Bartek Chaciđski
Transkrypt
Bartek Chaciđski
Bartek Chaciðski Wyĝ nisz Od alterglobalistów do zoĂkarzy 55 maîych kultur Bartek Chaciðski Wyĝ nisz Od alterglobalistów do zoĂkarzy 55 maîych kultur Wydawnictwo Znak Kraków 2010 13 alterglobaliści/ Spis treści antyglobaliści 20 audiofile 25 b-boye 228 bibliografia 232 indeks nazw i nazwisk 243 indeks terminów 131 kravaciarze 134 LGBT 27 backpackerzy 139 linuksowcy 33 beatbokserzy 35 blogerzy 142 machinimiści 41 bookcrosserzy 43 chuligani 151 neomodsi 45 clubberzy (klaberzy) 51 cosplayerzy 7 wstęp 227 podziękowania 124 indie 128 ironmani 145 metalowcy 153 ostrokołowcy 157 otaku 162 piraci 53 couchsurferzy 56 cyberpunkowcy 168 PUA 61 depesze 63 dresiarze 176 rastamani 66 dzieci neo 70 ekowojownicy 182 scenowcy 171 punkowcy 179 riot grrrl 186 skejterzy 73 emo 76 erpegowcy 192 skinheadzi 81 fanfikowcy 85 goci 198 straight edge (sXe) 89 gracze 98 grafficiarze 195 slashowcy 203 surferzy 206 traserzy 209 travellerzy 102 grunge 105 hakerzy 212 trekkerzy 110 hejterzy 113 hiphopowcy 220 wardriverzy 119 hipsterzy 225 zośkarze 217 tuningowcy 222 widmowi gitarzyści Wstęp Kiedy biegam, to jestem biegaczem, kiedy fruwam, to jestem fruwaczem, kiedy się boję, to jestem baczem, a tak w ogóle to jestem Gżdaczem. (Maciej Wojtyszko, Bromba i inni) Podobno kiedyś życie wydawało się prostsze. Kiedy – jak to mawiają ze wzruszeniem konserwatyści – mężczyźni byli zawsze męscy, a kobiety kobiece. Kiedy oni polowali na wielkie mamuty, a one karmiły małe dzieci. I – jak się wydaje z perspektywy czasu – głównym hobby jednych było polowanie na mamuty, a drugich – opieka nad dziećmi. Wszystko to dopóki niektórzy mężczyźni nie zaczęli się interesować opieką nad dziećmi, kobiety – polowaniem na mamuty, a potem wśród polujących na mamuty nie wyodrębniły się grupy zbieraczy mamucich kłów, łbów, pazurów i innych. A gdy już się wyodrębniły, ci od kłów mieli sobie więcej do opowiedzenia i rozpoznawali się po fryzurach, a ci od pazurów mieli więcej do pogadania ze sobą i rozpoznawali się po naszyjnikach. Co najgorsze, niektórzy z nich zainteresowali się piłką nożną, a inni z części ciała mamutów zaczęli wytwarzać instrumenty szarpane. Nie pamiętam tych czasów. Nie jestem w stanie nikomu zagwarantować, że tak właśnie było, ale na pewno coś podobnego stało się z kontrkulturą lat 60. Rodząca się muzyka rockowa wpłynęła na przemiany społeczne i obyczajowe, to fakt. Tyle że po chwili już nie istniała jako monolit, padła ofiarą własnej wolnościowej rewolucji i dziś nic już nie jest proste – cała kultura to plątanina nisz, po których poruszać się coraz trudniej. Nie mówię więc o kontrkulturze, bo nie sądzę, by – poza szczególnymi wypadkami postaw politycznych na łonie na przykład alterglobalizmu czy społeczności LGBT – opisywane przeze mnie zjawiska stały w kontrze do zastanej rzeczywistości. 7 A jeśli już, to proponują tylko zmianę pewnych elementów tego świata, a nie całościową rewolucję. Nie mówię też o subkulturach w rozumieniu, jakie proponował w swoim ważnym i zamykającym pewną epokę Małym słowniku subkultur młodzieżowych Mirosław Pęczak. Tak zwany główny nurt kultury – o ile w ogóle istnieje – nie wyrzuca ich już na margines. Przeciwnie, korzysta, gdy tylko potrafi, z witalności nowych środowisk i z ich pomysłów. Stąd pojęcia niszy i małej kultury używane przeze mnie wymiennie. Pozostaje w nich wszechobecny w kulturach młodzieżowych od XIX wieku element identyfikacji z pewną grupą ludzi o podobnych poglądach i zachowaniach, z gronem ludzi myślących podobnie i mających tę samą pasję – czasem na moment, czasem na całe życie. Oczywiście, tego typu nisz jest mnóstwo. Oczywiście, wyliczenie wszystkich małych kultur nie