Obsesyjne opowiadania bez motywacji

Transkrypt

Obsesyjne opowiadania bez motywacji
Anatol Ulman
Obsesyjne opowiadania bez motywacji
Gwóźdź
„Barbara L., napadnięta w celach nikczemnych przez pewnego cudzoziemca w parku, gdzie
droga wije się wzdłuż starych murów miejskich, broniąc rozpaczliwie kobiecej czci, wygrzebała
palcami w ziemi twardy przedmiot, którym ugodziła napastnika w kręgosłup, zabijając na
miejscu”. Tyle - notatka prasowa, w której wyjaśniono także, czym był twardy przedmiot,
podano imiona zabitego bawiącego u nas w celach turystycznych oraz trochę przypuszczeń.
Kiedyś grzebałem w papierach naszego wojewódzkiego archiwum dla powodów szumnie
zwanych naukowymi. Zeschłe sprawy nie istniejących już dawno ludzi urozmaicały nudną
pracę, a pewne stare akta skłoniły mnie nawet do napisania opowieści, której tworzenie
zarzuciłem, nie umiejąc zbudować dla niej stosownego epilogu (byłem zdania, że zakończenie
opowiadania winno łączyć jakąś głęboką prawdę z dramatyczną katastrofą). Teraz wróciłem do
tych kilku kartek, czas bowiem stworzył dla owej historii, jak mi się wydaje, finał nie do
wymyślenia.
W roku 1642 mistrz gildii sukienników w Koszalinie, Johann Albert (przez ponad trzysta lał
skruszały nie tylko jego zwłoki, lecz także nazwisko w dokumentach) został znaleziony martwy
po dniu świętej Barbary w suchych trzcinach nad fosą, o którą już dawno nie dbano. Miejsce
znajdowało się niedaleko furty w murach obronnych; kilkadziesiąt metrów od północnej bramy
miejskiej zwanej Młyńską. Zwłoki przyprószył śnieg, poza tym zamarzły jak szczapa i z trudem
wyciągnięto z jego ciała długi, srebrny gwóźdź. Dokonał tego strażnik miejski , przezywany
Hecate, gdyż bardziej wielbił psy niż ludzi. Strażnik swymi silnymi palcami wyciągnął narzędzie
mordu i, przerażony zbrodnią albo odpowiedzialnością za odcinek poruczony mu do strzeżenia,
wrzucił je do fosy, gdzie Zaginęło w śniegu. Sprawa była istotna, nikt poza Peterem nie widział
tego gwoździa i jedynym potwierdzeniem prawdy w zeznaniu strażnika był mały, okrągły otwór
w kaftanie Johanna Alberta oraz w jego klatce piersiowej na wysokości serca.
Burmistrz, który był teściem zabitego, jątrzony przez wdowę, osobiście przesłuchiwał Petera
Hecate. Strażnik dawał mętne wyjaśnienia. Najpierw twierdził, iż do miejsca zbrodni ściągnęło
go dziwne zachowanie stada wron nocujących na Trzech Lipach. Podekscytowane ptaki
dziękowały Bogu za padlinę na śniadanie, kracząc nad wyraz inaczej (miasto było skąpe dla
wron, odpadki pożerała biedota i dzieci z sierocińca). Mnóstwo ptasich ekskrementów pod
drzewami przemawiało w jakiś sposób, za prawdziwością słów strażnika.
— Spaliście, Peter — powiedział surowo burmistrz — skoro dopiero ich krzyk przypomniał o
obowiązkach. Grosze, które rada miejska przeznaczyła na wasz żołd, damy na ścierwo dla
wron, one będą lepiej strzegły bramy północnej!
Peter Hecate przeraził się i zmienił zeznanie.
— Caesar — powiedział dysząc — mój pies odnalazł twego, panie, krewniaka, nad ranem. Kiedy
wieczorem zegar wydzwonił jedenastą, Caesar zawył trzy razy, wiedziałem już. Kurzył ostro
śnieg gasił pochodnię. Przy furcie, w zawiei, tańczyły diabły. Dawno nie byłem, panie, u
spowiedzi. Zląkłem się. Dopiero nad ranem…
Profos miejski, pod nieobecność kata bawiącego razem z terminatorem u ciotki w Sławnie, dla
zysku wyłamał Peterowi Hecate palce u prawej dłoni, z palców dłoni lewej zdjął natomiast
paznokcie. Strażnik zniósł ból, bo były to rzeczy zwyczajne. Pozwolono mu zresztą trzymać ręce
w cebrzyku ze świeżym śniegiem. Uparcie jednak trwał przy ostatnim zeznaniu, a profosowi
brak było wyobraźni: proponował przypalenie okaleczonych dłoni. Burmistrz, który nosił imię
Mikołaj, szóstego grudnia obchodził urodziny i przerwał śledztwo na ten dzień. Posłano po kata
do Sławna, pracę bowiem należy wykonywać zgodnie z wyuczoną specjalnością.
Siódmego grudnia, po porannym nabożeństwie, burmistrz zaszedł do pracowni kata. Mistrz
Jurgen, Duńczyk, otyły człowiek o pogodnej, inteligentnej twarzy, pozdrowił burmistrza. Na
palenisku trzaskał wesoło ogień karmiony brzozowymi polanami. Były strażnik Peter Hecate pił
kozie mleko, obejmując cynowy kubek opuchłymi, nie uszkodzonymi częściami dłoni. Nie żywił
urazy do burmistrza, znał przepisy karnego postępowania.
— Co proponujesz, mistrzu Jurgen? — spytał uprzejmie burmistrz.
Było wiele możliwości uchwycenia prawdy cęgami, hakami i szczypcami na zimno lub gorąco.
Burmistrz lubił współpracę z Jurgenem, gdyż kata bawił wykonywany zawód. Jego pomysły
cechowała świeżość oraz, jeśli to stosowne określenie, poezja. Katarzynie Hoensel, dla
przykładu, skazanej za dzieciobójstwo, wpuścił czerwone mrówki do tej części ciała, która jest
plugawa. Kat milczał.
— Mistrzu Jurgenie — powiedział prosząco Peter Hecate, odstawiwszy uważnie kubek na stół z
żelastwem. — Najbardziej brzydzę się, i ty wiesz o tym, pijawek. Przystaw mi je do oczu, niech
wypiją.
— Wiem! — kat pokiwał głową z uznaniem i rzekł z prostotą: — Już zmagałem się z myślą
posłania do medyka po owe zwierzęta. Boś ongiś zbladł strasznie i zwymiotował u Starej Teresy,
kiedy obok kufla położono pijawkę. To piwo było bardziej gorzkie niż morze w Kołobrzegu.
Burmistrzowi przypomniała się rozpaczająca córka. Rozeźlił się i pogonił kata.
— Pytaj go! — powiedział ostro.
— Panie — rzekł kat — przecież myślę.
Zrodziła się w nim pogarda dla burmistrza i już nie zwracał się do niego.
— Strażniku — rzekł z szacunkiem do więźnia, przywracając mu dawną godność — poślę
chłopca po piwo do Teresy.
Wyszedł z pracowni na podwórko. Przez kilka minut smakował pracę chłopca, który rozdzierał
brzozowe polano na opał za pomocą bukowego klina. W mroźnym powietrzu stał przyjemny
zapach soku drzewa. Kazał chłopcu przynieść piwo. Przekazał mu także cicho drugie polecenie.
W oczach chłopca błysnął podziw dla mistrza skryty natychmiast za powiekami.
Burmistrz tymczasem stał na środku pracowni i niejasno odczuwał swoją obcość.
— Boisz się?! — zgadł patrząc na Petera.
— Nie ciebie, panie, ani mojego cierpienia — powiedział więzień.
— Powiesz prawdę? — spytał burmistrz nerwowo.
— Tobie, panie, nie.
Mistrz Jurgen czekał na dworze, aż chłopiec przyniesie zimny napój. Odebrał gliniany kufel i
zaniósł go Peterowi. Peter Hecate pił, a mistrz Jurgen trzymał naczynie przy jego ustach.
— Mistrzu Jurgen — spytał burmistrz ironicznie — to wasza najnowsza metoda?
Na dworze szczeknął wesoło pies. Były strażnik Peter Hecate skulił się z widocznym
przerażeniem. Przestał pić. Chłopiec otworzył z zewnątrz drzwi i do pracowni wpadł rosły
kundel. Podbiegł do Petera, polizał mu dłonie.
— Caesar — powiedział Hecate z wyrzutem. — Nie powinieneś tu przychodzić.
Mistrz Jurgen podszedł do psa. Uchwycił go zgrabnie za skórę na karku i uniósł do góry jedną
dłonią, jak gdyby nie zdając sobie sprawy z ciężaru dobrze wykarmionego zwierzęcia. Drugą
dłonią zręcznie nałożył na nogi Caesara postronki, które zaciągnął. Pies zaskowyczał, lecz
szybko urwał, był karny. Jurgen położył go na stole wśród żelaznych narzędzi używanych w
śledztwie?
— Teraz powiedz tę prawdę, jakiej sobie życzą, strażniku! — powiedział kat.
— Spróbuję jeszcze nie — odrzekł niepewnie Peter.
— Kacie! — wrzasnął rozeźlony burmistrz. — Czemu się ociągasz?!
Na jedenastą wyznaczony był pogrzeb Johanna Alberta i burmistrz chciał pogrzebać w ziemi
całą sprawę. Kat nie zareagował na słowa burmistrza, lecz zwrócił się do Petera i rzekł miękko:
— Twoja wola.
Cęgami, jakich cieśle używali do wyciągania skrzywionych gwoździ, mistrz Jurgen obciął psu
ucho. Pies uznał się za zwolnionego z posłuszeństwa. Peter Hecate naprężył ciało w sznurach,
które go więziły, chwycił za nie okaleczonymi palcami. Kat popatrzył nań uważnie. Burmistrz
rozpromienił się, zrozumiał. Pies wył. Skrawek psiego ucha Jurgen rzucił w ogień. Zepsuło to
rzeźwy zapach pracowni.
Tymi samymi cęgami mistrz Jurgen uchwycił kawałek zardzewiałego żelaza i trzymając go nad
płomieniami paleniska, czekał leniwie, aż się metal rozżarzy. Na wolną dłoń naciągnął skórzaną
rękawicę, manewrując biegle palcami jak kuglarz. Peter Hecate stęknął. Mistrz Jurgen uchwycił
psa za pysk, przyparł do deski stołu i rozwarł mu powiekę palcami w skórzanej rękawicy.
Rozpalony w cęgach metal sycił oczy swym jaśnieniem, mistrz Jurgen wraził go psu w oko. Peter
Hecate zajęczał głośniej niż pies. Kat wyjął metal z oczodołu Caesara i puścił jego pysk. Pies w
głębokim niezrozumieniu bił głową o deskę. Kat wziął go w ramiona, a Caesar przywarł do
niego. Mistrz Jurgen kopnął drzwi, które się otworzyły, i wyniósł zwierzę na dwór. Bawił tam
dosyć długo.
— Powiem — zamamlał Peter.
Trochę później, gdy sprowadzono pisarza, aby w piśmie został ślad ohydnej zbrodni, Peter
Hecate zeznał:
„Pana Johanna Alberta, mistrza gildii sukienników, zabiłem niedługo potem, kiedy zegar bił
jedenaście razy. Uczyniłem zbrodnię żelazną przetyczką od skobla przy furcie i proszę Boga o
litość nad moją zepsutą duszą”.
Nie zamierzał natomiast wyjawić przyczyny swego czynu i dopiero, gdy zagrożono mu
ponownymi zeznaniami psa, stwierdził, iż pana Alberta wziął pod wpływem śnieżnej nawałnicy
za diabła. Pies Caesar nie uczestniczył w zdarzeniu, spał podówczas w niszy pod bramą
północną. Zbrodniarz prosił o wyraziste zaznaczenie tego ostatniego faktu w protokole. Psa
uwolniono od winy.
Egzekucja odbyła się w trzy dni po pogrzebie i miała wielu widzów. Burmistrz nie życzył sobie,
by pobożne rozmyślania o znikomości życia oraz rozpamiętywania zalet Johanna Alberta
zakłócone zostały aktem zemsty, stąd małe przesunięcie terminu.
Wdowa opluła skazańca.
To samo uczyniło jeszcze kilku mieszczan.
Mistrz Jurgen zetknął się z Peterem Hecate po raz ostatni na drewnianym podium używanym w
podobnych wypadkach i miał chwilę czasu, aby z nim porozmawiać. Przez niedopatrzenie
bowiem na podium ustawiono pień zroszony krwią ludzi znakomitszych od Petera. Peter Hecate
był „humili loco nata”, skromnie urodzony, dla takich przeznaczano inny pień oraz inny topór.
Topór też musiano wymienić. Mówiono o wielkim roztargnieniu Jurgena.
— Nie ty zabiłeś kupca — powiedział kat półgłosem.
— Proszę cię, mistrzu Jurgenie, byś zabił mojego psa, jeśli jeszcze tego nie uczyniłeś — rzekł
Peter Hecate.
— Myślałem — rzekł ciepło Jurgen — że kochasz to zwierzę.
— Nie chcę, by zdechł na pustym śmietniku. W tym mieście nie pożywi się nawet cudza pchła.
— Twój pies umrze syty, kiedy sam zechce — rzekł kat. — Nikt nie ośmieli się zrobić przykrości
psu należącemu do terminatora u mistrza Jurgena.
Peter Hecate rozjaśnił się. Jego twarz miała pogodny wyraz także później, kiedy głowa została
oddzielona od ciała.
— Zaspokoję twoją ciekawość, mistrzu Jurgenie — powiedział Peter. — Nie zabiłem kupca. Kiedy
go znalazłem, bo wrony wskazały miejsce, miał w sercu długi, srebrny gwóźdź.
— To wiem — powiedział kat.
— Na imię mam Piotr — mówił dalej skazaniec. —W języku burmistrza Peter. I nie nazywam się
Hecate. Kupiec obłapiał wiele dziewczyn służebnych w trzcinach, ale żadnej po jej woli.
— Słyszałem — stwierdził kat.
— One zamówiły ten gwóźdź aż w Gdańsku. Potem wybrały dziewczynę, a gwóźdź nie zawiódł.
Kończ — rzekł mistrz Jurgen — gdyż niosą pień.
— To dziewczyna z mojej wsi.
— Nie mów więcej — zażądał mistrz Jurgen i zważył w dłoni topór, który mu podał chłopiec,
terminator.
Sprawozdanie, będące podstawą ostatniej części opowiadania, złożył ów terminator w dniu,
kiedy zdechł pies Caesar. Nie był już chłopcem ani terminatorem, był mistrzem. Pisarz miejski,
który je zanotował, wyraził osobistą wątpliwość, lub kazano mu tak uczynić, w istnienie
jakiegokolwiek gwoździa.
Powróćmy do notatki prasowej. Zabity w obronie własnej zachodnioeuropejski turysta miał dwa
imiona. Nie były to imiona Johann Albert, czego, ze względów kompozycyjnych, można by
żałować. W każdym razie imiona brzmiały bardziej obco niż marka samochodu tego człowieka,
który przyjechał do nas mercedesem.
Podłużny, twardy przedmiot, który Barbara L. wygrzebała przypadkowo w rozmiękłej ziemi (o
zmierzchu spadł sążnisty, letni deszcz) był czternastocalowym, srebrnym gwoździem, który
spełnił swoją powinność.
Piorun Borecznikowskiego
We wsi Święta, cztery kilometry od Złotowa, mieszkańcy od lat obserwują pewne zjawisko. W
określonych warunkach atmosferycznych od starego dworku pod wsią do jednego z dwu
pagórków kryjących między sobą małe jeziorko polodowcowe przelatuje ognista kula, trochę
większa od pomarańczy. Gorzejącą ogniem pomarańczę nazywa się tam lotelicą i jest
prawdopodobnie okresowym piorunem kulistym. W jednym wypadku tubylec nazwał zjawisko
piorunem Borecznikowskiego, nie umiejąc objaśnić skojarzenia. Jeden z pagórków okazał się
starym cmentarzem, a cierpliwość pozwoliła odnaleźć zrujnowany grobowiec, właściwie płytę
nagrobną, damy nazwiskiem Luiza Borecznikowska (na płycie Boretschnikowsky), która umarła
w roku 1846, przeżywszy lat dwadzieścia pięć.
Ani archiwa złotowskie, ani zbiorowa pamięć okolicznych mieszkańców nie umiały połączyć
pioruna Borecznikowskiego z Luizą, uczyniło to dopiero pewne wydanie baśni arabskich.
W egzemplarzu pierwszego, polskiego wydania „Księgi tysiąca i jednej nocy” z roku 1768 pod
tytułem „Awantury arabskie lub tysiąc nocy y iedna w języku francuzkim przez J.M.P. Galland
wydane a świeżo na język polski dla publiczney satysfakcyi przetłumaczone” znajdują się,
poczynione atramentem dziś bardzo wyblakłym, - liczne uwagi świadczące o wnikliwości
czytelnika, który wprowadzał właściwą pisownię arabskich nazw i pojęć (zniekształconą
dwukrotnie, raz przez Gallanda przy przekładzie na francuski, po raz drugi przez polskiego
tłumacza, pijara Łukasza Sokołowskiego).
Uwagi te mogą mieć znaczenie dla specjalistów. Bardziej interesujące są dopiski gęstym
maczkiem przy pierwszej, wstępnej baśni przedstawiającej opowieść o królu Szachrijarze i jego
bracie królu Szachzamanie. Mają one charakter bardzo osobisty, wprost namiętny. Książki
pochodzą z Biblioteki PAN-u w Gdańsku, przedtem, czego dowodzi wklejka, należały do
Biblioteki im. Mrongoviusa w tymże mieście. Nie dostały się do niej wcześniej niż po roku 1864,
bo wtedy biblioteka powstała. Szkło powiększające pozwoliło odkryć nazwisko właściciela dzieł.
Był to Kazimierz Borecznikowski. Zapiski pomagają odtworzyć jego historię.
Borecznikowski na początku lat czterdziestych ubiegłego wieku studiował orientalistykę w
Berlinie. Utrzymywał się ze skromnej pensji przesyłanej przez ojca z Gdańska. Wysmukły i
blady brunet, bardziej nieśmiały niż dumny, wydawał się uosabiać styl epoki, zwłaszcza że w
oczach jego tkwił głęboki głód, nieokreślone nienasycenie.
Luizę von Stöpsel Borecznikowski poznał przez kuzyna panny, postać bez znaczenia. Kobieta ta,
obfita w kształty jak drożdżowe ciasto, promieniująca zmysłowością, wydawała się
Borecznikowskiemu i matką, której nie posiadał od dzieciństwa, i siostrą, o której marzył
romantycznie. Obiecywała też inne doznania, których dotąd nie zażywał. O miłości rozstrzygnął
wiersz Hafiza wygłoszony przez Luizę po persku pod pewnym drzewem na Unter der Linden.
