Kat. I - I nagroda Aleksandra Sen
Transkrypt
Kat. I - I nagroda Aleksandra Sen
Panie Julianie, w pańskiej poezji czuć gliwickie powietrze. Pan rzeczywiście jest stąd, pan wierzy w to miasto. Czy może mnie pan go nauczyć? Kiedy wysiadam z pociągu i stawiam buty na ledwo krzepnącym bruku gliwickiego dworca, na początku nie zwracam uwagi na charakterystyczny zapach śląskiego, letniego powietrza. Dopiero po jakimś czasie zaczyna być odurzający i wyodrębniam przemycane w nim nuty minionych stuleci. Wokół mnie wiruje historia, a ja tu jestem nie bez powodu. Kolejne miasto, w którym muszę znaleźć oś, na które chcę rozpisać wzór i w którym poszukuję śladów tych dwóch złamanych pokoleń. Jestem przybyszem, a może intruzem? Przecież dzielę z miejscowymi niejasne poczucie przynależności do Śląska wraz z jego brutalną dynamiką granic – wśród poniemieckich chodników, studzienek, kamienic i kopalni czuję dramatyczną rozpacz kolonizatorów ze Wschodu czy z innych części regionu i niepokój autochtonów. Miastom można zmienić nazwy, można wysiedlić mieszkańców, można przesuwać linie na mapach, lecz odnoszę wrażenie, że atmosfera pozostaje nienaruszalna. Potrzebuję jakiegoś przewodnika; literatura wydaje się najlepszym. Muszę poczuć Gliwice, muszę je zrozumieć. W sposób automatyczny, odruchowy wybieram trzech poetów, będących przedstawicielami trzech stron jednego miasta. Julian Kornhauser, Adam Zagajewski, Horst Bienek. Gdy jeden z nich się rodzi, drugi zostaje zmuszony do wyjazdu na zachód, a trzeci przyjeżdża tu na „zesłanie” z mitycznego Lwowa. W literaturze polskiej typowym ujęciem regionu jest kwestia „sprawiedliwości dziejowej” – wypędzenie Niemców i polonizacja jest dla autochtonów karą za wywołanie II wojny światowej, zaś dla przybyszy – nagrodą (choćby częściową) za jej wygranie i rekompensatą. To oficjalna wykładnia, która pomija jednostkowe dramaty. Niemieckie związki wypędzonych uznają ten rachunek za nierówny – nawet dziś na tym tle często dochodzi do sporów politycznych; wiele z ich stowarzyszeń nawet długo po wojnie domagało się rewizji granic i uznawało doświadczoną krzywdę za całkowicie niesprawiedliwą. Czy poezja może być mostem pomiędzy tragediami o zupełnie różnych barwach? I dochodzę do wniosku, że przecież sam Śląsk jest takim miejscem; jest enklawą dla różnych nieszczęśników historii. * Julian Kornhauser jest arcyśląski, a każdy wers jego poezji nosi w sobie wszystkie odciski butów ze śląskiej, bardzo czarnej ziemi – nie tylko ślady górników, dla których to miejsce było pierwszym i ostatnim, lecz i tych, którzy dzielili z nim miasto zgoła przypadkiem. I tak z podeszwy niewielką grudkę na papier Kornhausera musiał wytrząsnąć jego ojciec, krakowski Żyd, idący z Krakowa przez Śląsk po cztery obozy koncentracyjne, a do tej kopki cierpienia trochę dosypała też matka, rodowita Ślązaczka z Chorzowa, której losy rodzinne odzwierciedlały dramat tamtej dekady, a która po 1945 roku – przez kontakty z kresowianami – szybko przeszła z niejasnego dialektu na literacką polszczyznę ze wschodnimi nutami. Poeta więc szedł przez dzieciństwo z pewnym balastem nieswojego koszmaru, nieprzeżytej przecież wojny, której cienie wciąż kładły się po czerwonej cegle gliwickich kamienic. Był dzieckiem, a jego miasto nadal doświadczało przetasowań ludności. A jednak mógł czuć się jak u siebie, pomimo drobnego niepokoju związanego z formalną przynależnością do gminy żydowskiej – ale jego pokolenie już nie kultywowało tradycji zamordowanego narodu, a jego ojciec naznaczony traumą ocalonego i