jest możliwe. W związku z tym podczas pisania tej książki napotkałem problem nie do pokonania: musiałem dokonać arbitralnego wyboru kilkudziesięciu, które wydały mi się najważniejsze lub najciekawsze. Z tego proszę mnie rozliczać. Ale najpierw – przeczytać, dlaczego wybrałem tak, jak wybrałem. Po pierwsze, starałem się przejść do porządku dziennego nad kulturami ewidentnie nieobecnymi. Kto widzi oryginalnych modsów albo provosów na ulicach, niech podniesie tu do góry ręce – może zaniedbać fakt, że mu ta książka wypadnie w błoto, bo pewnie i tak przestanie być dla niego użyteczna. Ale jednocześnie chciałem zasygnalizować, co po sobie pozostawiły te spośród subkultur, które w przeszłości były ważnymi punktami odniesienia. Starałem się też śledzić rozwój tych, które w ostatnich latach przeszły sporą metamorfozę, podzieliły się na odłamy i pododłamy, z których część żyje własnym, zupełnie odrębnym życiem tak daleko od głównego pnia, że na przykład bycie zwolennikiem death metalu nie musi oznaczać identyfikowania się z metalowcami w ogólności. Odrzucałem też różne istotne i ciekawe określenia, które żadnego kręgu środowiskowego nie budują – takie jak freak. 8 Po drugie, to jest przede wszystkim opowieść o współczesnej kulturze, w której poszczególne elementy – te małe trybiki, zwane przeze mnie niszami – zazębiają się co rusz, mówiąc nam coś o całości. Ta ostatnia jest dziś bowiem niczym innym jak tylko sumą drobnych składników. Zwracam tu uwagę na różne cechy współczesnej kultury: remiks, mozaikowość, idee D-I-Y (zrób to sam), szybką internetową komunikację ludzi z różnych stron świata. Na jej paradoksy – takie jak ten, że zapoczątkowana przez gejowską mniejszość kultura klubowa po latach została przejęta przez homofobiczny świat dresiarzy. Albo ten, że gra Doom najprawdopodobniej – w świecie kultury takie wartości nie są łatwo mierzalne – miała większy wpływ na naszą cywilizację niż książki wszystkich ostatnich noblistów razem wzięte. Albo ten jeszcze, że malowanie na murach i pociągach, jeżdżenie na kółkach po chodnikach, ściąganie nielegalnych sampli z cudzych nagrań albo włamywanie się do źle zabezpieczonych sieci komputerowych to zawsze dla jednych sztuka, a dla drugich tylko przestępstwo. Chcę przez to powiedzieć, że wiele elementów, które reprezentują nisze, nie może zostać zbagatelizowanych w rozmowie o kulturze – ba, że powinno się je znać. Kultura masowa, ta widzialna w telewizji, żywi się coraz częściej elementami kolejnych nisz. Madonna podchwytuje stylistykę hinduskiej bhangry, pożycza pomysły od otaku zafascynowanych mangą, wreszcie garściami czerpie z kultury klubowej. Na kartach powieści Williama Gibsona otaku spotyka rastamana i surfują wspólnie po świecie wirtualnym. Surfing (ten realny, na falach morskich) czy jazdę na desce, a potem inne sporty ekstremalne bierze na warsztat świat reklamy, doprowadzając do tego, że ludzie zaczynają wykrzywiać ideę sportów ekstremalnych, podejmując się ekstremalnego prasowania. Właśnie: dlaczego w tej książce jest miejsce dla surfingu i skateboardingu, a nie krykieta czy bilardu? Dlatego że te pierwsze pozostały bardziej kulturami niż dyscyplinami. Dlatego że integrowały ludzi wbrew oporom opinii publicznej. Dlatego że ludzie pukali się w czoło, gdy widzieli surfera, a potem skejtera, a gdy 9 widzieli kogoś grającego w bilard, przechodzili obojętnie. Dlatego wreszcie że skateboarding czy surfing szybciej budowały wokół siebie modę, muzykę, otoczkę kulturową. Po trzecie, ta książka to leksykon etykietek przydzielanych dziś ludziom. Od tych, które trafiają bez trudu na co dzień na łamy gazet, jak alterglobaliści czy hiphopowcy, przez te, które opisują grupy ciągle dość