Mnie świat w dalszym ciągu rozbawia

Transkrypt

Mnie świat w dalszym ciągu rozbawia
GOŚĆ CUKRZYCY
Andrzej Zaorski – urodzony 17 grudnia 1942 (lub też 7 stycznia 1943 roku) w Piaskach Lubelskich. Polski aktor i artysta kabaretowy, występujący w telewizji, filmie i teatrze, a także w radiu.
Ukończył PWST w Warszawie w 1964, w teatrze debiutował 31 stycznia 1965 na scenie stołecznego Teatru Współczesnego w spektaklu „Przychodzę opowiedzieć” w reżyserii Erwina Axera.
Z tym teatrem związany był do 1970, potem można go było zobaczyć w Ateneum, Narodowym, Powszechnym, Na Targówku w teatrze Kwadrat. Od połowy lat 60. pojawiał się też regularnie na dużym i małym ekranie (m.in. 1964: Pięciu, 1966: Marysia i Napoleon, 1966: Małżeństwo z rozsądku, 1967: Westerplatte, 1967: Stawka większa niż życie, 1971: Bolesław Śmiały, 1974: Ile jest życia,
1977: Lalka, 1979: Skradziona kolekcja, 1982: Matka Królów, 1984: Baryton, 1988: Piłkarski poker).
Występował w kabaretach „U Lopka”, „Pod Egidą”, „Tu 60-tka” i „Kaczuch Show”. Jest współtwórcą popularnych cyklicznych programów telewizyjnych, m. in. „Gallux Show”, „Studio Gama” i „Polskie Zoo”. Na początku lat 90. wycofał się z aktywnej pracy w teatrze i filmie, choć pod koniec tej dekady i na początku następnej wystąpił w kilku serialach, a także podejmował próby reżyserskie.
W 1991 roku wyróżniono go nagrodą „Wiktora” – dla osobowości telewizyjnej. W 2006 roku zdobył
„Złoty Mikrofon” - nagrodę radiową, przyznawaną od 1969 roku za uzyskanie trwałego wysokiego
poziomu i wysokiej klasy sztuki radiowej oraz za wybitne osiągnięcia twórcze dla radia publicznego.
„Mnie świat w dalszym ciągu rozbawia”
Z Andrzejem Zaorskim rozmawia Anna Danilewicz
Cukrzyca mocno uporządkowała Pana życie, uregulowała kalendarz?
- Rzeczywiście tak. Mam stałe pory: posiłków, pomiarów,
przyjmowania leków. Moja żona też musiała się nauczyć, w
jaki sposób ze mną postępować, jakie jedzenie mi przygotowywać. Obecnie właściwie w ogóle nie jadam wieprzowiny, głównie indyk, drób, wołowina. I ta regularność – posiłków, kalorii, diety – tego muszę pilnować. Trochę inaczej jest tutaj, kiedy jestem w Białymstoku (podczas kilku
tygodni pracy nad spektaklem „Policja” – przyp. AD). Nie
mogę tak dokładnie przestrzegać wszystkich zasad i od
razu są efekty: dzisiaj miałem taki moment, że jak wróciłem wieczorem, byłem cały mokry, musiałem natychmiast
coś zjeść. Kiedyś lekarz powiedział mi, że lepiej mieć 400
niż 40 miligramów cukru we krwi, bo wtedy mózg domaga się go na całego. Miałem już kiedyś taką sytuację, że nagle straciłem przytomność. I to za kierownicą samochodu!
Na szczęście zatrzymałem się, zdążyłem zapalić awaryjne
światła i…. ocknąłem się po godzinie. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po odzyskaniu przytomności, była czerwona papryka – widocznie próbowałem ją zjeść. Ale nie pamiętam tego. Teraz zawsze mam przy sobie cukier w kostkach. A ja tak nie lubię cukru! Kiedy jestem poza domem,
dyscyplina rozluźnia się i zdarzają mi się takie przygody.
12
GOŚĆ CUKRZYCY
Napisał Pan w swojej książce, że na wieść o cukrzycy
skakał Pan z radości! Obawiał się Pan bowiem zupełnie innej, poważniejszej choroby. Czy po tylu latach
zmagania się z chorobą to wciąż „tylko” cukrzyca?
