marzył, by powiększyć
swój areał (posiadał tylko 5 ha gruntu). Pod koniec życia kupił od sąsiadów
niewielką działkę, odchwaścił ją i uprawił. Na rok przed śmiercią, gdy po
ciężkiej operacji wrócił ze szpitala do domu, pierwsze swoje kroki skierował
na pole i wypowiedział znamienne słowa, że chciałby żyć jeszcze choćby
tylko 5 lat, by móc cieszyć się i patrzeć, jakie ziemia wydaje plony. Po
upływie roku już nie żył.
Troszczył się też o zwierzęta, a nawet się do nich przywiązywał
uczuciowo. Sama widziałam łzy w jego oczach, gdy po ocieleniu "padła" mu
młoda krowa. Słynął z hodowli trzody chlewnej, oczywiście na miarę
swojego gospodarstwa. Bał się, by chlewni nie zaatakowała jakaś choroba
zakaźna. Był dobrym gospodarzem i rolnikiem. Posiadał potrzebny zestaw
maszyn i narzędzi rolniczych, by móc jak najlepiej uprawiać ziemię.
W latach powojennych za swoją pracę w rolnictwie został uhonorowany
medalami: "Wzorowy Gospodarz", "Wzorowy Hodowca Trzody Chlewnej"
i "Honorowy Strażak" (za wspieranie działań straży pożarnej). Tuż po wojnie
martwiły go pogłoski, że na wsi może powstać spółdzielnia produkcyjna,
a on z rolnika stałby się robotnikiem w "kołchozie". Na szczęście
w Zelgoszczy do takiej sytuacji nie doszło.
Pamiętam także, że co wieczór i rano Ojciec klękał przy łóżku i odmawiał
krótką modlitwę. W niedzielę zazwyczaj wyjeżdżał rowerem na sumę do
kościoła w Lubichowie (w tej parafii się urodził), po czym odwiedzał
w Osowie Leśnym swojego ojca - Dziadusia (tak zwracaliśmy się do
21
dziadka). Zgodnie z przykazaniem kościelnym "raz na rok na Wielkanoc się
spowiadał". Czasem pogodnie mówił na temat swojej śmierci - chciał być
pochowany w jak najdalszym zakątku cmentarza i spoczywać w skromnej
mogile (spoczywa przy głównej alei, a grobem dziadka Jana opiekują się
wnuczki - Ewa i Hania).
W dzieciństwie silniejsze więzy łączyły mnie z matką, jej zawsze
powierzałam swoje kłopoty, do niej biegłam po radę i pomoc. Gdy
dorastałam, znalazłam wspólny język z Ojcem. Często rozmawialiśmy na
różne tematy, dzieliłam się z nim wiedzą wyniesioną ze szkoły,
dyskutowaliśmy o wszechświecie. Kiedy pracowałam w szkole w Mirotkach
i prowadziłam drużynę harcerską, pomógł mi w organizacji kilkudniowego
biwaku we Wdeckim Młynie i nawet odwiedził naszą harcerską gromadkę,
by opowiedzieć o pracy dawnych smolarzy w tamtejszych lasach i pokazać
miejsca, gdzie w głębokich dołach wyprażali oni z drewna smołę. Ojciec
zazwyczaj mało mówił o sobie, a ja żałuję, że nie zadawałam mu pytań na
temat jego młodości i czasów przedwojennych. Widocznie nie dojrzałam
wówczas do takich rozmów, a Ojciec zbyt wcześnie odszedł od nas na
zawsze. Na pewno dłuższe rozmowy prowadził ze swoimi starszymi synami,
którzy założyli własne rodziny i często pytali go o radę. Co ciekawe, kiedy
na świecie pojawił się pierwszy wnuk - Rysiek, dziadek Jan prowadził go za
rączkę na pole i łąkę, rozmawiał z nim "jak równy z równym", uczył
rozpoznawać po kłosach różne gatunki zbóż, a także nazywać kwiaty
i drzewa. Z troską opowiadał wnukowi z miasta, jak ciężko trzeba pracować
na roli, by ludzie mieli potem co jeść.
Rysując sylwetkę Ojca, muszę jeszcze nawiązać do czasów II wojny
światowej. Tak jak wielu Polaków na Pomorzu, Ojciec został wpisany na
niemiecką listę narodowościową III grupy, tzw. Eingedeutschte, a jego
synowie musieli służyć w Wehrmachcie. Został też wywłaszczony ze
swojego gospodarstwa do zagrody sąsiada. Pragnę, by w tym miejscu ujrzał
światło dzienne pewien epizod z życia mojego Ojca i Matki z czasów
okupacji. Pewnej styczniowej mroźnej nocy 1945 roku do naszego domu
zapukały dwie Żydówki, prosząc o ratunek, ponieważ uciekły z niemieckiego
transportu. Miały nogi przymarznięte do drewniaków, były głodne
i wycieńczone. Rodzice dali im schronienie w oborze pod stertą słomy,
o czym nikt nie wiedział, i pod osłoną nocy zanosili im jedzenie. Niedaleko,
w odległości ok. 800 m, w Nadleśnictwie Drewniaczki mieścił się posterunek
niemiecki. Niemcy często przychodzili do domu, zabierali żywność i pytali
o zbiegów. Na szczęście nie znaleźli ich kryjówki. Na początku marca tegoż
roku nastąpiło wyzwolenie. Do Zelgoszczy wkroczyły oddziały Armii
Radzieckiej. Obie Żydówki (znały język rosyjski) po 2 miesiącach wyszły
22
z ukrycia i udały się z oddziałem żołnierzy radzieckich na zachód. Rodzice,
mimo że narażali wówczas własne życie i rodziny, nikomu po wojnie nie
wspominali o swoim ludzkim odruchu wobec skazanych na zagładę
Żydówek, nigdy też nie poznali ich dalszych losów.
Natychmiast po wyzwoleniu w marcu 1945 roku Ojciec z rodziną powrócił
do swojego całkowicie zdewastowanego domostwa i opuszczonego
gospodarstwa. Brakowało wszystkiego - sprzętów, zwierząt i żywności; na
podłodze walała się słoma. Los jego synów a naszych braci po skończonej
wojnie też był nieznany. I wtedy po raz pierwszy w życiu (na krótko) Ojciec
się "załamał". Dopiero pierwszy kosz ziemniaków ofiarowany przez
sąsiadów, pierwsza krowa podarowana przez powracające z frontu polskie
wojsko - przywróciły mu chęć do życia. Wkrótce też Józef, Czesław i Boleś
po kolei z różnych frontów powracali do domu. W lipcu tegoż roku Ojciec
został wezwany do Osia, gdzie przez polską cywilno-wojskową komisję
został zrehabilitowany.
Po wojnie, mimo że wiedliśmy skromne życie, nigdy na naszym stole nie
zabrakło chleba, a Ojciec troszczył się o nasz byt i wykształcenie. Zawsze
porównywał trudne czasy przedwojenne z powojennymi (na korzyść tych
ostatnich). Wierzył też, że człowiek wnet postawi stopę na Księżycu (co
urzeczywistniło się 7 lat po jego śmierci, w 1969 roku).
Pragnę, by w tych wspomnieniach odżył obraz naszego Ojca Jana, który
zmarł przed pół wiekiem, przeżywszy 64 lata. Jesteśmy mu wdzięczni za jego
ojcowską miłość i dobroć, za to, że do końca życia był prawym Człowiekiem
i swoje dzieci wychował na uczciwych ludzi. Niech pamięć o Nim trwa!
Szkoda, że Jan z Zelgoszczy nie doczekał tych czasów, kiedy rodziny
Rocławskich spotykają się w Kasparusie na kolejnych Zjazdach. On by
chętnie tu przyjechał (rowerem!) i spotkał się ze wszystkimi.
A moja Matka Pelagia? Była dobrą, pracowitą żoną Jana i naszą troskliwą
matką, w domu zawsze panowała serdeczna atmosfera rodzinna. Pamięć
o niej zachowuję jak najgłębiej w sercu.