Wierszyk, o niezrozumiałej dla Luizy treści, stanowił cały zapas intelektualnej głębi panny von
Stöpsel, dosyć sprytnej w okresie zdobywania męża.
Ojciec Luizy, Karol von Stöpsel, czytał był „Cierpienia młodego Wertera” i może to
rozstrzygnęło, że nie czynił Borecznikowskiemu wstrętów. Może też wolał, by w wędrującym po
polach i stodołach łóżku Luizy leżał wykształcony Polak aniżeli pomocnicy ogrodnika, chłopcy
stajenni, fornale i kto chciał. Borecznikowski nie złożył egzaminów dyplomowych. Trzy folwarki
żony pozwalały jasno patrzeć w przyszłość, a dni i noce miały być wypełnione. Noce oczywiście
Luizą, dni przekładem z arabskiego „Księgi tysiąca i jednej nocy”, przekładem na język polski
pozbawionym pruderii księdza Sokołowskiego.
W każdy zimowy dzień, jeśli tylko zbytnio nie dymiło śniegiem, Borecznikowski udawał się na
polowanie z teściem, Karolem von Stöpsel. Starszy pan postawił był taki warunek jeszcze przed
ślubem i Kazimierz, chociaż nie znajdował w zajęciu przyjemności, towarzyszył wyschłemu
starcowi w wędrówce po polach i lasach. Borecznikowski lubił oszronione gałęzie buków i
świeży ziąb nad połaciami śniegu, do zwierząt umyślnie nie trafiał, co nie chroniło go od widoku
umierających jeleni i saren drgających, pryskających krwią po porażeniu kulą z broni von
Stöpsla. Można przypuszczać, iż niejednego człowieka oczarowuje czerwień krwi na bieli
śniegu. Niebo również czasem patrzy łaskawie na taki kontrast i w mroźny dzień wydobywa
krwawe barwy ze słońca. Borecznikowski z obrzydzeniem patrzał na suchego starca z bladą
skórą w brązowe kropki.
— Das ist schön — marniał von Stöpsel, dorzynając zwierzę.
5 lutego 1846 roku Borecznikowski zwichnął nogę, dosiadając konia. Pojechał jednak do
majątku teścia, by wymówić się od udziału w polowaniu, ale von Stöpsel był już w lesie i
zawiadamiał przez kamerdynera, że należy go szukać na porębie. Borecznikowski więc
niespodziewanie wrócił do domu.
Zadziwiła go pustka. W piecach huczało płomieniejące drewno, lecz pokojówek i lokajów ani
śladu. Z kuchni zniknęła kucharka z pomocnicą, chociaż w dużym garnku pyrkotał rosół. W
sypialni nie było Luizy zwlekającej się z łoża zwykle dopiero na obiad. Borecznikowski kuśtykał
dosyć długo po pomieszczeniach dworku lekko zaniepokojony. W końcu zdecydował się, mimo
bólu w kostce, zajrzeć do stajni oraz obór, gdzie ktoś musiał się krzątać wokół koni czy bydła.
Droga do budynków gospodarskich prowadziła obok łaźni i stamtąd dobiegły go głosy. Trochę
zawstydzony wszedł do izby gdzie się rozbierano przed kąpielą. Na drewnianych ławach leżały
pruskie uniformy lokajów uszyte według wzoru wymyślonego przez starego von Stöpsla,
fartuchy i suknie pokojówek, czepki kucharek. Pod parą lokajskich spodni dostrzegł znany,
bardzo drogi materiał pewnej, sukni. Medytował długo nad tym rąbkiem, zanim lufą dubeltówki,
której nie zdjął z ramienia po powrocie do domu, podniósł i odrzucił na bok lokajskie odzienie.
— Suknia Luizy — powiedział do siebie i czekał, aż ktoś zaprzeczy.
By usłyszeć takie zaprzeczenie, potrzebna była cisza. Tymczasem z łaźni szedł radosny gwar.
Właśnie dlatego Borecznikowski naładował dubeltówkę i strzelił w drzwi do łaźni. Rzeczywiście
nastała pożądana cisza i przez moment pomyślał o ognisku, które należało rozniecić tu, w
rozbieralni, pod drzwiami prowadzącymi tam. Chciał bowiem rozgrzać serce. Z błysku owej
myśli nie rozgorzał płomień. Podpierając się dubeltówką jak laską poszedł do dworku i zaszył
się w swoim pokoju. Wprowadził wtedy kilka poprawek do tekstu Sokołowskiego.
Po około godzinie do pracowni wdarła się bez pukania Luiza. Była pulchniejsza niż kiedykolwiek,
jakby rozsadzająca ją wściekłość spowodowała zmianę objętości.
— Głupcze! — krzyknęła i rozwinęła tę myśl szeregiem określeń w swoim rodzimym języku.
Atak nie sprowadził jednak Borecznikowskiego na pozycje obronne.
— Dlaczego? — spytał. Głos miał chłodny, rzeczowy.
Pytanie to odcięło Luizę od różnych wersji wyjaśnień, a obojętność męża zrodziła w niej chęć
zadania mu bólu. Do zadawania bólu najlepsza jest prawda.
— Pomysł powiedziała pogardliwie — wzięłam z twoich bajek.
— Baśni — poprawił ją machinalnie Borecznikowski.
— Tamta — mówiła Luiza — ta żoną króla, miała dziesięciu Murzynów, też lokajów.
Borecznikowski pojął, że Luiza mówi o żonie Szachzamatna ze wstępnej baśni, żonie króla,
która pod nieobecność męża. organizowała zbiorowe gry miłosne.
— … powinieneś być rad, że ożywiam twoją literaturę — dokończyła Luiza ironicznie.
— Nie pytałem skąd, lecz dlaczego?! — rzekł Borecznikowski i przez usta przebiegł mu grymas,
gdyż niebacznie poruszył chorą nogą.
Luiza ucieszyła się, mylnie odczytując przyczynę grymasu. Borecznikowski reagował, należało
go dobić.
— Wszyscy! — wykrzyknęła z triumfem. — Wszyscy mnie mieli. Nawet dziadek Schnaube.
— Tak — rzekł Borecznikowski. — Nawet stróż. Ale dlaczego?
— Za niego! — wrzasnęła Luiza. — Za tego chama. Za tę świnię. Za tego brudnego chłopa.
Śmierdzącego koniarza, wąchacza końskich tyłków, prostaka!
— To niejasne.— powiedział spokojnie Borecznikowski.
— Co za bydlę! — westchnęła Luiza. — Czy ty wiesz — powiedziała, szukając w mężu
osobliwego sprzymierzeńca swego oburzenia. — Ten śmierdzący stangret odmówił mi, pannie
von Stöpsel. „Nie chcę — powiedział — wolę koński gnój”. Zdechł pod batogami. Szukałam
takiego, co zapłaci za to bydlę, co będzie mnie miał po wszystkich i ze wszystkimi.
Borecznikowski odczuwał wzrastający ból w nodze. Pomyślał, że powinien zdjąć but, a wtedy
wszystko ustanie. Dolegliwość zrodziła współczucie.
— Twój ojciec, Luizo, będzie cierpiał — rzekł.
— Głupcze! — zaśmiała się Luiza. — Gzy sądzisz, że wtorkowe polowania są dla niego
przyjemnością?! Biedny papa.
— Ach! — wykrztusił Borecznikowski.
— No widzisz! — krzyknęła triumfalnie Luiza — Von Stöpslowie wyrównują rachunki.
— Stangret — powiedział Borecznikowski w zamyśleniu. — Nie miałem stangreta w rodzinie.
Jestem szlachcicem.
— Też polska świnia — rzekła Luiza.
— Ach! — zawołał Borecznikowski. Uchwycił się poręczy fotela i wstał. Prawą dłonią odnalazł
lufę dubeltówki,
— Co ty? — wyjąkała Luiza, patrząc mu w twarz. Powoli, przebiegle jęła się wycofywać tyłem w
kierunku drzwi. Szeroki, zad potrącał przedmioty. Potem już biegła. Dom był pusty i
Borecznikowski nie śpiesząc się odnalazł ją w sypialni. Otworzyła okno i skoczyła w sypki śnieg.
Borecznikowski kulejąc przelazł przez parapet za Luizą. Kobieta pobiegła w kierunku pagórka, z
wielkim trudem brnąc w głębokim śniegu. Borecznikowski szedł za nią wytrwale, wspierając s[ą
od czasu do czasu dubeltówką. Żadne z nich nie widziało, jak przycwałował na koniu stary von
Stöpsel podobny do uschłej makówki. Z nim jeden z lokajów Luizy. Borecznikowski właśnie
zapadł był w zasypany śniegiem dół. Wygramolił się z niego i obiema dłońmi uchwycił
dubeltówkę, by ją oczyścić ze śniegu. Był to nawyk wymuszony przez teścia. Lufa dubeltówki
przypadkowo wskazywała idącą przez śnieg Luizę, którą Borecznikowski nieco przysłaniał jej
ojcu. Von Stöpsel widział ten ruch zięcia. Nie zsiadając z konia, sprawnie zdjął z pleców swoją
broń, złożył się i strzelił.
Kiedy Borecznikowski nanosił wieczorem na wąski margines polskiego wydania baśni arabskich
swoją historię, jego teść leżał sparaliżowany pod tym samym dachem. Oczywiście
Borecznikowski tego dnia strzelał tylko raz, w drzwi łaźni. Z tego względu określenie piorun
Borecznikowskiego jest błędne. Był to bowiem piorun von Stöpsla. Córkobójca schronił się przed
wszystkim w dośmiertną niemoc. Borecznikowski w ostatnim zdaniu napisał, że rankiem
wyjeżdża jak królowie Szachrijar i Szachzaman i że nieznany stangret wskazał mu postawę
życiową na resztę jego czasu.
Prelekcja
Człowiek ten był szalbierzem.
— Jestem doktor Unholden — przedstawił się nieśmiało.
Nieśmiałość, u ludzi wysokich jak samotne świerki wydaje się nieprawdziwa. Ta cecha
szalbierza spowodowała, że wielu. obecnych powstało z krzeseł i spokojnie szurając oraz
rozmawiając opuściło salkę. Była to druga grupa rozczarowanych, pierwsza wyszła, kiedy
kierownik wszechnicy zawiadomił, iż prelegent się nie zjawi, bo śniegi są ogromne i zaspy są
ogromne, i trwa zamieć unieruchamiająca ludzi oraz ciężkie pojazdy. Człowiek, który był
szalbierzem, powstał również i podszedł do kierownika. Zawisł nad nim, obrotnym grubasem,
uwierzytelnił jakieś prawdy dokumentami wyszarpanymi z płaszcza i zakłopotanie kierownika
zmieniło się w zawodową radość.
— Ten pan — rzekł wskazując w dosyć niewłaściwe miejsce na ciele wysokiego szalbierza — z
przyjemnością zastąpi prelegenta. — Zamilkł i dodał z rezygnacją: — Slajdy będą.
I zostawił szalbierza z nami, umywając ręce od całej sprawy. Publiczność ustaliła się na
poziomie dwunastu osób, w tym dwie młode pary wywlekające miłość w miejsca publiczne,
siwy staruszek oraz ja, skromny i samowolny protokolant prelekcji.
Dla wierności właściwej protokołom winienem napisać: dwudziestego szóstego grudnia 1976
roku, w drugi dzień śnieżnych świąt Bożego Narodzenia w sali Wojewódzkiego Domu Kultury w
Koszalinie szaleńcy zaplanowali prelekcję na temat: Geometryczne piękno kryształów. Na
prelekcję nie powinien przyjść ani jeden człowiek dla niewłaściwości czasu oraz miejsca. Zjawiło
się jednak ponad trzydziestu słuchaczy, być może wniesionych przez szalejącą zamieć albo
szukających schronienia przed przenikliwym zimnem. Nie przybył jednak prelegent, który
utknął w zaspach gdzieś w białym świecie. Przeprowadzenia prelekcji podjął się szalbierz,
doktor Unholden, redukując publiczność do liczby dwunastu.
— Będę mówił o śniegu — rzekł doktor Unholden i z kieszeni płaszcza, którego nie zdjął,
wydobył fioletową, cmentarną szarfę. Szarfę tę przyszpilił do zielonkawego płótna dekoracji za
mównicą, objawiając na niej napis srebrzystymi, gotyckimi literami: „Cur autem hexangula?”
Szalbierz sypał słowami jak miękkim śniegiem. Słowa zlepiały się i prawie bezszelestnie
spadały na salę. Oddzielenie ich od siebie równało się trudności wyodrębnienia śnieżynek z
rozmoczonego płatu. Młodzi ludzie gładzili się wszędzie, gdziekolwiek, ze względu na
przeszkodę ubrań, docierały ich dłonie, i treść prelekcji była im obojętna. Starsze panie
drzemały. Słuchałem z uwagą, do jakiej jestem skłonny, kiedy rzecz jest mało zrozumiała.
Szalbierz zaczął prelekcję od kłamstwa. Stwierdził, że wprawdzie w roku 1611 Johannes Kepler,
przebywający wówczas w Linzu, nie wiedział, dlaczego śnieżynka jest sześciokątna („Cur autem
hexangula?”, pytanie to zadał właśnie Kepler), ale w pełni zrozumiał to w roku 1616, w drugi
dzień świąt Bożego Narodzenia, rankiem. Zostawił bowiem świadomie na kamiennej
balustradzie okalającej dom małe, srebrne zwierciadło, które przez noc zyskało mroźną
temperaturę otoczenia. Dzięki temu kilka płatków śniegu, bardzo suchego, które podmuch
zrzucił z dachówek i umieścił na powierzchni zwierciadła, przetrwało. Kepler obejrzał je przez
szkło powiększające, które weszło później w skład jego znanej lunety. Był wybitnym
astronomem pojmującym konfiguracje planet naszego układu, pojął więc świat śnieżynek,
zwłaszcza że dysponował w tym względzie nową, oryginalną teorią.
— Pytanie Keplera nie jest aktualne — obwieścił szalbierz, doktor Unholden. — Nie było
aktualne już w pięć lat po jego sformułowaniu, mimo nadawania mu świeżości w naszym wieku.
— W słowach Unholdena brzmiała nutka dumy, tak mówią ludzie stwierdzający rzecz
zasadniczą i bardzo ważną. — Jestem pewien — prawie krzyknął chrapliwie — że odkrycie
zawdzięczał Kepler swej matce Katarzynie!
W bardzo dziwny sposób drgnął wówczas siwowłosy starzec siedzący w moim rzędzie, lecz
dalej o kilka pustych miejsc. Mężczyzną ten wyprostował się i można powiedzieć —
zatrzeszczał. Patrzyłem właśnie na niego, gdyż w ogóle często rozglądałem się po salce.
Dywagacje, w jakie wdał się szalbierz, dowodziły, że jest niespełna rozumu albo przynajmniej
nieświadom oświeconych czasów, w których żyjemy. Zaciekawił mnie jednak. Mówił o drobnej,
kłótliwej kobiecie z siedemnastego wieku, której z racji złośliwości oraz uszczypliwego języka
nikt nie lubił w miasteczku Leonberg położonym w Szwabii.
— Kiedy w zimie 1615 roku spalono w Leonbergu sześć czarownic, pewna lafirynda, żona
mistrza szklarskiego Jakuba Reinholda, oskarżyła Katarzynę przed wójtem Leonbergu o czary.
Ladacznica cierpiała na ostre bóle brzucha spowodowane w istocie przez ośmiuset mężczyzn,
którzy ten brzuch zgłębili, pozostawiając wszelkie odmiany intymnych chorób. Ośmiuset —
powtórzył doktor Unholden, jakby posiadał naukową statystykę tej sprawy — mimo że Leonberg
zamieszkiwało zaledwie dwieście rodzin. Za przyczynę dolegliwości Reinholdowa uznała
złośliwe, tajemne praktyki Katarzyny Kepler. Sprawa matki Johannesa Keplera wydawała się
przesądzona, zwłaszcza gdy po aresztowaniu stwierdzono jej zatwardziałość na próbie łez. Nie
uroniła ani jednej, słuchając fragmentów Pisma Świętego przedstawiających mękę Jezusa. Ani
bolesna droga, na Golgotę, ani ból przy gwoździach wbijanych w kończyny podczas mocowania
do krzyża, ano łaknienie Jezusa w suchym, gorącym powietrzu nie wzbudziły współczucia
Katarzyny. Swoje życie uważała za cięższe. Przykuto ją więc na sześć lat do ściany w
podziemiach zamku Leonberg, tyle bowiem czasu ciągnęło się śledztwo oraz proces.
Jak dotąd w tym Unholdenowym ciurkaniu słowami nie było nic o śniegu. Dwie pary młodych
ludzi całowały się namiętnie. Pięć starszych kobiet zasypiało w rozkosznym cieple, jedynie
starzec patrzał ostro na Unholdena.
— Twierdzi się — ciamkał szalbierz — że życie Katarzyna zawdzięczała swemu synowi
Johannesowi, matematykowi jego cesarskiej mości Rudolfa II. Johannes Kepler nie był znany
współczesnym jako astronom, słynął wyłącznie ze swych kalendarzy zawierających
astrologiczne horoskopy. Kalendarze Keplera wydawano w Grazu oraz Linzu, zawarte w nich
przepowiednie gradobicia, epidemii oraz wojen sprawdzały się! Sprawdzały się od roku 1618.
W kalendarzu z tego roku Kepler zapowiada wojnę trzydziestoletnią, wymienia Wallensteina
jako zwycięskiego wodza i określa koniec zmagań na rok 1648!
Doktor Unholden wyprostował się, wyraźnie górował nad nami, starzec świdrował go oczyma.
— To są fakty — międlił Unholden. — Fakty przeoczone dotychczas, gdyż nikt, i z wielu
powodów słusznie, nie bada poważnie kalendarzy układanych przez astrologów. Należy jednak
bacznie analizować treść kalendarzy napisanych przez wielkich matematyków oraz
astronomów. Kalendarze autorstwa Keplera do roku 1618 zawierały zresztą bzdury, ot,
żartobliwe wróżby, jak we współczesnych nam tygodnikach.
W wigilię świąt Bożego Narodzenia w roku 1616 Kepler, za zgodą księcia, odwiedził matkę w
lochach zamku, a rozmowę z matką zanotował. Rozmowa ta stanowi punkt wyjściowy
interesującej hipotezy, którą mam zamiar udowodnić. Jej manuskrypt jest moją własnością. Oto
jej treść.
Unholden pogrzebał w kieszeni płaszcza, skąd wydobył mnóstwo zmiętych papierów. Jeden
rozprostował na pulpicie i odczytał powoli, usprawiedliwiając się faktem, iż na gorąco tłumaczy
z łaciny.
