Indie z Siodła - WordPress.com
Transkrypt
Indie z Siodła - WordPress.com
Wstęp Muszę zacząć od tego, że gdybym wtedy posiadał taką samą wiedzę na temat podróży motocyklem i samych motocykli co teraz nigdy nie odważyłbym się na to co zrobiłem. Działałem mniej więcej tak jak 10-letni chłopcy, którzy bez najmniejszego zawahania na wakacjach skaczą z 5 metrowego mostu do rzeki. Gdy w wieku 25 lat stanąłem na podobnym moście i spojrzałem w dół pomyślałem że nie ma takiej siły na świecie, która zmusiłaby mnie do skoku. Poleciałem do Indii z wielkim uśmiechem na twarzy. W końcu była to moja pierwsza poważna wyprawa. Azja, sam (24 lata) przez trzy miesiące. Przygotowywałem się do wyjazdu pół roku. Myślałem o sobie jako o wielkim podróżniku (pierwszy w rodzinie, który pojechał do Indii) który sam przemierza świat i zbiera doświadczenie niczym pan w kapeluszu z reklam przypraw Kamis. Po drodze obraziłem się na niewiele starszą siostrę, która w trakcie moich przygotowań oświadczyła mi,że leci na Goa poimprezować przez 2 tygodnie ze znajomymi . Czar prysł. Okazało się że nie ma na świecie miejsca tak niedostępnego jak to sobie wyobrażałem, do którego wstęp mają tylko najwytrwalsi i najtwardsi podróżnicy. Nic. Poleciałem i tak. Po wylądowaniu okazało się, że bajkowy kraj opisany w książkach i sfotografowany przez Steva McCurry'ego nie jest bajkowy tylko brudny, śmierdzący i przygniatający ubóstwem. Przez kilka pierwszych dni umierałem z głodu próbując omijać wszystko to, co było wcześniej obmacane przez brudne hinduskie ręce. Wręcz obsesyjnie walczyłem i opędzałem się od stad dzieci (i nie tylko) doskonale wyszkolonych w wyłudzaniu pieniędzy. Ta rzeczywistość dla europejczyka, również tego z Europy środkowo wschodniej okazała się nie do zniesienia. Byłem chwilę od utraty wiary w przygodę, którą miały zagwarantować mi następne 84 dni. Chciałem ekstremalnej podróży, ale czy takiej? Byłem bliski zakupu biletu powrotnego do kraju. Ale przecież cały kraj nie może wyglądać tak samo? Stanęło więc na bilecie kolejowym do innego miasta. I nic. Znowu ten sam smród, Ci sami ludzie, to samo obsesyjne poszukiwanie wolnej przestrzeni, samotności chociaż na kilka minut. Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji? Nie mogę jednak pozwolić sobie na wcześniejszy powrót do Polski - wyszedłbym na mięczaka. Jak więc odseparować się w tym zatłoczonym kraju? Jak znaleźć sposób na podróżowanie bez towarzystwa? kupno motocykla Wszedłem do pierwszej z brzegu wypożyczalni motocykli i skuterów. Odrestaurowane Royal Enfieldy lśniły w słońcu, Bajaj'e 250 również mieniły się nowym lakierem. Oczywiście po długich negocjacjach spasiony właściciel wypożyczalni, który od samego początku zauważył we mnie dojną, naiwną krowę oświadczył że jedynym motorem jaki jest w tej chwili na sprzedaż jest suzuki 100, którego w tym samym momencie jego sługus wypchną z garażu. Był gdzie niegdzie powgniatany i pordzewiały, ale działały mu światła i odpalał za pierwszym razem. Pomyślałem że nie jest taki zły. Oczywiście o czymś takim jak olej, czy ogólny przegląd nie miałem pojęcia, więc nie poruszałem tematu. Ogólnie niewiele wiedziałem o motocyklach. Ostatni kontakt z motorem miałem w wieku 12 lat, kiedy tata uczył mnie jeździć (już wtedy 20-letnim) Rometem pony 50. Od tamtej pory motory oglądałem w telewizji. Dobiłem więc targu z uśmiechem na twarzy, bo byłem dumny z wynegocjowanej ceny. Zaczęliśmy od 30 000, a zapłaciłem 17 000 rupii czyli około 1000 zł. Jak się okazało już po zakończeniu podróży motor nie był wart więcej niż 7000 rupii. Oczywiście na koniec okazało się motor wart jest 7000 rupii, więc poczułem się jak ofiara gwałtu. Nie pierwszy, nie ostatni raz. początek podróży Jeszcze przed wyjazdem poszedłem na bazarek, żeby zrobić niezbędne zakupy przed podróżą. Kupiłem