M. J. Andrzejak KAJ Z DNA *** Oddziałowy stał oparty o framugę
Transkrypt
M. J. Andrzejak KAJ Z DNA *** Oddziałowy stał oparty o framugę
M. J. Andrzejak KAJ Z DNA „Więc go pożałuj przyjacielu miły, Twa litość sprawi, że odzyska siły” *** Oddziałowy stał oparty o framugę drzwi. Spoglądał niedbale na czubki czarnych służbowych butów. Celę otworzył bez trzasków. Zwykle robił to głośno pokrzykując, jak treser wchodzący do klatki z lwami. Hałas i krzyk miały przypominać o karze. Byli tutaj, aby odpokutować winy. Piąty oddział o zaostrzonym rygorze więzienia w Strzelcach Opolskich obsługiwali fachowcy. Pasy zapinali tak mocno, że ledwie można było złapać oddech. Kaj zastanawiał się czy i tym razem nie zabiorą kogoś z celi. Udawał, że nie boi się. Ale kto by chciał w ten sposób przypominać sobie odległe niemowlęce czasy. Aby wydostać się z pasów, trzeba było się ”zabrudzić”. Im prędzej tym lepiej. Strażnicy zaglądali dwa razy dziennie do leżącego w pasach więźnia, żeby sprawdzić, czy w końcu jest już po lekcji mającej uzmysłowić mu siłę systemu i kruchość jego wyobrażeń o własnej sile naruszającej system. Więźniowie z piątego oddziału uważali, że nic bardziej nie brudzi człowieka, jak ludzkie odchody. I z tego też powodu strażnicy stosowali ten ponury zabieg. Zwykle mijała doba, zanim wypełnił się los, ale nieraz trwało to i dwie doby, co przy mocno opinających klatkę piersiową pasach było dokuczliwe już po kilku minutach i tego Kaj bał się najbardziej. Nawet nie tego, że się zabrudzi. Miał lęki spowodowane arytmią serca. A może arytmię spowodowaną lękami. Jego serce czasami nagle zaczynało bić szybko, jakby przed czymś miał uciekać. Wtedy myślał tylko o tym, aby jakoś tę lawinę głuchych i coraz szybszych uderzeń zatrzymać. Ale im mocniej usiłował, tym szybciej serce biło, powodując narastający lęk. Powody były niezrozumiałe. Przychodziło to bez ostrzegawczych sygnałów. Lekarze rozpoznawali tylko lekką nerwicę. Kaj nie znosił reguł rządzących piątym oddziałem. Świat dzielił się tutaj na ludzi, i tych którzy współpracowali z administracją, czyli nie-ludzi. Każdy członek administracji był 1 klawiszem. Pojedynczy osobnik z gatunku ludzi był nazywany „człowiekiem”. Zbyt proste. To uproszczenie denerwowało go z niezrozumiałego powodu. Ukrywał to. Nie mógł inaczej. Gdyby nie był gitem, musiałby być cwelem albo kimś kto na to zasługuje, ale jest chroniony przez administrację i nie można go cwelem uczynić, bo siedzi gdzieś w celach chronionych przez administrację. Jednak cwel musiał być naznaczony. Dopiero wtedy był cwelem. Czyniono to gwałcąc delikwenta i rozpuszczając o tym wieści. Ukrywanie powiększało jego nerwicę. Każda próba wyłamania się z wojny ludzi z nieludźmi powodowała zamianę statusu, z towarzysza więziennej niedoli na seksualnego pocieszyciela gitów. Jeszcze gorsze było uzależnienie się od administracji. Kaj mógł tylko mniej skwapliwie korzystać z przywilejów. Nie było tego wiele. Nie mógł jednak zupełnie z tego zrezygnować. Gdy administracja wrzucała do celi nie‒gita, i gdy już wiedzieli, że to jest ta parszywina, udowadniali sobie, że są prawdziwym ludźmi. Nie zdarzało się to często. Do cel na piątym oddziale, w których siedzieli tylko gici, wrzucano nieszczęśników, którzy