Czarna kobieta bialy kraj 2.0.indd
Transkrypt
Czarna kobieta bialy kraj 2.0.indd
9 Rozdarta między dwoma światami Było jeszcze ciemno, gdy następnego ranka opuszczałyśmy z Joanną hotel. Peter wyjechał wcześniej, a na nas czekał dżip producentów filmu z somalijskim kierowcą Mohammedem. Powietrze już teraz było parne i pachniało mocno morzem. Pojechaliśmy do centrum Dżibuti, gdzie nawet o tak wczesnej porze ulice były pełne ludzi, a pierwsi sprzedawcy rozstawiali na rynku swoje kramy. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do drogi wyjazdowej, prowadzącej do głównej szosy pomiędzy Dżibuti a etiopską stolicą Addis Abebą. Droga była po części szutrowa, po części zaś wprawdzie pokryta betonem, ale pełna mniejszych i większych dziur. Ku zaskoczeniu Joanny panował na niej wielki ruch w obu kierunkach. Zdawałoby się, niekończący się wąż ciężarówek ciągnął się jak okiem sięgnąć. Wszystko tam było – od supernowoczesnych amerykańskich tirów po zdezelowane, przerdzewiałe wraki. Patrząc na niektóre przedziwnie wyglądające pojazdy, zadawałam sobie pytanie, czy w ogóle nadają się do jazdy. Raz po raz się zatrzymywaliśmy. Na pierwszym wzniesieniu, jakie mijaliśmy, leżała w rowie ciężarówka z przyczepą. Kierowca i grupa przechodniów otoczyli samochód i żywo dyskutowali. Było to na przedmieściach Dżibuti, gdzie tysiące ludzi żyło w slumsach w pożałowania godnych warunkach. – 135 – W bladym świetle poranka wszędzie na poboczach szosy stali wychudzeni mężczyźni i dzieci obserwujący płynącą rzekę pojazdów. Okolica była wypalona słońcem. Mohammed powiedział nam, że tu już od lat nie padało. Na skraju drogi widzieliśmy też potwornie wychudzone zwierzęta. Najpierw myślałam, że to psy, jednak przyjrzawszy się im bliżej, rozpoznałam, że są to na wpół zagłodzone osły, bardziej martwe niż żywe. – Jak długo będziemy jeszcze jechać? – spytałam kierowcę. – To nie jest daleko – odpowiedział, gdy znów stanęliśmy za jakąś skrzypiącą ciężarówką. – Ale przy tym tempie będziemy pewnie za dobre dwie godziny. Joanna oparła głowę o szybę i zasnęła. Ja też byłam strasznie zmęczona, ale chciałam wyrobić sobie opinię o tym kraju i uważnie obserwowałam wszystko wokoło. Tymczasem zrobiło się jasno, jednak niezliczone ciężarówki i inne pojazdy wzbijały takie tumany kurzu, że miałam wrażenie, iż poruszamy się w gęstej mgle. Na granicy miasta szutrowa droga wreszcie przeszła w betonową szosę i jechaliśmy teraz przez pozbawioną roślinności górską okolicę. Nie było widać ani jednego drzewa czy krzewu, same kamienie i wysuszona ziemia. Krajobraz wyglądał jak księżycowy. Po obu stronach drogi w regularnych odstępach leżały wypalone lub zupełnie zniszczone ciężarówki i cysterny. Niektóre z nich wyglądały, jakby już od dawna tam tkwiły, inne – jakby wypadek zdarzył się dopiero przed chwilą. – Czy ludzie tutaj są złymi kierowcami, że zdarza się tak dużo wypadków? – zapytałam Mohammeda. Zaśmiał się. – Nie, problemem są stare opony. Jeśli opona pęknie, łata się ją, czasem nawet po kilka razy. Przez złe drogi często dochodzi do ich awarii, a jeśli taka pęka w kilkutonowej ciężarówce, to kierowca najczęściej nie może nic