łańcuch i kłódkę do przypinania motoru na noc, pająki to mocowania plecaka, chustę, aby nie przewiało mi gardła, okulary przeciw słoneczne i oczywiście kask, który był przejawem sprytu i ominięciem narzekań rodziny. Mianowicie przesyłałem zdjęcia z podróży i musiałem wyglądać odpowiedzialnie (bezpiecznie). Nikt w Indiach nie jeździ w kasku i dlatego pewnie nie można nigdzie porządnego kupić. Podejrzewam, że byłbym bezpieczniejszy gdybym ulepił sobie ochraniacz na głowę z masy solnej. Wydawało się, że upuszczony przypadkowo, roztrzaskałby się jak porcelanowy kubek. Także jak z jajkiem. trasa Kupiłem motor w miejscowości Jaisalmer, najbardziej wysuniętego na zachód miasta w Rajasthanie. I stamtąd zacząłem moją podróż. Pomyślałem, że będę jechał na wschód. Na mapie zaznaczyłem miasta, o których dużo czytałem i które wydawały mi się najbardziej urodziwe. Obierałem trasę tak, aby robić dziennie od 200 do 600 kilometrów i na koniec dnia zawsze dojeżdżać do miasta, które oferowało swoją gościnność guesthausem. Mogło być najtaniej i najgorzej byle był dach nad głową i łóżko. Śpiwór miałem swój. Sypiałem w najróżniejszych miejscach, oprócz oczywistych hoteli w centrach miast dedykowanym bacpackerom, spałem w dormitoriach, hotelach robotniczych, hinduskich schroniskach, świątyniach i przydrożnych motelach. Na samym początku czułem się jak król świata, jechałem po pustych pustynnych drogach podniecony swoim wyczynem. Robiłem sobie zdjęcia. Częste przerwy na wodę i banany wcześniej zakupione na przydrożnych stoiskach z owocami. Właściwie banany są oddzielnym tematem. Uznałem że ów owoc będzie dla mnie najlepszym posiłkiem w trakcie podróży i faktycznie tak było. Owoce obierane ze skóry są jednym z najbezpieczniejszych posiłków w krajach azjatyckich. Pozostałe artykuły spożywcze „nieprzystosowanym” gwarantują zatrucie, rozwolnienie, a w najlepszym wypadku niestrawność. Aby mieć pewność że dojedzie się do miasta oddalonego np o 400 km, bez niepożądanych 2-godzinnych przystanków w hinduskich "kucanych" sławojkach, banany były najlepszym rozwiązaniem. Okazuję się, że odmian banana jest tyle co przypraw w Indiach. Są małe, duże, średnie, żółte, czerwone, zielone, twarde, miękkie, z pestkami (sic!), bez pestek, gorzkie, słone i słodkie. Odmian bananów jest tyle co kombinacji przymiotników wyżej wymienionych. Nie wszystkie są dobre,dlatego dietę uzupełniałem często zapakowanymi fabrycznie ciastkami. Oczywiście butelkowana woda na popitkę. Moja trasa z zachodu na wschód prowadziła przez indyjskie perełki takie jak pustynne miasto wybudowane nad jeziorem Udaipur, Agra z Taj Mahal, Varanasi czy Darjeeling. Finalnie dojechałem do miasta Guwahati gdzie przez kilka dni próbowałem sprzedać motor. W pewnym momencie miałem wielkie obawy czy sprzedaż jest w ogóle możliwa. Gdy zacząłem obchodzić wypożyczalnie i serwisy motocykli słyszałem na zmianę że ten motocykl kwalifikuje się na złom i mogą mi zapłacić 1000 rupii czyli 60 złotych albo że nie można sprzedać motocykla w innym stanie niż w tym, w którym się kupiło. Trochę nie chciało mi się wracać tych 3300 km do Jaisalmer tylko po to aby odzyskać 300zł. Z drugiej strony przydałaby się kasa ponieważ trochę zainwestowałem, miałem jednak plany, żeby jechać na południe a nie z powrotem na zachód. Po kilku dniach znalazłem jelenia. Bo chyba tylko tak mogę nazwać człowieka, który kupił ode mnie motor, jeśli kilkanaście osób powtarza, że jest to złom albo, że to nielegalne sprzedawać ten pojazd w tym stanie. Oczywiście to mogły być też techniki negocjacyjne. Sprzedałem suzuki za 6000 rupii. Byłem szczęśliwy -myślałem, że utopie więcej a tak utopiłem tylko trochę. Wymiana nie była skomplikowana. Dokładnie tak samo jak przy kupnie, tylko w drugą stronę. Pan wręczył mi plik 6-ciu tysiąc-rupieciówek a ja dałem mu starą