współpracowali z administracją i chcieli się z tego wycofać lub podpadli administracji. Podpadanie obejmowało też fochy administracji. Nikt przy zdrowych zmysłach tego nie chciał, tylko coś w grze z administracją zwykle nawalało i przenosili cię w inny wymiar. Niektórych wysyłano tam, żeby złowić gita. Z definicji, każdy niegrypsujacy był upadłym człowiekiem. O upadek nie było trudno. Wystarczyło podpaść Wartolskiemu. Właściwie o wszystkim decydował przypadek. Przypadek czy los? A gdy już się wydarzył, ruszała lawina nieszczęść. Kajowi wydawało się, że nie ma miejsca na niezależność. Nie przypuszczał, że w tym ponurym gmachu mogą być niezależni. Wiedział, że nie po to, miejsca takie istniały. Jedni i drudzy wymagali opowiedzenia się po swojej stronie. Więzienny wzór. Poza tym, nie wszyscy byli tacy jak Wartolski. Klawisze! Wartolski z nich był najgorszy. Kapucho! Gnoju jeden. Śmierdzisz! Nie jesteś nawet wart wody. Brud jest w tobie. Jeden wielki syf! Zapamiętaj to, zanim spróbujesz zmyć to gówno, gówno,...gówno,...gówno ‒ roznosił się po korytarzach śmiech strażników oznajmiających tryumfalnie, że jeden z gitów zabrudził się. Tak wyglądał przerabiany pod rządami Wartolskiego schemat uświadamiania sobie przez więźniów z piątego oddziału własnej zgnilizny. Były też inne. Najbardziej jednak bał się pasów. Wszyscy, którzy przechodzili tę lekcję, nie stawali się łagodnymi barankami. Przepadali w ponurości, z której zaczynała wyrastać zaciętość lub rodzaj otępienia, jakby złamali ci kręgosłup lub zrobili lobotomię i pozostał już tylko wózek. Resocjalizacyjne porażenie. Każda ze stron wiedziała, co można, a czego raczej nie wypada, ale Wartolski pod tym względem był 2 wyjątkiem. Nie miał rodziny. Mieszkał na terenie więzienia, więc nie musiał się bać zemsty. Wielu mu ją przysięgało, ale nikomu nie udało się. Niski blondyn w szarym mundurze dalej wpatrywał się w czubki butów, jakby dostrzegł tam coś niepokojącego i nie był pewny, co to jest, gdyż światło wpadające do celi przez małe okienko dodatkowo jeszcze grzęzło w matowej szybie blindy. W grubych palcach przekręcał klucz i zdawało się, że nie interesuje się tym, że więźniowie siedzą na taboretach, zamiast wstać, jak nakazywał regulamin. Po chwili wyczekiwania powiedział: ‒ Kajżdna zbieraj graty. ‒ Kajzdna ‒ chudy, wysoki chłopak stanął tyłem do drzwi i uśmiechając się do kolegów dodał cicho: ‒ Rozumiesz świnio. Tyle razy mówił, że nie nazywa się Kajżdna, ale strażnik, którego nazywali Świnią, umyślnie powtarzał błąd akcentując „ż”. To „ż” nie byłoby takie istotne, gdyby to nie był Świnia. Innemu strażnikowi powiedziałby głośno to, co myślał, ale Wartolski znany był z tego, że najpierw doprowadzał więźnia do granic wytrzymałości, a później, gdy ten zaczynał rozrabiać, wywlekał go z celi w asyście grupy uderzeniowej, trzymając „delikwenta” za jądra. Ból paraliżował przeponę, powietrze stawało w gardle i nie było rady. O, jaki grzeczny dzidziuś, a może on to lubi? Roznosił się wtedy głos Wartolskiego po korytarzu oddziału, zagłuszany stukotem więziennych misek. ‒ No, szybko, szybko ‒ wzrok jego błądził teraz po korytarzu. ‒ Przerzutka ‒ powiedział Sowa ‒ nie przejmuj się, normalka, przestukaj i trzymaj się. Rzeczy wrzucił do koca, a