Siostrzany kwartet

Transkrypt

Siostrzany kwartet
Siostrzany kwartet
Napisano dnia: 2014-05-06 13:11:37
Ostatnia aktualizacja dnia: 2015-12-13 21:38:11
BRASZOWICE (gm. Ząbkowice Śląskie). Bernardyna, Maria, Małgorzata i Alfreda to
ekspedientki, które od lat pracują w miejscowym pawilonie handlowym Gminnej Spółdzielni.
Niby nic nadzwyczajnego, bo w innych sklepach też spotka się po kilka czy nawet
kilkanaście sprzedawczyń. W tym przypadku jest jednak coś niecodziennego: wymienione
panie cechuje bardzo silna więź, bo rodzinna, są siostrami.
W centrum podząbkowickich Braszowic od połowy lat siedemdziesiątych poprzedniego stulecia
działa duży sklep wielobranżowy. Dla Małgorzaty Pajor i Marii Kornaś jest miejscem pracy od ponad
25 lat, dla Bernardyny Konopki i Alfredy Pajor – nieco krótszego okresu...
Oczami Małgorzaty
– Ukończyłam szkołę rolniczą, więc swoje pierwsze kroki skierowałam do spółdzielni kółek rolniczych.
W międzyczasie w tym sklepie zwolniło się miejsce, dlatego postarałam się je zająć. Jestem pierwszą
z sióstr tutaj zatrudnionych, pracuję od 28 lat – mówi Małgorzata Pajor. – Przez jakiś czas sklep
prowadziłam z koleżanką, która przeniosła się gdzie indziej. Na to stanowisko przyszła Marysia i we
dwie musiałyśmy sobie radzić. A wtedy handel mocno się rozwijał, większe też były oczekiwania
klientów, tymczasem o sprzedawców nie było łatwo.
W tym właśnie czasie pani Małgosia wyszła za mąż, później pojawił się urlop macierzyński, więc
znowu do pawilonu „zapukał” wakat, który wypełniła Bernardyna. – Jak wróciłam za ladę, to już
byłyśmy w trójkę. Pracowało się zdecydowanie łatwiej w tym wielobranżowym pawilonie, bo w nim
była i „spożywka”, i sprzęt AGD, również inne towary – dopełnia informacji M. Pajor.
Widziane przez Marię
– Trafiłam tutaj po tym, jak z mężem przeprowadziliśmy się z Ząbkowic Śląskich do Braszowic, gdzie
kupiliśmy mieszkanie. Też pracowałam w „eskaerze”, i to od siedmiu lat, ale kłopotem stały się
codzienne dojazdy do miasta. Musiałam zmienić pracę, tym bardziej, że dzieci już chodziły do szkoły.
Liczyłam na etat w pawilonie, czekałam półtora roku i się udało – wspomina Maria Kornaś. – Bardzo
mi to pasowało, bo wówczas pawilon był czynny przez osiem godzin, od siódmej do piętnastej.
Później jednak stopniowo wydłużano czas jego otwarcia, bo takie były potrzeby.
Gdy siostra Małgosia poszła na dłuższy urlop, p. Maria przejęła kierowanie tym pawilonem. To za
czasów jej szefowania tutaj na etacie palacza w kotłowni pracował jeden z braci.
– Po mnie kierownikiem została Bernardyna, po drodze pracę w sklepie znalazła najmłodsza siostra,
Alfreda. W czwórkę tutaj jesteśmy od 21 lat z Małgosią – od 25 – zaznacza rozmówczyni.
Bernardyna - handlarka
– Jestem urodzoną handlarką. Naukę w szkole handlowej rozpoczęłam zaraz po podstawówce.
Starałam się o przyjęcie do liceum ogólnokształcącego, ale zabrakło mi szczęścia, bo było bardzo
dużo kandydatów. Z braku innej perspektywy wybrałam zawodówkę w Ząbkowicach i tego nie żałuję
– zwierza się Bernardyna Konopka. – Później naukę wiązałam z pracą w handlu, gdyż uczęszczałam
do technikum wieczorowego. A moim pierwszym miejscem pracy był tzw. sklep żelazny PZGS-u. Pod
koniec lat sześćdziesiątych handlowało się w nim nie tylko kosami czy podkowami końskimi, lecz też
naczyniami kuchennymi i meblami.
Pani Bernardyna po kilku latach przeszła do GS-owskiej placówki z odzieżą konfekcjonowaną, a
następnie stanęła za ladą w braszowickim sklepie, któremu szefuje.
– Większy ruch klientów, również spoza naszej wsi, spowodował, że kierownictwo GS-u zdecydowało
o powiększeniu składu personelu w naszym sklepie. Alfreda została czwartą pracownicą po tym, gdy
odeszła jedna ze sprzedawczyń – zauważa p. Bernardyna.
Spostrzeżenia Alfredy