— „Odwiedziłem był moją kłótliwą matkę Katarzynę za książęcym przyzwoleniem. Jest krzepka,
złośliwa i wyzbyta strachu. W lochach hula zimny wiatr i nanosi przez okienko umieszczone
wysoko, chociaż równe z powierzchnią podwórca, skrzący, suchy śnieg. Wrażona w żelazną
obejmę pochodnia oświetla kryształki śniegu na gładkim kamieniu u stóp Katarzyny. Matka
patrzy w nie i uśmiecha się drwiąco. Tak zapamiętałem, zanim strażnik uniósł złotą monetę i
odszedł.
— Jesteś jędzą, matko, ale nie czarownicą — powiedziałem. — Czynię starania.
— Wiem — odrzekła i widząc moje zmartwienie i brak nadziei wlała ją we mnie mówiąc: —
Umrę w łóżku, w sześć miesięcy po uwolnieniu. Pobyt tutaj przedłuża moje życie.
Wskazałem na łańcuchy u jej nóg i rzekłem:
— Zupełnie jakbyś była im rada.
— Przecież są lepsze od kiły, która za rok zupełnie zeżre Reinholdkę.
— Bądź ostrożniejsza, matko — poprosiłem. — Nie potwierdzaj oskarżenia o czary. Nikt nie wie,
co się zdarzy za rok.
Zaśmiała się niby kobieta szalona.
— Nie ty pójdziesz do wójta potwierdzić kłamstwo — rzekła. — Nie ty, Johannesie. I nie twój
brat, który się mnie wyparł z bojaźni. Czyń starania i nie śpiesz się.
— Nie układałem dla ciebie horoskopu — powiedziałem jej.
— Ty wierzysz w nie? — zapytała spokojnie.
— Nie, lecz ludzie szukają nadziei, karmię ich. Nie uczyniłem dla ciebie, by uniknąć niepokoju
powstającego ze złudy.
— Znam swój los — powiedziała.
— Skąd? — zapytałem.
— Tu jest wiele czasu — rzekła — i nie ma do kogo mielić ozorem. Patrzę więc i myślę. Wiatr
wrzuci czasem trochę śniegu, oglądam pojedyncze płatki.
— Kryształki — poprawiłem ją.
— Kryształki. Mają po sześć rogów.
— Kątów. Są zawsze sześciokątne. To wielka tajemnica, dlaczego są sześciokątne. I każdy inny.
— Inny, lecz podobny, jak ludzie — powiedziała moja matka Katarzyna i dodała wstydliwie, bym
jej nie wyśmiał: — One piszą nasz los. Stąd wiem o swoim.
Wrócił strażnik i odszedł, unosząc dwie złote, monety. Katarzyna powiedziała o tajemnicy
zawartej we wzorkach kryształków śniegu. Popełniliśmy błąd opisując je wyłącznie za pomocą
nauki zwanej geometrią”.
Doktor Unholden złożył kartkę mniej więcej starannie i wsunął do kieszeni płaszcza.
— Johannes Kepler zapisał też wskazówki Katarzyny, jak czytać ze śniegu. Że potrafił to czynić
potwierdzają kalendarze od roku 1618.
Starzec w moim rzędzie sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Poruszał się na krześle, jakby nie
był zdolny sprecyzować, co powinien w tym momencie uczynić. Widziałem kiedyś człowieka,
który miał zabić psa, zachowywał się podobnie. Następne słowa szalbierza uspokoiły nieco
starszego pana.
— Pokażę państwu wybrane slajdy przedstawiające geometrię kryształków lodu oraz powiem o
warunkach ich powstawania.
Unholden wyjaśnił krótko, iż istnieją trzy pokroje kryształków: igiełki, słupeczki oraz blaszki. Te
ostatnie należy uznać za właściwe dla lodu, gdyż występują we wszystkich środowiskach: w
zamrozie obrastającym powierzchnię gruntu, gałęzie i inne przedmioty, w chmurach i mgłach,
we wszelkich wodach oraz na ich dnie, a przede wszystkim w świeżym, nie przeobrażonym
jeszcze śniegu. Mówiąc o tym, znów z ogromnego magazynu, jaki stanowiła kieszeń płaszcza,
wydobył plastikowe pudełko że slajdami i obrazki starannie rozmieścił w magazynku
przygotowanego rzutnika. Rzutnik był znakomity, bez wygaszania świateł w salce dawał na
ekranie duże i wyraziste obrazy śnieżynek. Unholden klasyfikował je na całkowite
sześcioboczne, dziurawe oraz gwiazdkowe. Jego niewyraźne memłanie nie potrafiło kryształkom
odebrać urody. Unieruchomione i zatrzymane na dłuższe trwanie fotograficznej kliszy
ukazywały finezyjne bogactwo form ograniczonych przecież zawsze do heksagonalnego
kształtu. Śnieżynki dowodziły, iż narzucenie im przez przyrodę tej samej formy nie zawęża
możliwości bycia innymi i pięknymi.
Doktor Unholden nie komentował estetycznych walorów kryształków lodu, nie sądzę, aby go to
interesowało. Usilnie natomiast podkreślał dwa fakty: fakt, iż prostą, sztywną i niewidzialną
kanwą śnieżynek są zawsze trzy kierunki przecinające się pod kątem 60° i 120°, oraz fakt, iż
nie istnieją jednak kryształki absolutnie symetryczne, chociaż tak by się mogło wydawać. Po
trosze również podnosił niewyczerpalną różnorodność blaszek, nieskończone bogactwo form
zewnętrznych i rozmaitość wewnętrznej struktury. Później w niedostrzegalnie ironiczny sposób
omówił fizyczne warunki kryształków w atmosferze. Był w tym znakomicie zorientowany,
wyraźnie jednak kpił, mówiąc o koniecznej temperaturze, parze przesyconej, prądach dyfuzji
oraz wilgotności powietrza. Dawało to wypowiedzi posmak dwuznaczności, chociaż
przedstawiał fakty realne. Uwagi na ten temat skończył znanym mi stwierdzeniem, iż fizyka
odpowiada człowiekowi na pytanie: jak?, i nie daje żadnych wyjaśnień na pytanie: dlaczego?
Jego, doktora Unholdena, ciekawiło wyłącznie to drugie pytanie.
Starzec z oszroniałymi włosami znów począł się wiercić. Unholden rzucił na ekran obraz
ostatniej, jak się miało okazać, śnieżynki. Stanowiła ona podobiznę białoprzezroczystej gałązki
świerku powtórzonej sześciokrotnie i zrośniętej miejscami, w których była odłamana. Kiedy
Unholden zamierzał wyłączyć rzutnik, starzec z mojego rzędu poprosił o przedłużenie projekcji.
— Proszę — zgodził się szalbierz.
Stary człowiek uważniej wpatrywał się w obraz i przypominał pasażera tramwaju zatopionego
w lekturze ciekawego artykułu w sensacyjnej gazecie. Wstał nawet na chwilkę i wyciągnął
szyję. Potem kraknął w podziękowaniu i opadł na swoje krzesło. Unholden wyłączył urządzenie.
— Zanim — powiedział mlaszcząc dziwacznie — postaram się objaśnić związek między
kryształkami śniegu a naszym losem, przypomnę, iż wiele śnieżynek zawdzięcza swe powstanie
przybyszom z kosmosu.
Bzdura! — krzyknął jeden z młodych ludzi zmęczony penetracją ciała partnerki.
— To samo rzekł jeden z uczonych kolegów Adolfa Erika barona von Nordenskjöld, kiedy sto lat
temu badacz polarny twierdził, że jądrami krystalizacyjnymi płatków śniegowych są drobiny
pyłu kosmicznego. Nie mówiłem o Marsjanach — dokończył Unholden ironicznie, lecz bez
uśmiechu.
— Aha — ziewnął chłopak i powrócił do badań nad swoją dziewczyną.
Doktor Unholden podjął temat:
— Katarzyna Kepler, po której astronom odziedziczył dociekliwy umysł oraz zamiłowanie do
geometrii, wpatrując się już drugą zimę w pojedyncze śnieżynki nawiewane do lochu, skupiła
na nich całą swoją oraz inteligencję. Nie obarczona żadną wiedzą, która po trosze jest zawsze
prawdą, a po trosze fałszem, podeszła do problemu czystym umysłem. Nie bez znaczeni była
świetna pamięć wzrokowa tej prostej, bystrej kobiety, dzięki temu mogła nakładać na siebie
wszystkie obrazy pojedynczych blaszek śniegi i zauważyć podobieństwa oraz różnice.
Prawdopodobnie zauważyła podobieństwa w tym, co śnieżynki różni. Tak, w tym co różni.
Katarzyna Kepler założyła intuicyjnie związek między patrzącym, to jest sobą, a określonymi
blaszkami śniegu, a także, mimo że nie znany był jej rachunek prawdopodobieństwa, że w
nieprzeliczalnej liczbie kryształków lodowych te, które oznaczają życie konkretnego człowieka,
spadają zawsze w miejscu jego przypadkowego przebywania. Znana rozrzutność natury.
Wchodząc tu — zagrzmiał triumfalnie Unholden — wniosłem na płaszczu śnieżynki określające
bieg mojego życia. Nie należy więc się dziwić, że Katarzyna Kepler zupełnie spokojnie przeszła
próbę „territio”, ostatnią w swoim procesie o czary. Zaprowadzona do katowni przez wybitnego
w tym zawodzie, specjalistę bez obaw przyjrzała się niewymyślnemu zresztą, zestawowi
żelaznych narzędzi do szczypania ciała, rwania mięśni i gruchotania kości. Narzędzi tych nie
czyszczono i przylegały do nich włosy dawno spalonych czarownic, czerniejące tkanki i gruzełki
krwi. Czyste były jedynie pieczęcie żelazne, którymi na skórze kobiet wypalano święte znaki,
aby uniemożliwić diabłom dostęp i ewentualną pomoc. Kilka takich pieczęci rozżarzało się
ognisku, by zatrwożyć Katarzynę. Spojrzała na nie obojętnie wiedząc, że wyjdzie nietknięta, bo
tak mówiły blaszki śniegu przypisane jej kolejom życia. Psychologiczna próba tortur nie
powiodła się oprawcom. Katarzynę Kepler uwolniono od winy i kary w roku 1621, trzecim roku
wojny trzydziestoletniej. Zmarła w sowim łóżku.
Unholden wyprostował się i postawą swoją, mimo szczupłości ciała, dowodził, iż jest
człowiekiem krzepkim, gotowym do obrony głoszonego szalbierstwa. Pojąłem jego siłę, siłę
człowieka, który sądzi, że ma słuszność. Omiotłem salkę wzrokiem: młodzi ludzie pocierali się
nieznużenie, staruszki spały spokojnie, odkrycie doktora Unholdena nie wywołało sensacji.
Pochłonięty tematem szalbierz ani razu nie spojrzał na publiczność, nawet wówczas, kiedy
starszy pan z mojego rzędu prosił o przedłużenie wyświetlania slajdu.
— Wyjawię państwu ogólne zasady odczytywania swego losu ze śnieżynek — ciamknął
Unholden. — Najważniejsze w tym względzie są trzy kierunki wyznaczane przez półproste
kanwy kryształka lodu. Otóż…
Właśnie po wypowiedzeniu przez Unholdena tego wyrazu starzec z mojego rzędu zerwał się z
łoskotem usuwał krzesła i niezwykle spiesznie rwał ku drzwiom. Szalbierz przerwał swój wywód,
trzasnęły drzwi za siwowłosym. Wtedy chyba pomyślałem, iż mało kto, raczej nikt, nie jest
ciekaw zapisanych mu w losie wydarzeń, zwłaszcza, terminu ostatecznego. Nagle zgasło
światło, odbierając Unholdenowi możliwość kontynuowania prelekcji na zawsze. Gdy bowiem
naprawiono zepsute korki i kiedy zabłysły lampy, ujrzeliśmy szalbierza leżącego na podium
przy mównicy. Unholden wydawał się w tej pozycji jeszcze dłuższy. Jedna z pary dziewczyn
osłoniła bluzką nagie piersi z krwawymi sutkami. Rzuciłem się ku szalbierzowi i chwyciłem za
dłoń, jej bezwładność dowiodła, iż doktor Unholden nie żyje. W kilkanaście minut później
potwierdzili ten fakt kompetentni ludzie z pogotowia ratunkowego. Ciało doktora Unholdena nie
miało widocznych obrażeń i potwierdzało szalbierstwo, jakiego się dopuścił: nie wyczytał
bowiem ze śnieżynek swego terminu. Nie dowiadywałem się o przyczyny tej nagłej śmierci,
szybki zgon w jakimkolwiek miejscu jest obecnie modny.
Napisałem ten dobrowolny protokół, by dowieść, że szalbierstwo bywa czasem w niezwykły
sposób ukarane, taki przypadek skłonni jesteśmy traktować jako magiczną prawidłowość
zupełnie niesłusznie. Mógłbym również niesłusznie łączyć z tamtą prelekcją dwa inne fakty,
które zdarzyły się w sześć tygodni później. Otóż kiedy odwiedziłem ostatnio bibliotekę
naukową, z której usług chętnie korzystam, w wypożyczalni poinformowano mnie, iż
prowadzone są badania nad czytelnictwem publikacji z zakresu krystalografii oraz że zostałem
wymieniony imiennie jako, od niedawna zresztą, gorliwy czytelnik wszelkich książek i artykułów
z tej dziedziny.
Spytałem, kto prowadził badania.
— Starszy, siwy i bardzo miły pan.
Starszy, siwowłosy pan posiadał upoważnienia, nikt jednak nie spisał ich treści, nie zanotował
żadnych nazwisk. Wczoraj wieczorem rozdzwonił się telefon w mojej kawalerce. Poznałem ten
ptasi głos siwowłosego kruka. Pytał, czy bardzo interesuje mnie budowa kryształków lodu,
blaszek śniegu. Odpowiedziałem, że tak, i po tamtej stronie odłożono słuchawkę.
Od autora:
Nie napisałem tej historii, jej maszynopis znalazłem w podręczniku chemii nieorganicznej, który
krewni zmarłego zwrócili mi, gdyż zawszę wklejam w swoje książki ex libris. Poprawiłem jedynie
drobne usterki stylistyczne oraz interpunkcję, w której znajomy nie był specjalnie mocny.
Wydaje się stosowne poinformowanie zainteresowanych, jeśli tacy istnieją, iż nie zajmowałem
się nigdy i nie zamierzam zajmować strukturą blaszek śniegu. Śnieg ma dla mnie walory
wyłącznie estetyczne.
Romantyzm i wsiąkanie
Papier sprzedał mi bosman ze szkunera „Admirał van Eneuysen”. Papier nie pochodził z
Zaandam ani z Alkmaaru, nie powstał ze szmat przerabianych w młynach parowych lub
wodnych. Nie nosił znaków jakiejkolwiek fabryki lub manufaktury, chociaż był tak samo gruby,
lekko kremowy jak ten, na którym pisywałem nieliczne listy do kraju, papier wydzielany mi
przez panią Magdalę, przycięty starannie nożem do czyszczenia ryb.
Bosman przychodził do oberży co wieczór przez sześć tygodni, gdyż „Admirała van Eneuysen”
smołowano przed kolejnym rejsem na wyspy. Musiał tej smoły używać także do mycia twarzy,
a przede wszystkim rąk. Miał czarne, paskudne dłonie albo wydawały się takie, gdy je położył
na kremowym, mięsistym papierze. W brodzie tkwiły mu grudki smoły, niemniej kołnierz koszuli
piekł wyrazistą bielą jak grzywacz ciemnej fali. Położył papier na stole, złożony w osiem kartek
i czysty mimo czarnych dłoni bosmana i mimo nagości stołu, przy którym zwykle oraz jedzono.
Powiedziałem: Sprzedał, a wziął przecież w zamian tylko składany nóż, którego ostrzem naciął
sobie małą rankę na dłoni. Kropla czarnej krwi, spłynęła z nacięcia i spadła na papier. Została
natychmiast pochłonięta, później przy świecy nadaremnie szukałem śladu miejsca, które winna
była zbrudzić. Papier lśnił nieskazitelną czystością, więc w jakimś sensie był taki, jak mówił o
nim poprzedni właściciel. Nóż za ten papier, tak bosman ocalił moje poczucie godności. Jestem
biednym Polakiem, więc nie przyjmuję podarunków.
Bosman Jan Rip milczał przez dwadzieścia cztery dni, dwadzieścia cztery wieczory, podczas
których pił kreteńskie piwo przy moim stole. Nie przy moim, stół oraz wszystko tutaj należy do
oberżysty Adriaenszena. Pani Magdala również. Pierwszego dnia podano bosmanowi wino z
wodą dobarwioną słonecznikiem. Uczyniła to krowiasta dziewka, przyjęta niedawno do pracy
tłusta Fryzyjka otępiała od spożywania piwa. Jan Rip uchwycił ją za olbrzymi warkocz i wylał
kwartę sfałszowanego wina między jej potworne piersi. Pani Magdala przyszła przeprosić
bosmana i uśmiechnęła się do mnie łagodnie. Odtąd pił dobre wino, a Fryzyjka z otwartymi
ustami obsługiwała wyłącznie piwoszów w ciemnym i hałaśliwym kącie oberży.
— Panie — rzekł Jan Rip po raz pierwszy dwudziestego piątego wieczoru i wlał wina ze swojego
dzbana w mój cynowy kubek. — Pojedziesz ze mną na wyspy na „Admirale van Encuysen”!
— Nie, żeglarzu — uśmiechnąłem się. — Wypiję, jedynie twoje wino.
— Sczeźniesz tu. Na wyspach za sześć guzików, które zdobią twoje ubranie, dostaniesz
jedenastoletnią dziewczynkę, która będzie twoim psem.
— Nie znoszę psów, żeglarzu.
I tego wieczoru nie powiedzieliśmy nic więcej. Bosman patrzył, jak zwykle, w kolorowe szybki
okna skierowanego na zachód. Są to barwne prostokąty zrobione z kolorowej wody, inaczej nie
mogę nazwać ich czystości. W oberży, gdzie bez umiaru je się tłuste pasztety z gęsi, biszkopty
i konfitury, gdzie wlewa się w żołądki niezmierne ilości piwa oraz wódki, jest tak czysto jak w
kufrze mojej matki, w którym trzymała wymaglowaną, nakrochmaloną bieliznę. Wywoskowane
belki stropu oberży wydają mi się bardziej czysto-żółte niż wnętrze owego kufra, chociaż goście
bez umiaru palą tytoń, a dym stoi pod sufitem, dopóki nie wyrzucą wieczorem ostatniego
gościa. Nie widziałem w moim kraju tak czystych pałaców.