zniszczoną, trzymającą się na jednej zszywce książeczkę, w której było napisane coś o motorze, ale nie do rozczytania z powodu bujnego alfabetu. Nie było żadnej umowy do podpisu. Nic. Rozeszliśmy się we własne strony. Gadżety które zostały mi po motorze czyli kask i łańcuch zostawiłem w szafie guesthausu w którym się zatrzymałem. Tak więc znowu byłem turystą pieszym. Udałem się na dworzec kolejowy dowiedzieć się o możliwości dotarcia do Kalkuty. przygody Policja? Tak, policja zatrzymała mnie raz. Pieszy policjant ubrany w mundur bojowy khaki, zielony beret, okulary a'la McGuyver i uzbrojony w groźny kijek, machnął na mnie zdecydowanie z jeszcze bardziej stanowczą miną. Zwalniałem z sercem w gardle. Natychmiast wymyśliłem scenariusz, w którym za jazdę bez prawa jazdy moja skromna osoba spędza resztę życia w hinduskim więzieniu. Okazało się że Pan Policjant mieszka niedaleko i chciał złapać stopa. Odważnie odmówiłem, ponieważ jedyne wolne miejsce na moim motocyklu było zajęte przez mój plecak. Podobne przestraszony byłem kiedy potrąciłem człowieka... Wyhamowałem i odwróciłem się, zobaczyłem leżącą postać na drodze. Pomyślałem, że to koniec. Koniec świata. Koniec wszystkiego. Przypomniał mi się film Midnight Express. Nie dość, że pójdę do indyjskiego więzienia to jeszcze nigdy z niego nie wyjdę. Albo dostane czapę z góry. Nie wiedziałem. Zebrałem myśli. Zszedłem z motocykla i zacząłem iść w kierunku człowieka leżącego na ziemi. Podchodząc jednak odetchnąłem bo zobaczyłem, że się rusza. Nie dość że się rusza to wstaję na równe nogi. Patrzę na jego podrapane przez asfalt ręce i czoło i myślę sobie, że jestem największym szczęściarzem na świecie. To nie był niestety koniec historii. Cała sytuacja zdarzyła się bardzo blisko przydrożnej wioski, tak więc natychmiast zbiegli się gapie i niczym jeden mąż zaczęli mnie osaczać krzyczeć i rościć pretensję. To prawda, byłem przestraszony i nie wiedziałem jak się zachować, ale wiedziałem, że nic tak nie łagodzi obyczajów jak pieniądze. Sięgnąłem do kieszeni spodni i wyjąłem 100 rupii. Na widok banknotu tłum na chwile zamilkł i już wiedziałem że jestem w domu. Oficjalnie wręczyłem odszkodowanie biednemu potrąconemu przeze mnie staruszkowi. Gdy dostał pieniądze do ręki natychmiast się rozchmurzył. Przybiliśmy sobie piątkę i mimo, że niektórzy z gapiów nie byli zadowoleni i cały czas żądali satysfakcji, to poczyniłem szybki odwrót i poszedłem żwawo do motocykla. Odpaliłem. Odwinąłem manetkę i odjechałem. Uciekłem. 6 złotych za potrącenie to nie najwyższa cena jaką mogłem zapłacić. Niestety drogi w Indiach charakteryzują się tym, że są nieprzewidywalne. Tak jak i w tym przypadku. Potrącony przeze mnie człowiek wyłonił się niespodziewanie zza zaparkowanej na poboczu ciężarówki. Nie dość, że nie rozejrzał się w momencie wejścia na pas ruchu to jeszcze bezczelnie nie zareagował na moje polskie "UWAGA" wykrzyczane ze strachu na widok przeszkody na drodze. Nie ma zasad. To znaczy zasady są jak i znaki na drodze, ale w Indiach jest ponad miliard Ludzi. Rząd sobie z tym nie radzi. Służby porządkowe typu policja czy wojsko są tak nieliczne w porównaniu z zaludnieniem, że nie mogą sobie poradzić ze wszystkimi występkami, dlatego też na drogach tego kraju panuję wolna amerykanka. Samochody jeżdżą jak chcą. Z prądem, pod prąd, w poprzek, środkiem, zatrzymują się na poboczach, na środku jezdni. Flagowym zjawiskiem na indyjskiej drodze jest nocny przejazd nieoświetlonego traktora podążającego pod prąd najszybszym pasem drogi szybkiego ruchu. Co jakiś czas trzeba zwolnić bo mieszkańcy pobliskiej wioski suszą zboże na nagrzanym asfalcie i można przejechać tylko prawą stroną. Nie istnieje coś takiego jak „ważny” przegląd. Ciężarówki jeżdżą kilka razy przeładowane ponieważ tak się bardziej opłaca. Opony w samochodzie