zrobić i ląduje w rowie. Niestety w całym Dżibuti prawie nie ma nowych opon, a jeśliby nawet były, firmy spedycyjne pewnie i tak nie chciałyby wydawać na nie pieniędzy. Nieufnie spoglądałam na pojazdy przed i za nami. – 136 – – Dokąd oni wszyscy tak jadą o tej porze? – pytałam dalej. – Ta szosa w poprzek Dżibuti jest najważniejszym połączeniem Etiopii z morskim wybrzeżem. Towary importowane do Etiopii lub przez nią eksportowane muszą być tędy przewiezione do portu w Dżibuti. Etiopczycy nie mają ropy, muszą więc prawie wszystko importować. Stąd też tak dużo tu cystern. Eksportują zresztą przede wszystkim kawę i trzcinę cukrową – wyjaśniał mi chętnie kierowca. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, za to szybciej, gdyż szosa była coraz szersza. Po lewej stronie widać było jeszcze masyw górski, ale po prawej mogłam spoglądać już w nieskończoną dal. – Czy to pustynia? Tu będziemy kręcić? – spytałam, patrząc na odległy horyzont. – Nie, nie – roześmiał się znowu Mohammed. – To tutaj to tylko mały teren pustynny. Pani ekipa kręci na największej pustyni Dżibuti, musi pani jeszcze trochę poczekać. Po około dwóch godzinach samochód skręcił w prawo na żwirową drogę. Ruch na niej był o wiele mniejszy i właściwie nie widać było ciężarówek. – Zbliżamy się do somalijskiej granicy – odezwał się Mohammed. – Niedaleko stąd powinien też znajdować się ten francuski jacht uprowadzony przez piratów. Jeśli pani chce, mogę go pokazać. Odrzuciłam grzecznie propozycję. Nie mogłam się doczekać, kiedy przyjedziemy na miejsce, i cieszyłam się na zdjęcia. Wokół nas rozciągała się pustynia. Joanna obudziła się i rozejrzała zaskoczona. – To jest ogromne – powiedziała. – Jakie tu wszystko suche – dodała. – Niewiarygodne. Natychmiast wtrącił się Mohammed: – Kiedy pada, pustynia staje się jeziorem. Wszystko jest zatopione, bo wysuszona ziemia nie wchłania tak wielkiej ilości wody. Ale potem robi się zielone. Pod tą pustynią leży ogromne podziemne jezioro. Arabscy przedsiębiorcy budowlani planują zrobienie – 137 – do niego odwiertów i zazielenienie całej pustyni. Tworzą już teraz projekty centrum handlowego i pustynnych miast dla milionerów, tak jak w Dubaju. Rzeczywiście po kilku kilometrach minęliśmy wspaniałą budowlę, która z oddali wydawała się stać w piasku na środku pustyni. Tonęła jednak w zieleni, wszędzie rosły drzewa i kwiaty. – To projekt pilotażowy – wyjaśnił nam Mohammed. Nagle skręciliśmy ze żwirowej drogi i wjechaliśmy prosto w pustynię. Patrzyłam przez okno i pochłaniałam wrażenia. Wszystko wyglądało tak bardzo znajomo. Pamiętałam nazwę każdej rośliny i każdego niskiego suchego drzewa, które widziałam podczas tej jazdy. Pamiętałam bardzo dokładnie ubiór nomadów, wielbłądy, namioty. Wspominałam, jak jako dziecko wspinałam się na skały i niższe drzewa. Patrzyłam na szerokie koryta rzek, które w czasie pory deszczowej wypełniały się wodą, teraz jednak były wyschnięte i martwe. – Wie pan dokładnie, dokąd mamy jechać? – dopytywałam Mohammeda. – No jasne – uspokajał mnie. – Kręcą gdzieś w tej okolicy, znajdziemy ich. Musimy tylko wypatrywać na piachu śladów opon ciężarówek. Po chwili