enigmatyczne, takie jak straight edge czy riot grrrl, po te, które powstały właściwie tylko dzięki komunikacyjnej mocy internetu, jak couchsurferzy czy bookcrosserzy. Każdy wybór, stosunek do jakiejś rzeczy może zaowocować tego typu etykietką. Również moc sprawcza dyskusji na forach i blogach w sieci powoduje, że nawet wierni użytkownicy poszczególnych sprzętów elektronicznych doczekali się swoich etykietek: ci od Sony’ego to soniakowcy, ci od Canona – kanonierzy, makowcy używają maców firmy Apple, nikosie – aparatów Nikona, a minolciarze – Minolty. I tak dalej. Starałem się zajrzeć do różnych środowisk fanów, czyli sympatyków jakichś zjawisk, geeków, czyli osobników pochłoniętych kulturą nowych technologii, wreszcie nerdów, czyli tych, którym ich pasje związane z nowymi zjawiskami w kulturze i technologii nałożyły klapki na oczy, izolując ich społecznie. I popatrzeć na ich pasje z pozycji totalnego nooba, czyli kogoś nowego w danym kręgu, kto dopiero wchodzi w nowe środowisko. Fan, geek, nerd i noob to też etykietki, tyle że dość uniwersalne, odnoszące się do wielu różnych nisz i zjawisk. Po czwarte, usiłowałem za wszelką cenę odciąć się od stereotypów dotyczących poszczególnych kultur, jakie można znaleźć w innej literaturze przedmiotu. Takich jak opinia na temat gotów: „Śmierć stanowi ich główną inspirację (...). Uzupełniają to rasistowską ideologią, zauroczeniem okultyzmem i apokaliptycznymi przepowiedniami”, pojawiająca się w Subkulturach młodzieżowych Bogdana Prejsa, jednej z bibliograficznych pozycji wyszczególnionych na końcu niniejszej książki. Wolę ten mniej stereotypowy obraz mikrokultur młodzieżowych, wolę pominąć część sensacyjnej otoczki, która często dziennikarzy pociąga w nich najbardziej, a znaleźć coś, co je łączy z innymi, co buduje jakąś nową jakość w kulturze. 10 Przystępując do pracy, pozostałem jednak dziennikarzem i wykorzystuję jedną cechę mojej poprzedniej książki, Totalnego słownika najmłodszej polszczyzny: pozwalam sobie na spojrzenie, które zapewnia nie sztywny dystans naukowy do wszystkich opisywanych zagadnień, ale swobodny dystans wynikający z dziennikarskiego dziwienia się światu. Podobnie jak tamtą, także i tę książkę odbierać można (i należy) na dwa sposoby: jako historię współcześnie istniejących i rozwijających się ruchów i środowisk młodzieżowych, a zarazem – poprzez indeksy nazwisk i terminów – jako leksykon dzisiejszej kultury, starający się pokazać jak najwięcej faktów dokumentujących jej złożoność. Można czytać, ale można też surfować. Oczywiście – powiecie – nie mogłem się zdobyć na chłodną, naukową analizę, bo nie mam stopnia naukowego, który byłby przepustką do tego, by autorytatywnie opowiadać Wam o tym świecie. Dlaczego więc mielibyście mi wierzyć? Poza stosem książek i licznymi pomocnikami, którzy prowadzili mnie przez niuanse poszczególnych nisz (ich listę znajdziecie w sekcji „Podziękowania”), mam jeszcze coś, co w tym wypadku stanowi pewną wartość. Osobiste doświadczenie. Jestem niezbyt hipsterskim blogerem, pokoleniowym grunge’owcem z odrobiną alterglobalizmu pod czerwono-żółto-zieloną czapką, przez chwilę nawet backpackerem, za starym na hiphopowca, za młodym na punkowca, choć gdy słyszę riffy, budzi się we mnie widmowy gitarzysta. Ale na cyberpunku się znam. Kiedyś udało mi się nawet połączyć w sobie depesza z metalem. Byłem erpegowcem, a przez niektórych uważany jestem za audiofila. Cosplay mnie nie bawi, choć sam kiedyś napisałem fanfika. PUA uważają mnie za hejtera, podczas gdy jestem tylko sceptykiem. Niezależnym, ale bez uwielbienia dla indie, mocno lubiącym LGBT, pod warunkiem że ci punkowego etosu nie porzucają dla depresji w stylu emo. A Wy? Bartek Chaciński [email