- Tak! Oczywiście tylko dzięki panu Bantingowi, który wynalazł insulinę. Był kiedyś taki kanadyjski film,
opowiadający właśnie o nim, o Ojcu Insuliny. I co
ciekawe, ja w tym filmie, w polskiej wersji, dubbingowałem aktora, który grał Bantinga.
Dowiadując się o chorobie miał Pan zatem świadomość, co to jest?
- Nie, w ogóle nie miałem pojęcia! Zanim postawiono mi diagnozę, to mniej więcej przez pół roku wiedziałem tylko, że coś się ze mną dzieje niedobrego.
Na przykład piwo mi nie smakowało. Byliśmy w
Australii i koledzy mówią: „Ach, tu jest takie świetne piwo!”. Siedzą, piją, zachwycają się: „Och jakie
dobre!”. A ja też piję i trochę się dziwię, bo mi się
wydaje, że jest to takie samo, zwyczajne piwo. Tak to
się zaczynało. Ale dopiero z perspektywy czasu zauważyłem, że to były różne objawy cukrzycy. Zresztą wtedy miało miejsce jeszcze kilka innych wydarzeń, które też – jak sądzę – miały z tym związek.
Zmarł mój ojciec, bardzo to przeżyłem. A potem,
na wakacjach, dowiedziałem się z prasy, że mojego
„Polskiego ZOO” nie będzie już w jesiennej ramówce telewizji. Nikt mi o tym wprost nie powiedział. To
był dla mnie duży cios, bo myślałem, że takie rzeczy mogą się dziać, ale w komunizmie. A to ci, tak
zwani „pampersi”, prawica, tak sobie poczynali. To
było bardzo przykre… I tak myślę, że stopniowo to
wszystko nakładało się.
Dodatkową przyczyną była też na pewno moja dieta, to, że bardzo niezdrowo odżywiałem się i dużo
wówczas występowałem, w całej Polsce. Moja żona
pysznie gotuje, ale nie umie robić golonki. Zatem
na wyjazdach zawsze zamawiałem golonkę. To jest
przecież bomba kaloryczna! A do tego piwo! I tylko
to piwo coraz mniej mi smakowało…
Długa jest lista wyrzeczeń – przyjemności, z których
musiał Pan zrezygnować z powodu choroby?
- Pierwsza z menu wypadła golonka, której nigdy
już nie zakosztowałem. Piwa, odkąd przestało mi
smakować, jakoś mi nie brakuje. Za to wina wytraw-
nego chętnie bym się napił. Jednak coś za coś: jeżeli chce człowiek żyć… Dłużej…
- W miarę upływu czasu zrozumiałem, że z cukrzycą można wytrzymać. Tak jak mówią lekarze, trzeba żyć normalnie. I tylko poziom cukru
mierzę sobie osiem razy na dobę: pierwszy raz o
godzinie 6.00, ostatni o 22.00. Jeżeli mam wysoki
cukier, to przyjmuję dwie albo trzy działki insuliny. Ewentualnie coś jem – kiedy trzeba.
Nigdy nie miał Pan ochoty, żeby wyłamać się
spod tej tyranii diety?
- Teraz już nie. Obecnie właściwie wszystko można zdobyć, każde jedzenie. W restauracjach jest
drób, są ryby. Nie ma żadnego problemu, można żyć normalnie.
Ta choroba nie ogranicza się jednak tylko do
drobnych, codziennych uciążliwości. To również
poważne powikłania, czego i Pan doświadczył.
- Tak. Ta choroba jest bardzo podstępna: nic
nie boli, często nic nie widać, a dzieje się. Chodzę regularnie do poradni, badam serce, tętnice, wszystko co trzeba. Na razie nic złego się nie
dzieje. Ale wcześniej też było podobnie – niby
13
GOŚĆ CUKRZYCY
miałem jakieś objawy, ale mój neurolog zbagatelizował
to i skierował mnie do okulisty. Bo u mnie było coś takiego, że kiedy wychodziłem na słońce, to nagle moje
widzenie się zmieniało, jakbym wszystko widział w negatywie. Może nie dokładnie tak, że białe jest czarne, ale
nagle zieleń była pomarańczowa, błękit też jakiś dziwny. Potem się okazało, że to były szkolne objawy zbliżającego się udaru. A u mnie one pojawiały się przez pół
roku! Więc można było wyjść z tego cało.