Nigdy nie zapomnę, jak
w dzieciństwie czytałam z nią na przemian "Chatę Wuja Toma" Harriet
Beecher Stowe i jak wówczas wzruszałyśmy się do łez, przeżywając losy
bohaterów tej książki. Moja Matka pod koniec życia mieszkała
w Bydgoszczy, opiekowała się naszymi synami. Odeszła na zawsze tak cicho,
jak żyła. Przeżyła Ojca 21 lat, spoczywa na cmentarzu w Bydgoszczy. Może
kiedyś i o Niej napiszę wspomnienia.
Eleonora Kacprowicz,
Bydgoszcz, luty 2012
23
A może ktoś z Państwa, ktoś z Rodziny zechce w przyszłości podzielić
się wspomnieniami o swoich przodkach, opowiedzieć o ich życiu i utrwalić
ulotne, piękne chwile, które przeżywali razem z nami. Oni zasłużyli na to, by
pamięć o nich trwała wiecznie.
Swojego Ojca Jana w barwnej gawędzie wspomina także syn Czesław
Jestem ostatnim żyjącym synem Jana Rocławskiego z Zelgoszczy,
urodzonym 6 marca 1926 roku, wnukiem Józefa Rocławskiego z Osowa
Leśnego. Oto moje wspomnienia z lat dzieciństwa i czasów wojny.
Miałem lat 5 może 6. W jedną niedzielę maja Ojciec zabrał mnie na
rowerze do swojego wuja do Smolnik. Droga z Drewniaczek prowadziła
przez las, około 5 km. Po drodze Ojciec pytał mnie, czy widzę te małe
sarenki i te małe zajączki. Potem mówił: "A teraz to sobie popatrzymy, jak tu
ładnie i przyjemnie, wokoło pełno leśnych kwiatków, zapach świerków i bzu.
A teraz dzięcioł się odzywa, a to skowronek śpiewa, a to kukułka kuka".
A potem sobie zanucił taką piosenkę: "W zielonym gaiku ptaszki śpiewają..."
No i żeśmy jechali do tego wuja do Smolnik. Ten wuj mojego Ojca to Jan,
brat naszego dziadka Józefa Rocławskiego z Osowa Leśnego.
Kiedyś mój Ojciec przyjechał z kościoła z Lubichowa, ze swojej parafii.
Przy obiedzie powiedział do mnie, że dziś pojedziemy do mojego wuja do
Cisin. Droga do Cisin prowadziła przez Wdecki Młyn. W tej małej wsi był
kiedyś tartak, tu mój wuj Izydor woził drzewo - dłużyznę z lasu. Tu był też
młyn wodny, bo tu płynęła rzeka Wda. Była też kuźnia, gdzie naprawiano
wozy, kuto konie, wyrabiano sprzęt rolniczy do uprawy roli, kosy i sierpy do
koszenia zbóż i trawy. Tak mi opowiadał Ojciec. Właścicielem był Niemiec,
nazywał się Durau. Izydor Rocławski to drugi brat naszego dziadka Józefa
zOsowa. Wuj Izydor mieszkał w Cisinach, 3 km od Wdeckiego Młyna, po
prawej stronie wsi. Tę małą wieś, gdzie żyło około 10 rodzin, to ja z Ojcem
wiele razy odwiedzałem. Ale to też dlatego, że tam była zamężna
z Bolesławem Szamockim siostra mojej Matki - ciotka Anna. Anusia zmarła
w młodym wieku na raka, jeszcze przed wybuchem drugiej wojny w 1939
roku. Moja matka zmarła w 1930 roku na zapalenie płuc. Te dwie siostry nie
doczekały starości.
W roku 2010, jak wracałem ze Zjazdu Rodzin Rocławskich z Kasparusa,
to po drodze odwiedziłem Cisiny. Ale tam już nie było śladu, gdzie mieszkał i
żył Izydor Rocławski. Innym razem Ojciec zabrał mnie na odpust św. Jakuba
do Lubichowa. Po mszy odpustowej pojechał ze mną do Osowa na obiad.
Przy obiedzie siedziała ósemka dzieci dziadka Józefa. Mój Ojciec był
najstarszy. Synowie to: Jan, Bolesław, Stanisław i Bronisław (najmłodszy).
Córki to: Józefa, Marta, Hela i Leokadia (najmłodsza). Przed obiadem babka
24
Rozalia mówiła: "W imię Ojca i Syna...", a obecni odmówili krótką
modlitwę, ale słów nie pamiętam. Po obiedzie Ojciec oprowadził mnie po
całym gospodarstwie, a potem poszedł ze mną na pole i opowiadał, że jest
trochę łąk i las oraz ziemia uprawna, gdzie urośnie tylko żyto i kartofle;
razem 80 morgów, czyli inaczej – 20 hektarów. Fotografie babki i dziadka
wykonane w czasie pierwszej wojny, jeszcze pod zaborem pruskim, to ja
przechowuję, są w dobrym stanie. Ojciec mój, jak leżał na łożu śmierci, to mi
je dał na pamiątkę i na dalsze przechowanie.
W latach mojego dzieciństwa Ojciec mnie zapoznał ze swymi kuzynami.
Jeden jego kuzyn mieszkał w Lubichowie, po prawej stronie przed wsią, był
gospodarzem. Miał jeszcze 2 kuzynów we Wdzie, jednego w Osieku, który
miał przed wojną sklep spożywczy w Bukowcu (parafia Czarnylas). Był
jeszcze kuzyn w Skórczu na wybudowaniu Wielbrandowo - też gospodarz,
po wojnie jego następca Wachowski - imion tych kuzynów nie pamiętam.
W Skórczu mieszkał Anastazy Rocławski, był stolarzem. Syn Anastazego Janusz jest obecnie jednym z organizatorów Zjazdu Rodzin Rocławskich
w Kasparusie.
Jak już chodziłem do szkoły, Ojciec zabrał mnie na zasiewy żyta. Ojciec
w tych latach siał zboże ręką. Przed siewem mówił takie słowa: "To ziarno,
co ręką sieja, daj Boże, żeby duży plon wydało, a w moim domu nigdy
chleba nie brakowało". Ziemia w Zelgoszczy była piaszczysta, żytnio kartoflana. Wiele razy Ojciec opowiadał mi o historii Polski, o Mikołaju
Koperniku. Mówił, że Polska przyjęła chrzest pod koniec pierwszego
tysiąclecia. Mówił też, że król Sobieski pokonał Turków pod Wiedniem i że
w roku 1410 król Władysław Jagiełło pokonał Krzyżaków pod Grunwaldem.
Opowiadał także, że służył 3 lata w wojsku - 1 rok pod zaborem pruskim
i 2 lata w polskim wojsku za czasów Józefa Piłsudskiego. Ojciec mój służył
w ochronie granic Polski na wschodzie kraju, w okolicy Kowel-RówneSarny. Wspominał, jak to w 20-stym roku bolszewicy przerwali granicę i szli
na Warszawę. Mówił, że polskie wojsko pod dowództwem Piłsudskiego
Józefa zatrzymało bolszewików pod Warszawą i że tam był "Cud nad Wisłą".
Jeszcze mówił też, że Józef Piłsudski - późniejszy Marszałek Polski to
prawdziwy wódz Polski. Myślę, że Ojciec o historii wiedział dużo, choć nie
chodził do polskiej szkoły, a chodził do szkoły pod zaborem pruskim.
W styczniu 1944 roku Ojciec podpisał Volkslistę - grupę III (patrz –
Wyjaśnienie poniżej). Dostał pismo z urzędu w Lubichowie, żeby podpisać
Antrag - wniosek, że przyjmuje obywatelstwo niemieckie. W tym urzędzie
Ojciec się nie zgodził na podpis. Ten wniosek miał zabrać do domu i się
zdecydować, i za 3 dni przynieść go podpisany. A tam mu powiedzieli, że jak
25
tego wniosku nie podpisze, to cała rodzina pojedzie do Stutthofu, do obozu.
Pod taką groźbą Ojciec Volkslistę podpisał.