protected] machinimiści Znacie już filmy na motywach gier? Oto filmy wprost z gier 1 stycznia 1993 producenci gry Doom opublikowali oświadczenie prasowe, w którym dość bezczelnie chwalili się, że ich dzieło jest najczęstszą przyczyną spadków efektywności pracy w biurach. Owszem, chodziło w tym oświadczeniu o miliony osób odstrzeliwujących łby potworom za pomocą strzelby w udających 3D ciemnych korytarzach, ale nie tylko. Doom był pionierską grą oglądaną z perspektywy bohatera, w którą można się było bawić w chowanego (i strzelanego) w prosty sposób dzięki sieciom lokalnym (patrz hasło gracze). Poza tym autorzy w wyjątkowy sposób udostępniali graczom możliwości kreowania własnych poziomów i zmieniania kodu, co zaowocowało różnymi fanowskimi wersjami Dooma. Podobnie działo się od początku z ich kolejną grą – Quake. Można tu było rejestrować powtórki swoich najlepszych akcji. Za chwilę fani znaleźli też metodę na zmianę widoku kamery i montaż różnych scen w taki sposób, by stwarzały wrażenie sekwencji filmowej. Następnym krokiem było podłożenie dźwięku i muzyki. Z dwóch terminów: „machine” (jak maszyna) i „cinema” (jak kino) – albo „animation” (jak animacja) – narodził się termin „machinima”. Opisuje on do dziś atrakcyjną część kultury gier wideo. Ba, dziś nawet bardziej atrakcyjną niż wówczas. Bo grafika w grach stała się jeszcze doskonalsza, co zachęca do tworzenia animacji na takim poziomie, jakiego nie mogły jeszcze niedawno osiągnąć wielkie studia animatorów. Znów, jak to bywa we współczesnej kulturze, narzędzie stworzone do czegoś bardzo konkretnego służy ostatecznie zupełnie innej grupie odbiorców. No bo skoro można mieć dostęp do najbardziej zaawansowanej technologii, kupiw142 szy tylko grę wideo, bez żadnych dodatkowych nakładów, to dlaczego z tego nie skorzystać? Na swoim najwyższym poziomie machinima pozwala zorganizować plan filmowy animacji na wzór tego, na którym grają żywi aktorzy. Pozwala – mówiąc krótko – grać role w filmie animowanym. Jak to się dzieje? W grze sieciowej autorzy machinimy wchodzą do świata gry, ale zamiast rozgrywać ją według planu proponowanego przez twórców, rozdzielają między siebie role aktorskie i reżyserskie i realizują scenariusz stworzony przez siebie, przy czym część z nich „gra” (animując za pomocą myszki lub kontrolera swoją postać, czasem jeszcze dodając dialogi za pośrednictwem mikrofonu), a reżyser filmuje całość, a potem montuje nagrany materiał. Na swoim podstawowym poziomie z kolei – i tu wróćmy do pierwszych wersji zjawiska, jakie powstawały jeszcze w latach 90. z inspiracji Doomem i Quakiem – machinima to po prostu wyjątkowo brawurowe, oryginalne, szybkie (to nazywane bywa speedrun) lub efektowne przejście danego poziomu w grze – choć samo przejście poziomu to często po prostu gameplay capture (czyli zapis gry). Bądź zapis gry sieciowej, w trakcie której zdarzyło się coś wyjątkowego. Ten drugi bywa interesujący, ale mniej niż aktorskie działania w świecie takich gier jako Halo, Grand Theft Auto czy The Sims, bo te tytuły należą dziś do najpopularniejszych wśród machinimistów – tak powinniśmy bowiem nazwać ludzi zaangażowanych w takie projekty. Najlepsi twórcy machinimy mają status kultowy w środowisku, ale ich sława rzadko wychodzi poza grono fanów gier. Z drugiej strony, ich prace często są bardzo mocno otwarte na niegrających, uciekają się do autoparodii, zamieniają się w seriale jak Red vs. Blue zrealizowany w świecie gry Halo, który doczekał się nawet wydań na DVD. Rewolucyjne znaczenie dla machinimy miało pojawienie się obyczajowych systemów gier sieciowych w stylu Second Life – tutaj można samemu w prosty sposób przygotować kostiumy i scenografie, a potem zagrać w filmie