Ma Pan żal?
- Do tego człowieka? Tak. On był uważany za bardzo
dobrego lekarza! Ale cóż… Nie opisałem go nawet za
bardzo w mojej książce, nie chciałem.
Właśnie w książce, na samym początku wspomina Pan,
że jedną z pierwszych myśli po odzyskaniu przytomności było pytanie do siebie, czy nie stracił Pan w wyniku
tego udaru poczucia humoru.
- Rzeczywiście tak było. Bo mi się udało, a sądzę, że to
spory sukces. Kiedy na przykład czytam Sławomira
Mrożka widzę, że jednak czasem udar zabiera poczucie
humoru. Jego ostatnia książka, „Baltazar”, w ogóle jest
wyprana z poczucia humoru. Jest bardzo ciekawa, bo
on wspaniale opisuje swoje dzieciństwo, ale żeby tam
była choć szczypta jego dawnego żartu... Mnie na szczęście świat w dalszym ciągu rozbawia.
Choć cukrzyca jest tak powszechną chorobą, wiele osób
wstydzi się jej, a nawet boi się przyznać w pracy czy
wśród znajomych, że zmaga się z ta chorobą. Jak Pan
myśli, dlaczego?
- Nie mogę tego pojąć. Czego tu można się wstydzić?
Gdyby to była choroba chociażby weneryczna, to wiadomo, że to i wstydliwe, i tylko do siebie można mieć o
nią pretensje. Obecnie nawet kłopoty z wódką czy narkotykami są wśród ludzi znanych, artystów tak bardzo
powszechne i tak dobrze opisane, że nikt nie wstydzi się
do tego przyznać. A to jest chyba bardziej przykre, że
człowiek musi się ciągle upijać, że zaniedbuje bliskich,
nie chodzi do pracy, niż to, że musi zdrowo żyć i przyjmować insulinę.
No tak, chorujemy na cukrzycę nie z własnej winy.
- Co ciekawe, cukrzyca jest plagą polskiej wsi. Uprawa
roli, hodowla zwierząt są tak zmechanizowane, że zupełnie zmienił się tryb życia ludzi, ich dieta. Kiedyś podstawą był chleb wiejski, ciężki, ciemny, pożywny, bo
żeby kosą porządnie zamachnąć, to trzeba było skądś
brać siły. Dziś praca jest dużo lżejsza, jedzenie inne i cukrzyca zbiera żniwo! A ci ludzie nie są przecież niczemu winni.
A czy cokolwiek dobrego stało się w Pana życiu za sprawą cukrzycy?
- Choroba właściwie nic nie zmieniła, oprócz tego tylko,
że teraz muszę bardziej się pilnować: robić te pomiary,
odżywiać się, itd. Teraz ważniejsze dla mnie od kariery
są przyjaźń, rodzina, wnuki, mam dla nich czas. Ale…
Gdybym mógł znowu pracować jak kiedyś, to bym pracował.
Dziękuję za rozmowę.
14
GOŚĆ CUKRZYCY
„Ręka, noga,
mózg
na ścianie”
Andrzej Zaorski, współpraca Katarzyna Ciesielska
To był zwykły, pracowity, akurat grudniowy dzień.
Nagranie programu, rozmowa, spotkanie, próba,
późny powrót do domu. I nagle stało się. Pierwsza
diagnoza: zator. Dopiero po pewnym czasie właściwa: udar. Dość dobrze oswojony przez sześćdziesiąt
lat życia świat stał się nagle niemożliwy do wypowiedzenia, rozpoznania, zapamiętania, opisania.
W ramach terapii Andrzej Zaorski zaczyna prowadzić dzienniczek: choroby, ale nie tylko. Zapisuje
wszystko, co mu się przypomina.
Kiedy pokazałem go Markowi Ławrynowiczowi, z
którym współpracowałem przy audycji „Zsyp”, kolega radiowiec powiedział:
- Słuchaj! Patrzę na te twoje gryzmoły i widzę, że to
jest materiał na ciekawą książkę.
- Nnno, tttak… - odpowiedziałem płynnie – ale przy
mojej szybkości
pisania na maszynie: szesnaście słów
na godzinę,
książka może
się ukazać za
dziesięć lat!