Do Wehrmachtu odchodziłem 20 maja 1944 roku. Przed pożegnaniem
Ojciec mi mówił, żebym zabrał z sobą książeczkę do nabożeństwa, którą
mam czytać, żeby mi się nie dłużyło na froncie. No i różaniec, żeby go
mówić, jak nie będę mógł spać w nocy. No i zegarek kieszonkowy, żeby
wiedzieć która godzina, jak będę stał na warcie. Kiedy Ojciec mnie
odprowadzał na dworzec w Zelgoszczy, to mówił mi takie słowa: "Żołnierze
giną na wojnie, ale nie wszyscy. Giną też ludzie w cywilu i nikt nie wie, kto
przeżyje". Potem mówił dalej: "A teraz ci opowiem tajemnicę, której wam
dzieciom nie mogłem wcześniej ujawnić, żeby chłopcy się gdzieś nie
wygadali. Oto 1 września 1939 roku, jak wybuchła wojna, około 1 km od nas
ukrywał się polski żołnierz, rozbitek spod Osia. Za ukrywanie takiego
człowieka groziła kara śmierci. Teraz mogę Ci powiedzieć, że to był polski
oficer, który po wojnie może nam pomóc. To nasz sąsiad - Józef Milewski”.
Był on około 10 lat ode mnie starszy i dobrze go znałem. Na koniec Ojciec
powiedział, że jak wrócę z wojny, a nas może nie będzie, to żebym wiedział,
że taki oficer po sąsiedzku się tu ukrywał.
W czasie wojny zostałem ranny, ale przeżyłem. Do domu wróciłem pod
koniec sierpnia 1945 roku.
Czesław Rocławski, Smętowo
Wyjaśnienie w sprawie Volkslisty
Niemiecka polityka narodowościowa w latach 1939 – 45 stanowiła jeden
z bardziej istotnych elementów okupacji krajów europejskich, w tym Polski.
Jednym z jej składników była polityka asymilacji grup innych narodów za
pomocą różnych metod, w tym także prawnych. Wyjątkowo konsekwentnie
polityka ta była stosowana na terenach Polski wcielonych po wrześniu 1939r.
bezpośrednio do Rzeszy, a szczególnie restrykcyjnie w Okręgu Gdańsk-Prusy
Zachodnie, gdzie namiestnikiem (gauleiterem) był Albert Forster. Głosił on
tezę o niemieckim pochodzeniu rodzimej ludności Pomorza, w tym także
Kociewiaków, i „walcząc o każdą kroplę niemieckiej krwi” stosował
wyjątkowo brutalne metody asymilacji. Podstawą prawną polityki
asymilacyjnej było „Rozporządzenie o niemieckiej liście narodowej” z 4
marca 1941r. Wprowadzało ono podział ludności okupowanej Polski na 4
grupy:
- I grupa obejmowała tych Niemców mieszkających w Polsce, którzy przed
wojną pracowali aktywnie na rzecz Niemiec i przyznawali się publicznie do
niemieckości,
26
- II grupa obejmowała tych Niemców, którzy nie byli zaangażowani w życie
publiczne mniejszości niemieckiej w Polsce, ale kultywowali tradycje
niemieckie w rodzinie i otoczeniu,
- III grupa obejmowała mieszkańców, którzy zostali uznani za osoby
pochodzenia niemieckiego lub za osoby, które „ciążyły ku niemieckości”,
- IV grupa (chyba najmniej liczna) obejmowała spolonizowanych Niemców
i Niemców „antyfaszystów”.
Osoby z grup I i II potocznie nazywane były „Volksdeutsch”, osoby
z grup III i IV określane były jako „Eingedeutsch” („ajngedojcz”). Osoby nie
wpisane na niemiecką listę narodową posiadały status „poddanych”
(Schutzangehoerige polnischen Volkstums). Jak widać z nieprecyzyjnych
kryteriów przedstawionych powyżej, wpisanie do III grupy było bardzo
uznaniowe. Na terenie Pomorza Albert Foster wydał rozporządzenie, według
którego za dowód „ciążenia ku niemieckości” uznawane były takie cechy
osoby jak gospodarność, zaradność, solidne podejście do pracy, dobry
wygląd ich gospodarstwa czy mieszkania. Nie była ważna znajomość języka
niemieckiego czy posiadanie niemieckich przodków – wystarczyło, że dają
gwarancję, że będą pełnowartościowymi członkami niemieckiej wspólnoty
narodowej. Z biegiem czasu, w wyniku rosnącego zapotrzebowania
niemieckiej armii na rekrutów, kryteria wpisu na listę przez komisję były
coraz bardziej „liberalne”, a opór przed wpisem osób wskazanych przez
komisję kwalifikacyjną był coraz ostrzej karany. Zgodnie z zarządzeniem
Himmlera z 14 lutego 1942r. opornych miano zsyłać do obozów
koncentracyjnych.
Osoby wpisane do III grupy nie otrzymywały obywatelstwa niemieckiego
tylko tzw. „przynależność państwową”, która nie dawała pełnych praw
obywatelskich. Dyskryminacja członków grupy III obejmowała całą sferę
życia publicznego i prywatnego, dotyczyła m.in. dostępu do stanowisk
kierowniczych i urzędniczych, dostępu do wyższej edukacji, zawierania
małżeństw, spraw majątkowych, itd. W praktyce na Pomorzu sytuacja
polityczna mieszkańców wpisanych do III grupy nie różniła się od osób
pozostających poza listą. Dotyczyły ich wszystkie represje okupanta –
masowe egzekucje, szczególnie inteligencji, likwidacja polskich organizacji
i szkół, zakaz używania języka polskiego, konfiskaty majątków, wysiedlenia,
zakaz posiadania polskich książek, itp. Podstawową różnicą było to, że
podlegali służbie wojskowej. Wielu Pomorzaków zginęło na frontach II
wojny światowej walcząc w nieswojej sprawie. Ewentualna dezercja
skutkowała prześladowaniami rodziny w kraju, włącznie z deportacją do
obozu koncentracyjnego. Mimo tego wielu Pomorzaków dezerterowało
zasilając polskie siły zbrojne na Zachodzie i oddziały partyzanckie na
27
wschodzie i w kraju. Niemcy powszechnie, nawet w dokumentach, określali
członków grupy III jako Polaków.
Gauleiter Albert Forster represjami chciał doprowadzić do tego, aby
wszyscy mieszkańcy Pomorza zostali wpisani na listę. Wyznaczał
poszczególnym rejonom terminy zakończenia akcji wpisów. Oporni byli
wywożeni do KL Stutthof. Należy podkreślić dużą różnicę w realizowaniu
polityki asymilacji na Pomorzu i w innych częściach okupowanej Polski.
Inaczej realizował ją gauleiter Greiser w Wielkopolsce (Okręg „Kraju
Warty”), zupełnie inaczej była realizowana w Generalnej Guberni przez
gubernatora Franka. Tylko na Górnym Śląsku gauleiter Bracht wzorował się
w brutalności na Forsterze. Po wojnie Pomorze było traktowane w zakresie
„naruszenia obowiązku wierności obywatelskiej wobec państwa polskiego”
inaczej niż reszta obszaru Polski. Już 23 marca ukazał się okólnik, który
stwierdzał, że osoby wpisane do III lub IV grupy niemieckiej listy
narodowościowej na Pomorzu winny być traktowane jako Polacy, jeśli
w czasie okupacji nie działały na szkodę narodu i państwa polskiego. Ustawa
z 6 maja 1945r. stwierdzała, że mieszkańcy Pomorza, ze względu na
stosowany tam przymus przy wpisach na niemiecką listę narodową,
otrzymują z mocy ustawy zaświadczenie stałe stwierdzające, że są
obywatelami państwa polskiego narodowości polskiej. Ich rehabilitacja
odbyła się tylko w drodze postępowania administracyjnego. Osoby z innych
obszarów Polski (z wyjątkiem Śląska) postępowanie rehabilitacyjne musiały
przeprowadzać w sądach.
Opracowano na podstawie artykułu Aliny Kilian „Sprawa Volkslisty nadal
otwarta” zamieszczonego w dwu numerach „Pomeranii”, część I w nr 11/83
z listopada 1983r. i część II w nr 1/84 ze stycznia 1984r. Tam należy szukać
artykułu w pełnym brzmieniu. - „red.”
