Powrót Tyndorfa

Transkrypt

Powrót Tyndorfa
Powrót Tyndorfa
Raz do roku w Skierbieszowie odbywa się sławny na cały powiat jarmark Kiliana.
Nikt z tubylców w zasadzie nie wie, dlaczego świeckie targowisko nosi imię
irlandzkiego świętego; nieliczni tylko zgłębili tajemnicę, kim lub czym Kilian w ogóle był,
zanim objął patronat nad lokalną atrakcją i przeobraził się w osobliwe skrzyżowanie Hermesa
z Bakchusem. Mimo wszystko biskup z pewnością uśmiecha się błogo, spoglądając z nieba na
boże owieczki, które przez trzy lipcowe dni kupują, sprzedają i – ogólnie rzecz biorąc –
pracowicie tworzą zamojski folklor. W końcu nie każdy męczennik może się poszczycić
własnym jarmarkiem.
Zasadniczo „Kilian” 1928 nie odbiegał od standardów (z jednym niewielkim
wyjątkiem, o którym zaraz opowiemy). Naliczono mniej więcej tyle samo wystrychniętych na
dudka, okradzionych, pobitych i uwiedzionych, co w latach ubiegłych. Józef Dawidziuk jak
zwykle zalał się w trupa i wyśpiewywał „Idę sobie z Grabowczyka” na kościelnym placu,
dopóki nie został odprowadzony do domu przez żonę. Anielkę Irchównę przydybano w
stodole z synem drewnickiego kołodzieja. Zapewne wybuchłby skandal, gdyby nie fakt, że
rok wcześniej w tej samej stodole przydybano ją z kimś zupełnie innym, a jak wiadomo,
ludzie się do pewnych spraw przyzwyczajają. Jedyną rzeczą, która wyróżniła „Kiliana” 1928
spośród wszystkich innych „Kilianów”, było to, iż akurat w momencie, gdy nad Wolicą
tłoczyli się amatorzy dóbr wszelakich, począwszy od koni, skończywszy na drewnianych
łyżkach, stary Tyndorf umarł. Usuwając tym samym Anielkę Irchównę z pierwszego miejsca,
jeśli chodzi o plotki przy piwie.
Wredny dziadyga skonał we własnym łóżku, podczas gdy wszyscy z dawna
oczekiwali, iż zostanie żywcem porwany do piekła. Wprawdzie domownicy musieli wiercić w
suficie dziurę, bo potępiona dusza coś strasznie długo nie chciała z ciała wyleźć, ale przecież
taki drobiazg ani się umywał do bezpośredniej ingerencji Belzebuba. Gdyby, na ten przykład,
legiony piekielne capnęły Tyndorfa na środku Skierbieszowa i wśród huku piorunów uwiozły
w zaświaty na miotłach, uczestnicy jarmarku zażyliby przynajmniej pouczającej rozrywki! A
tak co? Gówno, jak mawiają prości ludzie.
W tym miejscu wypada nadmienić, że stary Tyndorf był czarownikiem i
odszczepieńcem, a prawi chrześcijanie omijali jego chałupę szerokim łukiem. Odejmował
krowom mleko i trzymał na strychu trzy diabły, które wyglądały wprawdzie jak zwykłe
czarne koty, ale ów nędzny kamuflaż nie zwiódłby nawet niemowlęcia. Szatański pomiot
całymi dniami wylegiwał się w okolicach sufitowej klapy, wystawiając na boży świat (o ile
można doń zaliczyć Tyndorfową sień) jedynie trzy smoliście czarne ogony, dyndające
szyderczo nad głowami wchodzących. Gdyby tego było mało (niedowiarki i mądrale
przydarzają się wszak najporządniejszym rodzinom), wystarczy przypomnieć pamiętną
historię kaszy ze skwarkami. Otóż pewnego dnia stara Tyndorficha, do której obowiązków
należało karmienie kocich kuzynów Boruty, przez nieuwagę zaserwowała im strawę z
dodatkiem soli. A piekło soli nie lubi, oj, nie lubi... Rozwścieczone czarty niemal natychmiast
wystąpiły z reklamacją. Zanim babina zdążyła zleźć z drabiny, miska wyfrunęła ze strychu
niczym latający spodek i rąbnęła ją prosto w łeb. Podobno od tamtej pory starucha dbała o
szatańskie żarcie pilniej niż o własne.