łagodnym, ciągnącym się latami smutkiem nie wyróżniał się z tłumu jako Żyd. Młody Kornhauser oswajał to bez większych problemów i z czasem poczuł, że ta egzotyka miasta jest całkiem kusząca. I Gliwice były całkowicie jego. Wrastał w nie od urodzenia i był śląskim Polakiem. (Pod tym samym niebem, w powtarzalnej sekwencji podobnych ulic, kresowych przyśpiewek słuchał starszy o rok Adam Zagajewski; zaś z dala od tego przymglonego dymem nieba młody Horst Bienek uparcie tęsknił do Gleiwitz, które stracił bezpowrotnie, nawet się nie łudząc, że jeszcze je zobaczy) Słowa Kornhausera – zwłaszcza z wczesnych tomów – są przepełnione robotniczym zmęczeniem, ironią, brakiem zaufania wobec szeroko rozumianej elity, bezwzględną wiarą w odwieczne wartości. Wykluwa się z nich obraz najszczerszego wobec siebie i realiów gliwiczanina, który – niezależnie od pochodzenia i zajęcia – jest wręcz przebity specyfiką miejsca zamieszkania. Poeta dostał miasto i przyjął je bez wahania; wrósł w nie, zrozumiał na wskroś, jest krainą jego dzieciństwa i przestrzenią dorosłości. Nie tkwią tam wprawdzie jego korzenie, ale nie pochyla się nad tym w swoich wierszach, w zasadzie rzadko nawiązując do rodziny. I wyczuwa pewien dysonans, którego może być elementem: rozłam na dwie opowieści o Gliwicach. W 2007 roku opublikowany został tom „Origami”, dopieszczony w formie, choć minimalistyczny. Wiersze te są krótkie, oszczędne, koncentrują się zwykle na uważnej obserwacji natury, otoczenia i społeczeństwa. Kornhauser czasem zagłębia się we własną przeszłość, nie znajduje swojego nazwiska na liście internowanych1, jest na swoim miejscu, choć daleko od siebie2. I dedykuje Wolfgangowi Bittnerowi utwór „Na ulicy mojego dzieciństwa”. To swoiste podanie ręki ponad granicą i rozpadem historii; Wolfgang Bittner jest niewiele starszy od Kornhausera i urodził się w Gliwicach, z których został wypędzony jako dziecko. Tak oto poprowadzona zostaje nić pomiędzy dwiema narracjami – wypędzonych i pozostawionych. Zresztą już w pierwszym wersie Kornhauser wdaje się w polemikę z tytułem – „czy mojego?”. Przypisuje dzieciństwo raczej epoce, krótkiemu przystankowi w dziejach świata, kiedy nie rozumie się drastycznie przekształcającej się rzeczywistości i kiedy dzieli się doznania wraz z innymi rzuconymi w ten czas. Bez wątpienia tak samo na gliwickich ulicach bawiły się dzieci niemieckie, dzieci śląskie, dzieci kresowe czy dzieci z innych części Polski, osiadłe w tym mieście – doświadczały takich samych zapachów, tej niekończącej się zieleni i zadbanych ulic starówki, dystyngowanej klasy Palmiarni i parków miejskich, cienia katedry Piotra i Pawła, mechanicznego szmeru kopalni węgla na Sośnicy lub Sassnitz, w zależności od nomenklatury. Jedyne, co dzieli Kornhausera od Bittnera, to pięć lat różnicy i to, że jeden otrzymał Gliwice od losu, drugi zaś na zawsze je stracił. Warto też wspomnieć wiersz „Śląsk” – który w typowy dla poety, sensualny, choć dosadny sposób oddziela krainę dzieciństwa (i jej mlecze, olchy, pokrzywy, rowery, babcię przy piecu, niemiecką książkę na strychu) od rozkopanego podwórka, za którym znajdują się groby rodziców. Niemożliwy jest powrót do tamtego świata – Kornhauser to wie i nie zamierza z tym walczyć. Ale jego przeszłość ukrywa się w rzeczach; ten zwrot w kierunku przedmiotów jest charakterystyczny dla całej jego twórczości. Obraz ten jest niemal 1 2 J. Kornhauser, „Niewidzialność” J. Kornhauser, „Tu” arkadyjski, jednak autor zaznacza już na początku: „płonie dzieciństwo”. Najmłodsze lata poety przypominają płomień, który