odkryliśmy je na spękanej ziemi i Mohammed podążył za nimi. Wkrótce można było rozpoznać na horyzoncie kilka pojazdów. Coraz więcej samochodów i transporterów pojawiało się przed nami, a plan filmowy z bliska wyglądał jak mała wioska pośrodku pustyni. Kolorowe autobusy służyły za garderobę, oprócz tego w jednym z nich robiono makijaż, inny pełnił funkcję stołówki. Tylko ogromne tiry, którymi przywieziono generatory prądu i inne techniczne urządzenia, stały nieco z boku. Rozstawione wokół reflektory były wprost gigantyczne, o wiele większe niż te, które poznałam, pracując jako modelka w studiach fotograficznych. Na sygnał jakiegoś mężczyzny nasz dżip zatrzymał się pośrodku tego taboru. Mohammed otworzył okno i zamienił z nim kilka słów, po czym odwrócił się do nas. – 138 – – Bliżej nie możemy podjechać, bo będziemy przeszkadzać w kręceniu – powiedział. Podziękowałyśmy mu i wysiadłyśmy. Tak bardzo dałam się opanować wspomnieniom, że całkiem zapomniałam, po co tu właściwie przyjechałyśmy. Francuska wizażystka, która podeszła do nas, sprowadziła mnie na ziemię. Wręczyła nam po kilka kolorowych chust; natychmiast włożyłam je na białą koszulkę. Było ponad pięćdziesiąt stopni i chusty choć trochę chroniły przed słońcem. – Chodź na plan – powiedziała. – Właśnie jest chwila przerwy, bo trzeba przestawić żuraw do kamery – wyjaśniła. Peter sprowadził tego olbrzyma z Niemiec, żeby móc robić na pustyni zdjęcia z lotu ptaka. Kiedy kierowałyśmy się na plan, wyszła nam naprzeciw Sherry. – Hej, Waris, miło, że tu jesteś. Chcę przedstawić ci młodego mężczyznę, który czeka na ciebie z utęsknieniem. Już wczoraj pytał przez cały dzień, kiedy wreszcie się pojawisz. Zza pleców reżyserki wyłonił się nagle mały chłopiec. Nie wierzyłam własnym oczom, bo z krótkimi kręconymi włosami i wielkimi okularami przeciwsłonecznymi, o wiele za dużymi na jego małej głowie, wyglądał zupełnie jak Starzec – mój mały brat, którego kochałam ponad wszystko i który umarł w dzieciństwie. Wstrzymałam oddech, czując, jak łzy napływają mi do oczu. Chłopiec patrzył na mnie przerażony. Potem podszedł i wziął mnie za rękę. – Jestem Idriss. Chodź, pójdziemy na plan – odezwał się. – Dostaniesz tam colę. – Okej, chętnie – powiedziałam i musiałam się roześmiać. Pod otwartym namiotem Sherry kazała ustawić kilka monitorów, na których migały dotychczas nakręcone sceny. Podczas gdy mój „brat” udał się na poszukiwania lodówki, podeszłam do kamerzysty Kena, który akurat sprawdzał kilka scen i trzymał w ręku jakiś mały aparacik. Kiedy mnie spostrzegł, przerwał zajęcie. – Spójrz na to, Waris – powiedział i skinął, żebym się zbliżała. – – 139 – Za pomocą tego małego pilota kieruję żurawiem i kamerą, żeby robić zdjęcia z lotu ptaka. Usiądź, pokażę ci kilka ujęć. Tymczasem mały Idriss wrócił z colą i wdrapał mi się na kolana, jakbyśmy znali się od wieków. Razem popijaliśmy ją i przyglądaliśmy się Kenowi, jak manewrował urządzeniami. Tak jak przedtem w taksówce, tak i teraz odżyły we mnie wspomnienia z dzieciństwa, gdyż czułam się tu jak w domu. Okolica wyglądała tak samo jak somalijska pustynia, na której wyrosłam. Zamiast piasku była gliniasta