V. Różne
1. Impresje po-biwakowe
Fragmenty listu Eleonory z Rocławskich Kacprowicz
Mija tydzień od naszego spotkania na kolejnym Biwaku Rodzinnym
w Kasparusie. Ciągle jeszcze żyjemy wspomnieniami tamtego dnia, kiedy po
raz drugi stanęliśmy na pięknej polanie leśnej „Rocławki”, otoczonej
szumiącymi lasami i „jaglijami”, rozświetlonej słońcem i kuszącej gości
zapachem skoszonych traw i leśnych ziół.
28
Oto pierwszy wita się z nami Edward – pan na włościach – i serdecznie
zaprasza: „Rozgośćcie się, wszystko przygotowane!”
Z kolei rozglądamy się ciekawie i dostrzegamy, że nieco dalej przy stołach
rozgaszczają się już całe rodziny Rocławskich.
– Którzy to Rocławscy? – zastanawiamy się – Wasi czy Nasi?
Od Antoniego, Jana czy Józefa?
A może po prostu wszyscy jesteśmy sami swoi, jesteśmy jedną Wielką
Rodziną!
Po pierwszych powitaniach podchodzimy do widniejącego z daleka
Drzewa Genealogicznego Rodzin Rocławskich i Rodzin spokrewnionych.
Przed „Drzewem” co chwilę gromadzą się kolejni Rocławscy z rodzinami
i z zainteresowaniem pytają:
- A my, czy jesteśmy na wykresie? Czy nas przyjęto do Rodziny?
Każdy wodzi oczami (a nawet palcami) po diagramie, po czym słychać głosy
pełne ulgi:
- O, ja tu jestem.
- Ty widniejesz obok.
- Wszystko się zgadza, imiona i daty.
- Ależ ten Jan z Zelgoszczy dał światu licznych potomków!!
Potem nastąpiły kolejne powitania, uściski, uśmiechy, a nawet gromkie
okrzyki radości (mimo że w przywiezionych butelkach tkwiły jeszcze korki,
zwane po kociewsku „propki”, i za wcześnie było na ich otwieranie).
Warto dodać, że na biwaku pogoda nam dopisała, mimo że przed
południem nad Kociewiem (i nad całą Polską) przetaczały się ulewne
deszcze. Na polanie w Kasparusie w południe już wyjrzało słońce i było
cicho i ciepło, a nawet nie „cięły” wszechobecne „kocmigi” (!) – widocznie
tak były „przejęte” wagą naszego spotkania.
Ten dzień zapisał się głęboko w naszych sercach i pamięci. Należy się
podziw i wdzięczność dla inicjatorów tych spotkań, Pasjonatów
i Zapaleńców. Odkrywają oni historię naszych przodków, integrują nasze
rodziny rozproszone po całym kraju, i nie tylko. Wiadomo, że każda rodzina
ma swoje korzenie, swoich przodków, ale rzadko w której pojawiają się
osoby, które nie szczędząc trudu i odtwarzają dzieje pokoleń, dokumentują je
i organizują spotkania – zjazdy rodzin. Bo te nasze spotkania, nasze Bory
Tucholskie, nasza mowa kociewska, nasze Kociewie, są naprawdę piękne
i niepowtarzalne!
Eleonora z Rocławskich Kacprowicz
29
2. Jak Bronek stawał się Bronisławem – Bronisław Rocławski
Zamieszczamy poniżej fragmenty ciekawego eseju biograficznego znanego
nam prof. Bronisława Rocławskiego z UG, zamieszczony na jego blogu
w Internecie. Mamy nadzieję, że autor nie będzie miał nic przeciwko temu.
Urodziłem się zapewne 25 sierpnia 1942 r. we Wdzie. Jestem dzieckiem
wojny. Niewiele z niej pamiętam. Gdzieś jakaś ziemianka z małym
okienkiem, gdy uciekaliśmy z linii frontu, a potem zgliszcza spalonego domu
i płacz. Po wojnie zamieszkaliśmy w pomieszczeniach gospodarczych
spalonej leśniczówki w Bojanowie pod Wdą. Moją najmilszą zabawą były
fajerwerki z prochu strzelniczego wysypywanego z nabojów karabinowych
znajdowanych licznie w okopach i schronach. Nie robiłem tego sam, bo
byłem na to za mały. Wszystkiego nauczyli mnie starsi „koledzy”, z którymi
spędzałem czas wolny. W Bojanowie spędzałem czas z Erwinem, który był u
nas parobkiem (służącym). On wiedział, jak można sobie czas umilać
rozrywką. Zaprowadził mnie do zupełnie jeszcze świeżych okopów, gdzie
czuć było proch strzelniczy. Widać było, że żołnierze niezbyt solidnie
uprawiali swój fach. W okopach było pełno amunicji gotowej do strzelania.
Mój fartuszek szybko wypełniał się pociskami, z których Erwin wysypywał
na kupkę proch. Gdy była już tego mała kupeczka, podpalał proch, który
wybuchał słupem ognia. Nie przypominam sobie, aby ktoś nam zabraniał
tych fajerwerków. W Bojanowie gościliśmy tylko jeden rok. Od 22 III 1945 r.
ojciec był tu gajowym Nadleśnictwa Drewniaczki. Chyba późną jesienią
1946 roku przeprowadziliśmy się do Suchobrzeźnicy, gdzie tata od 10 XII
1946 r. objął stanowisko podleśniczego p.o. leśniczego, a następnie
leśniczego. Tu zapewne ukształtowała się moja młodzieńcza osobowość. To
tu chłonąłem wiedzę z różnych dziedzin życia. Często była to wiedza spoza
mego wieku rozwoju. Przebywałem w otoczeniu „kolegów” o wiele lat ode
mnie starszych, którym wojna przerwała normalny tok rozwoju. Wychowanie
na łonie natury i w towarzystwie dorosłych „kolegów” zakończyło się
z prostego powodu – zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Starsza siostra Irena
skończyła piątą klasę. To była ostatnia klasa w tej szkole. Szkoła z klasą
szóstą i siódmą w Kasparusie była oddalona o prawie pięć kilometrów. Tę
trasę przemierzały dzieci pieszo! Do dzisiaj nie ma tu bitej drogi. Dla turysty
to ładny odcinek leśnej drogi, ale dla 12-letniej dziewczyny to droga pełna
niespodzianek, lęku, stresu.
Przeprowadziliśmy się do Młynek. Młynki to mała osada z trzema
domami mieszkalnymi. W czasie naszego pobytu zbudowano tam wylęgarnię
ryb. Osada pięknie położona nad rzeczką w krainie 20 stawów, ale do szkoły
w Swarożynie mieliśmy tylko dwa kilometry. Ze Swarożyna można było
30
pociągiem pojechać do Tczewa lub Starogardu, gdzie były szkoły średnie.
W nowej szkole nie miałem trudności z adaptacją. Ponieważ miałem zadatki
na lidera, musiałem stoczyć ileś walk, aż natrafiłem na imiennika, który był
liderem. To było chyba w szóstej klasie, gdy jak młode byczki naskoczyliśmy
na siebie. Kibicowała cała klasa, która chciała poznać wynik tego pojedynku.
Zwyciężyłem! Zostałem liderem, ale niedługo mogłem liderować w tej
klasie, gdyż do klasy siódmej tylko ja jeden z chłopców przeszedłem. Mój
kolega w siódmej klasie klasę siódmą powtarzał. Pomagałem Rodzicom w
różnych zajęciach gospodarskich: siałem, orałem, kosiłem, suszyłem siano i
zwoziłem drwa, siano, zboże. Poznałem dość dobrze wiele zajęć
gospodarskich. W Młynkach nasza rodzina przeżyła tragedię. Wszyscy
chorowaliśmy na szkarlatynę. Jako ostatnia zachorowała najmłodsza siostra
Basia. Choroba przechodziła w ciężki stan z godziny na godzinę, a
pogotowie nie przyjeżdżało. Mijały godziny, a kiedy przyjechali, to było za
późno. Zmarła w łóżeczku w moim pokoju w Szpitalu Zakaźnym w Tczewie.
