Góry z duszą_Fragment - matras.pl na facebook.com

Transkrypt

Góry z duszą_Fragment - matras.pl na facebook.com
Szczytujemy!
Pobudka w środku nocy (tak naprawdę około drugiej) nie jest tym, co kocham najbardziej, ale
księżyc w pełni na bezchmurnym niebie dodaje energii. Swoją drogą, planując termin
wyprawy, Leszek Cichy, bądź co bądź nasz lider, sprawdzał, kiedy przypada pełnia,
wychodząc z założenia, że wtedy zwykle jest dobra pogoda. Idziemy w dwóch zespołach po
cztery osoby, ze względów bezpieczeństwa powiązani liną, bardzo wolno, noga za nogą. Na
tej wysokości szybkie wchodzenie nie jest wskazane. Na zboczu góry widać światła czołówek
tych, którzy wyszli przed nami. Podejście jest strome, ale w rakach nie stanowi problemu.
Mimo blasku księżyca w nocy trudno mówić o widokach, rozmyślam więc o wyprawach
pierwszych zdobywców. Nawet czekanów nie mieli – sposobem na lodowcowe szczeliny
były tzw. alpensztoki, czyli długie żerdzie, które trzymało się poziomo, tak by w razie czego
na nich zawisnąć.
Przechodzimy tuż obok szczytu Dôme du Goûter (4304 m), który na posiadanej przez nas
francuskiej mapie oznaczony jest jako leżący w całości na terytorium Francji, zaś na mapach
wydawanych przez Włochów przecięty jest granicą, czyli częściowo jest też i włoski. Dla nas
najbardziej istotne jest to, że od głównego szczytu Blanca dzielą go w linii prostej jeszcze 2
km. Potem mamy trochę w dół – schodzimy na przełęcz Col du Dôme (4240 m), gdzie łączą
się drogi – nasza, francuska, i jedna z dróg włoskich, prowadząca z miasta Courmayeur w
Dolinie Aosty. Dłuższy postój urządzamy koło schronu Vallota (4362 m), nazwanego tak od
nazwiska francuskiego geografa i meteorologa w XIX wieku prowadzącego tutaj badania.
Pierwsze obserwatorium wybudowano w 1890 r. nieco wyżej, dopiero dziewięć lat później
zdecydowano o zmianie lokalizacji, przenosząc się na miejsce obecnego schronu. Tyle że
wtedy było tu dużo bardziej przestronnie i luksusowo.
W skład kompleksu naukowego, w razie potrzeby służącego też wyprawom wspinaczkowym,
wchodziły nie tylko laboratorium czy ogrzewane pokoje z łóżkami dla 27 osób, ale też na
przykład chiński salon wyposażony w dywany, kanapy i inne eleganckie meble inkrustowane
masą perłową. Joseph Vallot przychodził do swojego obserwatorium w sumie 34 razy i
pozostawał w nim niekiedy przez naprawdę długi czas. Ostatni raz zjawił się w tym miejscu
w 1920 r., mając 66 lat, po czym uznał, że:
„Wszystko się na tym świecie kończy, odwaga nie może zastąpić utraconych sił. (...) Era
moich naukowych wspinaczek została zamknięta – trzeba pożegnać się z Mont Blanc,
któremu poświęciłem swoje życie”.
Po tej decyzji naukowiec żył jeszcze pięć lat. Został pochowany na słynnym paryskim
cmentarzu Père-Lachaise. Obecny schron to konstrukcja postawiona już po śmierci Vallota.
Jest w nim 12 łóżek plus trochę miejsca na podłodze, ale trudno go nazwać sympatyczną
miejscówką na nocleg, zwłaszcza że za sprawą nieodpowiedzialnych wspinaczy raczej nie
jest w nim czysto. Na ogół traktuje się go awaryjnie (żadnej obsługi w nim nie ma). Po
wcześniejszym obiekcie (tym z dywanami i kanapami) zostało już tylko wspomnienie.
Wstające słońce sprawia, że wreszcie robi się cieplej, no i widniej, co ma też i złe strony –
dociera do nas, jakie przepaście nas otaczają, co na niektórych wpływa mocno stresująco.
