Pobudka w środku nocy (tak naprawdę około drugiej) nie

Transkrypt

Pobudka w środku nocy (tak naprawdę około drugiej) nie
Szczytujemy!
Pobudka w środku nocy (tak naprawdę około drugiej) nie jest tym, co kocham najbardziej, ale
księżyc w pełni na bezchmurnym niebie dodaje energii. Swoją drogą, planując termin
wyprawy, Leszek Cichy, bądź co bądź nasz lider, sprawdzał, kiedy przypada pełnia,
wychodząc z założenia, że wtedy zwykle jest dobra pogoda. Idziemy w dwóch zespołach po
cztery osoby, ze względów bezpieczeństwa powiązani liną, bardzo wolno, noga za nogą. Na
tej wysokości szybkie wchodzenie nie jest wskazane. Na zboczu góry widać światła czołówek
tych, którzy wyszli przed nami. Podejście jest strome, ale w rakach nie stanowi problemu.
Mimo blasku księżyca w nocy trudno mówić o widokach, rozmyślam więc o wyprawach
pierwszych zdobywców. Nawet czekanów nie mieli – sposobem na lodowcowe szczeliny
były tzw. alpensztoki, czyli długie żerdzie, które trzymało się poziomo, tak by w razie czego
na nich zawisnąć. Przechodzimy tuż obok szczytu Dôme du Goûter (4304 m), który na
posiadanej przez nas francuskiej mapie oznaczony jest jako leżący w całości na terytorium
Francji, zaś na mapach wydawanych przez Włochów przecięty jest granicą, czyli częściowo
jest też i włoski. Dla nas najbardziej istotne jest to, że od głównego szczytu Blanca dzielą go
w linii prostej jeszcze 2 km. Potem mamy trochę w dół – schodzimy na przełęcz Col du Dôme
(4240 m), gdzie łączą się drogi – nasza, francuska, i jedna z dróg włoskich, prowadząca z
miasta Courmayeur w Dolinie Aosty. Dłuższy postój urządzamy koło schronu Vallota (4362
m), nazwanego tak od nazwiska francuskiego geografa i meteorologa w XIX wieku
prowadzącego tutaj badania. Pierwsze obserwatorium wybudowano w 1890 r. nieco wyżej,
dopiero dziewięć lat później zdecydowano o zmianie lokalizacji, przenosząc się na miejsce
obecnego schronu. Tyle że wtedy było tu dużo bardziej przestronnie i luksusowo. W skład
kompleksu naukowego, w razie potrzeby służącego też wyprawom wspinaczkowym,
wchodziły nie tylko laboratorium czy ogrzewane pokoje z łóżkami dla 27 osób, ale też na
przykład chiński salon wyposażony w dywany, kanapy i inne eleganckie meble inkrustowane
masą perłową. Joseph Vallot przychodził do swojego obserwatorium w sumie 34 razy i
pozostawał w nim niekiedy przez naprawdę długi czas. Ostatni raz zjawił się w tym miejscu
w 1920 r., mając 66 lat, po czym uznał, że: „Wszystko się na tym świecie kończy, odwaga nie
może zastąpić utraconych sił. (...) Era moich naukowych wspinaczek została zamknięta –
trzeba pożegnać się z Mont Blanc, któremu poświęciłem swoje życie”. Po tej decyzji
naukowiec żył jeszcze pięć lat. Został pochowany na słynnym paryskim cmentarzu PèreLachaise. Obecny schron to konstrukcja postawiona już po śmierci Vallota. Jest w nim 12
łóżek plus trochę miejsca na podłodze, ale trudno go nazwać sympatyczną miejscówką na
nocleg, zwłaszcza że za sprawą nieodpowiedzialnych wspinaczy raczej nie jest w nim czysto.
Na ogół traktuje się go awaryjnie (żadnej obsługi w nim nie ma). Po wcześniejszym obiekcie
(tym z dywanami i kanapami) zostało już tylko wspomnienie. Wstające słońce sprawia, że
wreszcie robi się cieplej, no i widniej, co ma też i złe strony – dociera do nas, jakie przepaście
nas otaczają, co na niektórych wpływa mocno stresująco. Szczególnie emocjonująca jest grań
Bosses, gdzie ścieżka jest naprawdę wąska, zaledwie na szerokość jednej osoby, a jej boki to
strome zbocze spadające kilkaset metrów w dół. Każde potknięcie się, będące choćby
następstwem zaczepienia rakiem o but, może skończyć się tragicznie. Na dodatek widać, że
wiele osób walczy z chorobą wysokościową. Nie brak takich, którzy się poddają i zawracają.