W końcu jednak Tyndorf umarł, a stało się to, jak wspomniano, w samym środku
jarmarku Kiliana. I chociaż większość skierbieszowian była zdania, że zamiast w poświęconej
ziemi odszczepieniec powinien spocząć gdzieś pod płotem, został pochowany zgodnie z
chrześcijańskim obrządkiem. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jak się okazało – nie na długo.
***
Było piękne niedzielne popołudnie, gorące i sielskie. Świat pachniał lipowym
kwieciem i trudnym do zdefiniowania, acz zniewalającym czarem, który jest domeną polskiej
wsi (pod warunkiem, że się stanie daleko od dołu z gnojówką). W tych pięknych
okolicznościach przyrody Jasiek Pieczykolan, syn młynarza z Broczówki, odebrał lekcję
dobrego wychowania i tolerancji dla mniejszości religijnych, a udzielił mu jej nie kto inny,
tylko sam proboszcz Matuszek. Przy pomocy skórzanego pasa szybko i jasno wytłumaczył on
młodzieńcowi, że włażenie na dzwonnicę i bicie w dzwony podczas przemarszu żydowskiego
konduktu pogrzebowego to aż dwa czyny moralnie naganne.
– Kto swego syna miłuje, w czas go karze. Już ja powiem twojemu ojcu, co z ciebie za
ziółko! – warknął na zakończenie. Jaś z godnością poprawił czapkę, która w ferworze zdarzeń
zjechała mu na oczy, ukłonił się księdzu, po czym na łeb na szyję zbiegł po schodach, wypadł
z kościoła i pognał w stronę starego grodziska, gdzie miał się spotkać z kolegami. Wprawdzie
pośladki piekły go niemiłosiernie, ale nie był znów aż tak delikatny, żeby kilka razów
rzemieniakiem mogło mu trwale zaszkodzić. Biegnąc przez wygon, zaczął nawet wesoło
pogwizdywać, ponieważ dotrzymał słowa i uratował honor rodziny Pieczykolanów.
– Zrobiłem to! – wysapał, zdawałoby się, do krzaków porastających kopiec z
piastowskich czasów. Nie, żeby Jasia szczególnie interesowali Piastowie i ich czasy,
pomijając oczywiście fakt, że zostawili po sobie świetne miejsce do zabawy w chowanego.
Wśród trzasków i szelestów spomiędzy chaszczy wyłonili się dwaj najlepsi przyjaciele
Pieczykolana juniora – rudy jak wiewiórka Staszek Szewera i Józio Węcławik, z powodu
okrąglutkiej postury zwany przez kolegów Antałem, ale tylko po cichu i za plecami, bo
potrafił nieźle przylać w mordę.
Obaj byli czerwoni od długo tłumionej wesołości.
– Widzieliście?! – Na usta młodego Pieczykolana wybiegł triumfalny uśmiech. –
Jakby piorun w nich walnął! Rzucili nieboszczyka i stanęli z otwartymi gębami!
Wszyscy trzej skręcili się w gwałtownym ataku radości. W opinii Żydów dotykanie
trumny, gdy w pobliżu rozbrzmiewał dźwięk dzwonów, przynosiło pecha. Nic dziwnego, iż
żałobnicy woleli cisnąć zmarłego na ziemię, niż narazić się na bliżej niesprecyzowane, acz z
pewnością niemiłe reperkusje ze strony sił nadprzyrodzonych.
– Teraz co? – spytał Antał, kiedy nieco doszedł do siebie.
– Co: co? Ja żem swoje zrobił. Proboszcz Matuszek nawet wygarbował mi skórę, ale
jakoś tak bez zamachu lał. Chyba niemocno zły. Teraz Staśka kolej. Hajda na Sady, do
Tyndorfa, zobaczy się, czy rzuci kamień!