końce związał na przeciwległych rogach. Zanim wyszedł, odwrócił się i pokiwał głową: ‒ Grabulka. ‒ Piąteczka. Pożegnał się z kolegami. Wystawił tobołek i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Nie ujrzał grupy uderzeniowej, więc śmiało już ruszył ku przeznaczeniu. Klucz zazgrzytał w zamku i Kaj został sam na sam ze strażnikiem. ‒ Co do kurwy nędzy? Jak długo mam czekać? ‒ zasyczał Wartolski. ‒ Masz szczęście , że wychodzisz, bo inaczej urwałbym ci te jaja. ‒ I tak nagle, jak zapłonął nienawiścią, tak szybko zgasł, pozostawiając tylko poświatę tej złości w postaci wypowiedzianych prawie pieszczotliwie słów: ‒ Ty kapucho! Ty pierdolona kapucho! 3 Rozłożył ręce w bezradnym geście i mówił dalej: ‒ To w was siedzi i ja bym wyciągnął to z ciebie, ale ‒ zawiesił na chwilę głos ‒ amnestia cię objęła. Kaj przystanął i spoglądając na Wartolskiego wypuścił tobołek. Ręce opadły mu jakby niósł coś niebywale ciężkiego. Krocząc za strażnikiem, zastanawiał się nad tym, jak było możliwe to, że zakwalifikowano go do wyjścia po tym, gdy uciekł z więzienia, co dawało mu jeszcze rok do dwuletniego wyroku, a tego, jak sądził, amnestia nie obejmowała. Teraz korytarz wydawał mu się strasznie długi, chociaż oddział piąty liczył tylko dwadzieścia cel po jednej i drugiej jego stronie i kończył się kratą otwieraną z budki po drugiej stronie kraty. Przytłumione brzęczenie mechanizmu zwalniającego blokadę drzwi wyrwało Kaja na krótki moment z rozmyślań o wszystkim, co niesie z sobą taka niespodziewana zapowiedź wyjścia poza mur więzienia. Po przejściu kilku krat z blokadą opadającą jak szczęki głodnego zwierza, znaleźli się przed magazynem pachnącym naftaliną. Gdy magazynier zaczął wydawać mu rzeczy, lotna nadzieja zamieniła się w obrazy, w lawinę obrazów, której musiał się poddać ‒ nie miał innej możliwości. Barbara, Piotr, matka, siostra. Co powiedzą, jak zareagują. ‒ Dobra, podpisz tutaj ‒ odezwał się nagle więzień, o którym w chwili gdy usłyszał jego głos, pomyślał, że udaje magazyniera; jest tylko dodatkiem do tej całej historii przypominającej sen pełen strachu. Może nie żyje ‒ myślał i przyglądał się obrazom z wolności, tak rzeczywistym jakby tkwił w ich środku. Gruby jegomość w ciemnych oprawkach okularów tkwiących na nosie zawisł nad nim jak ważka, mrucząc coś pod nosem, co przypominało delikatne zawodzenie wyrażające żal i zdziwienie. Podpisał dokument w miejscu, na którym magazynier trzymał palec i wraz z ostatnią literą ważka odpłynęła lekko i zwinnie, jakby naprawdę była ważką, a nie przebiegłym więźniem wysługującym się administracji więziennej. Na korytarzu rozlegały się trzaski kotłów z jedzeniem roznoszonym przez kalifaktorów wędrujących od celi do celi i rozlewających gęstą bryję bez koloru i zapachu do metalowych misek wysuwanych przez próg celi. Dwa lata poddawano go resocjalizacji, aby rozbić stare nawyki i złożyć w nowy obiecujący wzór. Ten czas miał już za sobą, pozostawało teraz tylko rozpoznać ten wdrukowany wzór i wyrzucić z wnętrza. Przedtem musiał pozbyć się strachu, przebić się przez zawiłość przypadku, a może przeznaczenia? Jedno wspomnienie goniło drugie, obraz wywoływał obraz, myśl goniła inną myśl, jakby ta pierwsza niedokładnie wyłożyła to, co chciała przekazać; a