Jeszcze słyszę ten ostatni oddech. Była taka piękna i taka miła, i taka
kochana, a musiała odejść.
Ojciec mój był, a tacy są Rocławscy, człowiekiem, który nie lubił
podporządkowywać się głupim poleceniom. Nadleśniczemu (i zapewne
sekretarzowi grupy partyjnej, który był robotnikiem w leśnictwie ojca) nie
podobało się to, że Ojciec śpiewa w chórze kościelnym. Był solistą, często
śpiewał w duecie z organistą. Miłość do śpiewania i grania na skrzypcach
była wielka. Przed wojną śpiewał w chórze kościelnym we Wdzie, gdzie
poznał moją Mamę Agnieszkę. Wolał zostawić leśniczówkę, a nie śpiewanie.
Od 1 czerwca 1956 roku nie był już leśniczym. Wszystkie rodzinne
oszczędności przeznaczył na kupno 20-hektarowego gospodarstwa. Ta
decyzja kosztowała nas wiele. Najpierw wszystko sprzedaliśmy, aby mieć
pieniądze na kupno zaniedbanego gospodarstwa. Zaczął się czas budowania,
siania i zbierania. Z okolicy, z upadających spółdzielni produkcyjnych
braliśmy wszystko, co mogłoby się przydać. Pojawił się chudy koń
pociągowy. Nie pamiętam, jak się wabił. W mojej pamięci jest Greta, nasz
umiłowany koń, z którym musieliśmy się rozstać. Całe stado cieląt chudych
i brzydkich trafiło do naszego gospodarstwa. Całe moje wakacje po szkole
podstawowej, a przed rozpoczęciem szkoły średniej spędziłem w nowym
domu, który wymagał kapitalnego remontu. Przebudowaliśmy komin, ścianki
działowe, naprawiliśmy dach. Teraz można było się sprowadzić. Żal było
opuszczać leśniczówkę. Ojciec wściekły na los chciał jak najszybciej zerwać
z tym środowiskiem. Trzeba było lepiej wsłuchiwać się w to, co się działo
w kraju. Wydarzenia w Poznaniu w końcu czerwca 1956 r. (od 28 VI do 30
VI) dawały dużo do myślenia, ale my byliśmy zajęci porządkowaniem nowej
31
siedziby. W październiku mieszkaliśmy już w Goszynie. W Goszynie
przeżywaliśmy węgierski i polski październik. O węgierskich wydarzeniach
wiedzieliśmy niewiele. Wiedzieliśmy tyle, ile udało się wysłuchać z radia
Wolna Europa w naszym na baterie radioodbiorniku. W Goszynie też nie
było prądu. O naszym październiku było coś w gazecie. Pamiętam taki dzień,
kiedy ojciec poprosił mnie o przeczytanie głośno artykułu. Był u nas sąsiad.
Ponieważ rzadko mnie proszono o głośne czytanie dla kogokolwiek, czułem
się jakoś szczególnie w tym dniu wyróżniony. Niewiele pamiętam, co było
tematem tego artykułu. Zapewne był to tekst słynnego wystąpienia tow.
Władysława Gomułki w Warszawie w czasie wiecu, który zgromadził bardzo
dużo ludzi. Ojciec przeżywał to wszystko szczególnie. Mnie wtedy polityka
jeszcze nie pociągała. Wolałem spotykać się z kolegami i koleżankami.
Byłem już licealistą. Dojeżdżałem codziennie do Liceum Pedagogicznego
w Tczewie. Wstawałem wcześnie. Wiem, że około 7.00 miałem pociąg ze
Swarożyna do Tczewa. Do Swarożyna miałem 2,5 km bitej drogi,
a w Tczewie też tyle samo. To była dobra poranna zaprawa. Któregoś
późnojesiennego dnia spadłem z drabiny, gdy montowałem gołębnik
i odbiłem sobie pięty. Przejście tej trasy do szkoły było katorgą. Tak
hartowała się moja dusza. Zaciskałem zęby, roniłem łzy i szedłem dalej po
wiedzę przekazywaną przez niektórych nauczycieli w sposób wyjątkowo
ciekawy. Bardzo lubiłem lekcje fizyki, przyrodę z naszym wychowawcą
Panem Bielawskim.
Ojciec szybko zorientował się, że zachodzące zmiany w Polsce mogą
sprzyjać jego postawie, jego ideowym przekonaniom. Tęsknota za lasem, za
wykonywanym zawodem była ogromna. Zapewne nie czuł się dobrze
rolnikiem na 20-hektarowym gospodarstwie. Na stanowiska wracali jego
starzy znajomi i przełożeni. Pojechał do Okręgu Lasów Państwowych
w Gdańsku, gdzie przedstawił swoją sytuację i jednocześnie prośbę o powrót
do pracy na stanowisku leśniczego. Chciał zachować ciągłość pracy; musiał
więc podjąć pracę najpóźniej 1 czerwca. Zaproponowano mu kilka
leśniczówek do wyboru, wybrał tę w Grzybowskim Młynie na trasie
z Kościerzyny do Wdzydz. Nie była wolna od 1 czerwca. Trzeba było na nią
poczekać do jesieni. Od 1 czerwca zaczął pracę w leśnictwie Rowy (Rów) na
zachodnim brzegu jeziora Wdzydzkiego. Do nas przyjeżdżał na niedzielę.
Niekiedy przyjeżdżał już po południu w piątek. Sami zostaliśmy na
gospodarstwie. Było ciężko, a nawet bardzo ciężko. W sierpniu skończyłem
15 lat, ale od pewnego czasu wykonywałem prace dorosłego mężczyzny orałem, siałem i kosiłem. Najtrudniej było w czasie żniw, kiedy wpadał
ojciec i razem braliśmy kosy. Dotrzymać kroku z kosą w ręku w pełni sił
mężczyźnie nie było łatwo. Ambicja nie pozwalała mi zostawać w tyle i nie
32
pozwalała na zwężanie pokosu. Seradelę kosiłem sam. Koszenie jej wymaga
podwójnego wysiłku, gdyż roślina ta tworzy kłębowisko i po trzech
podcięciach trzeba z tego kłębowiska wyrwać to, co zostało podcięte. Rosła
na gliniastej i zeschniętej glebie. Przy ostrzeniu kosy trudno było wbić
kosisko w ziemię. Nieraz ześlizgiwało się po gruncie, a klinga raniła rękę,
która trzymała osełkę. Lała się krew. Oczy zalewały łzy. Tak hartował się mój
charakter człowieka upartego, nie poddającego się losowi. Zebraliśmy plony
z 20-hektarowego gospodarstwa. Udział mojej Mamy był w tym wszystkim
szczególny. Nic się nie zmarnowało. Bydło wiosną chude nabrało mięsa i
przybrało na wadze. W sadzie dojrzewały owoce. Ładnie wyrosła
zakontraktowana szałwia. Miałem okazję być w leśniczówce w Rowach
(Rowie). Zapamiętałem dwa zdarzenia i piękno jeziora Wdzydzkiego. W tej
skromnej, małej i drewnianej leśniczówce było tyle pcheł, że były one
wszędzie. W krystalicznie czystej wodzie jeziora łowiłem raki.
We wrześniu wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego przeniosłem
się do internatu, którym zarządzał nauczyciel od wychowania fizycznego,
słynny Pan Linowski. Prawie codzienne apele dyscyplinujące, ciągłe
podejrzenia o palenie papierosów, to wszystko mnie zniechęcało do szkoły i
internatu. Po przeprowadzeniu się Rodziców do pięknie położonej
leśniczówki w Grzybowskim Młynie moje chęci ucieczki z Liceum
Pedagogicznego w Tczewie do Liceum Pedagogicznego w Kościerzynie były
coraz większe. Po feriach świątecznych zacząłem finalizować
przeprowadzkę. Jakiś wpływ na tę decyzję miała zapewne dziewczyna, którą
widziałem i podziwiałem w czasie mszy w kaplicy w Wąglikowicach.