Szczególnie emocjonująca jest grań Bosses, gdzie ścieżka jest naprawdę wąska, zaledwie na
szerokość jednej osoby, a jej boki to strome zbocze spadające kilkaset metrów w dół. Każde
potknięcie się, będące choćby następstwem zaczepienia rakiem o but, może skończyć się
tragicznie. Na dodatek widać, że wiele osób walczy z chorobą wysokościową. Nie brak
takich, którzy się poddają i zawracają. Nadchodzi w końcu moment, kiedy już nam się
wydaje, że osiągnęliśmy cel. – Jeszcze pięć minut! – cieszymy się, a tymczasem okazuje się,
że wcale nie, bo to, co bierzemy za rzekomy szczyt, zasłania dalej biegnącą grań. Ale w
końcu mamy to, na co zasłużyliśmy – prawdziwy wierzchołek.
Magię miejsca psuje nieco tłum ludzi – na kopule jest chyba z 50 osób! Największe
zainteresowanie wzbudza paralotniarz, który ze szczytu zrobił sobie teren startowy. Z boku
natomiast stoi ksiądz w sutannie spowiadający tych, którzy w tym niezwykłym miejscu czują
przypływ uduchowienia. Ekipa rumuńska śpiewa hymn, grupa Hiszpanów z radości staje na
głowach. My też się cieszymy – wymieniamy gratulacyjne uściski, robimy pamiątkowe
zdjęcia. Panorama obłędna!
W oddali widać charakterystyczny trójkąt Matterhornu i masyw Monte Rosy, bliżej mamy
imponujący Grandes Jorasses i włoski Gran Paradiso. Istne morze gór… Gdy stoję na
szczycie, przypominają mi się słowa Edwarda Whympera, wybitnego wspinacza brytyjskiego,
słynnego z pierwszego w świecie zdobycia Matterhornu, który na Mont Blanc wszedł w 1864
r. Wrażenia z najwyższego alpejskiego szczytu skomentował w takich oto słowach: „Sam
widok z Mont Blanc wcale nie daje satysfakcji. Spogląda się na resztę Europy w dole. W
górze nie widać już nic. Nie ma już nic do zdobycia i w związku z tym naturalnie jest się
niezadowolonym”. Czyżby? Ja tam jestem zadowolona!
Jesteśmy na szczycie z pół godziny, po czym zaczynamy odwrót. Nie powiem, droga trochę
się nam dłuży. – Żeby tak zjechać na nartach… – marzymy. Pierwszy raz dokonano tego w
1929 r., a udało się to pochodzącej z tych okolic Marguette Bouvier. Swoją drogą, niezła
kobitka z niej była – wyczynowo uprawiała narciarstwo i łyżwiarstwo, zajmowała się
szybownictwem, miała swój własny samolot, uwielbiała ski joëring, czyli jazdę na nartach za
koniem i ogólnie była bardzo aktywna. I chyba taki tryb życia dobrze jej służył, bo żyła ponad
sto lat! (zmarła w roku 2008). A co do nart, to 30 maja 2003 r. Blanca zdobywał na nartach
skiturowych francuski tandem w składzie Stéphane Brosse oraz Pierre Gignoux. Całość trasy
góra–dół zamknęli w 5 godzinach 15 minutach (na szczyt weszli w 4 godziny 7 minut,
natomiast zjazd zajął im godzinę 8 minut). Ja tymczasem w miarę schodzenia w dół lodowca
patrzę na niewinnie wyglądające stoki sprawiające wrażenie, jakby były przykryte białą
pierzyną. Trudno uwierzyć, że w rzeczywistości kryją groźne, niewidoczne często szczeliny.
[W czasie mojej wspinaczki w 2006 r. nie przyszłoby mi do głowy, że trzy lata później w
jednej z takich szczelin, mającej 20 m głębokości, zginie Karine Ruby, francuska
snowboardzistka, złota medalistka z Igrzysk Olimpijskich w Nagano (1998) i srebrna w Salt
Lake City (2002). Karine, mając uprawnienia przewodnickie, prowadziła ze sobą na linie
dwóch klientów. Do szczeliny wpadli całą trójką – uratowano tylko jednego z mężczyzn.
