wolny tybet przy blackhorse road

Transkrypt

wolny tybet przy blackhorse road
/WOLNY
TYBET PRZY
BLACKHORSE
ROAD
TEKST I FOTOGRAFIE:
MARCIN PINIAK
Tsering ma na sobie
czarną koszulkę z
napisem „Rangzen”.
„Rangzen” w języku
tybetańskim znaczy
wolność. W Tybecie za
to słowo zabija się
ludzi. Za to słowo
idzie się do więzienia.
Za to słowo wpycha się
do ust elektryczną
pałkę. Nie ma znaczenia
czy to dziecko, kobieta
czy stary mnich.
Tutaj w Londynie możesz je wykrzyczeć głośno - tak żeby wszyscy
słyszeli i wiedzieli, co ono znaczy. Za to słowo ludzie oddawali
ostatni oddech. Wypowiedziane miliardy razy wciąż pozostaje tylko
słowem.
Tsering jest Tybetańczykiem, tak mówi o sobie i czuć, że jest to
ważne. Nigdy nie był w Tybecie. Nigdy nie widział ziemi swojego
ojca. Jednak cały czas Tybet żyje w nim, jest w jego ubiorze,
twarzy i sercu. Jest na stronicach książek, filmowych zdjęciach i
w zapamiętanych opowieściach. Nie lubi, kiedy ludzie mówią, że
skoro urodził się w Indiach nie jest Tybetańczykiem. Wtedy musi
znów wracać do historii sprzed ponad pół wieku.
Do 1949 roku, kiedy w pełni niezawisły i wolny kraj położony w
Himalajach najechały hordy Chińskiej Armii Ludowo - Wyzwoleńczej.
Sześciomilionowa społeczność tybetańska zamieszkująca Płaskowyż
Tybetański o wielkości blisko dwóch i pół miliona kilometrów
kwadratowych stała się więźniami we własnym kraju.
Tak jest do dnia dzisiejszego. Pozostałość po historycznym Tybecie
chińskie władze nazwały „Tybetański Region Autonomiczny”, przy
czym słowo „autonomiczny” jest zaprzeczeniem swojego pierwotnego
znaczenia. Na skutek chińskiej inwazji śmierć poniosło ponad
milion dwieście Tybetańczyków
Mały Tybet
Tsering wraz z Kalsangiem i Karmą mieszkają w domu w pobliżu
stacji Blackhorse Road. To jest ich Wolny Tybet. O tym informuje
wlepka na kuchennych drzwiach z napisem „Free Tibet” unoszący się
w powietrzu zapach chili i sami jego lokatorzy. Od czasu do czasu
przychodzi Dawa -postać niedużego wzrostu, bardzo ruchliwa w wieku
lat dwudziestu kilku. Oczywiście Tybetańczyk. Jest Lamą (dosł.
Matka, co znaczy Nauczyciel) i mnichem.
Prowadzi buddyjski ośrodek „Palyul” na ulicy Rotherfield. Kocha
futbol i zieloną herbatę. Widok tego drobnego Lamy żonglującego
piłką, innym razem tańczącego w rytm tybetańskiego hitu „Let’s go
to disco” czy dmącego w aborygeński instrument zwany didgeridoo,
bardzo odstaje od wyobrażeń, jakie można mieć na temat buddyjskich
mnichów. Ma w sobie tyle spontaniczności i otwartości, że wręcz
zaraża wszystkich wokół optymizmem.
Karma dla odmiany jest cichy, introwertyczny i raczej nieśmiały.
Piłka nożna to jego życie. Potrafi ją kopać godzinami, lub oglądać
w telewizji. Nawet jadąc na rowerze słucha meczu z radia
umocowanego w koszyku przy kierownicy. Uwielbia indyjskie filmy. W
Indiach godzinami siedział w kinie. Tutaj no cóż, raczej mu się
nie podoba. Trzeba dużo pracować, na nic nie ma czasu, ludzie
wiecznie w pędzie. To nie dla niego.
Tęskni do dusznej małej sali kinowej i bohaterów swoich ukochanych
filmów. Do zapachów indyjskiej kuchni na ulicy i bliskich ludzi.