Staszkowi mina mocno zrzedła, jako że zbliżał się wieczór, a do chałupy czarownika
strach było podchodzić nawet w biały dzień. Niestety, słowo jest słowem, nie mógł stchórzyć
bez poważnego uszczerbku na honorze.
– Późno się robi – bąknął mimo to, choć nie sądził, aby koledzy byli skłonni mu
odpuścić. – Krowy z wygonu trza by zabierać.
– Eee tam, późno – uśmiechnął się wrednie Antał, który natychmiast przejrzał
podstęp. – Jest czas, krowa nie zając. Chyba że strach cię obleciał?
Na takie dictum odpowiedź mogła być tylko jedna. Bo akurat Józiowi w zęby dawać
nie należało, jeśli się chciało zachować własne w stanie nienaruszonym.
Nie namyślając się dłużej, trzej przyjaciele na przełaj popędzili w stronę wsi Sady,
którą na szczęście dzielił od grodziska jedynie niecały kilometr. Na szczęście, bo gdy
zasapani i spoceni dotarli do celu, słońce właśnie znikało za horyzontem.
Jak na czarownika przystało, Tyndorf nie miał bliskich sąsiadów, a jego włości z
trzech stron otaczał gęsty zagajnik. Kiedy dziadyga umarł, do wdowy przeprowadził się jeden
z synów, do tej pory rezydujący u teściów, jego nadobna połowica za nic bowiem nie chciała
mieszkać pod jednym dachem z czcicielem szatana. Młode małżeństwo bez zwłoki podjęło
starania, by oczyścić nazwisko ze smrodu siarki; chodziło co niedzielę do kościoła i szczodrze
dawało na tacę – wszystko daremnie. Z braku innych aktywnie działających charakterników o
czary siłą rozpędu oskarżono starą Tyndorfichę. W końcu kto z kim przestaje, takim się staje,
a babsko przeżyło z mężem dobre czterdzieści lat (przy czym nikt jakoś nie pamiętał, że przez
ostatnich dwadzieścia prawie się do siebie nie odzywali).
Józio i Jaś zwinnie wleźli na brzozę, skąd mieli doskonały widok na diabelską
zagrodę. Tymczasem Staszek zaczął przekradać się przez warzywnik, by z bezpiecznej
odległości cisnąć kamieniem w strzechę. Przedsięwzięcie było o tyle ryzykowne, że po
obejściu kręciły się obie Tyndorfichy, co mogło zaowocować tęgim laniem w przypadku,
gdyby przydybały młodzieńca na gorącym uczynku.
W chwili, gdy Stasio zamachnął się do wspaniałego rzutu, a jego kompanionowie
wstrzymali oddechy w oczekiwaniu następstw, zza rogu stodoły wyszedł mężczyzna odziany
w szarą kapotę. Czapkę zsunął nisko na czoło, dlatego Jaś, który jako pierwszy zauważył
nowo przybyłego, miał mały kłopot z ustaleniem jego tożsamości. Początkowo błędnie uznał,
że to młody Tyndorf. Zrozumienie przyszło w chwilę później, gdy tajemniczy wędrowiec
wyjął z kieszeni fajkę.
– Stary Tyndorf! Chodu!!! – ryknął młynarczyk, zeskakując z brzozy. W tym samym
momencie kobiety na podwórzu podniosły wrzask zdolny obudzić umarłego, a Staszek, który
nieco zbyt pośpiesznie usłuchał rady kolegi, potknął się i runął jak długi w grządki
buraczków.
Mężczyzna z fajką znikł jak sen jaki złoty...
***
Nie minęła doba, a wszyscy w okolicy znali najświeższe nowiny.
Początkowo ten i ów nie dowierzał, tamten wzruszał ramionami, a jeszcze inny stukał
się palcem w czoło, ale fakt pozostawał faktem. Stary Tyndorf wrócił i zaczął grasować po
okolicy, choć proboszcz Matuszek na jego pogrzebie wyjątkowo donośnie śpiewał „wieczne
odpoczywanie”.