są nowe tylko raz, jak samochód wyjeżdża z fabryki. Przez to, że wszystkie w zasadzie pojazdy są przeładowane, do kół pompuje się około 10 atmosfer. Nie wiem jak, ale tak jest. 2 razy jadąc drogą miedzystanową o mało nie skończyłem w rowie ponieważ wystraszony wybuchem opony ciężarówki, którą właśnie mijałem straciłem panowanie nad motorem. Coś jakby ktoś odpalił petardę przy uchu. Asfalt. Nie wiem o co chodzi ale raz na jakiś czas można mieć do czynienia z bardzo porządną drogą, trasą, drogą szybkiego ruchu. Na miarę Europy. Coś jak nasza A2 tuż po oddaniu. Nie było by w tym nic dziwnego, w sumie wielki kraj, potrzebuje szerokich i bezpiecznych dróg. Jednak jak się wjeżdża na taką trasę i nie daj boże kierowca się wyluzuję, bo pomyśli że już tak będzie do końca, to może popełnić duży błąd. Po około 10 km świetnej drogi nagle asfalt przechodzi w NIC. Dojeżdża się do skraju i można nie wierzyć własnym oczom. Bez żadnego ostrzeżenia, jakiegokolwiek znaku zaczyna się coś co powinno być drogą, ale przypomina ją tylko kształtem. Jest podłużne i prowadzi mniej więcej w tym samym kierunku. Jest to mieszanka śmieci, gruzu, skutego asfaltu, błota, gliny i piachu. 20 na godzinę. Co prawda nie zwalniam jakoś znacznie ponieważ moja maksymalna prędkość przelotowa to 60 km/h, 70 przy wyprzedzaniu. Gdy jechałem szybciej na mojej 100-tce to hałas był tak nieprzyjemny, że można było oszaleć. Poza tym nie chciałem katować motoru, bo wiedziałem że muszę nim zrobić jeszcze parę kilometrów. Sytuacja na indyjskich drogach wygląda tak jakby raz na jakiś czas ktoś ogłaszał, że Indyjski asfalt jest coś wart i wszyscy łącznie z kobietami i dziećmi z pobliskich wiosek zbiegali się z kilofami i zkówali swoje menelskie złoto. Szwajcarski ser. Lepiej by było jeździć po polnej drodze. Przynajmniej wiadomo czego się spodziewać. Abstrahując od wszystkiego po tej podróży zacząłem wychodzić z założenia, że najlepiej jest podróżować przez dany kraj pojazdem, który jest w nim wyprodukowany. Koszty napraw i eksploatacji są znikome. Trzy razy złapałem gumę. Nie był to problem, bo z uwagi na częste gumy u ciężarówek co kilka kilometrów jest domowy warsztat który zajmuje się wulkanizacją. 20 rupii na załatanie dętki. Oprócz przebitych opon miałem jedną tylko usterkę. Pękła mi linka od sprzęgła. Spieszyłem, aby dotrzeć do jakiejś noclegowni przed zmrokiem, odkryłem że można zmieniać biegi bez sprzęgła. To pewnie było rozwiązanie na krótką metę, ale udało mi się znaleźć mechanika zanim skrzynia poszła w strzępy. 15 rupii nowa linka sprzęgła (oczywiście wyjęta z jakiegoś trupa na zapleczu warsztatu). Cel? Nie wiem. Na początku chciałem uciec od ludzi, którzy tak bardzo męczyli mnie w pierwszych dniach. Po około miesiącu podróżowania na motorze i przejechaniu 3300 km. Nauczyłem się obchodzić z tubylcami. W takich krajach jak Indie słabi ludzie zostaną żywcem zjedzeni. Trzeba być stanowczym, twardym, trzymać na dystans, czasami nawet trzeba poprzeklinać, pokłócić się i pokazać, że nie jesteś tu pierwszy raz. Wtedy inni którzy obserwują kłótnię nawet potem nie podchodzą bo wiedzą że "nic się od gościa nie wyciągnie". Po sprzedaży motocykla gdy kontynuowałem moją podróży pieszo czułem się świetnie. Mimo że poruszałem się głównie zatłoczonymi środkami komunikacji wiedziałem jak sobie radzić z natrętami. Czasami musiałem spędzić 13 godzin na przystanku autobusowym w środku niczego, czekając na następny autobus. Świetna szkoła życia i cierpliwości. Pozostałe dwa miesiące spędziłem na podróżowaniu przez Indie pociągami, autobusami, tuk-tukami i pieszo. Nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Indie z siodła motocykla. Po powrocie do domu zrobiłem prawo jazdy kategorii A. smarowanie łańcucha co 300 km? sprawdzanie świateł i poziomu oleju przed odpaleniem? buahaha