Zapisałem
zdanie, którego wymówienie zajęło mi blisko
kwadrans.
Marek
nic
nie odpowiedział, ale okazało się, że
porozmawiał
ze swoją żoną
Kasią, studentką etnologii,
która zapaliła
się do pomysłu. Kiedy już
wyszedłem ze
szpitala,
odwiedziła mnie
z magnetofonem i… zaczęło się…
A ty, biedny
Czytelniku,
musisz
sam
ocenić, co z
tego wynikło.
Co z tego wynikło?
Niezwykła książka, która łączy
i fragmenty dziennika, i pamiętnika, zbiera zapiski z czasu choroby i różnych etapów życia. Przeplatają się i łączą różnorodnie: od czyraka, który
z pupy znanego już aktora wycinała ponętna pielęgniarka opowieść płynnie przechodzi do młodzieńczych zajęć teatralnych w Pałacu Kultury;
historie prywatne, rodzinne mieszają się z anegdotami z życia „wyższych sfer”. Zresztą, czego tu
nie ma?! Są dowcipy, piosenki, rysunki z zeszytów szkolnych, prywatne zdjęcia, koślawe literki z laurki, którą Andrzej Zaorski dostał od wnuka i równie powykręcane jego własne zapiski z
pierwszych dni po odzyskaniu przytomności. To
również kawał historii polskiego teatru, filmu, telewizji, wspaniałe i pasjonujące urywki różnych
„środowiskowych” ploteczek, skandali.
Do czytania zachęca już sama szata graficzna:
niezwykle staranna, edytorska perełka. Na dobrym papierze mamy setki zdjęć i ilustracji, rozsadzających tekst i układających się w autonomiczną opowieść. Można kartkować książkę, będąc usatysfakcjonowanym samą tylko warstwą
wizualną. Można też przeczytać pierwszy z brzegu fragment – z dużym prawdopodobieństwem,
że trafimy na kolejny wyśmienity passus. Można też czytać po prostu od deski do deski, choć i
tu jest niespodzianka - książka bowiem ma dwa
początki, orła i reszkę, awers i rewers. Czyta się z
obu stron, od początku i od końca.
15
GOŚĆ CUKRZYCY
Fragmenty książki „Ręka, noga, mózg na ścianie”
Zawsze byłem ciekaw, czy mam mózg.
- W lewej tętnicy zrobił się zator – powiedział lekarz.
Słyszę jego głos..
- Jak pan się nazywa? Mój Boże...Jak się nazywam?
Nazywam się... Czarna dziura... Ręka...
- Dotknąć palcem lewej ręki do nosa!
Dobrze teraz prawej!
Człowiek w białym kitlu przygląda mi się badawczo.
Jak pan się nazywa?
Próbuję coś powiedzieć... ale dźwięk, który dobywa się
z moich ust, nawet nie przypomina żadnego znanego
mi słowa. Spokojnie! Noga!
16
Lekarz drapie mnie jakimś ostrym
narzędziem po lewej stopie i tępym
po prawej. Tylko że to jest to samo
narzędzie. Teraz opukuje mnie małym młoteczkiem...
Ręka... Noga...
Zza pleców odchodzącego lekarza wychyla się znajoma twarz...
uśmiecha się... ale na dnie zielonych
oczu czai się niepokój.
- Ewa! - mówię bardzo wyraźnie. Ewunia!!!
Lekarz zatrzymuje się w drzwiach.
- No! Nie jest tak źle! Cóż. Spróbujemy jeszcze raz.
Jak pan się nazywa?
Nazywam się... Ręka, noga... mózg
na ścianie...
Nazywam się... Andrzej Adam Zaorski, syn Tadeusza i Krystyny ze
Stawarskich.
Urodzony w Piaskach Lubelskich
7 stycznia 1943 roku, znak zodiaku:
Koziorożec.
Wystarczy posadzić Koziorożca na
gruzach miasta, a po roku mamy
wokół Wall Street. Zaiste jego talent organizacyjny i umiejętne manipulowanie ludźmi dla wyższych
celów (małymi Koziorożce się nie
zajmują) dokonały na świecie już
niejednego cudu. Żaden znak nie
jest tak konsekwentny i zdeterminowany w działaniu. Czołg to pojazd, który – jak się zdaje – najbardziej pasowałby każdemu, urodzonemu pod tym
znakiem..