w gronie osób nierzadko pochodzących z różnych stron świata. Machinimiści mają swoje centrum w postaci strony machinima.com, chociaż ich produkcje filmowe są rozsiane po całym internecie, łatwo je znaleźć na YouTube czy 143 innych serwisach zajmujących się hostingiem wideo. Jest też Machinima Festival, na którym przyznają swoje doroczne nagrody. W wypadku machinimy – podobnie jak przy tworzeniu fanfików i fanfilmów – kwestia praw autorskich pozostaje kontrowersyjna i skomplikowana, producenci gier komputerowych z reguły jednak nie próbują tępienia tego zjawiska. Przeciwnie – wielu z nich stwarza w samej grze możliwości nagrywania filmów i ułatwia na różne sposoby pracę samozwańczych zespołów filmowych. Dobrym przykładem – jednym z pierwszych – jest gra The Movies, w której wcielamy się w producenta filmowego i – jak przystało na dziedzinę tego symulatora ekonomicznego – możemy kręcić i montować własne filmy. Kiedy czytacie te słowa, ktoś właśnie kończy swój speedrun w Quake’u zakończony nowym osobistym rekordem, a ktoś inny kręci w grze film. „Podobnie jak używanie telefonów komórkowych do robienia zdjęć albo remiksowania na nowo muzyki, czynność ta prowadzi do powstawania zupełnie nowej jakości w postmodernistycznym świecie” – pisze Henry Lowood ze Stanford University. A piękno tej niezwykłej, ciągle rozwijającej się niszy polega na tym, że jeśli kogoś nie obchodzi słowo „postmodernizm” i nie ma żadnego pomysłu na scenariusz filmowy, zawsze może wrócić do odstrzeliwania potworów. nisza w powiększeniu Od kiedy istnieje? Od połowy lat 90. Akcesoria, atrybuty, używki: hełmofon, komputer i dostęp do sieci, reszta akcesoriów może być wirtualna. Stosunek do otoczenia: spotkania wirtualne. Dobrze łączy się z... fanfikami, grami wideo, moddingiem, demosceną. Nie łączyć z... bagatelizującym stosunkiem do gier. Na początek... jedna długa (wieczór może nie wystarczyć) wizyta na youtube.com albo machinima.com. 144 metalowcy Są dla muzyki tym, czym sport ekstremalny dla sportu Po Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie w roku 1987 agent PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa notował: „Ruch heavy metal – nastąpił znaczny wzrost liczebności. (…) Aktualnie wyróżniamy następujące modele zewnętrzne: – metalowcy, – wyznawcy szatana, którzy dzielą się na: 1. szatanistów, 2. satanistów, 3. lucyferianów. Model »metalowcy« to nadal grupa fanów muzyki heavy metal. Ich ideologia, postawa, wygląd zewnętrzny nie uległy żadnej zmianie. W modelu »wyznawców szatana« doszło do rozłamu na trzy w/w grupy”. Tu agent opowiada, czym się różnią szataniści od satanistów (i, o dziwo, nie chodzi o wady wymowy) oraz co robią, gdy „są trudności w zakresie pozyskania nagich dziewic” do obrządku czarnej mszy. Opisuje też atrybuty subkultury. Głównymi są jego zdaniem tak zwane obrazy na plecach – tak agent nazywa naszywki z obrazami z okładek płyt albo logotypami zespołów heavymetalowych. Jedyna rzecz, którą uchwycił dobrze, to wygląd zewnętrzny – tyle że naszywki na plecach charakterystyczne dla fanów metalu tradycyjnie nazywało się telewizorami. No i jeszcze niewątpliwy wzrost liczby metalowców (zwanych też metalami) w Polsce lat 80. – to też się zgadza. To była złota era gatunku: wciąż 145 działali – i szokowali – wielcy mistrzowie, z Ozzym Osbourne’em, grupami Iron Maiden i Judas Priest na czele, ale wchodziło zupełnie nowe pokolenie, które miało zademonstrować, że ekstremalna odmiana muzyki rockowej, jaką jest heavy metal, może mieć jeszcze bardziej ekstremalne oblicze. To wtedy pojawiły się takie gatunki jak ekstremalnie szybki i skomplikowany thrash metal (Metallica, Slayer), ekstremalnie ponury death metal (Death, Morbid