Od 1 lutego 1958 r. jestem już uczniem Liceum Pedagogicznego w
Kościerzynie. Z Grzybowskiego Młyna do Kościerzyny jest tylko 6 km.
Dojeżdżam autobusem, a potem także rowerem. W czasie wakacji za
zarobione pieniądze kupiłem sobie mały silnik na przednie koło. Byłem więc
rowerzystą zmotoryzowanym. Wychowawca namawia mnie, abym przeniósł
się do internatu. Od listopada 1958 r. jestem w internacie. Wchodzę w nowe
środowisko. Zajmuję pozycję lidera, jestem najlepszym uczniem w klasie.
Poznaję kolegów i koleżanki. Zakochuję się. Ta młodzieńcza miłość sprawiła,
że zacząłem spisywać swoje codzienne przeżycia. Była też druga silna
inspiracja – „Dzienniki” Stefana Żeromskiego. Zobaczyłem wtedy, że wielcy
ludzie, zanim staną się wielkimi, są tacy sami, jak wielu innych dookoła nich.
Mam dużo szczęścia, że ten mój 2-tomowy dzienniczek nie zaginął wraz z
innymi pamiątkami w gruzach naszego domu w 1995 roku. Mam go przy
sobie. Czytam teksty zapisane ponad 50 lat temu. Pierwszy wpis pochodzi z 1
lutego 1960 roku. Byłem wtedy bardzo zakochany. Pisałem wiersze. Oto
pierwszy zanotowany w dzienniczku:
33
Kocham Cię do szaleństwa
A Ty - wzgardzasz!
Słowami jako nektarem się upajam,
A Ty - drwisz!
Z boleści serce pęka,
A rana z dnia na dzień większa.
Wzrok Twój jako harpun,
Serce w strzępy rozrywa,
co miłość w wnętrzu ukrywa.
(...)
Wyrwać serce, co miłość kryje!
Bo po co człowiekowi serce,
Gdy samotne bywa.
3 lutego hospitowaliśmy lekcję fizyki w Szkole Ćwiczeń. Zabierałem głos
w dyskusji. Miałem słuszną uwagę, że przed użyciem do pomiaru trzeba było
wytłumaczyć uczniom zasadę działania dylatometru. Jest też wpis o moich
trudnościach z językiem polskim. Jak na 4 klasę szkoły średniej, to pisanie
moje nie jest najlepsze. Są błędy ortograficzne, interpunkcyjne i dużo
składniowych nieporadności. Widzę, że dzienniczek wpływa w jakimś
stopniu na moją pisaną polszczyznę. Może to dzienniczek zaprowadził mnie
na polonistykę i dał mi szansę rozwoju naukowego. Poznaję też swój
charakter. W stosunkach z M. byłem potworem. Nie znosiłem zawodu, a to
przecież w miłości się zdarza. Kochałem bardzo, ale udawałem, że mi na niej
nie zależy. Nie umiałem kochać drugiego człowieka. Byłem egoistą. Jest też
w dzienniku wiele o kształtowaniu się moich postaw społecznych. Bronię wsi
i stosunku do niej. Bolą mnie odzywki koleżanek z Trójmiasta: "Odczep się
chamie wiejski!"
3. Czy Kociewiacy to spolonizowani Kaszubi?
W 2010 roku ukazała się ciekawa książka „Dzieje okolic Gdańska i
Gdyni” autorstwa znanego pisarza kaszubskiego i działacza Zrzeszenia
Kaszubsko-Pomorskiego Eugeniusza Gołąbka. W książce autor pisze:
„… Wielowiekowy napór niemczyzny sprawił, że gdy w XX wieku na
gruzach zaborczych imperiów odradzała się Polska, Kaszubi żyli jeszcze
tylko na pozostałościach dawnego obszaru w kilku powiatach na zachód od
Gdańska. Trzeba tu dodać, że południowa część Pomorza Gdańskiego –
powiaty świecki, starogardzki, tczewski, tucholski – uległa w większym
stopniu językowej polonizacji. … Można powiedzieć, że Kociewiacy to
dawniejsi Kaszubi, lecz bardziej spolonizowani językowo. …”.
34
Wydaje się, że w tym stwierdzeniu mocno „poniósł” pana Eugeniusza
Gołąbka patriotyzm kaszubski. Zupełnie inaczej przedstawia te rzeczy
profesor Gerard Labuda (Kaszuba z pochodzenia, niestety, nie żyjący już) w
swojej monumentalnej, wielotomowej pracy „Historia Pomorza” (praca
zbiorowa wielu znanych historyków pod redakcją Labudy). Opisując
stosunki etniczne na Pomorzu Wschodnim w najstarszym okresie
Słowiańszczyzny (VI–XI w.) pisze: „Dzisiejsza Kaszubszczyzna, obejmująca
od prastarych czasów ziemie między Drawą, Parsętą i dolną Wisłą, stanowiła
ongiś narzecze przejściowe między gwarami wielkopolskimi i mazowieckimi
a gwarami połabskimi (łącznie z Pomorzem Zachodnim). Granica narzeczy
wielkopolskich przebiegała w zasadzie linią puszcz i pustkowi na północ od
Noteci i dolnej Warty. Jedyny silny wyłom w zwartym obszarze kaszubskopruskim został przez nie dokonany w biegu dolnej Wisły. Obszar językowy
kaszubski stykał się tutaj pierwotnie z językowym obszarem pruskim na linii
całej dolnej Wisły, później zaś jedynie na terenie Żuław, w samym ujściu
Wisły. Ziemie po obu stronach dolnej Wisły stały się już w VI wieku
terenem ekspansji plemion prapolskich, które przekroczyły linię Noteci od
strony Kujaw i linię Drwęcy od strony Mazowsza. W rezultacie cały obszar
został opanowany przez ludność mówiącą narzeczem kujawskim, tworząc na
Pomorzu obszar „gwary Borów Tucholskich”; pierwotnie sięgał on aż do
źródeł Wdy (Wda wypływa z okolic Bytowa, później płynie przez Lipusz i
Jezioro Wdzydze – „redakcja”). Ziemia Chełmińska została dość wcześnie
(VII – VIII wiek) opanowana przez ludność kujawsko-mazowiecką, która
następnie (w X – XII wieku?), przekroczywszy Wisłę, utworzyła obszar
językowy kociewski, wypierając częściowo na zachód gwarę borowiacką i
wchłaniając miejscową ludność pruską (ziemia gniewska). … Stosunkowo
późno (w XI i XII wieku) na teren Krajny weszła ludność wielkopolska,
odcinając gwarę borowiacką od Kujaw. … Zaciekłe walki toczone na
Pomorzu Wschodnich przez wieki nie zdołały zmienić granic etnicznych i
językowych, które stanowią relikt czasów wyprzedzających o wiele
stuleci powstanie wczesnofeudalnych granic państwowych.”
To tyle na ten temat profesor Gerard Labuda, który mimo kaszubskiego
pochodzenia, jako rzetelny historyk, nie dał się ponieść etnicznemu
patriotyzmowi i nie robił z Kociewiaków „spolonizowanych” Kaszubów.
Warto dodać, że profesor używa w swoim dziele na mieszkańców Pomorza
Wschodniego okresu „książęcego” (do końca XIII w.) konsekwentnie i
niezmiennie terminu „Pomorzanie”, podkreślając ciągle złożony skład
etniczny ludności Pomorza. Według niego określenie „Kaszubi” w stosunku
do ludności używających „gwar rdzennie-pomorskich języka słowiańskiego”
(zamieszkującej północną część Pomorza Wschodniego) pojawia się na
35
Pomorzu Wschodnim dopiero w XVI – XVII wieku. Wcześniej termin
„Kaszubi” był używany jedynie na terenach Pomorza Zachodniego.
Red.