Jesteśmy uchodźcami
Tsering nazywa siebie „uchodźcą” pomimo faktu, że posiada
obywatelstwo indyjskie. Fale uchodźców tybetańskich zapoczątkował
sam Dalajlama, który jest przywódcą duchowym i politycznym
wszystkich Tybetańczyków. Podczas powstania w 1959 roku opuścił
Lhasę (stolicę Tybetu) i przez Himalaje przedostał się do Indii.
Tym samym wyznaczył drogę setkom tysięcy Tybetańczyków, którzy w
ten sam sposób uciekają z kraju przed prześladowaniami, więzieniem
i chińską polityką terroru. Wielu z nich umiera po drodze, innych
zawracają przekupywani przez Chiny żołnierze na granicy Nepalu,
Bhutanu, lub samych Indii. Powrót do Tybetu z wizytówką
uciekiniera równa się torturom, więzieniu czy nawet śmierci.
Tsering pochodzi z Dharmasali, gdzie ma swoją siedzibę Tybetański
Rząd na Uchodźstwie. Na co dzień pracuje w jednym z podległych
Dalajlamie departamentów,a jego praca polega na organizacji
bojkotu chińskiej Olimpiady „Pekin 2008″. Jest aktywistą. Jest
zdecydowanie typem ognistym z dużym temperamentem i ciekawością
świata. Londyn to nie jest jego miejsce, kocha swoją Dharmasalę,
jej specyficzny luz, brak pośpiechu i bałagan. Lubi jej wartkie
strumyki małych rzek i wzgórza nieopodal domu. Tam ma swoich
przyjaciół i rodziców.
Najważniejszą kobietą w jego życiu jest matka. Dla Tybetańczyków
więzi rodzinne to jeden z ważniejszych związków w życiu. Mają
ogromny szacunek do rodziny. To jest ich żywe połączenie z
ojczyzną. Rodzina i religia. Buddyzm tybetański - jeden z
najbardziej zaawansowanych systemów rozwoju świadomości - jest
praktykowany w nieskrępowany sposób na całym świecie.
Jednak w Tybecie komuniści sprowadzili go do obrzędowej atrakcji
dla turystów. W swej esencji jest on żywym doświadczeniem
przekazywanym przez pokolenia mistrzów swym uczniom. Strumień nauk
jest nieprzerwany do dziś. Głównie w Indiach i na zachodzie, gdzie
żyją i nauczają tybetańscy mistrzowie. Przez setki lat na
himalajskim „dachu świata” praktykowano i rozwijano nauki Buddy
wtłaczając je w życie codzienne, politykę, sztukę i edukację.
Rozdzielić Tybetu i buddyzmu nie sposób. Jedynie rozerwać jak
chińscy agresorzy.
Podczas swojego
„panowania” zniszczyli
większość klasztorów,
świątyń i świętych miejsc
( z blisko sześciu
tysięcy klasztorów
zostało kilka najczęściej
zniszczonych) - między
innymi robiono z nich
chlewy i stajnie.
Świętymi tekstami
nawożono ziemię, a
mnichów mniszki zmuszano
do uprawiania publicznego
seksu. Częściami
relikwii, posążków i stup
(rodzaj „piramidy”
symbolizującej oświecenie
o różnych wielkościach i
wymiarach) brukowano nowo
powstające drogi. Samo
posiadanie zdjęcia
Dalajlamy karane było
więzieniem.
Tsering ma świadomość, że
jego praca przypomina
„walkę z wiatrakami”,
jednak pamięta o słowach
Dalajlamy „Nigdy się nie
poddawajcie!”. Tenzin
Tsundue cytowany
tybetański poeta, pisarz
i działacz indyjskiej
organizacji „Friends of
Tybet” jest jego
przyjacielem, znają się z
Dharmasali. Podarował mu poemat. Poemat wisi na wprost łóżka.
Przypomina, że trzeba walczyć dalej. Ojciec Tseringa zdradził mu
sekret najlepszej medytacji na świecie. Każdego wieczoru przed
snem pomyśl przez chwilę, co dziś zrobiłeś dobrego dla innych.