Zasnąłem kiedyś przy stole i złamano rygor: nie wyrzucono mnie. Oberżysta Adriaenszen
przebywał u kuma. Gdy otworzyłem oczy ze snu, który przyszedł aż z Polski, paliło się
nieoszczędnie wiele świec. Dwie Fryzyjki pieczołowicie szorowały stół, pieszcząc go wprost jak
konia. Pani Magdala, stojąc w grubych skarpetach na przenośnej drabinie, nadawała połysk
belkom pod sufitem. Lubiła nocne rozmowy o zjawiskach życia i rozmawiałem z nią wówczas:
Przez okno szło rześkie powietrze od zatoki Ijsselmeer, rankiem oberża „Pod Uczoną Kobietą”
była bardziej czysta niż świeża koszula.
Uczoną kobietą była w tej gospodzie pani Magdala Adriaenszen, która znała sześćset słów w
języku hindi, w tym duży fragment pieśni „Prem sagar”, czyli „Ocean miłości”, opowiadającej o
życiu boga Kryszny. Recytowała tę pieśń polerując belki, było to niezwykłe jak na Holenderkę,
żonę właściciela oberży. Dla słuchania pieśni przychodzą tutaj, gdy przyjeżdżają do
Amsterdamu, by podziwiać sławne malarstwo, angielscy poeci. Nieuchwytna, duma
promieniuje z pani Magdali, przejęła ją od Anglików.
Poza tym Magdala Adriaenszen piecze biszkopty w kształcie kół i półksiężyców, pilnuje
przyrządzania pasztetów, pierze koszule i fartuszki, kandyzuje owoce, skrobie ryby, myje
sprzęty wespół ze służącymi, nie usługuje jednak gościom. Adriaenszen nie robi nic, ten
niestary, blondwłosy mężczyzna pobiera jedynie pieniądze i całymi dniami stoi w butach o
szczególnie wysokich obcasach.
— Panie — powiedział Jan Rip ironicznie — ona ze strachu czyni piękną zaletę.
Pająk spadł nagle z sufitu jak majtek po linie bomu na wprost oczu Magdali i zatrzymał się tam.
Było to niejasne, jako że w holenderskich domach nie ma pająków. Przez twarz kobiety przeszło
zdziwienie, potem obrzydzenie zmienione w strach. Ten ostatni utwierdził się w oczach i
kącikach ust i trwał. Bosman wskazał mi ją znieruchomiałą oraz strwożoną, ale nie pozwolił
wstać i wziąć pająka w dłoń, aby ożywić kobietę. Stała więc nadal bardziej biała niż zwykle, a
pająk bawił się przed jej bladobłękitnymi oczyma nie nawilżanymi przez powieki. Owad
wiedział, że nie należy przeciągać, struny, tedy zbierając swoją niewidoczną linę, podążył
wreszcie ku sufitowi. Krew wtoczyła się na policzki pani Magdali. Kobieta sięgnęła dłonią ku
pająkowi wówczas, kiedy był poza jej zasięgiem. Potem uśmiechnęła się do nas i Jan Rip
powiedział:
— Ona ze strachu czyni piękną zaletę.
Nie zrozumiałem wówczas bosmana i nie wiem, czy rozumiem w tej chwili, kiedy jestem taki
lekki. Tłusta Fryzyjka zabiła pająka pod sufitem, a miejsce wytarła ściereczką.
Nie miałem powodu, aby uwierzyć we właściwości papieru sprzedanego mi przez Jana Ripa.
Mam umysł trzeźwy, sypiałem był na cmentarzach i pobojowiskach zbyt często, aby
przypuszczać istnienie poza ciałem, chociaż skłaniają się ku temu współcześni poeci. Bosman
zbyt podobny do wyobrażeń diabła, aby nim był, twierdził, że sternik z „Admirała yan
Encuysen” wpisał się był na podobny papier, kiedy jego żona oddała swe wdzięki cieśli ze
stoczni. Po sterniku pozostały pludry i kaftan.
— Wskoczył w morze — powiedziałem.
Bosman zaśmiał się skrzekliwie. Magdala rozmawiała spokojnie z mężem przy szynkwasie.
— Kocha Adriaenszena — powiedziałem.
Jan Rip zarechotał teraz niestosownie dla takiej delikatnej rozmowy i rzekł:
— Ona lubi trochę jego szczególnie wysokie obcasy, które go wywyższają między ludźmi. On
natomiast lubi trochę nagie, tłuste Fryzyjki.
— Nawet na nie nie spojrzy— zauważyłem.
— Po co? — spytał bosman. — Czy trzeba spoglądać bez przerwy na kobyły, które cię, panie,
wiozą czasem na spacer powozem? Czy nie wystarczy ci widok ich zadów podczas jazdy?
— Niejasno mówisz, żeglarzu.
— On jeździ. Dwiema jednocześnie. W piątki. W piątki pani Magdala Adriaenszen jest u kumy. I
widzisz, panie, niezbędne są do tego szczególnie wysokie obcasy. To rosłe kobiety, wysokie,
nawet gdy oprą się łokciami o stół.
— To ją boli — powiedziałem do siebie.
— Boli?— powtórzył Jan Rip. — Ona jest gorsza niż on.
Wstałem nagle, aby go uderzyć. Był silny i posadził mnie z powrotem.
— Przecież ona nie... — wyjąkałem.
— Tego nie wiesz, panie — powiedział surowo. — Pozwala ci jednak, byś sczezł zapatrzony w
wodniste ślepia.
Trzymał mnie mocno niby ośmiornica.
— Zabiłeś już, panie, człowieka? — spytał.
— Tak. W Hiszpanii, we Włoszech i gdzie indziej.
— Służyłeś, u karzełka?
— Tak. Byłem głupcem i zabijałem łudzi.
— Nie rozpaczaj — rzekł bosman. — Ona wyrówna ten dług, zabije ciebie.
— Jesteś filozofem, żeglarzu!
— Z pokładu widać po horyzont. I jest czas na przesiewanie myśli. Powiedz, panie, czy rzekłeś
jej, że jest piękna?
— Rzekłem.
— I wiersze czytujesz. Tych Niemców, Anglików oraz Szkotów?
— Tak.
— Oślepłeś od wierszy — skonstatował. — Ona bez tego myśli, że jest piękna, i dodałeś błąd do
błędu, nie mówiąc jej nic nowego.
— Jest — powiedziałem.
— Siedź, panie, spokojnie. Powiem ci, jaka jest. Jeśli cię to urazi, dam ci mój pistolet, byś do
mnie strzelił.
— Nie chcę słuchać!
— Pojedziesz ze mną na wyspy, panie, i musimy się rozumieć.
— Lubię cię bardzo, żeglarzu, więc po co smołujesz mi duszę?
— Nie jesteś młody, panie, a boisz się prawdy, jak dziecko.
— Mów.
— Ma pomarszczoną, białą twarz czterdziestoletniej kobiety.
— Ma trzydzieści cztery i delikatnie się uśmiecha.
— Tak — potwierdził Jan Rip. — Ma ładne jasne włosy, lecz twarz starą jak ty. Wieśniak, który ją
wystrugał, zrobił ją z deski. Pożałował drewna na piersi, ale nie zapomniał wypaczyć brzucha.
— Jej ojcem nie był wieśniak, wiem to. To oficer miejskiej straży królewskiego miasta
Amsterdam.
— Zdymisjonowany podoficer mieszkający na wsi przy bagnach Sappemeer — stwierdził
bosman stanowczo. — Wyłowił z kanału deskę ze starej szkuty i mozolnie wyciął z niej córkę.
Nie popracował nad nogami lub skrzywił je umyślnie na wzór okolicznych wieśniaczek.
Zadrżałem, gdyż w tym szczególe miał rację.
— Ale wmówił w nią, że jest piękna — ciągnął bosman. — Dał jej swój podoficerski rozum, swoją
podoficerską moralność i ocenę rzeczy. Pragnienia markietanki oraz zasady chrześcijańskiej
dziewicy.
— Lubię jej duże, mocne dłonie wieśniaczki — powiedziałem.
— Słusznie — zgodził się Jan Rip.— Udusi cię nimi bez cienia winy.
— Wreszcie się mylisz, żeglarzu — powiedziałem mocno. — To kobieta łagodna i łatwa
wzruszająca się cierpieniem.
— Czyim? — rzekł bosman. — Może twoim?
Zamilkłem.
— Jak długo przychodzisz tu, do oberży? — spytał.
— Dwa lata.
— Zatrzymała cię w drodze do kraju?
— Nie. W żadnej już drodze. Mam drobną rentę i przecież wszystko jedno gdzie.
— Uchwyciłeś się deski, by pływać jeszcze po powierzchni tego morza?
— Zgadłeś, żeglarzu, być może. Niech będzie białym diabłem wyrzezanym z mokrej deski —
powiedziałem wreszcie z siłą. — Niech ma miast piersi dwa przypalone placki z pszenicznej
mąki i nogi jak rozłupany, krzywy konar wydmowej sosny. Jest mądra i tego nie bywa u kobiet z
oberży, a rzadko u kobiet z pałaców!
— Rozmawiała z tobą, panie, dość często — stwierdził marynarz. — Powiem ci, o czym, i
chluśnij mi winem w posmołowaną brodę, jeśli nie odgadnę.
— Chlusnę ci w twój czarny pysk, bosmanie — przyrzekłem.
Zaśmiał się, wyglądał jak ohydny kozioł.
— Mówiła, że lubi chodzić wśród upraw tulipanów, wśród błękitnych tulipanów, jakich nie ma, i
wrzucać kamyki do kanałów, jeśli woda jest odpowiednio przejrzysta. Mówiła też, że morze
często pływa nad jej głową, natomiast obłoki pod jej stopami. Mówiła o dzieciństwie i częściej o
ojcu niż o matce. Nie znasz jej matki z opowiadań, gdyż może była to kobieta dobra.
Opowiadała ci o tym, że sądziła, iż jest chłopcem, bo narzucała chłopcom swoją wolę, i jak
sprytny mężczyzna chciał ją uczynić kobietą, lecz pozostawiła go z cukierkami, które miał na
wabienie. Mówiła często o krewnych, którzy ją kochają, i nie wspomniała ani jednego, który jej
nie zauważa. Mówiła o angielskich poetach dostrzegających jej barwną duszę i ciężkiej pracy,
w oberży. Nigdy nie wymieniła swego męża Adriaenszena. Dowiedziałeś się od niej, jak bardzo
często jest zmęczona i śpiąca. Mówiła ci także o przerażającej śmieci na morzu, nie o śmierci
rybaków, lecz tych, co pływają dla zabawy. O śmierci samotnych żeglarzy, lecz nigdy o
zatopionych z załogą szkunerach. Z pewnością też rozprawiała o pierwszym chłopcu, którym
nie był Adriaenszen, oraz o języku hindi. Poznałeś świat zbudowany dla Magdali Adriaenszen.
Więc proszę, byś zmarnował wino na mojej brodzie.
— Nie — rzekłem — bawisz się ze mną, żeglarzu. Ty ją znasz!
— Nie znam — powiedział. — Zamieniłem z nią kilka słów po raz pierwszy trzy lata temu, przy
tym stole, przed pierwszą wyprawą na wyspy. Angielscy poeci tłumaczyli jej fragmenty
wydanego w owym roku poematu jakiegoś Byrona o korsarzu. Wzięła mnie za korsarza!
Zamieniłem czterdzieści siedem słów i rozważałem je przez prawie trzy lata, aby odkryć z tych
niewielu cegieł cały dom, który się na nią składa. Bawił się tym mój umysł. On lubi bawić się
czymkolwiek.
— Kochałeś ją?
— Też nie. Wówczas byłbym ślepy, nie byłem i nie jestem ślepcem. Była mi obojętna, pierwsza
z brzegu, i mogłem o niej myśleć bezlitośnie, bez uczuć. Równie dobrze mógłbym rozważać losy
gęsi, która stała się wyśmienitym pasztetem.
— Jest w niej coś!
— Nie ma nic, panie. Wydała mi się łagodna, dobra i skrzywdzona. Tak sądziłem do połowy
Atlantyku. Morska sól wyjadła pozory. A ty rozmawiałeś z nią o tym wszystkim, no co, zgadłem?
— Tak, żeglarzu.
— I nie zauważyłeś, że mówiła bez przerwy o sobie? Tylko o sobie?
— Dopiero teraz.
— Czy zgadzałeś się z nią, gdy twierdziła cokolwiek o rozmaitości świata?
— Rzadko. Mam swoje zdanie.
— Tedy straciłeś ją, zanim dostałeś, panie. Ona musi być pierwsza, a ty zająłeś miejsce, które
wyznaczyła sobie. Czy ty nie miałeś kobiet?
— Miałem. Marsze, bitwy, konie, błoto, brud, złe buty i kobiety. Kobiety po bitwach. Błoto po
bitwach, złe buty przed bitwami.
— Magdala Adriaenszen chodząca w niedziele do Oude Kerk, bo lubi stare kościoły, smukłej i
ozdobne, gdyż myśli, że posiada podobną duszę. Po mszy, której nie słucha, zamyślona w
sobie, czyni spacer do królewskiego ogrodu botanicznego, gdzie zagląda we wnętrza tulipanów,
nie pojmując nieprzyzwoitości przedsięwzięcia. Masz, panie, szczególną właściwość.
— Właściwość?
— Właściwość. Nieomylnie wśród dwudziestu tysięcy kobiet Amsterdamu wyszukujesz Magdalę
Adriaenszen. I nie nabywasz przedtem butów o szczególnie wysokich obcasach?
— Nie pojmuję!
— Ja pieję, ty piejesz. On piejdoli — rzekł bosman wulgarnie, by zaplątać jeszcze bardziej.
Każde słowo wpisane na papier zakupiony od i Jana Ripa powoduje ulatywanie, nie umiem tego
określić inaczej.
— Pojedziesz ze mną na wyspy, panie — powiedział bosman.
Znużył mnie tą żeglarską piosenką.
— Mówiłem już, że nie chcę jedenastoletniej dziewczynki za sześć guzików z mojej kurtki.
— Dobrze — rzekł marynarz. — Za dwa guziki dostaniesz piętnastoletnią. A zupełnie jeszcze nie
pomarszczoną żonę kacyka za darmo.
— Poświęcasz mi czas i troszczysz się o mnie, żeglarzu, niby o brata. Czemu to zawdzięczam?
— Mój umysł — powiedział prosto Jan Rip — nie zgadza się na cierpienie zadawane przez
człowieka samemu sobie. Lepiej szorować pokład szkunera niż przez dwa lata patrzeć
bezwolnie ma ślimaka zwącego się Magdala Adriaenszen lub podobnie.
Nagle zmienił tor swoich myśli:
— Podobno pokazałeś jej, jak gotować zupę z twojego kraju?
— Niejedną. I pochwaliła.
— Nie wybaczy ci, panie. Wydajesz się jej zbyt doskonały i poszuka w tobie takiej wady, której
ci nie wybaczy. Nawet wiem jakiej.
— Więc mów!
— Twojego wyglądu, panie. Albo jedynie braku butów na szczególnie wysokich obcasach. — Jest
taka czysta — powiedziałem w zachwycie, gdyż przestałem już widzieć w niej cokolwiek więcej.
— Wszystkie nasze kobiety, panie, są takie. Czystość bowiem wyraźnie widać. Czy sądzisz na
przykład, że pod wyszorowanym drewnem tego stołu jest jeszcze cokolwiek? Jesteś zachwycony
bardzo czystym drewnem!
W ostatnim dniu naszych rozmów, kiedy zakupiłem od niego papier, o którym mówił niejasno,
spytałem:
— Więc, żeglarzu, papier nie pochodzi z Królestwa Zjednoczonych Niderlandów i jego rzeczą
jest pochłaniać życie ludzi trapionych przez nieziszczone lub wzgardzone uczucie?
Przy tym pytaniu po raz pierwszy poczułem woń bagnisk i kanałów Amsterdamu. Ciepłą
smrodliwą wilgoć w jakiś sposób powiązaną z zapachem parujących po wyjęciu z pieca
biszkoptów oraz pasztetów Magdali Adriaenszen. Żeglarz popatrzył mi w oczy. Za przyczyną
wielu nocy spędzonych na Atlantyku miał odbity we wzroku gwiazdozbiór jasnych punkcików.
Był moment, że zapragnąłem wyjechać z nim na wyspy.
— Nie jest to w istocie papier — powiedział jest to rodzaj skóry lub sukna.
— Z czego?
Wzruszył ramionami.
— Więc skąd?
— Z wysp — rzekł krótko. Wychylił kubek wina pachnącego jak Morze Śródziemne i wpatrzył się
w kolorowe szybki okien oberży. Potem zaśmiał się. Urwał i zaśmiał się dłużej, by znów uczynić
przerwę. Przypominało to napady kaszlu nasilającego się w coraz to dłuższe okresy. Był
obrzydliwy.
— Widzisz coś zabawnego, żeglarzu?
— O, tak — potwierdził. — Widzę brzuch żony naszego sternika. Cieśla ją przepędził, kiedy
rzecz się stała. Wściekła jak ranny wieloryb wdarła się na pokład „Admirała” i zadarła spódnicę,
aby pokazać przekleństwo męża. Setnie się ubawiłem. Ci z wysp mówili prawdę. Pouczyłem go,
że niegrzecznie śmiać się, kiedy towarzysz nie wie, z czego.
— Tego ci, panie, nie powiem — stwierdził poważnie. — Miękki z ciebie człowiek i wycofałbyś
się!
Dopił wino, zapłacił za nie, uczynił pożegnalny gest w sposób nieoczekiwanie szorstki i zniknął
na zawsze. Wczoraj poszedłem do portu, „Admirał van Encuysen” właśnie odcumował,
zasalutowałem statkowi w żołnierskim pozdrowieniu. Nie spostrzegłem bosmana na pokładzie.
Ostatni raz szedłem przez miasto. Przy Starym Kościele rosną trzy lipy. W niejasnym związku
połączyły mi się w sercu z krajem: zapach jakiejś lipcowej nocy, zbyt słaby jednak, aby
czegokolwiek chcieć, by i pragnąć powracać do nikogo po wywalczeniu niczego. Postanowiłem
umrzeć w ten łagodny sposób, jaki tkwił w kartkach papieru sprzedanego mi przez bosmana
Jana Ripa.
Jak zwykle zasiadłem za stołem oberży „Pod Uczoną Kobietą”, zaostrzyłem pióro z gęsi, którą
pani Magdala właśnie zamieniała na pasztet, i począłem pisać. Papier przyjmuje litery jak
mięsista, kobieca skóra. Magdala Adriaenszen zagląda mi przez ramię, daremnie próbując
pojąć sens zdań w moim barbarzyńskim języku. Rozpoznała jedynie w tekście dwa wyrazy
oznaczające jej imię oraz nazwisko.
— O — rzekła zarumieniona — wejdę do literatury.
— Nie wiem — odrzekłem szczerze.
Jestem znużony niepomiernie uczuciem, które zalęgło się we mnie dwa lata temu i przeżerało
nie tyle serce oraz umysł, ile mięśnie. Moje mięśnie postanawiają pozostać w królewskim,
bagnistym mieście Amsterdam po rozsnuciu się jak wilgoć w zgniłym powietrzu. Jestem
znużony uczuciem do kobiety stojącej przy mnie i zaglądającej przez ramię jak biała,
pomarszczona śmierć. Jest bez winy, nie ma nic do dania.