Nadchodzi w końcu moment, kiedy już nam się wydaje, że osiągnęliśmy cel. – Jeszcze pięć
minut! – cieszymy się, a tymczasem okazuje się, że wcale nie, bo to, co bierzemy za rzekomy
szczyt, zasłania dalej biegnącą grań. Ale w końcu mamy to, na co zasłużyliśmy – prawdziwy
wierzchołek. Magię miejsca psuje nieco tłum ludzi – na kopule jest chyba z 50 osób!
Największe zainteresowanie wzbudza paralotniarz, który ze szczytu zrobił sobie teren
startowy. Z boku natomiast stoi ksiądz w sutannie spowiadający tych, którzy w tym
niezwykłym miejscu czują przypływ uduchowienia. Ekipa rumuńska śpiewa hymn, grupa
Hiszpanów z radości staje na głowach. My też się cieszymy – wymieniamy gratulacyjne
uściski, robimy pamiątkowe zdjęcia. Panorama obłędna! W oddali widać charakterystyczny
trójkąt Matterhornu i masyw Monte Rosy, bliżej mamy imponujący Grandes Jorasses i włoski
Gran Paradiso. Istne morze gór… Gdy stoję na szczycie, przypominają mi się słowa Edwarda
Whympera, wybitnego wspinacza brytyjskiego, słynnego z pierwszego w świecie zdobycia
Matterhornu, który na Mont Blanc wszedł w 1864 r. Wrażenia z najwyższego alpejskiego
szczytu skomentował w takich oto słowach: „Sam widok z Mont Blanc wcale nie daje
satysfakcji. Spogląda się na resztę Europy w dole. W górze nie widać już nic. Nie ma już nic
do zdobycia i w związku z tym naturalnie jest się niezadowolonym”. Czyżby? Ja tam jestem
zadowolona! Jesteśmy na szczycie z pół godziny, po czym zaczynamy odwrót. Nie
powiem, droga trochę się nam dłuży. – Żeby tak zjechać na nartach… – marzymy. Pierwszy
raz dokonano tego w 1929 r., a udało się to pochodzącej z tych okolic Marguette Bouvier.
Swoją drogą, niezła kobitka z niej była – wyczynowo uprawiała narciarstwo i łyżwiarstwo,
zajmowała się szybownictwem, miała swój własny samolot, uwielbiała ski joëring, czyli jazdę
na nartach za koniem i ogólnie była bardzo aktywna. I chyba taki tryb życia dobrze jej służył,
bo żyła ponad sto lat! (zmarła w roku 2008). A co do nart, to 30 maja 2003 r. Blanca
zdobywał na nartach skiturowych francuski tandem w składzie Stéphane Brosse oraz Pierre
Gignoux. Całość trasy góra–dół zamknęli w 5 godzinach 15 minutach (na szczyt weszli w 4
godziny 7 minut, natomiast zjazd zajął im godzinę 8 minut). Ja tymczasem w miarę
schodzenia w dół lodowca patrzę na niewinnie wyglądające stoki sprawiające wrażenie, jakby
były przykryte białą pierzyną. Trudno uwierzyć, że w rzeczywistości kryją groźne,
niewidoczne często szczeliny. [W czasie mojej wspinaczki w 2006 r. nie przyszłoby mi do
głowy, że trzy lata później w jednej z takich szczelin, mającej 20 m głębokości, zginie Karine
Ruby, francuska snowboardzistka, złota medalistka z Igrzysk Olimpijskich w Nagano (1998) i
srebrna w Salt Lake City (2002). Karine, mając uprawnienia przewodnickie, prowadziła ze
sobą na linie dwóch klientów. Do szczeliny wpadli całą trójką – uratowano tylko jednego z
mężczyzn. Innym z zagrożeń na Mont Blanc są lawiny. Oto kilka tragicznych statystyk
dotyczących miesięcy letnich, kiedy w Alpach jest szczyt wspinaczkowego sezonu: w
sierpniu 1993 r. w lawinie ginie ośmiu wspinaczy, w lipcu 1994 r. – dziewięciu, w lipcu 1996
r. – trzech Niemców i Izraelczyk, w lutym 1999 r. – 12 osób, w sierpniu 2000 r. – pięć, w
lipcu 2007 r. – trójka studentów z Krakowa, w sierpniu 2008 r. – pięciu Austriaków i trzech
Szwajcarów, w lipcu 2012 r. – dziewięciu wspinaczy. To i tak tylko niektóre z wypadków...]