stopniowo przybliża go do dorosłości. Wszystko dzieje się niezwykle szybko i intensywnie, w bezbłędnej powtarzalności takich samych, ciepłych i bezpiecznych dni. Niemiecka książka – której genezy dziecko nie jest świadome – delikatnie zaznacza obecność poprzedniego państwa, ledwie wycofanego ze Śląska. W powieści „Dom, sen i gry dziecięce” Kornhauser przywołuje wspomnienie, w którym J. (w ten sposób poeta pisze o sobie sprzed lat) odczytywał przed klasą swój wiersz o Gliwicach. Wiersz wzbudził w jego rówieśnikach ogromną aprobatę i niedowierzanie, nauczycielka zaś – po krótkiej pochwale – zwróciła uwagę na błąd gramatyczny. Był to dla niego zbyt silny cios i upokorzenie. „Nie, Śląsk nie zagościł powtórnie w wierszach J.” Zagościł. Może nie zawsze wprost, ale przecież każdy jego utwór pachnie Gliwicami. * Zagajewski nie pamięta Lwowa. Nie może go pamiętać, lecz nosi w sobie przejmującą, podskórną tęsknotę. I wraca do Miasta – poświęca mu mnóstwo wierszy. W jednym z wywiadów mówi o Gliwicach wprost: „Miałem się nie przywiązywać do tych drzew i do tej czarnej rzeki”. XX wiek to stulecie tragicznych przesunięć ludności i Zagajewski jest tego ofiarą – w pierwszym pokoleniu, już bez wspomnień, ale z nostalgią. Pisze esej „Dwa miasta”, w którym zestawia Lwów z Gliwicami. Porównanie to kończy się miażdżącym zwycięstwem utraconego miasta, którego nie doświadczył; udzielił mu się rodzinny żal za niedoścignionym ideałem spokoju i galicyjskiej, więc wysublimowanej architektury, łagodnej atmosfery i życia pełnego wrażeń. Ta sakralizacja stawia Lwów w centrum jego świata; na jego wzgórzach i ulicach snuje się piękny mit, którego nie można obalić, z którym nie można walczyć. Ale Zagajewski wie, że ten Lwów nie istnieje. Obraz przekazany mu przez rodziców jest wynikiem kontrastu z dość przygnębiającymi, niechcianymi Gliwicami oraz efektem traumy i sentymentu. Z biegiem lat zaciera się obraz lwowskiej nędzy ulicznej. Zagajewski jest jednak w tej tęsknocie ironiczny i wie, że to Gliwice zapewniły mu „różne skromne dostatki, zaczynając od dachu nad głową”3. W wierszu „Grażyna” poeta zwraca uwagę na kino Grażyna, nazwane tak na pamiątkę lwowskiego kina. Nie był to jedyny przykład ujarzmienia, a może rozmycia rzeczywistości („zdarzały się też inne próby zamiany tego miasta w tamto miasto”4). Zagajewski nie pozostawia złudzeń: nikomu się to nie udało, a wreszcie przyszło zapomnienie. Tylko w utworze „Dżungla” przebija się jakieś poczucie ślepego trafu5. Ten kontrast sprawia, że Zagajewski nigdy nie poczuje się w Gliwicach jak u siebie. Czuje się „notorycznie bezdomny”6 i jako wygnaniec szuka swojego miejsca w Krakowie, byle wydostać się z miejsca, które uwięziło jego rodzinę w wiecznej klatce tęsknoty. Kraków poety jest ładny, jest prawdziwy, jest taki, jaki może i jaki powinien być; Gliwice są niemal turpistyczne, a Lwów istnieje tylko w świecie wspomnień i imaginacji, więc właściwie nie istnieje wcale. 3 A. Zagajewski, „Dwa miasta”, s. 8. Nawet dziadek Zagajewskiego nigdy nie oswoił się ze śląskim miastem, a w zasadzie je odrzucał, nanosząc na zastaną rzeczywistość obraz Lwowa. Podobieństwo ulicy Zwycięstwa do ulicy Sapiehy i parku Chrobrego do Ogrodu Jezuickiego było pozorne i nagięte do tezy, ale ułatwiało przetrwanie w miejscu postoju i uparte pielęgnowanie wiary w powrót na Wschód. 5 „przecież to czysty przypadek: śląskie miasto / na horyzoncie hałdy, na ulicy starzy ludzie / mówiący przywiezionym ze wschodu językiem” 6 A. Zagajewski, „Dwa miasta”, s.8. 