– Ja tutaj przyszłam tylko na czas określony, właśnie na zastępstwo koleżanki. Ona jednak już nie
powróciła, więc od tamtego czasu pracujemy we cztery siostry – mówi Alfreda Pajor, nosząca to
samo nazwisko, co Małgorzata, gdyż na mężów akurat wybrały braci. – Zajęcia nie brakowało i nie
brakuje. Gdy przypada zmiana, wstajemy o godzinie piątej, by o szóstej już sprzedawać dopiero co
przywiezione pieczywo. Na tzw. obrotach sklep jest do godziny dziewiętnastej. Zajmujemy się w nim
wszystkim, co akurat jest konieczne, a więc praca za ladą, na zapleczu, prowadzenie dokumentacji,
przyjmowanie towaru...
Jak jest tylko wolna chwila, także i p. Alfreda chwyta za miotłę albo zabiera się za przemycie szyb w
oknach, gdy trzeba, któraś zabiera firany do przeprania.
– Chcemy, aby w naszym pawilonie było czysto i schludnie, by klienci mieli o nas jak najlepsze zdanie,
bo przecież to dla nich tutaj jesteśmy – akcentuje A. Pajor.
Jak w mrowisku
Harmonogram kolejnego dnia zawsze ustalany jest zgodnie – jak to w rodzinie bywa. Dzięki temu nie
zdarzyło się jeszcze, aby tak ważny punkt dla życia lokalnej społeczności np. nagle zamknął przed nią
podwoje.
– Między nami zawsze musi być kompromis. Również po to, abyśmy mogły funkcjonować jako
sklepowe. Jakby to wyglądało przed ludźmi? Nie wyobrażam sobie, żeby przyszedł klient i oglądał
nasze nosy spuszczone na kwintę – żartuje p. Bernardyna. – Nie idziemy na udry, bo to nikomu i
niczemu nie służy.
Słowem – w pawilonie życie toczy się niczym w mrowisku, w którym robotnice doskonale wiedzą, jak
umiejętnie się poruszać, aby płynęło jak najwięcej korzyści.
– O tym, że jesteśmy siostrami również za ladą jednego sklepu, wiedzą wszyscy braszowiczanie.
Chyba do tego się przyzwyczaili, zapewne nas lubią i o nas pamiętają na przykład w Dzień Kobiet.
Zawsze wychodzimy z pracy z kwiatkami i jakimiś batonikami. A w tym roku nawet na walentynki
dostałyśmy po czekoladzie. To jest dla nas bardzo miłe – podkreśla p. Małgorzata.
Sposoby na stres
Praca w sklepie mocno absorbuje, a gdy jeszcze w nim dojdzie do czegoś niecodziennego – nawet
mocno emocjonuje. Tak było w przypadku zdarzenia z klientką, która zasłabła przy ladzie. Upadła tak
nieszczęśliwie, że pojawiła się krew na rozciętej głowie. Zanim przyjechała karetka, ekspedientki
wykazały się świetnym zorganizowaniem: opatrzyły ranę, zapobiegły ewentualnemu zakrztuszeniu
się przez poszkodowaną osobę, zachowały spokój.
– Oczywiście, były i inne przeżycia, ale i w ich przypadku ważne okazało się opanowanie z naszej
strony – stwierdza p. Bernardyna, która – podobnie jak Alfreda – odreagowuje w domu szydełkując,
piekąc ciasta przy tym słuchając muzyki. Małgorzatę zajmują robótki na drutach, szczególnie przy
hafcie Richelieu, zaś Marię – poza dzierganiem np. skarpetek – „grzebanie” w ogródku i hodowanie
kur i świń, nierzadko jazda rowerem.
Wspólna pasja
Pawilon i praca w nim to nie jedyny punkt styczny czterech sióstr o nazwisku rodowym Gnutek.
Łączy je także pasja poznawania kolejnych familijnych tajników. Dzielą ją z kuzynem Józefem Stecem
– księdzem z parafii w Jeleniej Górze-Cieplicach – też pochodzącym z Braszowic. W roku 1996 za ich
sprawą odbył się pierwszy zjazd rodzinny w Gródku nad Dunajcem. Zgromadził on pewną grupę
Gnutkowskich uczestników. Drugi zjazd odbył się w roku 2007 i przyciągnął aż stu uczestników,
razem z praprawnukami. Po nim powstała książka pt. „Rodzina nadzieją jutra”, zawierająca
wspomnienia z dzieciństwa, lat osadnictwa, nieodległej przeszłości.
– Nas w domu było ośmioro rodzeństwa. Babcia ze strony ojca miała 36 wnuków. Już to pokazuje, jak
tych Gnutków jest dużo – akcentuje p. Maria, która przyklaskuje inicjatywie rozrysowania drzewa
genealogicznego i zwołania trzeciego zjazdu. Oczywiście, bez szkody dla klientów pawilonu, w
którym pracują.
Bogusław Bieńkowski

Podobne dokumenty