ziemia, wysuszona i popękana od upału i suszy, na której żadna roślina nie mogła urosnąć. Nawet zapach był ten sam – pachniało suchą gliną, spiekotą i pustynią. Przypomniałam sobie, jak to jako dziecko w każdym obozowisku zakładanym przez rodziców zaraz na początku wyszukiwałam razem z rodzeństwem jakieś drzewo, które stawało się naszym ulubionym miejscem. W jego cieniu siadaliśmy po skończonej pracy na wysuszonej ziemi i bawiliśmy się, marzyliśmy, rozmawialiśmy. – A to co? – zezłościł się Ken. – W tym ujęciu są wielbłądy! A niech to! Brutalnie wyrwał mnie z moich rozmyślań, spojrzałam więc przestraszona na kamerzystę. – Sherry! – wrzasnął wyprowadzony z równowagi. – Na tych zdjęciach widać wielbłądy! Pobiegł na plan, a ja zobaczyłam te zwierzęta także w naturze. Przechodzące jakieś plemię nomadów zepsuło nakręconą scenę, w której Soraya, samotna jak palec, uciekała przez pustynię. Ken był wściekły. Rozmówił się z Peterem i tłumaczem, po czym ci dwaj wsiedli do samochodu i pojechali w kierunku nomadów. Po godzinie Peter wrócił, pieniąc się z wściekłości. Spojrzałam na niego pytająco. – Potrzebuję pieniędzy – powiedział. – Gdy wyjaśniłem nomadom, że chcemy tu kręcić film i musimy mieć bezludną pustynię, natychmiast wyciągnęli rękę. Myślę, że wiedzieli, że będziemy tu dzisiaj. – 140 – Mimowolnie uśmiechnęłam się, odwracając twarz, żeby Peter tego nie zauważył. Oczywiście, że nomadzi wiedzieli. Kiedy żyje się na pustyni, zauważa się nawet najmniejszą zmianę, a prawie pięćdziesiąt autobusów i ciężarówek ekipy filmowej naprawdę trudno przeoczyć. Nawet nomada mógł łatwo poznać, że wszystkie te rzeczy były warte mnóstwo pieniędzy, nic więc dziwnego, że mężczyźni z wielbłądami wyciągnęli logiczny wniosek, iż należy zażądać zapłaty od tych białych. W końcu znajdowaliśmy się na ich pustyni, w pewnym sensie kręciliśmy film w ich ogródku. Dla mnie było to jasne, zauważyłam jednak, że ekipa nie radziła sobie z tą sytuacją. Po prostu nie rozumieli, jak funkcjonuje Afryka. Peter ponownie pojechał do nomadów, którzy tymczasem rozlokowali się w zasięgu naszego wzroku. Tym razem wziął dwóch tłumaczy. Ja wykorzystałam ten czas na rozmowę z moim filmowym braciszkiem Idrissem. – Chodzisz do szkoły? – spytałam. – Nie – brzmiała odpowiedź. – Moi rodzice umarli, od tej pory mieszkam z wujkiem i pilnuję jego kóz. – Więc naprawdę żyjesz na pustyni? – dopytywałam. – Tak, jestem dzieckiem nomadów. Ale chętnie chodziłbym do szkoły albo mieszkał w białym kraju, z którego przyjechałaś. Nie mogłabyś mnie zabrać, Waris, kiedy będziesz wracać do Europy? O to samo zapytał mnie kiedyś mój brat. Znowu byłam bliska płaczu. Często i boleśnie brakowało mi Starca, miałam wiele pięknych wspomnień z nim związanych. Jednak zanim odżyły we mnie, odsunęłam je, nie chcąc popaść w sentymentalizm. – Wiesz, wcale nie jestem taka pewna, czy chciałbyś na zawsze zostać w Europie. Może pewnego dnia wrócę do Afryki – powiedziałam. – Naprawdę, na pustynię? – Mój filmowy brat był bardzo zdziwiony. – Nie wiem jeszcze dokładnie. Ale jeśli rzeczywiście wrócę do Afryki, mój mały bracie, to adoptuję cię i poślę do szkoły. Zgoda? – 141 –