4. Pelplin – miasto z architektoniczną perłą Kociewia
Pelplin jest najludniejszym z mniejszych miast Kociewia. W 2009 roku
liczył dokładnie 8 320 mieszkańców. Położony jest w północnej części
Kociewia, nad rzeką Wierzycą, niedaleko od autostrady A1. Leży w strefie
bardzo urodzajnych gleb, stąd był miejscem osiedlania się ludzi już od
najdawniejszych czasów. Na jego terenie odkryto ślady osadnictwa z
młodszej epoki kamiennej, z epoki brązu i z okresu rzymskiego. Znaleziska
monet rzymskich (z czasów panowania cesarzy: Wespazjana, Trajana,
Aleksandra Sewera, Walentyniana III) świadczą, że przez teren Pelplina biegł
w starożytności słynny szlak bursztynowy. We wczesnym średniowieczu na
terenie Pelplina znajdował się jeden z grodów pomorskiego (kociewskiego?)
plemienia Wierzyczan. Przez teren Pelplina wiódł szlak handlowy z południa
Polski i Kujaw do Gdańska.
Historia współczesnego Pelplina nierozerwalnie związana jest z zakonem
Cystersów. W 1258 roku książę lubiszewsko-tczewski Sambor II sprowadził
z niemieckiego Doberanu Cystersów do pobliskich Pogódek. 2 stycznia 1274
roku Cystersi z Pogódek otrzymali od księcia pomorskiego Mściwoja II wieś
Pelplin (wtedy zwaną Polplinem) z rozległymi terenami położonymi między
rzekami Wierzycą, Jonką i Węgiermucą. Dzięki temu klasztor Cystersów w
Pelplinie stał się najpotężniejszym, obok biskupa kujawskiego, kościelnym
właścicielem posiadłości ziemskich na terenie objętym granicami
dzisiejszego Kociewia. Doceniając dogodne położenie nowego nabytku dwa
lata później Cystersi przenieśli do Pelplina swoją siedzibę. Około 1280 r.
przystąpili do budowy zespołu obiektów klasztornych. W XIV wieku
dotychczasowy skromny zespół budynków klasztornych zastąpili nowym,
zachowanym do dzisiejszych czasów, monumentalnym założeniem. Jego
budowa trwała ponad 50 lat, zakończyła się ok. 1400 roku.
Cystersi w swoich włościach prowadzili szeroko zakrojoną działalność
gospodarczą. Popierali osadnictwo, rozwijali swoje folwarki i działalność
handlową. W Pelplinie, prócz kościoła i budynków klasztornych, powstały
zabudowania gospodarcze, m.in. dwa młyny i browar. Cystersi prowadzili
także działalność kulturalną i oświatową. Urządzili przy klasztorze pracownię
przepisywania dokumentów, książek i nut (tzw. scriptorium). W pierwszej
połowie XV w. powstała w Pelplinie szkoła (średnia), nadająca tytuł
bakałarza, niezbędny do otrzymania święceń kapłańskich.
36
Czasy pomyślnego rozwoju gospodarczego przerywane były okresami
klęsk. Wielkim nieszczęściem dla klasztoru okazał się napad husytów w
1433 r. Najeźdźcy zrabowali nie tylko zapasy żywności, a z kościoła obrazy,
naczynia, sprzęt i szaty liturgiczne, ale także podpalili część zabudowań.
Także wojna 13-letnia Polski z Zakonem Krzyżackim przysporzyła
zakonowi zniszczeń i strat.
Ważną datą w historii klasztoru stał się rok 1555, w którym opatem
konwentu został po raz pierwszy Polak, Szymon z Poznania. Od tego czasu
opatami w Pelplinie byli wyłącznie Polacy. Za rządów opata Mikołaja
Kostki (1592-1610) opactwo otrzymało nowy szpital, nowe sypialnie,
refektarz mniejszy i infirmerię dla chorych zakonników. Uporządkował on
również dochody opackie i klasztorne. Bardzo pomyślnie rozpoczął się dla
Pelplina wiek XVII, co wyrażało się nie tylko w nowych zapisach i
nadaniach dla klasztoru, ale też w różnych, nowych przedsięwzięciach
budowlano-artystycznych. Kościół został przebudowany wówczas w
modnym stylu barokowym. Wzbogacił się w piękne, bogate wyposażenie i
wspaniałe malarstwo. Klasztor odwiedzali znakomici goście, 29 maja 1623 r.
do Pelplina przyjechał król Zygmunt III Waza wraz z królewiczem Wła­
dysławem.
W 1772 r., po pierwszym rozbiorze Polski, Pelplin wraz z Pomorzem stał
się częścią Prus. Posiadłości klasztoru liczyły wtedy ok. 21 443 ha. W ich
skład wchodziły nie tylko dwa klucze dóbr w Pogódkach i Pelplinie, dobra
nad Wisłą, jedno z przedmieść Gdańska-Chmielniki, ale także liczne młyny,
browary, gorzelnie, karczmy, w tym w samym Pelplinie co najmniej trzy,
„Dom Opatów Pelplińskich" (Zajazd Pelpliński) w Gdańsku przy obecnej ul.
Elżbietańskiej 3, dwa dalsze domy w Gdańsku-Siedlcach oraz domy w
Toruniu i Tczewie. Wieś Pelplin liczyła wtedy 494 mieszkańców.
W 1823 r. decyzją władz pruskich nastąpiła kasata zakonu Cystersów, a od
1824 roku Pelplin stał się siedzibą biskupa chełmińskiego, kiedy to
archidiakonat gdański diecezji włocławskiej, na terenie którego leżał Pelplin,
został włączony do diecezji chełmińskiej (bulla papieża Piusa VII z 16 lipca
1821 r.). Siedzibę biskupa przeniesiono z Chełmży w Ziemi Chełmińskiej do
zabudowań poklasztornych w Pelplinie, mimo że o zostanie stolicą diecezji
starały się Toruń i Chełmno. Rząd pruski wybrał mały Pelplin w obawie, by
większe miasta nie stały się ośrodkami polskiego życia narodowego. Zabieg
ten nie okazał się zbyt skuteczny, w 1835 roku w Pelplinie zostało założone
„Collegium Marianum”, które z biegiem czasu stało się ośrodkiem kultury i
nauki polskiej na Pomorzu. Było jedyną na terytorium całego zaboru
pruskiego polską szkołą średnią. Uczono w niej języka i historii polskiej
oraz rozmawiano po polsku („Collegium Marianum” istnieje do dzisiaj,
37
mieści się w historycznym budynku poklasztornym). Wcześniej, w 1829
roku, z Chełmży do Pelplina przeniesiono Wyższe Seminarium, którego
początki sięgają 1630 roku.
Rozwój gospodarczy Pelplina zdecydowanie przyśpieszył po 1852 r., kiedy
to przez Pelplin poprowadzono linię kolejową Bydgoszcz- Tczew. W 1878 r.
uruchomiono cukrownię powiązaną z terenem kolejką wąskotorową
wybudowana w latach1896-1897, w 1891 r. oddano do użytku nowy gmach
szkoły ludowej, w 1892 - nową mleczarnię, w 1897 r. ukończono budowę
wielokondygnacyjnego spichrza koło dworca kolejowego, pierwszego
takiego na Pomorzu. Przybywało ludności (w 1867 r. Pelplin liczył 1827
mieszkańców, w 1890 r. 2412, w tym 146 protestantów i 10 Żydów, w 1900 r.
już 3400, a w 1910 - 4000), przybywało domów mieszkalnych, na Wierzycy
zbudowano most. Powstało także wiele innych gmachów, pałac biskupi,
kanonie. Zespół poklasztorny, siedziba biskupstwa, został gruntownie
odnowiony i „regotyzowany” (w latach 1894 – 99). W 1860 roku
uruchomiono drukarnię, w której drukowany był najpierw „Rolnik”, a potem,
w latach 1869 – 1939, gazeta „Pielgrzym”, mająca duże zasługi dla polskości
Pomorza.
Po 1920 r. Pelplin, razem z Pomorzem powrócił do Polski. W dniu 28
stycznia 1920 r. pułk ułanów krechowieckich w sile około 1200 żołnierzy
przejął Pelplin we władanie odrodzonej Polski. Mimo przejściowych
trudności związanych ze zmianą granic i powiązań gospodarczych rozwój
Pelplina trwał dalej. W 1921 r. uruchomiono Szkołę Wydziałową, w 1923 r.
upaństwowiono „Collegium Marianum”, które w 1927 r. otrzymało prawa
pełnej publicznej szkoły średniej. Powstała szkoła muzyczna, poprawiono
nawierzchnię wielu ulic, chodników oraz stan oświetlenia i zieleni. W 1931
roku Pelplin otrzymał prawa miejskie. Liczył wtedy 4200 mieszkańców.