W zasadzie jako upiora stary był dość nieszkodliwy – nie porywał niemowląt, cieląt
nie dusił, ba, nie podbierał nawet jajek z kurników. Mimo to zawadzał niczym, za
przeproszeniem, wrzód na dupie. Bo jakże to tak – upiora. W dwudziestym wieku? Na
chrześcijańskiej ziemi? Łaziło toto wieczorami i straszyło baby. Bywało, że temu i owemu
szybę kamieniem wytłukło, ale akurat o to poszkodowani nie śmieli chować urazy, gdyż sami
mieli na sumieniu jedno czy dwa Tyndorfowe okienka.
Najbardziej jednak uprzykrzony charakternik dawał się we znaki własnej rodzinie.
Otóż siadał na strychu, opierał stopy o drabinę i... po prostu był, doprowadzając wszystkich
do obłędu.
Oczywiście podjęto natychmiastowe starania, by się uciążliwego lokatora pozbyć, bo
atrakcja atrakcją, a „górka” w domu potrzebna, choćby po to, żeby było gdzie w niepogodę
wywiesić pranie. Mijanie rozwalonej w przejściu upiory w ogóle nie jest zabawne,
Tyndorfichy wezwały więc proboszcza Matuszka, by wyświęcił chałupę i zrobił z
diabelstwem porządek. Przez dwa dni, owszem, spokój był i wszyscy się nawet ucieszyli, że
piekło czuje taki respekt przed zażywnym wysłannikiem Niebios. Aż tu nagle... bach. Tyndorf
pojawił się znowu, zaskoczył żonę i synową przy wieczornym udoju, skwasił mleko w
skopkach, nastraszył psa, wlazł do chałupy i jakby nigdy nic znów uwalił się na strychu.
Zrozpaczeni domownicy postanowili uciec się do sprawdzonych, choć może nie
całkiem chrześcijańskich metod. Po burzliwej dyskusji stanęło na tym, że upiorę trzeba
przebić kołkiem, a w celu uniknięcia kolejnych niespodzianek dodatkowo odrąbać jej łeb
szpadlem.
***
Tymczasem w niedalekiej Broczówce Jasiek Pieczykolan wiódł spokojną, choć
pracowitą egzystencję. W tym akurat momencie spływał potem, rozładowując wory pszenicy
z furmanki Antoniego Węcławika. Fakt, iż czynił to do spółki z Antałem, nieco rzecz
ułatwiał, jednak nie aż tak bardzo, by mogli nazwać robotę lekką. Obaj sapali z wysiłku i klęli
soczyście, kiedy w zasięgu słuchu nie było nikogo z dorosłych.
W mączno-kaszowo-otrębianej branży ruch był zawsze, ale dziś diabeł przyniósł
chyba do Broczówki wszystkich najbardziej nerwowych, swarliwych i wrednych klientów.
Zwyczajowy harmider dodatkowo wzbogaciły awantury i pyskówki. Ktoś próbował wepchać
się w kolejkę, komuś pomieszała się liczba worków i upierał się, że zamiast dwóch przywiózł
trzy, niektórzy zabijali czas, popijając bimber, co zawsze kończyło się kłótnią, bardzo często
zaś mordobiciem. No i wszyscy plotkowali. Głównie o Tyndorfie, choć nie brakło innych
interesujących tematów, jako że sprawy bliźnich zawsze są ciekawsze od naszych własnych.
– Jasiek, weź no skocz nad źródło po wodę! – wrzasnął do syna Pieczykolan senior,
który właśnie zrobił sobie krótką przerwę w obowiązkach i wyłonił się z wnętrza młyna.
Ubranie miał białe od mąki, a w ręce trzymał fajkę, ponieważ był tradycjonalistą i papierosów
palić nie lubił.