wszystko sunęło cicho w kółko, jak kot za własnym ogonem, do którego 4 ktoś przyczepił dla zabawy papierową myszkę. Siedział na ławce z łokciami wspartymi na kolanach i głową pochyloną, i od czasu do czasu pocierał dłonią krótko przystrzyżone włosy i wysokie czoło z zakolami nieznacznej łysiny. Przebiegły więzień kręcił się po zapleczu magazynu szurając pantoflami. Kiedy Wartolski wrócił, na korytarzu panowała cisza. Minęły dwie godziny, które Kaj spędził na wspominaniu tego wszystkiego, co pozamykał szczelnie w zakamarkach mózgu, aby tylko nie bolało i nie kusiło, żeby nie było można porównywać teraźniejszości z przeszłością, pełną swobody i rozmachu. Dawno już ubrał się i czekał na strażnika, który miał zaprowadzić go do bramy wyjściowej i wypuść na wolność, jak on wypuszczał na wolność swoje wspomnienia, hulające teraz po jego głowie i zajmujące go tak bardzo, że nie zauważył upływającego czasu. Gdy wszedł strażnik, nie próbował nawet wstać, może po prostu nie zauważył go. ‒ Tak, Kajżdna ‒ z rozmyślania wyrwał go głos Wartolskiego: ‒ Ha, ha, ‒ trzeba wstać ... hm, została ci jeszcze grzywna, a amnestia tego nie chwyta ‒ dobre sobie, no nie? Po przeliczeniu ..., masz jeszcze trzy pełne miesiączki ‒ Wartolski zaczął się śmiać i w przerwach pomiędzy jedną salwą śmiechu a drugą mówił: ‒ Trzy pełnie księżyca, wiele dni, a każdy pełen możliwości, bo ciotka dolewa nie śpi, ha, ha ha ... . Na co się patrzysz ‒ głosem, w którym wyczuwało się wiele wściekłości przebijającej się przez śmiech, zwrócił się do magazyniera: ‒ Dawaj worek. W tej samej chwili, jak trzaśnięcie batem rozległ się krzyk Kaja: ‒ Kurwaaaaaaaaaaaaaaaaa Strażnik z udawanym zdziwieniem spojrzał na Kaja, ale widać było, że taka reakcja bardzo go cieszy. Uśmiechnął się. Trwało to jednak tylko krótką chwilę, po której rozległ się basowy śmiech, a towarzyszył mu chrapliwy rechot magazyniera naśladującego reakcję rozbawionego strażnika. Wspomnienia pochowały się jak tresowane pieski, rozpierzchły się po wszystkich zakamarkach mózgu, zamienione w chemiczne substancje spoczęły, aby nie drażnić jaźni mierzącej się z nową sytuacją. Co jakiś czas, przez głośnik zawieszony nad drzwiami każdej celi, ogłaszano wyroki wydawane przez sądy penitencjarne za próby przymuszania do współżycia lub inne drobniejsze przewiny. Wielu gitów traktowało tych, którzy z różnych powodów tracili status „człowieka” jak najgorszych wrogów. Administracja też prowokowała. Wykorzystywała więźniów, z którymi miała porachunki. Wrzucała ich do celi z gitami wiedząc, że któryś z nich musi to zrobić. Pozostawało tylko czekać na zeznania. 5 Dobra! Pokaż, że jesteś po naszej stronie i napisz oświadczenie, że ten skurwysyn próbował cię przelecieć. Nawet jeżeli cię nie dotknął, to wiesz, że wszyscy oni o jednym tylko marzą: przelecieć, prze-cwelić takiego jak ty. Trzeba z tym walczyć. Wyciąć w pień tę zarazę. A co będzie, jak nie wyciągniemy cię z celi z gitami? Jak często „pokazywali”? Zeznań używali do szantażu tych, których chcieli wyrwać z szeregów ludzi. Taka gra! Kaj podejrzewał, że z reguły kończyło się to donoszeniem, dlatego strażnik z taką pewnością mówił o tym, iż z łatwością może zrobić z każdego więźnia „kapuchę”. Nie zdarzyło się, aby ktoś, kto