Momo na talerzu „Made in China”
Kalsang jest prawdziwym mistrzem kuchni. W dredach i etnicznych
tatuażach pokrywających stopy wygląda jak tybetański szaman.
Czarownik, którego specjalnością jest gastronomiczna magia. Smak
jego naleśników trudno oddać słowami. Ciasta i zakąski to bramy
zmysłowego raju. Pory posiłków bywają różne, raczej są wysoce
elastyczne i uzależnione od potrzeb domowników. Jednak prawdziwy
rarytas to tradycyjne danie momo. Momo przypominają i smakują
podobnie do naszych pierogów. Kalsang przygotował dwie wersje;
mięsną i wegetariańską.
Najpierw trzeba było przygotować ciasto, później dwa rodzaje
farszu i na koniec w specjalnym naczyniu na parę sfinalizować
dzieło. Efekt nokautujący. Pierwsza liga. Mistrzostwo.
Jest w tych ludziach tak wielka serdeczność i radość życia, że
samo przebywanie wraz z nimi przywraca wiarę w drugiego człowieka.
Podczas śpiewów w buddyjskim ośrodku, pomimo bariery języka
tybetańskiego czuć moc tej starej religii. To miejsce to ich mały
Tybet. Jednym z praktykujących jest młody Tybetańczyk ubrany w
koszulkę z napisem „Metallica”. Nigdy wcześniej nie medytował,
wszystko wokół jest dla niego czymś nowym. Jednak tak znajomym.
Tutaj pośród kolorowych thanek (malowidła buddyjskie) być może
odnalazł jakąś zagubioną część siebie.
Kalsang jest realistą. Coraz mniej wierzy w wolność Tybetu. Ma
ogromną wiedzę, zresztą jego głównym zajęciem prócz gotowania jest
czytanie książek. Wie o polskiej „Solidarności” i o naszej walce o
wolność. Wie o tym, że również naszego kraju nie było na mapie
świata. Jednak sytuacja z Tybetem jest inna.
Ponieważ nic nie zrobiono do tej pory, również w przyszłości nic
się nie zmieni. Powstaną wstrząsające filmy, programy i artykuły.
Jednak to tylko słowa, które powtarzane zbyt wiele razy tracą moc.
Chiny to rynek, to pieniądze. Nawet talerz, z którego zajadamy
momo jest wyprodukowany w Chinach. Chińska tandeta zalewa świat.
Ludzie to kupują. Będą bili brawo podczas Olimpiady. Do Chin
przyjadą miliony - wydawać swoje pieniądze i zajadać chińskie
frykasy. Pokazuje film o chińskich robotnikach, budujących
„wizerunek” chińskiej potęgi olimpijskiej.
Żyją i pracują jak niewolnicy. Jednak, kogo w tych czasach
interesuje prawda? Wszyscy podziwiają pełne pozorów fasady.
Przyozdobione iluzje. Wielkie organizacje wydają biuletyny o
prawach człowieka. Miliony ludzi krzyczy głośno „Rangzen” na całym
świecie. Cóż z tego. Olimpiada się odbędzie. Białe gołębie pokoju
wzniosą się ku niebu. Przez kraty więzień w to samo niebo z
gniewem spojrzą jego rodacy. Ten świat się pogubił. I my ludzie
pogubiliśmy nasze serca.
Jego Tybet jest, w Bhanjak Halley Jibhi na wschód od Dharmasali.
Tam jest inaczej, nie ma tylu turystów, takiego tłoku i
szaleństwa. Mówi, że jego zdaniem cały świat ogarnia ta sama
przypadłość. Wszystko staje się nijakie. Jak Londyn - pozbawione
duszy. W Indiach omija nawiedzonych aktywistów, pełnych pozerstwa
turystów, którzy z różańcami wokół przegubów paradują po
świątyniach i wyglądają jakby wszystko już wiedzieli.
Tam gdzie jest jego Tybet są szerokie kręte drogi, niczym
serpentyny oplatające łańcuchy wzniesień.
Tam jest jego motocykl i para mocnych butów.
Tam jest jego wolność.
PARADYZINE.WORDPRESS.COM