Kiedy napiszę ostatnie słowo na papierze z wysp, przestanę istnieć. Jestem pewien tego faktu,
gdy czuję, że już nie dłonie, lecz jedynie wola wodzi piórem. Pozostanie po mnie puste ubranie
w oberży „Pod Uczoną Kobietą”, wsiąknę w ten papier i papier gdzieś wsiąknie, ale ślad po
mnie ma nosić pani Magdala Adriaenszen, jeżeli wierzyć słowom bosmana ze szkunera
„Admirał yan Encuysen” podążającego na wyspy.
Piotr Ostrożeński
były ppor Legii Nadwiślańskiej
w służbie karzełka Bonapartego
Holenderski dermatolog doktor medycyny Oliwier van Enkhuizen twierdzi w broszurze wydanej
własnym nakładem w roku 1975 w Amsterdamie („Skóra z Cmentarza Starego”), że
przytoczoną wyżej historię odczytał, w zasadzie przepisał, z dobrze zachowanej skóry zwłok
starej kobiety. Truchło odkryto podczas przebudowy fragmentu Starego Cmentarza pod
estakadę. Wezwano doktora Enkhuizena, gdyż któryś z robotników leczył się był u niego i
dziwną skórę nieboszczki umiał połączyć z pojęciem dermatologia. Enkhuizen przytomnie
sfotografował całość zwłok z różnych stron, chociaż ręczne pismo pokrywało jedynie brzuch Od
piersi do łonowego wzgórka. W godzinę później zwłoki rozpadły się w rodzaj pokruszonego,
suchego torfu. Fotografie wzbudziły różne zastrzeżenia fachowców z uwagi na podstawowy
fakt: zapisana rodzajem ciemnego atramentu skóra była zupełnie biała i mimo pofałdowań
charakterystycznych dla skóry staruszki przypominała szesnaście rozłożonych na brzuchu stron
papieru. W innych miejscach skóra miała zabarwienie brązowoczarne. Świadectwa robotników
budzą wątpliwość, gdyż tego samego dnia widziano ich w stanie pełnego zamroczenia piwem
oraz wódką. Badania za pomocą metody izotopowej potwierdziły jedynie fakt, iż nagrobek
bazaltowy, wskazujący datę śmierci kobiety (3 maja 1851 roku) należy powiązać ze skruszałymi
zwłokami. Doktor i Oliwier van Enkhuizen został za przypuszczalne niegodne szalbierstwo
zawieszany w prawie wykonywania zawodu przez Izbę Lekarską Amsterdaimu, zwłaszcza że
zespół psychiatrów ze szpitala św. Marcina stwierdził jego pełną poczytalność. Napisy na skórze
zostały dokonane w języku polskim, którego Enkhuizen nigdy nie znał. Według danych kamienia
nagrobnego kobieta żyła lat sześćdziesiąt cztery i nazywała się Magdala Adriarenszen.
Czerwone rękawiczki
— Przestudiowałem pismo nader skrupulatnie— wysoki urzędnik potwierdził ten fakt poważnym
tonem głosu. — Wydałem odpowiednie polecenia i sprawdzono, co było do sprawdzenia.
Zabrało to trochę czasu, stąd zwłoka, a może nawet przypuszczenie, że jestem niedostępnym
dygnitarzem. Prosię siadać.
— Tak. Rozumiem. Sprawy takie toczą się długo.
— Tyle, ile muszą, by uzyskać o nich pogląd obiektywny i maksymalnie zbliżony do prawdy.
Proszę zapalić, nie mam nic przeciwko temu.
— Czy trzeba coś uzupełnić, wyjaśnić?.
— Nie. Nie ma takiej potrzeby.
— Więc?
Rękawiczki wsunął do kieszeni z dwu powodów: należały do niej i miały barwę zwracającą
uwagę, prawie świeciły jak czerwone lampki. Poza tym wszyscy już wyszli i mógł je zwrócić
następnego dnia, nie każda sprzątaczka jest uczciwa. Prawie natychmiast zapomniał o nich,
zamknął biurko, pogasił światła, zatrzasnął drzwi od sali posiedzeń. Ściany zwielokrotniły
odgłos kroków, martwe, powolne człapanie. W małym pokoju na końcu korytarza siedział
portier w jaskrawej poświacie neonowych lamp: starszy mężczyzna starannie wygolony, z cerą
białą jak górski śnieg. Portier ubrany był w czarny, świetnie skrojony garnitur, jakby wrócił z
pewnej ostatecznej uroczystości, lub wybierał się na nią. Kiedy podawał mu klucze, zwrócił
uwagę na niezmiernie białe, absolutnie czyste dłonie portiera. Palce portiera zachrzęściły jak
mocno wykrochmalona bielizna. Nie było w nim gotowości do wypowiedzenia jakiegokolwiek
frazesu. „Dobranoc” — bąknął. „Noc” — powtórzył cicho portier.
Wyszedł przed budynek. Listopad ożenił się z lipcem, pomyślał. W powietrzu stała prawie parna
wilgoć, kałuże lśniły w rozwodnionym blasku ulicznych rtęciówek. Rozpiął płaszcz, gdyż się
spocił, i przez stary sad, krótszą drogą podążył ku ulicy. Na bezlistnych jabłoniach wisiały
czarne jabłka. Zbyt śliska ścieżka wymagała uwagi przy każdym kroku, rozmiękła, rozłażąca się
ziemia. Ulicą szedł trzysta metrów, dalej zaczynał się park. Asfaltowe, czarne dróżki oświetlone
licznymi latarniami, a na nich napuchnięte wodą owoce klonów, liście klonowe, lipowej
brzozowe. Prawie upał.
Szedł powoli, oddychał ciężko zbyt materialnym powietrzem. Zachciało mu się zapalić
papierosa i nie mógł znaleźć zapalniczki. Trafił wówczas w kieszeni płaszcza na rękawiczki.
Pomyślał ze wzruszeniem, że należą do niej. Zadurzony stary facet, skonstatował z
rozbawieniem. Nie lubił określenia facet i doszedł do wniosku, że to ona nie lubiła tego wyrazu.
Powiedziała to. Przychodziła po wodę na kawę i siadała obok biurka. Starał się, aby nigdy nie
było gotującej się wody. Musiała czekać. Kiedyś się nie udało: woda właśnie wrzała. Wydawało
się, iż była rozczarowana. Zajrzała do dzbanka i odkryła w nim zanieczyszczenia. Wylał więc
wodę i napełnił dzbanek świeżą. Musiała poczekać. Powiedziała, że jest bogaty. Bogaty pod
swoją starzejącą się skórą, pod nieładną cerą, pod wypadającymi włosami. Bogaty w co? W
pięć tysięcy przeżutych książek. W zgrabnie formułowane myśli ukradzione pisarzom. We
wrażenia estetyczne wyniesione z reprodukcji. W każdym razie jej mąż nie był w to bogaty. Co
kilka dni przychodziła ubrana inaczej, starannie ukrywając dobry smak, świeżość stroju i
nienaganny krój. Jej mąż nie był biedny, jednak dokładnie przeczytał tylko podręczniki
akademickie.
Miała trzydzieści cztery lata. Powiedziała o tym bez wahania. Miał czterdzieści osiem,
powiedział bez wahania. Mogła sądzić, że kłamie, wyglądał gorzej.
Rękawiczki były czerwone. Wiedział to. Znał kilka rodzajów czerwieni: szkarłat, purpurę,
amarant, karmin, róż indyjski oraz czerwień ognistą. Rękawiczki miały inny odcień. Bardziej
zwyczajny. Zapalił papierosa, który natychmiast nawilgnął. Nie była to mgła, coś rzadszego,
lecz konkretniejszego od mgły.
„Jestem tolerancyjna — powiedziała. — z wyjątkiem jednej osoby”. „Siebie” — zgadł. Spytał ją,
czy zdradziła kiedykolwiek męża. „Będę lojalna, dopóki żyję” — wyjaśniła. Nie pomyślał wtedy
o sobie. Był za mądry. Albo nie był.
Podniósł rękawiczki ku nozdrzom. Nie wydzielały żadnej woni. Były czyste jak jej dłonie, jak ona
cała. Pomyślał z rozbawieniem, że na starość zostaje fetyszystą i postanowił stanowczo
następnego ranka oddać rękawiczki. Szedł wolno, jakby po dnie morza. Poniżej płynęła rzeczka
niosąca ciepłą zgniliznę jesieni. Wrzucił do niej ledwo tlejącego papierosa. W lewej dłoni
trzymał czerwone rękawiczki. Niezbyt zastanawiając się nad potrzebą, spróbował nałożyć jedną
z rękawiczek na swoją prawą dłoń. Miał małe dłonie, a ona, i jak na kobietę, trochę za duże.
Rękawiczka stawiała opór, nie chciał jej uszkodzić. Przecież skóra, namoczona przez jesienne
opary, poddała się i pozwoliła wypełnić jego dłonią.
Poczuł lekkie mrowienie w palcach prawej dłoni. Pomyślał, że obciskająca je skórka
uniemożliwia prawidłowe krążenie krwi. Z nałożeniem lewej rękawiczki szło jeszcze trudniej.
Palce prawej dłoni jakby utraciły chwytliwość. Był jednak konsekwentny, uchwycił rękawiczkę
zębami i wdarł się w nią przemocą. Zaledwie początek palców doszedł do odpowiednich
otworów, rękawiczka uległa i bez kłopotu nasunęła się na dłoń.
Nie zauważył, że przestał iść. Stał przy szpalerze czarnych tui. Wyciągnął przed siebie ręce i
pomyślał, że są to jej dłonie, kiedy zobaczył czerwień skórki w namokłym świetle latarni.
Mrowienie przeszło na palce drugiej dłoni. Nie zastanowił się nad tym, gdyż miał kłopoty z
oddychaniem. Mokre powietrze stało się kleistą melasą i dostawszy się do płuc, nie zamierzało
ich opuścić. Wyrzucenie zużytego powietrza wymagać poczęło nadludzkiej siły woli. Zatoczył
się. Krytyczny, jak zawsze wobec frazesów, pomyślał, że jest wiele prawdy w banalnym
porównaniu powietrza do ołowiu w pewnych okolicznościach. Nie wpadł w panikę, lecz
uruchomił pamięć: parkowe tuje tworzyły czworobok, wewnątrz którego powinny znajdować się
ławki przeznaczone do odpoczynku przed letnim skwarem. Pracownicy zieleńców miejskich
mieli poczucie zwolnionego biegu czasu tej nadzwyczaj ciepłej jesieni i nie usunęli ławek.
Przedarł się przez drzewka, nie odbierając ich trumiennego zapachu. Usiadł na jednej z ławek,
a w zasadzie na butwiejących, oślizgłych liściach i mokrym lakierze. Skupił się na próbie
usunięcia z płuc wilgotnego klajstru. Dysząc wyrzucił z siebie zepsuty gaz i łakomie pociągnął
haust świeżego. Był starym parowozem, tak pomyślał, kiedy mózg został znów dotleniony.
Płuca po kilku minutach odzyskały rytm i zapragnął obetrzeć czoło z potu oraz wodnej
zawiesiny. Uniósł prawą rękę i przekonał się, że nie koniec kłopotów.
Nie było bowiem dłoni. Widział rękawiczkę, czarną w słabym świetle, ale miał wrażenie, że
doczepiona była do kikuta. Rozumiał, że dłoń po prostu całkowicie zdrętwiała i stąd
świadomość, że jej nie ma. Nie potrzebował zbyt wiele czasu, by się przekonać, iż nie posiada
także drugiej dłoni. Odfrunęły gdzieś, pomyślał i zachichotał. Człowiek na skraju przerażenia,
zrozumiał, może stracić rozsądek i dlatego tracić go nie należy. Świadomość, iż posiada
sprawny mózg, przywróciła mu spokój. Trzeba zdjąć rękawiczki, postanowił. Zębami. Podniósł
prawą rękę ku wargom i nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż dłoń nie ma ciężaru. Podobnie druga.
Rękawiczki były wypełnione jedynie twardym powietrzem. Sprawdził twardość, bijąc się nimi w
twarz. „Pójdę — rzekł do siebie — poproszę kogoś”. I przypomniał sobie, że powinien dokonać
próby ściągnięcia rękawiczek zębami. Nawet uchwycił nimi kawałek ślimaczącej się skóry. Pojął
jednak, że druga decyzja jest lepsza. Już podnosił się z ławki, kiedy dłonie ożyły. Krew wdarła
się w naczynia jak woda w puste rury po odkręceniu kranu. „Po zabawie” — rzekł z
zadowoleniem.
Zorientował się jednak, że nie ma powodu do zadowolenia. Wprawdzie palce poruszały się już
w ruchu zginania i prostowania, ale czyniły to bez jego woli. Jego mózg nie wydawał takich
poleceń. Jeśli to koniec, pomyślał, to nawet zabawne, będę wiedział, jak przebiega koniec.
„Nonsens” — rzekł półgłosem. Palce bezustannie ćwiczyły ten sam ruch. Wyciągnął ręce przed
siebie, w ten sposób, aby umieścić dłonie w smudze mętnego światła spływającego z latarni po
drugiej stronie szpaleru drzewek. „Sto dwadzieścia jeden — powiedział, aby obliczyć
częstotliwość ruchu palców. — Mniej więcej raz na sekundę, przekażę ten fakt ludzkości”. Pojął
wówczas, że błazeństwo jest ostatnim aktem samoobrony przeciwko utracie rozumu. Osiem
palców bez przerwy składało ukłony swemu właścicielowi, jak osiem chudych japońskich lalek,
tylko dwa kciuki zgrubione dodatkowo przez skórę rękawiczek trwały nieruchomo. Nie miał
wpływu na tę czynność i postanowił ją przeczekać, gdyż rozumiał, że wszystko kiedyś dobiega
kresu.
Przestał liczyć czas i powziął decyzję spojrzenia na dłonie chłodnym okiem badacza. Wzrok
dostosował się do półmroku, więc zauważył, że wyprost palców następował szybciej niż ich
zgięcie. One uciekają od konieczności, pomyślał, kiedy już muszą zrobić pokłon, jest w nich
niezdecydowanie.
Wilgoć przeniknęła przez płaszcz. Czuł wodę na szyi i łydkach. Gnijące liście pachniały słodko,
bulgot wody w rzeczce stawał się coraz mocniejszy. Palce nadal trenowały skłony. Nocny czas
ciekł konsekwentnie. Zapatrzony w dłonie zapomniał, iż palce należą do niego, więc wykrył, że
niezmordowane ćwiczenie pozbawia je oporu. Zaciskały się na poduszkach urękawicznionych
dłoni coraz bezwolniej, jeśli nie chętniej. Czas zgięcia oraz prostowania stał się jednakowy i
wtedy wyprostowały się po raz ostatni. Dłonie nie pozwoliły mu jednak na uczucie ulgi, kiedy
bowiem zapragnął ugiąć zmęczone ramiona, przekonał się, iż dłonie nie życzą sobie tego.
Trwały teraz w powietrzu samodzielne i skupione. Sprawiały wrażenie skulonych zwierząt
czających się do skoku. Ze zdumieniem pojął, że są groźne i nieprzyjazne właśnie jemu. „Idę”
— powiedział sobie stanowczo, jakby mógł odejść i pozostawić je. Właśnie wtedy wykonały skok
ku jego gardłu, łamiąc opór stawów łokciowych i barkowych. Otoczyły mu szyję powyżej krtani,
i zacisnęły się jak szczęki imadła. Zamknęły dopływ mokrego powietrza do płuc. Zerwał się i
przerażony przebiegł kilka kroków. Nie myślał już, walczył o dostęp tlenu. Raczej chciał walczyć,
lecz do zmagań z dusicielami potrzebne były wolne, posłuszne ręce. Upadł na stos zgrabionych
pod tujami liści. Na mokrym, lepiącym się posłaniu pozbył się przytomności, więc i strachu.
— Należało przyjść do mnie z tą sprawą w siedemnastym wieku — powiedział prokurator i
zastrzegł się, że nie drwi.
— A wtedy? — Ciemna, drewniana boazeria gabinetu prokuratora i masywne, dębowe biurko,
mogły być z tamtego wieku.
— Wtedy. — Prokurator zamyślił się. Miał twarz inteligentnego buldoga. — Wnieślibyśmy akt
oskarżenia przeciwko dwom osobom. I wydaje się…
— Wydaje się?
— Położenie drugiego oskarżonego byłoby groźniejsze. Odpowiadałby karnie jako spiritus
movens. Dwa stosy na rynku naszego miasta. — Roześmiał się, w jego oczach odbiły się
płomienie ognia z siedemnastego wieku. Paliły się tam żartobliwie. — Mogłoby się jednak
okazać, że drugi oskarżony jest tylko ofiarą pewnych praktyk — ciągnął. — Wymiar
sprawiedliwości opiera się dzisiaj na realiach. To postęp.
— Bywa, że człowiek pragnie spłonąć razem z drugim człowiekiem — powiedział. Powietrze w
gabinecie było właściwe, oddychał jednak z trudem.
— Nie zajmujemy się takimi pragnieniami, chyba że są zbrodnicze — prokurator wciągnął na
swoją twarz maskę oficjalności. — Kiedy czytałem pana dobrowolne zeznanie, wydawało mi się,
że mam do czynienia z człowiekiem normalnym, o materialistycznym światopoglądzie.
— Sądzę, że tak.
— Wyjaśniliśmy: zmęczone płuca, niskie ciśnienie powietrza, noc powodująca wyobcowanie,
upiorność rtęciówek. Łatwo o sensacje.
— A ślady palców na mojej szyi?
— Walka o życie. Podświadoma próba otwarcia dostępu powietrza.
— Powinienem się zgodzić — powiedział zmęczony. — Przecież ona w tym samym czasie…
— Tak — potwierdził prokurator.
— Tym samym ruchem dłoni.
— Mniej więcej — rzekł prokurator.
— Wahała się przed…?
— Trudno powiedzieć. Raczej tak. Oskarżyciel jest zdania, że nie ma mowy o premedytacji.
Oszołomienie, szok, półsen. To oczywiście nieprecyzyjne. Biegli nie są jednomyślni.
— Mogę wziąć rękawiczki?
— Oczywiście. Nie mają, związku ze sprawą. Należałoby jedynie spytać oskarżonej.
— Przechowam je, kiedy…
— Tak myślałem — prokurator uśmiechnął się, ciepło, jakby znał wszystkie możliwości życia.
— Dziękują, że pan mnie przyjął powiedział cicho. — I cierpliwie przeczytał o moich… —
zawahał się — …przywidzeniach.
Prokurator miał zdolności kameleona. Natychmiast zmienił się w oschłego urzędnika wymiaru
sprawiedliwości.