Innym z zagrożeń na Mont Blanc są lawiny. Oto kilka tragicznych statystyk dotyczących
miesięcy letnich, kiedy w Alpach jest szczyt wspinaczkowego sezonu: w sierpniu 1993 r. w
lawinie ginie ośmiu wspinaczy, w lipcu 1994 r. – dziewięciu, w lipcu 1996 r. – trzech
Niemców i Izraelczyk, w lutym 1999 r. – 12 osób, w sierpniu 2000 r. – pięć, w lipcu 2007 r. –
trójka studentów z Krakowa, w sierpniu 2008 r. – pięciu Austriaków i trzech Szwajcarów, w
lipcu 2012 r. – dziewięciu wspinaczy. To i tak tylko niektóre z wypadków...]
Po dojściu do naszych namiotów spotykamy się z tymi (z innych ekip), którzy zawrócili
wcześniej, nie dochodząc do celu. Większość z nich szykuje się do ataku na szczyt kolejnego
dnia, tym bardziej że prognozy pogody są korzystne, choć są też i tacy, którzy defi nitywnie
odpuszczają, stwierdzając, że może wrócą innym razem albo w ogóle, bo zrozumieli, że góry
to nie ich bajka. Z kolei tym, którzy dopiero przyszli z dołu, opowiadamy co i jak, szczerze
mówiąc, szczęśliwi, że już mamy to z głowy. Tak to już w górach jest – człowiek najbardziej
cieszy się ze zdobycia góry na jej szczycie, a potem już w dole, jak ochłonie, gdy w
bezpiecznym miejscu i przy piwie, ożywają wspomnienia. My na razie bezpieczni jeszcze nie
jesteśmy, za to solidnie zmęczeni. Szykujemy szybki posiłek, zwijamy biwak i ruszamy w
dół. Najbardziej czasochłonne jest zejście po stromych skałach, które będąc w cieniu, pokryły
się warstwą lodu.
W kuluarze Rolling Stones horror. Co chwila słychać krzyki tych, którzy będąc w górze,
widzą, jak obrywają się kamienie, i głośno ostrzegają tych na dole. Przechodzimy żleb
kolejno, usiłując wyczuć stosowny moment i modląc się, by nic z góry nie poleciało. A kiedy
jesteśmy już po drugiej stronie, wyluzowani i szczęśliwi, że jeszcze raz się udało, z
przerażeniem patrzymy, jak na samym środku niebezpiecznego odcinka stoi dziewczyna, z
góry lecą kamienie, a wszyscy krzyczą, by uciekała.
– Do przodu! – wołają jedni. – Do tyłu! – radzą inni, choć zdezorientowane dziewczę jest tak
sparaliżowane strachem, że nie może wykonać kroku. W końcu przykuca, chroniąc się za
wystającym głazem, i zdaje się na los. To pewnie jedne z najdłuższych sekund w jej życiu. Na
szczęście wszystkie kamienie odbijają bardziej w bok – chwilę potem dziewczyna dobiega w
bezpieczne miejsce, ale przez pewien czas przerażona nie może do siebie dojść. Pokonanie
prawie 2,5 tys. m w pionie, bo tyle mamy do stacji kolejki, wcale nie idzie nam tak szybko,
jak planowaliśmy. Ciężkie plecaki sprawiają, że większość z nas ma problemy z bolącymi
kolanami. Niemal rzutem na taśmę zdążamy na ostatni pociąg. Przed zmrokiem rozbijamy się
na znajomym campingu w Chamonix, cieszymy się ciepłym prysznicem oraz dobrym
francuskim winem. Zdobywanie najwyższego szczytu Alp (wejście i zejście) zajęło nam
prawie trzy dni. A pomyśleć, że ustanowiony w lipcu 2013 r. rekord (od kościoła w
Chamonix na szczyt i z powrotem do punktu startu, wyłącznie na nogach) wyniósł zaledwie 4
godziny 57 minut! Dokonał tego 26-letni Kilian Jornet, kataloński (hiszpański) wspinacz,
skialpinista, mistrz świata w długodystansowych biegach górskich, jeżdżący też na rowerze
górskim. Ale my i tak jesteśmy z siebie zadowoleni. W końcu przecież nie chodzi o to, by po
górach biegać. Trzeba jeszcze mieć czas się nimi cieszyć!

Podobne dokumenty