Jaś z ulgą porzucił Antała wraz z jego pszenicą, złapał koromysło i pomknął wzdłuż
grobli w stronę najbliższego ruczaju. Jak sama nazwa wskazuje, Broczówka na brak źródeł
narzekać nie może, więc szybko spełnił polecenie i wracał właśnie, przygięty pod ciężarem
pełnych wiader, kiedy na łące nieopodal młyna dojrzał jakiś ruch. Coś sunęło wśród traw
niczym szarobrunatna fala, kłębiło się, popiskiwało... Popiskiwało?!
Bez namysłu Jaś cisnął balast na ziemię i puścił się szalonym biegiem, wrzeszcząc
wniebogłosy.
– Tato, szczury! Tato, szczury!!! Szczury!!! Walą do młyna!!!
Czesław Pieczykolan był, co prawda, przyzwoitym człowiekiem, ale „swoje wiedział”,
jak mawiali bardziej zorientowani sąsiedzi. Mimo iż nikt nie posunąłby się do tego, by go
nazwać czarownikiem (w końcu do kościoła chodził i z proboszczem Matuszkiem w niezłej
komitywie żył), znał sposoby na uroki i byle czego się nie bał. Usłyszawszy hiobową wieść,
zerwał się na równe nogi, bez namysłu wyrwał wór pszenicy z rąk zaskoczonego Antała i
popędził na łąkę żwawo jak dziesięciolatek. Tłumek klientów na moment zdębiał, ale już po
chwili ruszył z kopyta w ślad za młynarzem, kłębiąc się i przepychając nie gorzej od
szczurów i robiąc przy tym o wiele więcej rabanu.
Tymczasem Czesław zabiegł szkodnikom drogę i zamaszystym ruchem wysypał zboże
tuż przed nosami prowodyrów. Stado zafalowało wściekle; wielkie jak koty szczurzyska
poczęły pożerać niespodziewaną przekąskę w tempie, które bardzo źle wróżyło przyszłości
mącznego biznesu. Pieczykolan zaś cierpliwie stał nad nimi, mamrocząc pod nosem i
wymachiwał rękami, jakby oganiał się od niewidzialnych komarów. W momencie, kiedy
zniknęły ostatnie ziarenka pszenicy i ludziom wydało się, że nic już nie uratuje
broczowieckiego młyna przed wielce niemiłą inwazją, szczury... zawróciły. Skłębiona,
piszcząca fala odpłynęła tam, skąd przyszła, więc po chwili na placu boju pozostał tylko
młynarz, pusty worek i grupa oniemiałych ze zdumienia gapiów.
– Jak masz, to se trzymaj, do kogo nie wysyłaj – mruknął Czesław i splunął mniej
więcej w kierunku wiatraka w Podwysokiem, którego właściciela, starego Kapicę,
podejrzewał o ten osobliwy prezent.
***
Gdyby komukolwiek przyszło do głowy indagować rodzinę Tyndorfów na temat
wydarzeń zaszłych na skierbieszowskim cmentarzu w nocy z 22 na 23 lipca 1928 roku,
zapewne usłyszałby kilka przekleństw i ze dwie uwagi odnośnie pilnowania własnego nosa.
Mimo to owe wydarzenia znała i komentowała połowa zamojskiego powiatu. Upiorę
zneutralizowano zgodnie z wszelkimi zasadami ludowej tradycji i teraz nie pozostało nic, jak
tylko czekać na rezultat. Który zresztą długo na się czekać nie kazał. Już następnego wieczoru
młoda Tyndorficha znalazła głowę teścia na jednej z półek w komorze. Po tym zdarzeniu
natychmiast spakowała manatki i wróciła do rodziców, zapowiadając uroczyście, że jej noga
więcej nie postanie w nawiedzonej chałupie.