— W sprawach o zabójstwo — pouczył go — nie lekceważymy żadnego szczegółu. Zwłaszcza w
sprawach o niejasnych motywach. Kobieta dusząca bez wyraźnego powodu przystojnego męża
własnymi dłońmi i nie pamiętająca czynu, to sprawa bezprecedensowa w mojej długiej karierze
prawnika.
Prokurator podniósł się i wyciągnął na pożegnanie dłoń.
Bardzo długa kobieta
Droga pani Polu!
Pani sama upoważniła mnie do poniższych uwag, które mogą być dalekie od
komplementowania, jeśli mają chociaż trochę zbliżyć nas do prawdy. Oczywiście zmam panią,
lecz przyznam, że dosyć jednostronnie, gdyż całokształt mojej wiedzy wynika głównie z pani
wynurzeń. Bardzo rzadko istnieje powód, by człowiek mówił o sobie źle, abstrahując od
systemu wartości, który pani uznaję. To, co pani ceni, może być dla mnie pozbawione
znaczenia i odwrotnie. Wspominaliśmy czasem, przyznam, że najczęściej żartobliwie, iż musiał
w pani świadomości pozostać osad wpływów wychowawczych środowisk, w jakich się pani
obracała w dzieciństwie oraz młodości. Wspominana przez panią z ukrywanym rozrzewnieniem
Mateczka Ilona z jakiegoś zakonu (czyżby Sacre Coeur?), również odcisnęła pieczęć określonych
zasad w pani świadomości.
Nie zamierzam wdawać się w rozważania, czy wyznawany przez panią, światopogląd jest
systemem spójnym, gdyż obawiam się, że nie jest. W każdym razie z mocą opoiadała się pani
za tolerancją, w stosunku do postępowania różnych ludzi. Wypowiadała też pani truizm, że
miłość upoważnia do wszystkich poczynań, zaznaczając dobitnie, iż dzieje się to wówczas,
kiedy miłość zaistnieje. W czasach, kiedy wszyscy śpią ze wszystkimi, chciała się pani jawić
jako kobieta pochłonięta tak bardzo powszednimi, absorbującymi sprawami w domu na tyle
dobrym, aby go nie burzyć, że zachowała pani, użyję tu elegancko staroświeckiego zwrotu:
czystość serca oraz ciała. Ta czystość jest podstawą pani dumy i spokoju, jeśli nie czegoś
więcej: wyróżniania się wśród współczesnych kobiet. Zauważyła pani, iż użyłem zwrotu:
„chciała się pani jawić” zamiast „jawiła”, wynika to z faktu, że nie wiem, jak jest naprawdę,
gdyż nie zawsze gramy tekst tej sztuki, w jakiej rzeczywiście obsadziło nas życie.
Była pani uprzejma prosić o komentarz do wydarzenia, w którym zagrała pani główną rolę, a
teraz nie rozumie, dlaczego jedna z tysięcy scen jej życia została nie tyle ostro wpisana w
pamięć, bo ostre wpisywanie się zależy od znaczenia epizodu w przeżyciach osobnika, ile że
scena ta z jakiegoś powodu staje się płynna. Płynna, jak pani pisze, nie w tym sensie, że się
zaciera, a szczegóły tracą kształty, bo jest wprost przeciwnie, ale w tym, że staje się inna niż
była i nie wiadomo, co było, a czego nie było na wrzosowisku między jeziorem i morzem oraz w
samym domu pracy twórczej. Jest pani niejako pewna, że na wrzosowisku, w łagodnym świetle
późnopopołudniowego słońca nie zdarzyło się nic z tego, co się zdarzyło, chociażby z uwagi na
fizyczną niemożliwość takiej akcji, w której kobietę dzieli się ostrymi nożycami na sześć części,
a później ona żyje i opowiada, jak było, że nie wspomnę o czynnościach bardziej okrutnych i
niepojętych.
Ustalmy fakty trwające w pani świadomości.
Wychodzi pani z domu pracy twórczej na popołudniową przechadzkę po wrzosowisku. Jest
późne lato, ciepły dzień, owady huczą we wrzosach. Słychać też miękkie mlaskanie. Stoi pani
w środku tego pejzażu czując, jak się to dziś chętnie określa, związek człowieka z przyrodą, co
nie znaczy nic. Ogarniają panią lepkie, ślimacze uczucia, o których współczesny człowiek nie
mówi, gdyż uważa je za kompromitujące. Tu podzięka za szczerość sugerującą, iż się pani
takich uczuć nie wstydzi. Na wrzosowisku nie posiada pani chronometru, więc nie wie, jak długo
stoi, godzinę czy zaledwie jej część.
Jest to czas kontemplacji albo bezmyślności, w którą chronimy się dla odpoczynku.
Jednocześnie cała scena ma inny przebieg od chwili, w której zatrzymała się pani i spojrzała w
słońce. Zdaje sobie pani sprawę, że innego przebiegu nie było, chociaż zaistniał bardziej niż
poprzedni i pierwszy wydaje się jedynie ucieczką przed niejasnością drugiego. Drugi przebieg
epizodu ma charakter bardzo wyrazisty zarówno w całości jak w szczegółach momentami
prawdopodobnie wulgarnych, chociaż zaznacza pani, iż owym czynnościom wszelką
dwuznaczność odebrano poprzez jak gdyby zwyczajność postępowania: nadawanie
naturalności temu, co w istocie albo w pani obecnym przekonaniu naturalne być nie mogło.
Staram się ułożyć pani chaotyczną wizję w porządek, który umożliwia rozeznanie się w sensie
wydarzenia, a być może odkryje jego przyczyny. Więc natychmiast, kiedy zjawia się pani na
wrzosowisku w białej bluzce, białej spódnicy oraz białej bieliźnie, jak mi pani wyznaje z godną
uznania szczerością, uwypuklając drobny fakt, iż bielizna nie oznacza koszuli, z której noszenia
pani rezygnuje w każdej prawie porze roku, więc wówczas gromada zwariowanych artystów
(przymiotnik pochodzi od pani i zachowuję go, gdyż ma chyba specjalne znaczenie) nadchodzi
betonową ścieżką, a następnie na wrzosowisko, kierując się w pani stronę, jakby nie przywiódł
ich spacer, lecz świadomy zamysł tego, co zrobią.
Ramón Enriquez Toro, tłusty rzeźbiarz, obłapia panią w kibici od tyłu tłustymi łapskami. Trzyma
jak w cęgach. Czeka na resztę, tedy się porozumiewali. Podbiega drobny i delikatny, malujący
jedynie pastelami, Jules Soiffard zwany Soixanteneuf. Jozsef Szabó podbiega. Dragi Milecić
podbiega. Obydwaj są kolorystami. Sven Sorensen, jasnowłosy rzeźbiarz, podbiega. Matsuhara
Omoide, akwarelista, podchodzi elastycznie. Abdul Hassan Ibn Ahmad, surrealista, podchodzi
nie spiesząc się. Czongo Bahima Ngere, medalier, idzie bijąc dłońmi w czarne uda. Są i Ramón
Enriquez Toro unosi panią w powietrze, nie będzie jednak uczył latać. Najważniejsze, że
wszystko, odbędzie się w sterylnej atmosferze, nawet trudno przypuścić, by którykolwiek z nich
miał na myśli cokolwiek, przed czym wzdraga się nawet przypuszczenie. Mają bardzo czyste
dłonie uniesione do góry, więc przypominają chirurgów po tym długim, wytrwałym myciu rąk
dla zabicia wszelkich zarazków. Bardzo czyste dłonie Milecicia wydają się teraz inne, gdyż z
reguły nie stara się ich domyć z mieszaniny farb. Myśli pani przez chwilę, że wrzosowisko jest
nieodpowiednim stołem operacyjnym, te delikatne fiolety i usychające zielenie, kiedy
nadawałaby się biel cynkowa. Zabieg winien być dokonany w górach, na delikatnym pobrzeżu
zimy, wśród śniegu, którego blask gasi wszelkie tendencje namiętności.
Wszyscy zamknęli oczy, zanim Jules Soiffard, który także zamknął oczy, pochylił się i zdjął z
pani stóp beżowe pantofle, jedyny element stroju w kolorze odbiegającym od pozostałych.
Jozsefowi Szabó przypadło odebranie pani bluzki, której jedyną ozdobą był wypłowiały haft
przedstawiający ongiś błękitne, drobne kwiatki. Szabó wypełnił zadanie po omacku, jak oni
wszyscy, i do końca w tej milczącej zabawie (jest to pani trafne określenie) nie było nic
zdrożnego. Svenowi Sorensen przypadło rozpiąć i zsunąć pani lnianą, bardzo białą spódniczkę.
Jeszcze raz potwierdził się znany pogląd, że łapy przyzwyczajone do odkuwania kształtów w
kamieniu potrafią być bardzo delikatne. Matsuhara Omoide elastycznie rozpiął pani stanik,
otoczywszy ją ramionami, gdyż musiał sięgnąć za pani plecy, był milimetr od skóry, więc
milimetr także od piersi, Japończycy są mistrzami w utrzymywaniu takich odległości. Ostatnią
rzecz, ledwo musnąwszy pani biodra oraz przypuszczalnie uda, odjął z pani ciała Abdul Hassan
Ibn Ahmad, była to rzecz równie biała jak jego burnus. Oczywiście prześcieradło z domu pracy
twórczej udawało ten strój narodowy. Pani odgadła czysty charakter tych zabiegów, dlatego nie
czyniła gwałtownych ruchów, wisząc w powietrzu w dłoniach Ramóna Toro, w którego palcach
nie pulsowała krew, dosyć ważny szczegół. Dla Gzongo Bahirna Ngere pozostała już tylko
obrączka ślubna na pani palcu, odnalazł ją zręcznie na wyczucie i zsunął w swoją białą dłoń,
gdyż ich dłonie są białe od spodu i jeszcze poza tym białe podeszwy stóp.
Ramón Enriquez Toro miał prawdopodobnie oczy otwarte, ale nawet w tym wypadku mógł
widzieć tylko skrawek pani pleców między łopatkami, trochę wystającymi, jak zwykle u
asteniczek. Toro poniósł panią bez wysiłku na betonową ścieżkę, bardzo czystą, gdyż w nocy
padał deszcz, który zmył ją, być może dla tego celu. Natomiast reszta grupy odwróciła się i
dosyć żwawym krokiem udała się na łąkę przed domem pracy twórczej, gdzie zwykle
pracowano i gdzie wśród innego tworzywa znajdował się blok białego marmuru w kształcie
walca, obrabiał go Ramón Toro od pierwszego dnia pobytu, przypuszczalnie dla celu, w którym
został użyty. Blok o długości około jednego metra został przywieziony przez wspomnianą grupę
na czterokołowym wózku w miejsce, gdzie stał Ramón Toro, trzymając bez wysiłku panią,
zupełnie nagą, chociaż to określenie nie wydaje się właściwe, gdyż sugeruje skojarzenia i
skutki, jakie nie nastąpiły.
Artyści mieli teraz oczy otwarte, przecież nie patrzyli na panią, kiedy Toro położył ją na wznak
na ciepłym od słońca betonie ścieżki. Marmurowy walec zwalono na pani ciało. Poczuła pani
ciężar kamienia, ale nie było w tym bólu ani dwuznacznej przyjemności. Jeśli chodzi o pani
świadomość, odczuwała pani takie wrażenie, jakie mogłaby mieć rosnąca z każdą warstwą
cegieł strzelista, wieża białej katedry, gdyby dano jej psychikę i tworzono nie jak zwykle
pionowo, lecz poziomo. Oni po prostu rozwałkowali pani ciało, jak białe ciasto, starając się
zachować dla formalnego kształtu nieprzekraczalną szerokość pani bioder. Zmierzyła pani
później długość ścian, na których rozwieszono rozwałkowane ciało w domu pracy twórczej,
długość ta wyniosła osiemnaście metrów. Marmurowy walec pchali zbiorowym wysiłkiem i od
momentu podjęcia tej pracy wszyscy patrzyli trochę na panią, nie specjalnie, lecz zwyczajnie
— jak przy robocie, kiedy ocenia się, czy osiągnięto zadowalający wynik. Słusznie pani
przypuszcza, że tak znaczne wydłużenie pozbawia kobiecie ciało wszelkich cech erotycznych.
Same włosy łonowe rozciągnięte na długość więcej niż jednego metra nie mogą łączyć się w
najbardziej zepsutej wyobraźni z tym, czym w istocie bywają.
Stała się pani cienka jak karton używany przez rysowników i karton ten artyści pocięli nożycami
na sześć około trzymetrowych odcinków, dzięki czemu zwinięty w rulony dał się
przetransportować do domu pracy twórczej, gdzie pinezkami przypięto go do boazerii jadalni
oraz części korytarza. Oczywiście po kolacji, którą zjadła pani wspólnie z artystami (dwudziestu
ośmiu mężczyzn oraz dwie kobiety). Zastanawia panią dwoistość tego faktu: rozwałkowana i
zwinięta w odcinkach spożywała pani kolację. Nie wydaje mi się to aż tak zastanawiające: długi
pobyt na powietrzu, dobry stan zdrowia, wydarzenia urozmaicające czas, wszystko to służy
dobremu apetytowi, a pożywienie przyrządzano smacznie, bez zbytnich oszczędności, mąż pani
dbał o artystów.
Z pani dalszej relacji wynika, iż artyści włożyli wiele twórczego wysiłku w przygotowanie
nieskomplikowanej rozrywki mającej wypełnić resztę wieczoru. Poprzebierani w wymyślne
stroje urządzili bowiem rodzaj ślubnej ceremonii. Rolę pana młodego wyznaczono Ramónowi
Enriquezowi Toro, jego poślubianą oblubienicą był Abdul Hassan Ibn Ahmad, nadal w
prześcieradle, przeto kojarzący się z narzeczoną w dziewiczej sukni. Dwie malarki zagrały na
początku dosyć wdzięcznie role druhen, na szczęście jednak (to pani użyła tego zwrotu) upiły
się szybko i wypadły z przedstawienia, w którym do końca (dosyć niejasnego) wzięli udział
wszyscy mężczyźni przebywający na plenerze, to znaczy dwudziestu ośmiu artystów. Każdy z
butelką tego alkoholu, który najbardziej lubił. Mąż pani pochłonięty czynnościami
administracyjnymi zaginął gdzieś, być może dysponował posiłki na dzień następny. Gdzie
natomiast znajdowała się pani? Na pewno rozwieszona na boazerii, chociaż sądzi pani, że cały
ten ruchliwy i barwny obraz obserwowała ze schodów wiodących na pierwsze piętro domu.
Sądu tego nie jest pani pewna, gdyż rozsądek przeczy jednoczesnemu pobytowi w dwóch
miejscach.
Dziecinada, jaką uprawiali artyści, nie była skomplikowana: za młodą parą posuwał się orszak
przystający, podobnie jak oblubieńcy, przy każdym znaczącym elemencie pani wydłużonego
ciała i spełniający wprost z butelek toast na cześć tego elementu, więc wydłużonych kostek u
stóp, jeszcze dłuższych kolan, trzymetrowych ud i tak dalej. Jest to w istocie prawie wszystko,
gdyż ostatnie łyki alkoholu spożyto przy niezmiernie długich włosach na pani głowie.
Ceremonia zaślubin dobiegła końca.
O ile jedna to, co się zdarzyło do momentu wypróżnienia butelek, jawi się pani z całą
wyrazistością, o tyle pewne wypadki zaszłe później mają mglisty charakter sennych marzeń:
artyści rozbili bezładną grupę skupioną, wokół młodej pary i bez niczyjego polecenia utworzyli
szereg ustawiony twarzami w stronę pani wydłużonego ciała. Tu mglistość przemienia się w
nicość, gdyż, kiedy ujrzała pani ich wszystkich zapatrzonych we fragmenty białej wstęgi, jaką
pani była nadal, nastąpiła całkowita utrata świadomości i na pewien czas rozpłynęła się pani w
rodzaju ciepłego, przyjemnego morza, które widocznie przywróciło ciału normalną postać,
albowiem cała ta dziwna sytuacja przestała trwać. Zastrzega się pani wyraźnie, by w żadnym
wypadku nie wiązać wydarzeń z jakimkolwiek rodzajem snu, gdyż wie, że konkretność
szczegółów, logika faktów, fizyczność odczuć, a nade wszystko wyrazistość zapisanego w
pamięci obrazu wyklucza całkowicie marzenie senne. Odpowiada mi taki stosunek do
zagadnienia, gdyż nie jestem freudystą. Wyszła więc pani w końcu z jadalni i z korytarza na
dwór, aby spojrzeć z rozleniwieniem w roziskrzone niebo. Pijani artyści spali, gdzie popadło.
Oto fakty z nerwowej relacji, nerwowej, gdyż nie znosi pani wydarzeń nieoczywistych, a woli
jasne i bezpieczne życie w lej odmianie, w jakiej można trwać nie ubrudziwszy białej sukienki,
tym bardziej innej białej garderoby. W pani prośbie jest również postulat, aby wyjaśniając
cokolwiek, wystrzegać się znaczeń, jakich by sobie pani nie życzyła, gdyż posiada pani czystą
duszę oraz ciało. W tej sytuacji, jeżeli mana zadośćuczynić pani życzeniom, ograniczę się
również do relacji, to znaczy, przedstawię wszystko, co mi wiadomo na temat motywu bardzo
długiej kobiety w kulturze.
„Mędrzec przenika wszystkie zawiłości”, pisze Czuang-tsy, ale nie jest konsekwentny. Nie
wszystkie jednak, co można zrozumieć. W dążeniu do poznania wielkiego „tao” mędrzec nie
zważa na zawiłości zewnętrzne, czyli kształty rzeczy, tym bardziej sztuczne zniekształcenia
postury człowieka. Istota najbardziej zawile wyrosłej sosny na wydmie, gdzie wieją silne wiatry,
nie jest inna niż sosny strzelistej, której przyszło rozwijać się pod ochroną zbawczego pagórka.
Czuang-tsy jedyny raz wspomina o interesującym nas motywie, ale przedstawione przez niego
zetknięcie z kobietą „wydłużoną trzykrotnie lub więcej” przez Huang-tsy Kao-ao, bliżej nie
znanego mistrza, nie prowadzi do żadnej nauki moralnej, gdyż nie zbliża do „tao”. Jest jeszcze
tylko jedną informacja: (kobieta) „leżała jak żółty wąż”, żółty, gdyż taki jest w nieprecyzyjnym
określeniu kolor skóry Chinek, wniosek nie budzi wątpliwości. W każdym razie można ostrożnie
przypuścić, że jest to w ogóle pierwsza wzmianka w literaturze na ten temat. W całym
piśmiennictwie chińskim, o ile je znamy, motyw ten nie pojawił się po raz wtóry, aczkolwiek
niezmiernie długie węże oraz smoki są w nim bardzo liczne. Ustalamy więc genezę motywu na
wiek III p.n.e., gdyż wówczas działał Czuang-tsy.