Zaraz, zaraz... Ja tu mam zupełnie inny opis Koziorożca.
Urodzeni pod tym znakiem mają od najmłodszych
lat skłonności do narkomanii, pijaństwa i najbardziej brutalnej rozpusty. Nie lubią się uczyć i z trudem kończą nawet szkoły specjalne. Uwielbiają
krzywoprzysięstwo i bardzo chętnie zeznają przed
sądem. Często urządzają awantury i sceny dantejskie. W życiu rodzinnym na szczęście nie uczestniczą.
Moja żona, Ewa, dziwiła się zawsze, że mój horoskop zupełnie do mnie nie pasuje, aż wreszcie moja
GOŚĆ CUKRZYCY
matka w chwili szczerości wyznała, że w maju
1942 roku rodzice musieli wziąć szybki ślub.
Narodzonego 17 grudnia potomka zapisali z
datą 7 stycznia jako ośmiomiesięcznego wcześniaka (zachowując szczęśliwą w naszych obu
rodzinach siódemkę), tak, abym zyskał cały
rok, co w przypadku potomka płci męskiej mogło mieć kiedyś znaczenie w chwili powołania
do wojska.
Nigdy nie wierzyłem we wróżby, horoskopy...
Muszę jednak stwierdzić, że mój nowy znak –
Strzelec – pasował do mnie jak ulał. Nie tylko
do mnie! Bo i do znaku Ewy. – Lew!
Można powiedzieć, że jej Lew został ustrzelony
przez Strzelca, a moja żona jest z domu – Strzelecka!
i stanął za mną. Wypiąłem się jak kazał... podczas
gdy dwie młode pielęgniarki odchylały moje oba
pośladki. Czułem jak rumień wstydu wykwitł mi
na uszach, wypełzła na kark i dalej, tam, gdzie
plecy „swą szlachetną nazwę kończą”. W dodatku chirurg, zanim zaczął operację, nastawił lampę, która mi świeciła prosto w...
W napięciu żułem rękaw koszuli, czekając na cios
skalpela, gdy jedna z ponętnych sióstr nachyliła
mi się do ucha.
- Czy dostanę potem autograf?
Wszystkie fragmenty są cytowane za zgodą Andrzeja Zaorskiego.
Andrzej Zaorski, współpraca: Katarzyna Ciesielska,
„Ręka, noga, mózg na ścianie”,
Wydawnictwo Autorskie S.C., Warszawa 2006 r.
Foto: Konrad Adam Mickiewicz
STRZELEC – osobnik spod tego znaku ma bardzo dużo pomysłów - urodzony działacz społeczny. Oczywiście, do czego się weźmie, to
spieprzy. W dzieciństwie zabiera dzieciom cukierki. Później zresztą też. Ma skłonności do samosądu i samogwałtu. Podgląda w toaletach.
Na starość spisuje wspomnienia od początku
do końca zmyślone.
***
Drogi Czytelniku. Mam wrażenie, że zacząłeś
czytać tę książkę ze złej strony. Myślałeś zapewne, że będzie to zbiór zabawnych anegdotek, jakich pełno w „pismach dla kobiet”, a tu
nagle nudzą cię historią jakiejś choroby. Zatem
odwróć tę książkę do góry nogami i zacznij ją
czytać „od dupy strony”... to znaczy od strony
20, rozdział – PUPA
***
W 1977 roku spędzałem wakacje w Krynicy
Morskiej. Byłem już wtedy znanym aktorem
(w TV – „Studio Gama”, w radiu – „Sześćdziesiąt minut na godzinę”). Pogoda była barowa
(deszczowy lipiec!). Częste libacje w Morskiej
i w Róży Wiatrów oraz kąpiele w lodowatym
Bałtyku zrobiły swoje. Wykwitł mi przecudny czyrak na dupie. – W rzeczy samej? – ktoś
mógłby zapytać. Nie, obok!!! Bolało jak diabli,
aż w końcu nie mogłem chodzić. Głupio było
jednak tak pić na leżąco, więc teść zawiózł mnie
do szpitala w Nowym Dworze Gdańskim, żeby
„to” jakiś fachowiec wyciął. Lekarz obejrzał co
należy, polecił mi klęknąć na stole operacyjnym
17

Podobne dokumenty