4 W tym zmaganiu Zagajewskiego z własną tożsamością zawiera się także stereotypowy podział między Śląskiem – brutalnie realistycznym, pragmatycznym, skoncentrowanym na twardych faktach, niezbitych dowodach i użyteczności – a Kresami, które w literaturze zawsze funkcjonowały jako kraina ulotnej fantazji, marzeń, subtelnego zaśpiewu i ciepłej familiarności. Nie da się pozbyć wrażenia, iż w poezji jego rówieśnika na szorstkiej płaszczyźnie Śląska i jego wielkiej historii toczy się mała, ujmująca opowieść rodzinna Kornhausera. O to przecież chodzi – samo miasto nie ma kluczowego wpływu na swój obraz. Zdecydowanie bardziej istotne są rodzinne zawirowania, dramaty, tragedie, ale i sukcesy, związki z sąsiadami, poczucie stabilności, której tak zabrakło Zagajewskiemu. * W Niemczech rzadko się o nim pisze, ale Śląsk nie zapomniał Bienka Horsta. Jak mało kto rozumiał miasto swojego urodzenia, a także konsternację polskich Ślązaków i wyczerpującą rozpacz Kresowian. Bo dla Horsta niemiecka wina jest niezaprzeczalna; to nie była zwykła wojna, to była zagłada dawnego honoru i wszystkich zasad, to źródło naszego niepokoju egzystencjalnego. I dlatego nikt, kto nie sprzeciwił się wywózkom do pobliskiego Oświęcimia i nie podjął choćby próby rozliczenia z własnym sumieniem, nie ma prawa mówić o „niemieckim Śląsku”. Autor gliwickiej tetralogii – cyklu powieści poświęconym miastu przed i w trakcie II wojny światowej – nie rezerwował regionu dla jednego narodu7. Dorastał w rodzinie katolickiej, chodził na zbiórki Hitlerjugend, słuchał Chopina, unikał kontaktu z ojcem-faszystą i żył na styku kultur – jego matka i babka mówiły przecież po polsku, sam jednak nigdy się go nie nauczył. W 1946 roku zrozumiał, że nie jest w stanie odnaleźć się w nowym kraju, w dodatku bez znajomości języka, więc październiku wyjechał na zachód. Gliwice stały się jego sposobem na mówienie o samym sobie. W połowie lat sześćdziesiątych Horst napisał obszerny poemat „Gliwickie dzieciństwo”. Z perspektywy człowieka dorosłego w przypadkowych momentach wraca do miejsca swoich najmłodszych lat i odtwarza drobiazgi tamtego życia – zapachy, dźwięki, dziecięce zabawy, na które nakładają się drastyczne obrazy zwłok, marszu śmierci więźniów z Oświęcimia, wejścia Armii Czerwonej i pożaru w mieście. Nazywa to bezgłośnym upadkiem w dzieciństwo. Patrzy na rzekę, nad którą bawił się z kolegami i w której rok w rok tonęło jakieś dziecko; porusza się ulicami przemysłowego, nowoczesnego miasta, widzi dworzec towarowy, lokomotywy, mosty, słyszy pozbawione marzeń rozmowy górników8 Obraz jego przeszłości wyrasta „z dymu i snu i płomienia”. W jego wspomnieniach nasuwają się na siebie sielskie Gleiwitz – miasto, w którym jeszcze nie wiedział, że otacza go zło – oraz płonące miejsce kaźni, widok narodu niemieckiego, który sam wydał na siebie wyrok. W wierszu „Barak Niemcy”, poświęconym „bladej matce Niemcy” Horst z brutalną szczerością stwierdza, że nadal nie czuje się bezpiecznie i nie umie kochać swojego kraju, który wywołał tyle cierpienia po wszystkich stronach frontów. Chociaż po wejściu Armii Czerwonej z początku wraz z sąsiadami wierzyli, że to jest ich ziemia i to może być ich język, po pewnym czasie „przyszli wypędzający, którzy sami / byli wypędzonymi, ze Lwowa”. I czuje się skrzywdzony przez państwo niemieckie. 7 Bohaterowie jego książek posługują się dialektem śląskim języka niemieckiego, przepełnionym slawizmami, a modlą się i przeklinają po polsku; dla Horsta tożsamość mieszkańców Gliwic wcale nie jest binarna i raczej intuicyjnie wyczuwa się wzajemne wpływy. 