W literaturze motyw zresztą znika, pojawia się natomiast w sztuce. Druga „bardzo długa
kobieta” w kulturze ludzkiej jest z czerwonego piaskowca i stanowi podstawę, jeśli nie liczyć
naturalnego fundamentu skalistej opoki, świątyni poświęconej Bogini Matce Czandi w
Mohendżo-Daro. Wspomina o niej Oskar Dribble w swojej „India Women”, Calcutta 1946, ale nie
tłumaczy znaczenia, choć przypuszcza, że rzeźba przedstawia symbolicznie „dewadasi”,
świątynną kobietę do specjalnych celów.
Po raz trzeci motyw pojawia się znów w rzeźbie, tym razem jest to kobieta czarna,
prawdopodobnie czarna, gdyż wskazują na to negroidalne rysy twarzy widoczne po ściągnięciu
wydłużenia metodą fotograficzną do normalnego owalu. Wykuta została w złotej blasze w
rodzaj płaskorzeźby. Ma długość osiemdziesięciu czterech centymetrów przy szerokości w
biodrach, a więc największej, wynoszącej centymetrów sześć. Skarb ten, wśród wielu innych,
znaleziono w Mapungubwe, jednej z wielu niewysokich gór północnego Transvaalu. Rzecz
wykuto około XI wieku n.e. Ani historycy sztuki afrykańskiej, ani religioznawcy, etnografowie
czy antropologowie nie znaleźli jednoznacznego sensu tej postaci. Szczegóły w rozprawie sir
Georga W. Hore: „Wantu Civilisation in Mapungubwe”, TNR, 1936.
Tutaj mała dygresja, gdyż nie będę śledził naszego motywu w kulturze europejskiej. Nie
występuje bowiem w tej postaci, która nas interesuje. Oczywiście europejskie kobiety
wysmuklały się chętnie w różnych epokach, ale było to zjawisko zależne od panującej mody, na
przykład strzeliste czepki w średniowieczu czy spiętrzone peruki dam rokokowych. Wydłużanie
ciała pojawia się za to często w naszej sztuce, lecz wiadomo, że nie przekracza skali, poza
którą następuje zupełna deformacja, z reguły nieczytelna. Maniera tego rodzaju służy na ogół
wysubtelnieniu postaci, pozbawieniu jej zmysłowości, aczkolwiek moderniści złamali ten kanon,
uzyskując efekty wybujałego erotyzmu właśnie w postaciach kobiet wysmukłych. I oni jednak
nigdy nie wydłużali człowieka wielokrotnie, no i deformacja nie miała żadnego pokrycia w
rzeczywistości.
Pewne światło na czarną bardzo długą kobietę z Mapungubwe rzuciła etnografia, gdyż
niedawno przypomniano sobie, jedyny zresztą tego rodzaju, zapis Bottoma w jego ciekawej
książce, a mianowicie tekst orgiastycznej pieśni plemienia Baluba z centralnego Konga. Oto
tekst (w tłumaczeniu z drugiej ręki, gdyż z angielskiego):
„Długa kobieta dla wojowników
Jedna długa kobieta dla wojowników
Oni obcują z jedną długą kobietą
Kobietą owijającą spichrz
Obcują z bardzo długą kobietą”
(za J. Bottomem: „A Report on the Kingdom of Congo”, Londyn 1869).
Prawdziwym skarbem wydają się tu wyjaśnienia autora raportu dotyczące praktyk, w związku z
którymi pieśń była zbiorowo wykonywana. Wojownicy symulowali czynności erotyczne grane
tak naturalistycznie, iż wydawało się, że ogromny spichrz na środku wioski rzeczywiście owija
długa, pożądliwa kobieta. Tradycja wyjawiona częściowo Bottomowi przez szamana wiązała się
nie tyle z mitycznym istnieniem określonych kobiet o znacznym wydłużeniu, ile z magicznym
rytuałem, dzięki któremu wybraną dziewczynę, porywaną w tym celu z obcej wioski, możną
było rozciągnąć do wymiarów pożądanych, a zależnych od liczby mężczyzn biorących w
obrzędzie udział. Bardzo sceptyczny Bottom zaznaczył uczciwie, iż poddany zbiorowej
halucynacji prawie widział niezmiernie wydłużone ciało, które niby czarny pas owijało spichrz.
Jest to wszystko, co znalazłem w książkach i swej pamięci. Z całym przekonaniem sądzę, że nie
posiada to żadnego związku z sytuacją, jaka się pani zdarzyła lub nie. Nawet nie śmiem
sugerować, iż była to chociażby maleńka chmurka rzucająca cień na czyste, pokryte śniegiem
pole, jakie stanowi pani dusza.
Łączę wyrazy szacunku…
Opis obłoków w dniu 20 listopada 1976
W obłokach płynących po przezroczystej wodzie błękitnego nieba zawarta jest pewna
osobliwość: są nudne właśnie z powodu różnorodności kształtów. Zniechęcają bogactwem.
Wspomniana rozmaitość ich wyglądu uniemożliwia też jakiekolwiek próby przedstawienia
obłoków za pomocą słów. Wymagają koniecznie metafor i wszystko na ten temat już
powiedziano nie mówiąc niczego. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu zręcznie było zestawić obłok
z majestatycznym (dumnym) żaglowcem, łabędziem czy gęsią (koniecznie dziką), dzisiaj taka
przenośnia jest śmieszna i prawdę mówiąc niczego nie odwzorowuje. Puch, mydlana piana,
białe orchidee, pierzaste georginie, muślinowe szmaty, wszystko wykorzystano dawno i jedynie
muzyka, bezkształtna jak obłoki, mogłaby je określić wtedy, kiedy akurat, nie ma ich na niebie.
Są nudne, chciał powiedzieć Zatraceński, ale wówczas uraziłby ją, skoro lubiła obłoki, i
pomyślał, że są niezmiernie czyste. Świeża czystość czyniła Magdalenę oraz obłoki podobnymi
sobie. Nie spojrzał w okno, gdzie dzień był błękitny jak tanie szkiełka do jarmarcznych
pierścionków.
Trzeba również wiedzieć, że kształt obłoków zależy od kąta widzenia: chmurka będąca dla
jednego obserwatora siwym koniem Apokalipsy, dla drugiego jest tylko oszronionym świerkiem,
chociaż patrzą w tym samym momencie. Nie bez znaczenia jest wyobraźnia oglądających
obłok.
Zatraceński zamierzał to wszystko powiedzieć i jeszcze nazwać obłoki skroploną parą wodną,
co zepsułoby nastrój ostatecznie. Znałem Zatraceńskiego na tyle, by wiedzieć, jak bezlitośnie
umie odciąć jednym zdaniem ładne wyobrażenie od realnego faktu i trafiając w sedno zabić
złudzenia. Magdalena, zapatrzona przez szyby w listopadowy, nadzwyczajny dzień, pędziła ku
obłokom w sposób wyraźnie fizyczny, chociaż siedziała między nami. Dopadała je i dosiadała
jak źrebaki, białe źrebaki, inaczej nie da się powiedzieć. Nie były to galopy po błękitnym stepie,
raczej leniwe, powolne zachwyty. Zatraceński słuchał Magdaleny z szacunkiem wyzbytym ironii.
Zrozumiałem wtedy, dlaczego nie spojrzał w okno: widział chmurki oczyma opowiadającej i
akceptował owe źrebaki, równie dobrze przyjąłby snucie się po niebie białych pijanych diabłów.
— Moi drodzy — powiedziałem, nie znając jeszcze zakończenia tworzonego zdania, ale dalszy
ciąg narzucił się sam, być może był to ów intuicyjny moment, w którym od niechcenia odkrywa
się prawdę — obłoki są portretami naszych przyszłych spraw. Takiego zdania jest Sturli
Örlygsson, który trzydzieści lat obserwował obłoki w Nord Obydgh, zanim odnalazł swoje.
— Swoje? — to powiedziała Magdalena.
— Tak — brnąłem. — Mówi o tym rękopis o sygnaturze 5632 znajdujący się w zbiorach Biblioteki
Uniwersyteckiej w Hälsingborg.
— Co znaczy swoje, pytano — rzekł Zatraceński.
— Obłoki swojego losu — powiedziałem.
— To ładne — taki był sąd Magdaleny.
— Jaśniej! — Zatraceński żądał dalszego ciągu zabawy.
— Sturlemu Örlygssonowi przekazano, niestety nie wspomina informatora ani źródła informacji,
że patrząc w lekko zachmurzone niebo, można odczytać z gry obłoków wiadomość o
przyszłości, zwłaszcza o śmierci. Czytanie obłoków jest proste, przybierają one postać
patrzącego, podobnie ludzi lub przedmiotów umiłowanych, a także zagrażających.
— Nie mówcie o śmierci — poprosiła Magdalena.
Zatraceński lubił śmierć, lubił konieczność.
— Więc co zobaczył Sturli? — spytał.
— Siebie na łodzi. Kontur swojego czoła, nosa oraz brody. I jeszcze dwa obłoki, mleczne obłoki
o znanym kształcie gór lodowych. Wzięły one powoli łódź Sturlego w uścisk i zmiażdżyły
wszystko. W rękopisie jest dopisek inną dłonią.
Nawet Magdalena chciała znać treść dopisku. Zmyśliłem ją szybko:
— „Sturli Örlygsson odszedł w morze starty przez lód w 1479 roku, w listopadzie”. Nie
pamiętam dnia, być może dwudziestego listopada, jak dziś. W dwa lata po ujrzeniu swego losu
w obłokach.
Magdalena wzdrygnęła się.
— Zawsze popsujecie, co piękne — powiedziała. Mówiła o tym nadzwyczajnym dniu, który trwał
za oknem. Spojrzeliśmy w obłoki.
— Oto Zatraceński — powiedziałem.
Północny, górny wiatr niósł obłok, w którym, jeśli kto chciał, a chciałem, można było rozeznać
przygarbioną postać, zmierzwione włosy na głowie i zadarty nos. Obłok szedł jak Zatraceński,
zbaczając lekko na boki, w zamyśleniu, śmiesznie. Magdalena potwierdziła, wtedy Zatraceński
spojrzał również.
— No — powiedział — hulam po niebie. Ale nie chcę być sam.
Pomyślałem, że mogę wyrazić opinię o tym, co czuł. Chciałem, aby nie był sam.
— Tam — rzekłem wskazując, na południowy Wschód, gdzie plątał się zupełnie mały obłok —
spaceruje Magdalena.
Mały obłok nie był podobny do nikogo. Jedyne, z czym się kojarzył, to grzywacz morskiej fali
albo korona kwitnącej jabłoni.
— Pierwszy raz — stwierdził Zatraceński — powiedziałeś, że akceptujesz.
Przez twarz Magdaleny przebiegł płomień. Opuściła nasz pokój i nie wiem, czy zgasiła ten
płomień, czy roznieciła całe ognisko. Zatraceński pisał coś. Patrzyłem w niebo. Mały obłok,
któremu nadałem imię Magdaleny, prawdopodobnie przez zmianę kierunku wiatru idącego
górą, począł podążać na północ, natomiast obłok Zatraceńskiego przystanął i jeszcze bardziej
rozwiał włosy. Magdalena szła z trudem ku Zatraceńskiemu, w jej ruchu było niezdecydowanie,
wahała się.
— Najbardziej boję się przed powzięciem decyzji — powiedziała kiedyś Magdalena.
Zatraceński pytał wówczas, czy Magdalena ma jakieś wady. Dobrze jest mieć wadę, która
zbliża. Obłok Magdaleny bał się. W niczym, prócz tej cechy charakteru, nie przypominał tej
kobiety. Był teraz skulonym pąkiem, może granatem, jeżeli nie puszystym królikiem, który
zaraz zwieje. Zatraceński nie spojrzał za okno, przecież spytał bez drwiny:
— Magda, co ona robi, ta obłoczna Magdalena?
— Decyduje się. Wiesz, że jej trudno.
— Nigdy się nie zdecyduje — powiedział Zatraceński. — Ona wie, że to nie ma szans na
przyszłość.
Tak rozumują ludzie, obłokami kieruje wiatr losu. Obłok Magdaleny rozerwał się, potargał i
zyskał postać. Natychmiast do niej zadzwoniłem.
— Niech pani przyjdzie — powiedziałem. — Koniecznie. Zaraz.
Weszła po cichu, z charakterystyczną nieśmiałością. Wymierzyłem palcem w jej obłok.
— To pani — powiedziałem. — Pani twarz oraz jasne włosy. Przede wszystkim uśmiech.
Lubiłem uśmiech Magdaleny. Bywał nagły i tkwił jej pod skórą twarzy.
— Coś w tym jest — rzekła żartobliwie.
Zauważyłem, że Zatraceński spogląda w napięciu na obłoki, jakby na kilka minut zwolnił się z
racjonalizmu. Magdalena usiadła na krześle. Patrzyliśmy w niebo w wielkiej ciszy.
Trudno ocenić prędkość przesuwania się obłoków, poza tym podobno im dalej od powierzchni i
Ziemi, tym czas płynie wolniej. W każdym razie obłok Magdaleny od momentu rzeczywistego
upodobnienia się do niej płynął z determinacją ku obłokowi Zatraceńskiego, tak osądziłem.
Dlaczego drugi obłok stał w powietrzu, wyjaśniłem później: na różnych poziomach wysokości
wiatry mogą dążyć w różnych kierunkach. Obłok Magdaleny podążał ze starannie ukrywanym
wdziękiem. Zatraceński przy innej okazji określił jej krok:
— Idzie z myślą o rwaniu kwiatów..
Zatraceński czekał w napięciu. Przynajmniej w igraniu obłoków mogło się spełnić to, czego
chciał. Wreszcie powiedział głośno:
— Magda, idź!
Ogarnąłem wzrokiem twarz Magdaleny, aby odgadnąć, na czym koncentruje siłę woli. Miała
dwie możliwości: zatrzymać swój obłok lub poddać się uczuciu i uwikłać swój los w obłoku
Zatraceńskiego przynajmniej tam, w powietrzu, co tutaj nie zobowiązywało do niczego.
Pochłonięta zabawą, którą niedawno wymyśliłem, uśmiechnęła się lekko i nie zrozumiałem, czy
była za, czy przeciw. Może z ulgą przyjęła możliwość wyręczenia jej w decyzji przez wiatr.
Znałem Zatraceńskiego na tyle, by wiedzieć, że nienawidzi publicznego okazywania uczuć. Jeśli
musiał to czynić, barwił je dezorientują co ironią. Skoro to, co się stało, może być argumentem
za odzwierciedlaniem się naszego życia w ruchach obłoków, to obłok Zatraceńskiego postąpił
tak, jak postąpiłby Zatraceński: zasłonił obłok Magdaleny, pozwolił mu wpłynąć nad siebie i nie
dojrzeliśmy, czy obłoki musnęły się tylko, czy zwarły, czy nawet przemieszały. W pobliże obłoku
Zatraceńskiego napłynęły bowiem inne chmury i być może obłok Magdaleny uciekł w nie, jeżeli
nie wypełnił obłoku Zatraceńskiego.
— A jaka będzie śmierć? — spytał Zatraceński obłoki.
Magdalena zbladła, a ja zaśmiałem się wtedy niestosownie. Była zresztą szansa, że żart nie da
się kontynuować, gdyż obłok Zatraceńskiego o mało nie został pochłonięty przez sąsiednie.
Zatraceński jednak i w tym wypadku podkreślił swój indywidualizm, oderwał się od masy i
pożeglował na skrawku niebieskiej przestrzeni wolnej od chmur. Po chwili też wiatr urwał ze
skłębionej materii chmurę o kolorze podbitego oka. Była to chmura ciężka, nabrzmiała wilgocią
i ciężarna złą wolą. Nie potrzeba było dużej wyobraźni, aby przypisać jej znany wszystkim
czarny, brudny kształt. Szła szybko i można było pomyśleć, że wbrew zasadom meteorologii
obdarzono ją Wewnętrzną energią. Chmura śpieszyła się wyraźnie i jakieś wiry powietrza
odrywały od niej małe kłęby, zawsze z tego samego, walcowatego miejsca. Kłęby pozostawały
zawieszone, kropkując niebieskość przestrzeni, chmura parła do przodu i wiedzieliśmy, że
dogoni obłok Zatraceńskiego.
— Uciekaj! — krzyknęła Magdalena i zdradziła się tą trwogą oraz formą zwrotu, skoro zwracali
się do siebie przez pan i pani. Albo nie zdradziła się, po prostu zawołałaby tak do każdego,
komu groziłoby przejechanie przez lokomotywę parową.
— Nie! — rzekł Zatraceński. — Nie uciekaj od losu.
Zaraz też wyjaśnił chłodno, że losem jest jedynie wypadkowa świadomego działania oraz zbioru
przypadków. Potem, kiedy chmura-lokomotywa rozcięła obłok Zatraceńskiego, rozmawialiśmy
o tym, jakim rodzajem przypadku może być żart. Śmierć obłoku, odczuta jako miękka i
pozbawiona tragicznej barwy krwi, nie sprawiła wrażenia na nikim. Nawet Magdalena przyjęła
ją spokojnie, może dlatego, że trwała niesłychanie długo, więc nużyła. Zresztą byliśmy zdania,
że chmura wessała obłok. Zaraz zmieniła się też w postać podsiniaczonego ziemniaka, a
ziemniak wyklucza poetyckie czy dramatyczne skojarzenia. Poza tym. istniał pewien moralny
aspekt sensu wydarzenia na niebie poprzedzającego śmierć obłoku, oczywiście nie dla mnie i
chyba nie dla Zatraceńskiego, może dla Magdaleny, i to wcale nie z tego powodu, że była o
ćwierć życia młodsza od Zatraceńskiego. Do Magdaleny zadzwonił wtedy telefon od męża,
poinformował ją o tym współpracownik z jej pokoju, i kiedy wyszła, Zatraceński powiedział:
— Jak sądzisz, zetknęły się te dwa obłoki losu?
— Tak — odrzekłem, aby mu zrobić przyjemność.
Nasza zabawa w czasie, kiedy powinniśmy pracować, miała interesujące zakończenie. Otóż
kiedy Magdalena po raz pierwszy wyszła z naszego pokoju z twarzą, na której rozpłomieniało
się wzruszenie, zrobiła miły dowcip: na moje nazwisko oraz adres napisała do Biblioteki Głównej
Uniwersytetu w Hälsingborg, wyrażając oryginalną prośbę. Zaraz po Nowym Roku otrzymałem
stamtąd uprzejmą odpowiedź w języku angielskim, że wprawdzie przestawiłem cyfry w
sygnaturze żądanego rękopisu, ale mimo to przesyłają mikrofilm rozprawy Sturlego Örlygssona
i życzą pomyślności w badaniach naukowych. Nie znam języka, w którym rozprawa Sturlego
została sporządzona, na szczęście pismo z Biblioteki zawierało jej tytuł również w języku
angielskim: „The Play of Clouds and the Human Fortune”, co, jak wiadomo, oznacza: „Gra
obłoków i los ludzki”.