***
Czesław Pieczykolan o Tyndorfie, rzecz jasna, słyszał, ale był zbyt rozumny, by
przejmować się byle upiorą, zwłaszcza że, jak dotąd, omijała Broczówkę, ograniczając
działalność do Sadów i Skierbieszowa. Starego charakternika młynarz znał (mało kogo
zresztą nie znał), ale choć zbytnią sympatią się nie darzyli, nigdy nie doszło między nimi do
zatargów. Dlatego ryzyko, że potępieniec zechce nawiedzić siedzibę Pieczykolanów w celu
wyrównania jakichś zadawnionych rachunków, było bardzo nikłe.
W pewien niedzielny wieczór, niedługo po tym, jak synowa Tyndorfa dokonała
makabrycznego odkrycia wśród słoików z dżemem truskawkowym, Pieczykolan senior
zażywał zasłużonego odpoczynku na ławeczce przed domem, paląc fajkę i rozmyślając o
naprawie dachu, gdyż po ostatniej burzy strzecha na stodole zaczęła przeciekać. Zapadający
zmierzch kogoś innego jak nic zagnałby do chałupy – w końcu nadzianie się w ciemnościach
na upiorę do przyjemności nie należy – on jednak nie ruszał się z miejsca. Głównie dlatego,
że baba nie znosiła, kiedy kopcił w izbie.
– Ni ma to jak lulka w ładny wieczór – ozwał się raptem ktoś tuż obok. Młynarz
odwrócił głowę i stanął (a raczej siadł) twarzą w twarz ze złem. Ściślej mówiąc – z
pomarszczoną, ozdobioną kulfoniastym nosem gębą Tyndorfa.
– Słusznie prawicie – odparł swobodnie. Jako się rzekło, do strachliwych nie należał.
Zjawa nie zjawa, skoro zachowuje się grzecznie, należy ją traktować równie uprzejmie,
zwłaszcza gdy jest to upiora znajoma, która jeszcze nie zrobiła nam na złość.
– Pozwolicie siąść tu z wami? – Tyndorf pytająco popatrzył na Pieczykolana. Być
może oczekiwał krzyków przerażenia, znaków krzyża i innych tego rodzaju atrakcji, które
umilają siłom piekielnym kontakty z żywymi, ale się nie doczekał. Młynarz wzruszył tylko
ramionami i przesunął się nieco na ławce, robiąc marze miejsce.
Potępieniec usiadł i wyjął z kieszeni przepięknie rzeźbioną fajkę. Długą chwilę obaj
palili w milczeniu, popatrując kątem oka jeden na drugiego. Czesław doszedł do wniosku, iż
stary charakternik wygląda zupełnie tak, jak wyglądał zawsze. Nie miał czerwonych oczu,
rogów, kopyt i pazurów, nie zalatywał też siarką (co nie znaczy, że pachniał różami, ale i za
życia nimi nie pachniał). Do jakich wniosków doszedł Tyndorf – nie wiadomo.
– Cicho tu... Spokojnie sie żyje ludziam z Bryczówki – zagaiła w końcu upiora z
przebiegłym uśmieszkiem.
– Planujecie ów spokój zamącić? – Młynarz uniósł brwi i wydmuchał kłąb dymu.
– Jużci, żem planował. Ale z was, Pieczykolan, odważny chłop. Z tejże przyczyny
zaczypał was więcy nie bede. A za gościne macie tu podarek.
Czarownik wystukał z fajki resztkę tytoniu i ostrożnie położył ją na ławce.
– Wasza lulka stara i złachana, aż wstyd, cobyście sie z tako obnosili. Wicie co,
Pieczykolan? Dajcie jo mie. Wam nie bedzie krzywda, a i ja nie bede stratny.
Młynarz zawahał się. Stara fajka nie była cenna, ale miał ją w posiadaniu od wielu lat.
Z drugiej strony, przy ślicznej fajce Tyndorfa wyglądała jak dziad przy księciu, dlatego też
poczuł nieodpartą pokusę, by dar przyjąć. W końcu nikomu nie musiał się chwalić, od kogo
go dostał. Jedna lulka nie mogła chyba narazić na niebezpieczeństwo nieśmiertelnej duszy
pobożnego chrześcijanina?
– Niech wam będzie – zdecydował i wręczył upiorze wysłużoną fajkę.