stawał przed takim sądem, nie otrzymał dodatkowego wyroku. Nazywali to ciotką dolewą. Ciotka zaś była niezwykle hojna. A i samo śledztwo przyprawiało o dreszcze. Człowiek tkwił w takiej sytuacji między młotem i kowadłem; z jednej strony wyrok, z drugiej donoszenie zakończone zwykle upadkiem do roli chłopca spełniającego zachcianki byczych brutali bądź administracji. Git poza więzieniem nie tknąłby żadnego mężczyzny, a każdego pedała najchętniej stłukłby na kwaśne jabłko. Tutaj nabierało to innego znaczenia. Git, który miał stosunek z innym mężczyzną w więzieniu, nie był traktowany tak samo, jak ten, który robił to na wolności. Na wolności był tylko pedałem, w więzieniu był prawdziwym mężczyzną, strażnikiem rytu gitowskiego. A strażnicy specjalnie nie dostrzegali poniewierek, których nie szczędzili „ludzie” swoim upadłym kompanom. Serce Kaja zadrżało i myśli wypuszczone z ciemnych zakamarków szydziły sobie z niego, jakby nie należały do niego, albo go szpiegowały. Nie mógł sobie z nimi poradzić. Może była to gra z prawdą albo o prawdę, o jasność i odpowiednie do tego wybory, których nie powinien unikać. Może gdzieś w głębi szarości jego mości mózgu, każdy ma coś, co dobra się domaga i wprawia w drżenie, gdy zbacza z kursu. Nie potrafił tego dotknąć. To coś porażało jego nerwy. Nie mógł nad tym panować. Niby było to w jego wnętrzu, ale nie poddawało się jego kontroli. Błądził pośród ciemności, bez nadziei powrotu i przypomniał sobie Giaura, i jego kwestię powtórzył parę razy zmieniając jedno słowo: ‒ „Takie me imię, takie są me dzieje. Ostatnie wyznania cwel tylko usłyszy w chwilach skonania”. Westchnął ciężko. Może dlatego, że do skonania było daleko i ze spuszczoną głową szedł za strażnikiem, próbując się opanować, aby Wartolski nie spostrzegł jego reakcji i nie mógł się z niego śmiać. Ale strażnik obserwował go pilnie i widział, jak Kaj zapada się i kurczy, jakby ktoś dołożył mu ciężarów na wątłe barki, i nie ukrywał zadowolenia z takiego obrotu sprawy. A kiedy zauważył, że Kaj za chwilę może otrząsnąć się z tego wszystkiego, co go przygniata i co w przekonaniu strażnika stanowiło lekcję, bez której resocjalizacja więźnia nie byłaby pełna, zasyczał: 6 ‒ Wszyscy jesteście kapuchy i udowodnię ci to, żebyś wiedział, że nie ma bohaterów i jeżeli już nim ktoś jest, to tylko na mocy przypadku ‒ zapamiętaj to sobie. Zatrzymali się przed drzwiami innej celi i Kaj sądził, że Wartolski zrobił tak, aby mógł dobrze zapamiętać tę lekcję, ponieważ do celi z której wyszli brakowało parę kroków, ale gdy Kaj ruszył przed siebie Wartolski powiedział: ‒ Dokąd to kochasiu? To tutaj! Dopiero w celi ochłonął na tyle, że mógł cokolwiek odpowiedzieć: ‒ Nie pójdzie ci tak łatwo ‒ mruczał pod nosem, gdy zauważył, że spoglądają na niego nowi koledzy. Ze zdziwieniem patrzyli, jak mruczy coś do siebie człowiek, którego nie znali i którego mogli nie chcieć zaakceptować. Kaj zauważył to oczekiwanie na pokazanie znajomości reguł i ich akceptacji, więc wykrzyknął: zwracając się w stronę drzwi ‒ Chuj ci w dupę ‒ najpierw cicho, potem głośno. Uspokoiło to nowych współwięźniów i zaczęli podchodzić do Kaja i podawać mu rękę. Poprzez echo huku zamkniętych przed chwilą drzwi dobiegł ich głośny śmiech strażnika. 7