Sześć lat później miasto Pelplin otrzymało herb - rysunek mitry biskupiej który podkreśla ścisły związek miasta z funkcją stolicy biskupiej. W latach
1920-1934 działała Spółdzielnia Spożywców „Zgoda”. Przed samym
wybuchem wojny 1939 r. oddano do użytku drugą szkołę powszechną w
nowym gmachu przy ul. Kościuszki.
W okresie międzywojennym Pelplin nadal był ważnym ośrodkiem
kulturalno-naukowym Pomorza, a szczególnie od 1926 r., kiedy to biskupem
chełmińskim został ks. dr Stanisław Okoniewski, który m.in. zaangażował
się w sprawę budowy portu gdyńskiego (w 1930 r. przybrał tytuł „biskupa
morskiego”). Biskup Okoniewski był mecenasem nauki i sztuki, inicjatorem
budowy osiedla domków jednorodzinnych, Domu Społecznego (w 1937 r.),
twórcą muzeum diecezjalnego w Pelplinie, bibliofilem i posiadaczem
największej prywatnej biblioteki na Pomorzu. Nadal działała spółka
38
wydawnicza „Pielgrzym", urastając do rangi ogólnopolskiej (udzieliła po­
mocy finansowej chylącemu się ku upadkowi „Warszawskiemu Dziennikowi
Narodowemu”, centralnemu organowi endecji). Powstał monumentalny
zarys historyczno-statystyczny Diecezja Chełmińska, której głównym
autorem był ks. Czaplewski, przedstawiciel szkoły historycznej. Ks. Fran­
ciszek Sawicki (1877-1952) stał się, twórcą tzw. pelplińskiej szkoły
filozoficznej, a jego dzieła do dziś stanowią podstawową lekturę studentów
filozofii wielu uniwersytetów zachodniej Europy. W malarstwie
artystycznym ugruntowali swoją pozycję trzej bracia Drapiewscy.
Druga wojna światowa była wyjątkowo tragicznym okresem w historii
Pelplina. Przyczyniła się do tego w niemałym stopniu miejscowa mniejszość
niemiecka. Niemcy już 3 września opanowali miasto. W pomieszczeniach
seminarium duchownego urządzono siedzibę Gestapo i areszt-więzienie,
gdzie przesłuchiwano, bito i torturowano Polaków, umieszczonych przez
miejscowych Niemców na listach proskrypcyjnych. Wywożono ich do
koszar w Tczewie, do Lasu Szpęgawskiego i innych miejsc, gdzie byli
mordowani. M.in. w Tczewie rozstrzelano 20 księży z kurii biskupiej.
Katedrę zamknięto dla wiernych. Zniszczono bibliotekę Seminarium,
wywieziono skarbiec katedralny. W mieście istniał obóz filialny KL Stutthof.
Mimo terroru trwał opór mieszkańców miasta. Istniały oddziały AK i „Gryfa
Pomorskiego”, dokonywano aktów sabotażu. W czasie walki o wyzwolenie
w lutym 1945 roku miasto mocno ucierpiało, zbombardowana została m.in.
cukrownia.
W okresie powojennym nastąpił dalszy rozwój Pelplina. Stał się on
regionalnym ośrodkiem usługowym dla okolicznego rolnictwa, rozwijał się
drobny przemysł, rzemiosło i handel. Powoli, ale systematycznie
przybywało mieszkańców, w początkach lat 90-tych XX w. liczba ich
osiągnęła blisko 10 tysięcy. Największym i najważniejszym zakładem pracy
i pracodawcą dla mieszkańców miasta była do lat 90-tych cukrownia. W
wyniku przemian gospodarczych po 1989 roku, po 125 latach istnienia
cukrownia upadła i została wyburzona. Ten fakt mocno dał się odczuć życiu
gospodarczemu miasta. Wzrosło bezrobocie, wielu mieszkańców musiało
szukać pracy w sąsiednich miastach, przede wszystkim w Trójmieście.
Obecnie zmienia się charakter miasta, zmniejsza się jego znaczenie jako
ośrodka przemysłowego, rośnie znaczenie turystyki i usług z nią
związanych. Rozwija się agroturystyka w okolicy.
W 1992 roku, po reorganizacji administracji kościelnej w Polsce, Pelplin
został siedzibą diecezji pelplińskiej wydzielonej z dawnej, dużej diecezji
chełmińskiej. W 1999 roku, podczas pielgrzymki do ojczyzny, Pelplin
odwiedził papież Jan Paweł II. Pelplin nadal pozostaje znaczącym
39
ośrodkiem kulturalno-naukowym. Oprócz Wyższego Seminarium
Duchownego, które jest filią Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego, w
mieście działa filia Akademii Rolniczej, zespół szkół ponadgimnazjalnych,
szkoła policealna, wydawnictwo „Bernardinum” (z drukarnią), redakcja
„Pielgrzyma”.
Mimo pewnych trudności gospodarczych miasto staje się coraz
piękniejsze. Najwspanialszą jego ozdobą jest katedra Wniebowzięcia
Najświętszej Marii Panny – prawdziwa perła architektury Kociewia. Katedra
jest jedną z największych świątyń gotyckich w Polsce. Posiada bogaty
wystrój z XV – XVIII wieku, monumentalny ołtarz główny, liczne ołtarze
boczne, zabytkowe stalle, ambonę, organy boczne. Katedra jest trójnawową
bazyliką z transeptem i prezbiterium. Nawa główna ma pięć przęseł, flankują
ją nawy boczne. Transept ma układ halowy, dwie nawy ze sklepieniami
sieciowymi. Reszta budowli ma sklepienia gwiaździste. Zewnętrzne ściany
frontowe transeptu i elewacje, zachodnia i wschodnia, są zwieńczone bogato
zdobionymi szczytami schodkowymi. Do ścian elewacji przylegają niskie
ośmioboczne wieże schodkowe. Na skrzyżowaniu nawy z transeptem
znajduje się późnobarokowa wieżyczka z sygnaturką. Zachowane gotyckie
portale wejściowe mają bogatą dekoracje figuralną. Ołtarz główny z
początków XVII wieku, reprezentujący styl wczesnego baroku, posiada
bogatą dekorację rzeźbiarską i malarską (autorstwa Hermana Hana). W
katedrze zachowało się do dziś 26 ołtarzy bocznych pochodzących z XVII –
XVIII wieku, z cennymi dziełami malarstwa przedstawicieli baroku
pomorskiego – Hermana Hana i jego uczniów, Bartłomieja Strobla, Andrzeja
Stecha i innych. Niezwykle cenne są późnogotyckie (z XV w.) stalle z
bogatą dekoracją snycerską. Pozostałe stalle w korpusie nawowym, w stylu
manierystycznym, pochodzą z XVII w. Godne uwagi są także dzieła
gniewskiego snycerza Macieja Schallera – barokowa ambona i wspaniały
prospekt organowy z XVII w.
Warty zwiedzenia jest także gotycki zespół zabudowań poklasztornych w
którym mieści się bardzo ciekawe Muzeum Diecezjalne z bogatą kolekcją
sztuki gotyckiej. W muzeum znajduje się jedyny w Polsce egzemplarz Biblii
Gutenberga, drukowany w Moguncji w latach 1453 – 55. Oprócz zespołu
poklasztornego cennym zabytkiem Peplina jest XIV-wieczny kościół Bożego
Ciała oraz klasycystyczny pałac biskupi z pierwszej połowy XIX w.
Uwaga! Kleszcze!
Po raz kolejny ostrzegamy przed niebezpieczeństwem kleszczy. Mogą
wywoływać groźne choroby i powodować nawet śmierć. Szczegółów
postępowania z kleszczami należy szukać w zeszytach RBI nr 11 i 12.
40
41

Podobne dokumenty