Angel) i ekstremalnie wolny i ciężki doom metal (Candlemass), potem ekstremalnie atmosferyczny metal gotycki (Therion, Opeth), a wreszcie ekstremalnie ekstremalny black metal (Mayhem, Darkthrone). Ale w niczym to nie przeszkodziło, żeby wszystkich fanów tych bardzo różnych (ale podobnie ekstremalnych) gatunków zbiorczo nazywać metalowcami, niezależnie od tego, że swoje stroje służbowe – kurtki dżinsowe, skórzane spodnie, naszywki, znaczki, T-shirty z nazwami ulubionych zespołów – powoli zmieniali, z czasem zaniedbując nawet noszenie długich włosów, nieodłącznego, wydawałoby się, atrybutu środowiska, a w ostatnich latach przyciągając do siebie nawet trochę publiczności niezależnego rocka (patrz hasło indie). Bo też metalowe środowisko nigdy nie było zorganizowane i nie reprezentowało (wbrew pozorom i ciągłym oskarżeniom o satanizm) jednej ideologii. Metalowcy byli jednak sami sobie winni – wrzucono ich do jednego worka, bo ich muzyka, oparta na ciężkich gitarowych akordach i riffach (powtarzających się motywach) gitarowych, przetworzonych przez efekty i granych na olbrzymim wzmocnieniu, była najbardziej hałaśliwa ze wszystkiego, co znano. Z wyjątkiem może odgłosów przechodzącego frontu wojennego. Wyrażenie „heavy metal” miało zresztą początkowo znaczenie militarne (opisywało ciężkie formy opancerzenia), dopóki nie użył go w jednej ze swoich narkotycznych powieści William S. Burroughs. W książce The Soft Machine (1961) jednego z bohaterów opisał jako „heavy metal kid”, czyli chłopaka z metalu ciężkiego. Skąd wiadomo, że właśnie to użycie terminu „heavy metal” spodobało się później fanom nowego muzycznego gatunku? Ano stąd, że Burroughs był dla różnych kontrkulturowych ruchów z przełomu lat 60. i 70. ulubionym bohaterem. Tytuł The Soft Machine dał nazwę brytyjskiej grupie jazzrockowej, a zabawka erotyczna z Nagiego lunchu amerykańskiemu duetowi Steely Dan. I jeszcze parę 146 innych grup zainspirowało się Burroughsem na różne sposoby. A metalowcy – ze swoim ukochaniem wolności (czyli jednak coś z ideologii mamy) – bardzo dobrze znali historię wczesnej kontrkultury. To grupa Steppenwolf w przeboju Born to Be Wild termin ów osadziła we właściwym kontekście, śpiewając: „uwielbiam ten grzmot ciężkiego metalu”, przy okazji łącząc ciężki rock (muzykę) z motocyklami, bo ten tekst w istocie mówił o tych ostatnich. Rzecz miał ostatecznie podchwycić i wykorzystać w jednym ze swoich tekstów Lester Bangs, słynny krytyk muzyczny zaczynający karierę pod koniec lat 60. (chodziło mu o MC5 – patrz hasło punkowcy). W każdym razie przed końcem lat 60., czyli po pierwszych sukcesach grupy Led Zeppelin, Deep Purple i świeżo powstałego Black Sabbath, gatunek został nazwany, a muzyka zdefiniowana. Wkrótce zdefiniowali się też jego fani, przychodząc na ich występy w strojach mocno przypominających skrzyżowanie ubioru rockersów i hipisów. „Jest to przedziwna mieszanka hipisowskiej estetyki i stadionowego maczyzmu” – pisał Dick Hebdige w książce Subculture. The Meaning of Style jeszcze w latach 70. Metalowcy zaczęli też tworzyć charakterystyczne elementy koncertowego rytuału – ze swoim odpowiednikiem tańca pogo (zwanym moshingiem), a przede wszystkim szaleńczym wymachiwaniem głowami w rytm muzyki, o którym mówi się head-banging. Poszczególne zespoły spierają się o to, którzy z nich – czy raczej fani którego z nich – wynaleźli head-banging. Wiadomo jednak, że rzecz powstała już na początku lat 70., a z biegiem czasu head-banging zaczęli uprawiać również sami muzycy. Podobnie jak punk rock, heavy metal stworzył własny obieg handlowy i nagraniowy, odseparowując się od reszty rynku, ale za główny element filozofii uważał po prostu wspieranie środowiska poprzez