8 „Węgiel daje nam żryć / i ciągnie nas do grobu / była to modlitwa starego Piechotty” * Trzy portrety tego samego miasta. Każdy z nich jest naznaczony doświadczeniem wojny i inaczej odnosi się do Gliwic. I można skoncentrować się na samym śląskim mieście, a można postrzegać je jako symbol terenów przejściowych i wpisać do wielkiej europejskiej literatury pogranicza, które przecież zawsze płonie. Kornhauser przyjmuje swoje miasto jako oczywistość, choć poniekąd dziwną, bo noszącą ślady innego narodu. Reprezentuje jednak stereotypowe podejście Ślązaka – po prostu akceptuje zastany fakt, nie roztrząsając go i nie dokonując dalszego rozkładu. Odnosi się do swojego dzieciństwa (zwłaszcza w powieści „Dom, sny i gry dziecięce”) z oczywistym sentymentem, ale bez nadmiernej mitologizacji. Pamięta z tamtych lat niedostatek, wady gospodarki centralnie planowanej, niemal biologiczne pragnienie lepszego życia. Rysuje niezwykle wyraźny obraz domu i najbliższej okolicy, która jest wielokulturowa 9, bezpieczna, uporządkowana i momentami arkadyjska. To jest całkowicie jego miejsce, źródło spokoju. Subtelny opis, posiłkowany fotograficzną pamięcią autora, przemyca niezaprzeczalną miłość do miasta, które przypadło mu w udziale. Zagajewski przypatruje się raczej brzydocie Gliwic. Tęskni za Lwowem, a z tęsknoty tej wynika odraza do miejsca postoju. Zastanawiające jest, czy nie dochodziło na tym tle do żadnych spięć z Kornhauserem, z którym przecież się przyjaźnili, a nawet mieszkali w jednym bloku w Krakowie. Gliwice były miastem z przypadku, niefortunnym wyborem jego rodziny, szukającej jakiegoś zakotwiczenia na Ziemiach Odzyskanych; ich gorycz stała się też jego goryczą. I wiedział, że to skutek mitologizacji. Jego Gliwice albo są brudne, albo noszą ślady drugiego miasta. A Horst snuje się ulicami przedwojennego Gleiwitz. I jego pieśń jest pejzażem dalekich ulic i nieistniejącego już świata, który od brudu i pyłu odgradzał się koronkowymi firankami i ponadczasowym śląskim pedantyzmem. Coś z jego Gliwic przetrwało – zresztą, wszyscy trzej poeci zwracają uwagę na podobne aspekty miejscowej rzeczywistości. Jakie można wyciągać wnioski z historii, skoro są one widoczne gołym okiem na ulicach Gliwic? Czerwona cegła kamienic, mnóstwo parków, wille miejskie, osiedla robotnicze; gierkowskie bloki z wiejskiej płyty, przedszkola, przejścia podziemne; świeżo wyremontowany dworzec, węzły komunikacyjne, galerie handlowe. Weryfikuję gliwickość Kornhausera i wydaje mi się, że mogę mu wierzyć. Tylko on zna nowe, powojenne oblicze swojego miasta bez wplatania w jego arterie goryczy, nostalgii, cynizmu – tak widocznych zarówno u Horsta, jak i u Zagajewskiego. Mijam wycieczkę niemieckich emerytów, którzy po chwili rozsiadają się w ogródku piwnym na rynku. Do kogo należą Gliwice? Polityka historyczna bywa brutalnym kłamstwem. „To chyba najbardziej przekonało J. Prawda życia! Związek literatury z dziejami minionymi i teraźniejszymi.10” Jeśli można komuś ufać w ocenie tożsamości tego dziwnego miasta, w którym tak szorstko zawiera się śląska tragedia i śląskie zmartwychwstanie-zmartwychwstawanie, to jest to właśnie Kornhauser. Nie pisze o Gliwicach, nie pastwi się nad nimi, nie mitologizuje otrzymanej przestrzeni. Jest nimi przesiąknięty. To wystarczy. 9 Zwraca nawet uwagę na nieuchwytny dla wielu postronnych szczegół, jakim jest granica między śląskimi a niemieckimi autochtonami, co z kolei uwydatnia różnorodność w obrębie nawet pozornie hermetycznych grup. 10 J. Kornhauser, „Dom, sen i gry dziecięce”, s. 93