Tyndorf wetknął ją do kieszeni, wstał, uchylił czapki i... zniknął.
– Hehehe, alem interes ubił – powiedział na głos Pieczykolan, oglądając delikatną,
bardzo starą i zapewne bardzo drogą fajkę piekielnika. Nie zwlekając, otarł ją dokładnie
rękawem, nabił i postanowił wypróbować. Na szczęście nim zdążył wpakować cybuch do
gęby, diabelski urok przestał działać. Okazało się bowiem, że trzymał w ręce ropuchę, której
naładował tytoniu do pyska. Nieszczęsny płaz aż wybałuszył oczy od tej, bardzo dlań
nietypowej, przekąski.
– Ty sakramencka, potępiona cholero! – wrzasnął młynarz pod adresem upiory,
odrzucając żabsko jak najdalej od siebie. – Czekaj no, już ja cię oduczę dowcipasów, aż ci
bokiem wyjdzie, zasrańcu diabelny!
***
Kiedy następnego wieczoru stara Tyndorficha zobaczyła uzbrojonego w kłonicę
młynarza z Broczówki na progu swojej chałupy, omal nie dostała nieodwracalnego
wytrzeszczu oczu.
– Pochwalony – warknął Pieczykolan, po czym przepchnął się obok osłupiałej babiny,
wdrapał na strych i usiadł na pierwszej z brzegu skrzyni. Kobieta głupia nie była, więc
otrząsnąwszy się ze stuporu, natychmiast dała nogę. Prawdopodobnie udało jej się przy tym
pobić rekord w biegach przełajowych, gdyż drogę na plebanię, która młodemu, zdrowemu
człowiekowi zajmowała dobre dwadzieścia minut, pokonała w niecałych dziesięć.
Tymczasem młynarz siedział cichutko, czekając, aż upiora swoim zwyczajem zjawi
się na strychu. Kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi, a potem kroki, uśmiechnął się wrednie,
mocniej zacisnął dłoń na kłonicy i...
...Tyndorf prawdopodobnie spodziewał się wielu rzeczy, ale z pewnością nie
oczekiwał, że wchodząc na „górkę”, oberwie drągiem w łeb.
– Żartów się zachciało, a?! – ryknął Pieczykolan, gdy potępieniec runął z drabiny jak
rażony piorunem. – W imię Ojca i Syna, sprawię ja ci takie egzorcyzmy, że proboszcz
Matuszek pozielenieje z zazdrości!
I nie zwlekając ani chwili, zeskoczył do sieni. A potem jął okładać upiorę kłonicą,
wywrzaskując przy tym „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”, aż szyby w oknach dzwoniły.
Zajęło to ładnych parę minut, ponieważ pod koniec strasznie się zasapał i musiał robić
przerwy, by się z kretesem nie udusić. Ostatecznie jednak dobrnął do finalnego „amen”, po
którym Tyndorf zajęczał okropnie i zapadł się pod ziemię, wyrywając przy tym paskudną
dziurę w klepisku. Zdyszany młynarz natychmiast do niej zerknął z nadzieją, że chociaż
przelotnie
ujrzy
otchłanie
piekielne,
ale
zobaczył
tylko
samotnego,
bardzo
zdezorientowanego karalucha, który zresztą szybko się gdzieś schował.
***
Od tego czasu Tyndorf przestał nawiedzać okolice Skierbieszowa. Byli wprawdzie
tacy, co opowiadali, że niby go widzieli, ale to bajeczki dla naiwniaków i półgłówków, którzy
się wszak przydarzają nawet najporządniejszym rodzinom.
Co do młynarza z Broczówki – niestety, nie odzyskał fajki i musiał kupić nową. W
dodatku przez pewien czas nie mógł się opędzić od zamówień na egzorcyzmy, ale kiedy
zaczął szczuć natrętów psami, w końcu dali mu spokój i zaczęli nękać starego Kapicę, który
też był młynarzem i psów nie miał.
Miał za to cztery bardzo ładne córki.
Ale to już inna historia.