kupowanie płyt i gadżetów oraz chodzenie na koncerty. Może właśnie dzięki temu – a także dzięki ewolucji samej muzyki z zachowaniem podobnych elementów reagowania na nią i wyróżniającego jej fanów wyglądu – metalowcy stali się jedną z najbardziej prężnych i zdecydowanie najbardziej długowiecznych kultur młodzieżowych. Heavy metal nie przeciwstawia się w tym stopniu co inne środowiska społecznym normom, nie wymaga od swoich członków odrzucenia zwykłego życia. Domaga się raczej odpowiedniego 147 przeżywania momentów wspólnych, świąt, celebracji, jakimi są koncerty i festiwale, udziału w parateatralnym wspólnym obrzędzie zogniskowanym na muzyce i jej przeżywaniu. To dlatego można być pracującym w dużej firmie i sumiennie płacącym podatki metalowcem z rodziną na utrzymaniu, ogródkiem i samochodem, gdy zdecydowanie trudniej w tych samych okolicznościach być wciąż wiarygodnym punkowcem. Zarazem w „świątecznym” odbiorze metalu znikają różnice społeczne między jego wyznawcami – bo choć tradycyjnie metalowcy w krajach anglosaskich wywodzili się raczej z robotniczych kręgów, stopniowo ruch wchłonął także mnóstwo przedstawicieli klasy średniej. Co jasne, są w nim również kobiety, bo mimo przypisywanego metalowcom kultu macho i mizoginizmu kobiety były tu – jak pisze Deena Weinstein, profesor socjologii z Chicago badająca kulturę heavymetalową – zawsze mile widziane, pod warunkiem że wchodziły na podobnych zasadach co inni metalowcy, nie eksponując swej kobiecości czerwonym mini (z wyjątkiem rozkrzyczanej widowni popularnego hair metalu, wytapirowanych grup z lat 80.), tylko nosząc dżinsy lub skóry i T-shirty z nazwami zespołów, tak jak wszyscy. Warto jednak zaznaczyć, że w latach 90. w metalowych kręgach pojawiły się wątki feministyczne (L7), a fanki gotyckich odmian metalu ubierały się już zdecydowanie bardziej kobieco. Trudno szukać w metalowcach nienawiści, ale łatwo odnaleźć pogardę. Żywią ją tradycyjnie (choć to uogólnienie, jak każde inne dotyczące tego środowiska) dla wszelkich form hedonistycznej muzyki tanecznej. Od nurtu disco, któremu przeciwstawiali się jeszcze w latach 70., po muzykę techno. I dla muzyki pop z idolami o trudnej do określenia tożsamości płciowej i upodobaniach seksualnych. Chociaż stosunek do samych homoseksualistów nie jest wcale tak negatywny, jak by się mogło wydawać – nawet w nurcie metalowym można znaleźć homoseksualnych idoli – choćby Roba Halforda z grupy Judas Priest, który po latach przyznał się do tego, że jest gejem, nie tracąc przy tym fanów. Mimo wspólnych projektów grup metalowych i hiphopowych w latach 80. tradycyjnie metalowcy i miłośnicy rapu nie odnoszą się do siebie z przesadną życzliwością. Tym bardziej że w przekroju rasowym metalowa publiczność jest najbar148 dziej biała, a hiphopowa – najbardziej kolorowa ze wszystkich scen muzycznych. Może to właśnie te czysto muzyczne linie konfliktu metalowców z innymi kulturami spowodowały polską wojnę metalowców z depeszami (patrz hasło depesze), o której głośno było na przełomie lat 80. i 90. Choć i pod tym względem metalowcy wykazują się coraz większym zróżnicowaniem i otwartością. Znane są fuzje metalu z techno, muzyką industrialną, funkową i jazzową. W większości powstawały w ostatnich dwóch dekadach. Fuzja hip-hopu i metalu zyskała miano nu-metalu i królowała w latach 90. Pora na koniec wziąć szatana za rogi i zmierzyć się z najważniejszym stereotypem metalowym, mówiącym o reprezentantach tej kultury jako o wyznawcach kultu szatana. Na pewno kluczową rolę odegrały w tym fascynacje poszczególnych zespołów metalowych i ich fanów tematyką mitologiczną, średniowieczną, militaryzmem, okultyzmem, religią, fantasy i horrorami. Połączone z