Po dojściu do naszych namiotów spotykamy się z tymi (z innych ekip), którzy zawrócili
wcześniej, nie dochodząc do celu. Większość z nich szykuje się do ataku na szczyt kolejnego
dnia, tym bardziej że prognozy pogody są korzystne, choć są też i tacy, którzy defi nitywnie
odpuszczają, stwierdzając, że może wrócą innym razem albo w ogóle, bo zrozumieli, że góry
to nie ich bajka. Z kolei tym, którzy dopiero przyszli z dołu, opowiadamy co i jak, szczerze
mówiąc, szczęśliwi, że już mamy to z głowy. Tak to już w górach jest – człowiek najbardziej
cieszy się ze zdobycia góry na jej szczycie, a potem już w dole, jak ochłonie, gdy w
bezpiecznym miejscu i przy piwie, ożywają wspomnienia. My na razie bezpieczni jeszcze nie
jesteśmy, za to solidnie zmęczeni. Szykujemy szybki posiłek, zwijamy biwak i ruszamy w
dół. Najbardziej czasochłonne jest zejście po stromych skałach, które będąc w cieniu, pokryły
się warstwą lodu. W kuluarze Rolling Stones horror. Co chwila słychać krzyki tych, którzy
będąc w górze, widzą, jak obrywają się kamienie, i głośno ostrzegają tych na dole.
Przechodzimy żleb kolejno, usiłując wyczuć stosowny moment i modląc się, by nic z góry nie
poleciało. A kiedy jesteśmy już po drugiej stronie, wyluzowani i szczęśliwi, że jeszcze raz się
udało, z przerażeniem patrzymy, jak na samym środku niebezpiecznego odcinka stoi
dziewczyna, z góry lecą kamienie, a wszyscy krzyczą, by uciekała. – Do przodu! – wołają
jedni. – Do tyłu! – radzą inni, choć zdezorientowane dziewczę jest tak sparaliżowane
strachem, że nie może wykonać kroku. W końcu przykuca, chroniąc się za wystającym
głazem, i zdaje się na los. To pewnie jedne z najdłuższych sekund w jej życiu. Na szczęście
wszystkie kamienie odbijają bardziej w bok – chwilę potem dziewczyna dobiega w
bezpieczne miejsce, ale przez pewien czas przerażona nie może do siebie dojść. Pokonanie
prawie 2,5 tys. m w pionie, bo tyle mamy do stacji kolejki, wcale nie idzie nam tak szybko,
jak planowaliśmy. Ciężkie plecaki sprawiają, że większość z nas ma problemy z bolącymi
kolanami. Niemal rzutem na taśmę zdążamy na ostatni pociąg. Przed zmrokiem rozbijamy się
na znajomym campingu w Chamonix, cieszymy się ciepłym prysznicem oraz dobrym
francuskim winem. Zdobywanie najwyższego szczytu Alp (wejście i zejście) zajęło nam
prawie trzy dni. A pomyśleć, że ustanowiony w lipcu 2013 r. rekord (od kościoła w
Chamonix na szczyt i z powrotem do punktu startu, wyłącznie na nogach) wyniósł zaledwie 4
godziny 57 minut! Dokonał tego 26-letni Kilian Jornet, kataloński (hiszpański) wspinacz,
skialpinista, mistrz świata w długodystansowych biegach górskich, jeżdżący też na rowerze
górskim. Ale my i tak jesteśmy z siebie zadowoleni. W końcu przecież nie chodzi o to, by po
górach biegać. Trzeba jeszcze mieć czas się nimi cieszyć!

Podobne dokumenty