fascynacją istotą zła (często myloną z kultem zła), która tylko w ekstremalnych wypadkach (takich jak choćby słynna sprawa morderstwa gitarzysty grupy Mayhem, dokonanego przez lidera norweskiego zespołu Burzum) wpływa na zwyczajne życie wyznawców metalu, powiązana z eksponowaniem rozłupanych czaszek, obciętych kończyn, nawiązaniami do zbrodni nazistowskich, wyobrażeniami Sądu Ostatecznego – po prostu musiały zaowocować oskarżeniami pod adresem metalowców. A jeśli dodamy do tego tradycyjne pozdrowienie metalowe (zaciśnięta pięść z wyprostowanym palcem wskazującym i małym) i często manifestowane zainteresowanie niektórych grup Biblią Szatana Antona LaVeya, okultystycznymi poglądami Aleistera Crowleya i wyrażane w tekstach zwątpienie w istotę Boga i w sens religii – które wynikały raczej z ponurego spojrzenia na życie i fascynacji śmiercią niż z potrzeby składania hołdu szatanowi – mamy po prostu książkowych wrogów publicznych. Opowieści o czarnych mszach i ofiarach składanych z ludzi musiały nadejść. Szczególnie w krajach o głęboko zakorzenionej wierze, takich jak Polska. A gdy jeszcze pojawiały się na miejscu pojedyncze wydarzenia prowokujące żarliwych katolików – takie jak spalenie krzyża na jednym z metalowych koncertów w Jarocinie w roku 1986 i połamanie symbolu chrześcijaństwa na innym występie jarocińskim – trudno się 149 dziwić, że nawet daleki od religijnego poświęcenia PRL-owski agent z przerażeniem notował, że składają ofiary z gołębia, kota, psa lub dziecka, a w wieku 33 lat niektóre „odłamy” popełniają rytualne samobójstwo. Gdyby posłuchał paru płyt i przeczytał kilka książek, dowiedziałby się, że jest w tym ziarno prawdy: teatralne przeżycia o charakterze katartycznym właściwe dla całej rockowej publiczności, a w wypadku heavy metalu doprowadzone do ekstremum. A cała reszta to legenda ludowa. nisza w powiększeniu Od kiedy? Od początku lat 70. Akcesoria, atrybuty, używki: ulubione zespoły na znaczkach, naszywkach i koszulkach, piwo i jeszcze raz piwo. A może jeszcze trochę piwa? Stosunek do otoczenia: przyglądanie sie z ciekawością wszystkiemu, co złe. To, co dobre, jest nudne. Dobrze łączy się z... motocyklami, kulturą macho, horrorami, grami RPG, gotykiem, SF i psychodelią. Nie łączyć z... dyskoteką, techno i hip-hopem. Na początek... płyta grupy Led Zeppelin Led Zeppelin (1969) – żeby usłyszeć, jak to się zaczęło. Płyta grupy Metallica Master of Puppets (1986) – żeby usłyszeć, jak dużo się później zmieniło. Płyta grupy Neurosis Through Silver in Blood (1996) – żeby usłyszeć, że jeszcze później zmieniło się jeszcze więcej. (Uwaga, pismo „Heavy Metal”, które leży w empikach, to zdecydowanie magazyn komiksowy, choć o równie długiej jak muzyka HM tradycji). 150 Najnowsza ksiÇĝka Bartka Chaciðskiego – autora Wypasionego..., Wyczesanego... i Totalnego sîownika najmîodszej polszczyzny – to jedyny i niezastÇpiony przewodnik po plÇtaninie nisz, w którÇ zamieniîa siÙ kultura XXI wieku. Jestem niezbyt hipsterskim blogerem, pokoleniowym grunge’owcem z odrobinÇ alterglobalizmu pod czerwono-ĝóîto-zielonÇ czapkÇ, przez chwilÙ nawet backpackerem, za starym na hiphopowca, za mîodym na punkowca, choÉ gdy sîyszÙ riffy, budzi siÙ we mnie widmowy gitarzysta. Ale na cyberpunku siÙ znam. KiedyĂ udaîo mi siÙ nawet poîÇczyÉ w sobie depesza z metalem. Byîem erpegowcem, a przez niektórych uwaĝany jestem za audioğla. Cosplay mnie nie bawi, choÉ sam kiedyĂ napisaîem fanğka. PUA uwaĝajÇ mnie za hejtera, podczas gdy jestem tylko sceptykiem. Niezaleĝnym, ale bez uwielbienia dla indie, mocno lubiÇcym LGBT, pod warunkiem ĝe ci punkowego etosu nie porzucajÇ dla depresji w stylu emo. A Wy? ze WstÙpu autora cena detal. 34,90 zî ISBN 978-83-240-1410-1