Zaistniał tedy przypadek odgadnięcia czegoś, co istnieje. Zatraceński wyjaśniłby całą sprawę
logicznie, ale nie jest to możliwe, gdyż w ostatni dzień roku znajdował się na peronie naszej
stacji i tłum, który runął do nadjeżdżającego pociągu, zepchnął go pod czarny parowóz.
Moment, w którym zwariowała księżna Łucja d’Assouvir
Sylwia ułożyła się spokojnie w wodzie, zupełnie jak w zatoczce wyspy Euryale, o czym pouczała
pamięć zawarta w jej skórze. Leżała może minutę, a może całe życie, chciałoby się rzec:
wtulona w podświetlone słońcem obłoki, takie, jakie dają się obejrzeć jedynie z samolotu, kiedy
o świcie leci nad nimi jak nad bladoniebieskimi kłębami waty. Potem nie wychodząc z wanny
uchyliła jeden z kafelków w ścianie, znajdowały się pod nim błękitne pokrętła radioodbiornika
podobne do pąków peonii, musiały istnieć peonie o barwie modraków. Słuchała zawrze tej
samej stacji rozumiejąc, że jeden przejaw życia wart jest drugiego, jeżeli nie. jest nawet tym.
samym przejawem. Jasnoniebieski kulisty głośnik wyrastał ze ściany niby grzyb, doskonały
japoński głośnik. Wysłuchała końcowego fragmentu romantycznego utworu muzycznego i, z
rosnącą uwagą, fragmentu romantycznej powieści „Księżna d’Assouvir”, którą czytał
mężczyzna bogacący barwą głosu każdy wyraz.
Z pewnych względów należy przytoczyć ten fragment:
„Rankiem, po lekkim śniadaniu, które spożyła w swej sypialni, księżna Łucja d’Assouvir wydała
służbie dziwaczne polecenie. Nie spełniono go natychmiast z dwu powodów: po pierwsze
polecenie było niesłychane, po drugie w zamku Orgueil rozkazywał jedynie Karol Ludwik książę
d’Assouvir. Pokojówka Sophie ośmieliła się zaanonsować stajennego, który się tego domagał.
Kiedy stajenny wszedł, księżna czekając na jego uwagi powiedziała ostro:
— Ty. Ty też uważasz, że śmierdzą pieniądze, które tu wniosłam, żeby zamek Orgueil przestał
zdychać! Zrobisz, co powiedziałam, albo znajdę cię w każdej kupie nawozu i zastrzelę. Wyjdź!
Wypełniono wolę księżny. Cecile nie umiała jednak chodzić po schodach. Stajenny z wielkim
trudem ciągnął ją za kantar, kamerdyner księcia wspierał zad klaczy, nawet pokojówki
szczebiotaniem i głaskaniem konia starały się pomóc w wykonaniu zadania. Cecile parskała,
pluła śliną i opierała się, chociaż wchodzenie, po schodach nie przekraczało jej możliwości ani
inteligencji. Zbiorowy wysiłek dobrze wytresowanej służby pozwolił jednak wciągnąć Cecile na
kamienną posadzkę pierwszego piętra, gdzie zostawiła mokry ślad swego strachu, choć była to
klacz odważna w braniu przeszkód.
Do łazienki księżny Łucji wiodło dwoje drzwi: z korytarza oraz z sypialni. Klacz wprowadzono
pierwszymi. Zamknięta w dosyć ciasnym pomieszczeniu drżała i strach jak fala biegł po jej
skórze od karku po zad. Śliska i trochę mokra powierzchnia posadzki powstrzymywała ją jednak
przed gwałtownymi ruchami, gdyż umiała ocenić rzeczywistość. Właśnie niedawno na
nieśmiałe pytanie księżny Łucji w sprawie żywości dawnych uczuć między nimi jej mąż Karol
Ludwik odpowiedział:
— Cecile umie lepiej oceniać rzeczywistość.
Był to moment, w którym księżna Łucja d’Assouvir zwariowała. Nikt tego nie dostrzegł, tym
bardziej Karol Ludwik, książę na Orgueil, wpatrzony wówczas w płomienie kominka, gdzie ogień
trawiący wilgotne drewno czerwienił się jak krew.
Księżna Łucja weszła do łazienki od strony sypialni i zaryglowała drzwi wiodące na korytarz.
Cecile spociła się. Księżna pogłaskała ją ruchem bardzo czułym, podpatrzonym u księcia. Klacz
wyszczerzyła zęby jak kościotrup. Księżna pomyślała, że natura dając jednym istotom
szlachetne proporcje ujmuje ich drugim, pomyślała też, że rodzice powinni dać jej przy chrzcie
imię Cecile, wtedy koń nazywałby się Łucją.
Następnie księżna udała się do swojej sypialni po trzy przedmioty. Jeden z nich stanowiła
szkatuła z klejnotami. Kiedy księżna trzasnęła w łazience wiekiem szkatuły, klacz prychnęła.
Kobieta wyjęła klejnoty rodu d’Assouvir, w tym dwa naszyjniki: wczesnorenesansowy oraz
barokowy, bardzo ciężkie, gdyż kiedyś szafowano złotem bardziej niż obornikiem na.
współczesnych polach.
Naszyjniki wykonano w czasach, kiedy przodkowie księżny Łucji paśli owce na stokach
Pirenejów i prawdopodobnie nigdy się nie myli. Pomyślała o tym fakcie z rozbawieniem, a
potem opięła naszyjnikami szyję Cecile. Czynność wymagała pewnego trudu, klejnoty kobiet
rodu d’Assouvir nie były przeznaczone na podobne biusty. Brosze i pierścienie zostały wpięte w
grzywę klaczy. Dla jakiegoś powodu księżna Łucja nanizała na włosy ogona Cecile zdjęty z
serdecznego palca pierścionek ze szmaragdem, mały, zaręczynowy klejnocik.
Potem księżna zaryglowała drzwi prowadzące z łazienki do sypialni i rozebrała się zupełnie,
układając porządnie części stroju na komodzie z marmurowym blatem. Drżała teraz z zimna jak
Cecile ze strachu. Oprócz komody wszystkie elementy łazienki ród d’Assouvir zbudował z
kamienia. Pod piecem do grzania wody nie płonął ogień, zimne styczniowe światło szło przez
grube szybki okna. Naga księżna Łucja d’Assouvir wstąpiła do kamiennej wanny. Na obrzeżu
wanny leżały dwa przedmioty przyniesione razem ze szkatułą.
— Cecile — powiedziała miękko do klaczy. — Cecile, pomóż mi, chodź tutaj.
Klacz, pojmując nieodwołalność losu i dowodząc prawdy o niej zawartej w opinii księcia,
postąpiła z ostrożnością jeden mały krok. Głowa i szyja konia znalazły, się nad wanną. Księżna
Łucja bez wahania ujęła w dłoń jeden z dwu przedmiotów spoczywających na obrzeżu wanny,
był to ciężki pistolet, nowość z wulgarnej Ameryki, broń pastuchów. Księżna odciągnęła kurek i
mierząc, starannie w lewe oko Cecile, zabiła klacz. Cecile podskoczyła i zwaliła się na posadzkę
łazienki. Łeb klaczy przewisł przez obramowanie wanny. Wówczas księżna wzięła w dłoń ostatni
przedmiot z trzech przyniesionych: nóż pirenejskich owczarzy do podrzynania gardła jagniętom
i owcom przeznaczonym na pieczeń. Nożem tym księżna otworzyła żyły na szyi Cecile. Krew
pociekła do wanny niby początek górskiego strumyka. Popryskana, umęczona księżna Łucja
d’Assouvir zaznała tego samego dreszczu, jaki trzy razy po ślubie zechciał sprawić jej książę
Karol Ludwik d’Assouvir, płacąc dług za fortunę”.
Sylwia wyprysnęła z wody, szklisty wilgotny pstrąg — już poza wanną, a jeszcze wewnątrz
wody o barwie rozmytych fiołków. Bladobłękitne kropelki, może nie tak piękne, jak glazura
kafelków, ściekały powoli ze wszystkich ścian. Woda kołysała się jak rozgniewana. Pod stopami
dywan podobny do futra, kwitnący żywokost był tu prześcignionym wzorem, kiedyś rankiem
obłoki widziane z samolotu, bardzo puszyste, miały podobny kolor i konsystencję. Obłoki,
marna imitacja dywanu. Miękkie runo przyjęło wodę ze stóp oraz inne strumyki, które daremnie
próbowały wyżłobić w skórze system rzeczny. Natychmiast włączył się wentylator, który szumiał
jak wiatr i dotąd wysysał kropelki z dywanu oraz kafelków o barwie zroszonych chabrów, aż
ustaliła się wilgotność właściwa dla wyspy Euryale w tych dniach sierpnia, kiedy wiatr znad
Morza Śródziemnego przynosi przyjemne, troszeczkę mokre drobinki soli. Oczywiście
wentylator szumi nie inaczej niż wiatr nad Euryale o godzinie piątej świeżego poranka.
Co się jeszcze działo, kiedy Sylwia znikła na chwilę? Woda z wanny odeszła samoistnie, jakby
pochłonięta przez rozwarcie Ziemi, później był ryk sztormu: bardzo krótki, gorący strumień
podobny do nagłego gejzeru zmył czystą wodę wodą jeszcze bardziej czystą. Wanna niby małe
jeziorko napełniła się łagodnie wodą czystszą od tej, która zmywała czystość. Temperatura,
barwa i zapach stały się takie, jakie być powinny, i nic się nie zmieni, nawet gdyby wyłączono
elektryczność, chrapnie wtedy prądnica w piwnicy i dostarczy energii. Pstrągi w tej wannie
mogłyby zwariować z czystości. Sylwia jednak nie znosiła zapachu ryb, nawet tych z górskiej,
krystalicznej wody.
Kiedy Sylwia wróciła, w wannie stała druga woda, błękitna, mająca jednak barwę ubogiej
krewnej w stosunku do kafelków hiszpańskich i szwedzkiej wanny, nie mówiąc o dywanie.
Sylwia przydźwigała oburącz ciężką szufladę ze szlachetnego drewna. Całą zawartość szuflady
wsypała do wanny, samo pudło odrzuciła, trafiając kantem w ścianę. Pękł kafelek o barwie
andaluzyjskiego nieba, jakby niebo rozerwano pociskiem albo jakby niebo się nagle postarzało
w jednym prostokącie, obnażając siatkę wyrazistych zmarszczek. Woda lubieżnie wchłonęła
złoto oraz kamienie wciśnięte w złote okowy, na dnie wanny powstały formy życia właściwe
podzwrotnikowym morzom: symetryczne ukwiały, słomianożółte koralowce i srebrne
rozgwiazdy.
Sylwia weszła do wanny i usiadła na skarbach, nie dbając o piękno pośladków, w które
bezlitośnie wcisnęła się biżuteria. Nie patrząc na dno, nie patrząc w ogóle nigdzie, gdyż tkwiła
w samym środku nieba, leniwie wsunęła dłoń między uda i wyszukała pod nimi dwa ciężkie,
tureckie pierścienie. Złote, innych nie było. Spróbowała nałożyć pierścienie na duże sutki koloru
podrumienionej miedzi, lecz nie zamierzały się trzymać. Nasunęła więc je na palce rąk,
natomiast opuszkami w sposób przejęty od kogoś wytrwale przez pewien czas gładziła piersi,
aż, stwardniały i stały się podobne do kciuków ubarwionych w łupinach cebuli. Wewnątrz ciała
Sylwii płynąć począł mały wodospad, słodka woda brała początek w obfitych piersiach i spadała
niżej. Teraz Sylwia wcisnęła pierścienie na sutki i pozostały tam. Z kolei na dnie wanny
wygrzebała skromny pierścionek z ametystem, by umieścić go we wgłębieniu pępka. Rzecz
udała się dopiero przy odpowiednim pochyleniu ciała. Brzuch złożył się w dwie poziome fałdy,
które uchwyciły pierścionek.
Wszystko należało jednak zacząć od początku, to znaczy od innego początku. Zamarł więc
wodospad w ciele Sylwii, ciężkie złoto spadło w wodę barwy niezapominajek. Uklękła w wannie,
opadając pośladkami na pięty. Wśród klejnotów wyszukała sznur drobnych perełek i
rozchyliwszy palcami jedyne miejsce ciała, w którym perełki znalazły się jak w małży, troskliwie
je tam wsunęła. Zaszumiał wodospad płynący teraz niezgodnie z prawami natury, doszedł do
piersi i usztywnił sutki. Tureckie pierścienie wróciły na poprzednie miejsce, podobnie
pierścionek z ametystem. Włączyła się klimatyzacja, gdyż temperatura spadła o jeden stopień.
Sylwia wpięła w uszy klipsy z bardzo drogimi szkiełkami, a na palce obydwu dłoni nabrała tyle
wisiorków, naszyjników oraz korali, ile mogła wychwycić w wodzie.
Czekała w skupieniu na lekki, ciepły deszcz, który powinien przemyć ciało pod skórą i
przygotować je na nagły, zimny, zacinający deszcz, od którego trzeba krzyczeć. W tym drugim
deszczu miały być ostre i piekące jak igiełki lodu odłamki zmiażdżonych diamentów, spiczaste
okruchy ametystów i złoty drut kolczasty. Rozkołysała biodra, po błękitnej wodzie przebiegły
fale, ale z żadnego błękitu nie zamierzał spaść ciepły deszcz, bez którego nie był możliwy drugi
zimny i odbierający przytomność.
Wyrwała perły bezlitośnie, jak czynią to poławiacze pereł rozwierający ostrygi nożem, czymś
podobnym do noża. Odrzuciła je i zawisły na żarłocznej, brazylijskiej roślinie, która sądziła, że
wilgoć, ciepło i błękit łazienki właśnie dla niej tworzą parny las zwrotnikowy. Pierścienie Sylwia
cisnęła między tysiąc słoików, pojemników, butelek i pudełeczek. Między tysiąc naczyń
błękitnych, gdyż wszystkie miały barwę spłowiałego nieba. Później biła pięściami w wodę, aż
płyn pryskał na sufit, lecz była to praca daremna zarówno dlatego, że aparaty uzupełniły wodę
w wannie, wypiły wilgoć, ustabilizowały temperaturę, jak również dlatego, że nie miał spaść
ostry, późno jesienny deszcz pod skórą Sylwii. Ochłonęła przecież, gdy ramiona
zasygnalizowały zmęczenie. Od tego momentu poczynania Sylwii stały się bardziej
zdecydowane. Pod innym, błękitnym kafelkiem tkwił telefon i Sylwia nie wychodząc z wody
przeprowadziła krótką rozmowę. Wykręciła numer i posłyszała lakoniczne:
— Tu pieczarkarnia.
— Tu młoda żona starego Szczygły — powiedziała beznamiętnie.
— Szefa nie ma. — W takiej rzeczowej informacji nie mogło być ironii, a jednak.
— Proszę mi natychmiast przysłać duży, pełny kosz pieczarek — rozkazała i położyła
słuchawkę.
Dosyć długo leżała w wannie, zanim na ścianie pod sufitem łazienki zapaliła się pierwsza z kilku
niebieskich lampek: ktoś dzwonił u drzwi wejściowych willi. Znów zabawiła się Sylwia w
pstrąga, który wyskakuje z potoku o błękitnym dnie. Nie włożyła jednak szlafroka w barwie
trochę mniej doskonałej niż kafelki, naga przeszła przez sypialnię, gdzie wszystko było błękitne
prócz światła płynącego przez okno, a winne temu były jedynie zasłony rozsunięte razem z
bladoniebieską firanką. Inne pokoje miały inne barwy, ale nikt w nich nie mieszkał. Zroszona
wodą Sylwia otworzyła drzwi wejściowe, za którymi stał kierowca z koszem pieczarek u
zaśnieżonych stóp.
— Precz! — powiedziała natychmiast, zanim się jeszcze połakomił na nagie obfite piersi i
wszystko, cokolwiek zobaczył. Pozostał za drzwiami pełen zdumienia i nagłego głodu, bo Sylwia
zręcznie wciągnęła do wewnątrz kosz z grzybami za mroźny, żelazny uchwyt. Kosz zbudowany
z grubego stalowego drutu rysował parkiet, niszczył momentami wymuskaną boazerię i darł
chodniki oraz dywany, ale Sylwia nie zważała na te skutki i ciągnąc ładunek parła do łazienki.
Dywan w sypialni wybrzuszył się w błękitne fale, do kosza przyczepiły się delikatne, blade
pióropusze wełny. W sumie ładunek nie był ciężki i Sylwia nawet nie westchnęła, kiedy dotarła
z nim do wanny. Zamknęła drzwi od łazienki, ale umknął natychmiast zapach szyszek, sosen i
pinii, rozpalonych w słońcu cedrów, zwyciężyły natychmiast wonie grzybów i końskiego
nawozu, na którym pieczarki stają się takie młode i ładne. Grzyby nie były dokładnie
oczyszczone, tu i ówdzie wczepiły się w nie grudki czarnej ziemi oraz sfermentowanego gnoju.
Nos Sylwii zareagował protestem, nie chciał przyjąć do wiadomości białkowych zapachów i
wydał polecenie żołądkowi Sylwii, by wziął udział w proteście, ale Sylwia nie zważała na
wymagania swych organów i wysypała do wanny całą zawartość kosza. Woda wystąpiła z
brzegów, chociaż grzyby pływały po powierzchni. Wentylator wziął się ostro do pracy.
Sylwia wstąpiła do wanny między obfitość białoróżowych pieczarek. Woda znów się przelała i
porwała trochę grzybów, które osadziły się w puchu dywanu jak w błękitnej ściółce błękitnego
lasu. Wszystko, co pierwotne, jest silne, więc zapach stajni odniósł zwycięstwo w łazience
zaprogramowanej na wonie wyspy Euryale, maszyny nie mogły się z nim uporać.
Zanurzyła się po szyję w wodzie skażonej drobinami błota i końskiego nawozu, grzyby otoczyły
szyję Sylwii jak naszyjnik. Czekała spokojnie na dreszcz, który powinien przyjść. Gdyby się
opóźniał, pomoże mu. W dłoni złożonej między udami trzymała w tym celu jedną z setek
pieczarek.
Piękne ptaki
„Wrony są pięknymi ptakami, prawda, mają tylko złą literaturę”. „Tak” — zgodziła się Cindy.
Uczyniła to zbyt pospiesznie, aby jej uwierzył, ale było mu przyjemnie, że potwierdziła. Z
drugiej strony świadczyło to bardzo źle o sprawie, bardzo źle, zimny pot trysnął wszystkimi
porami ciała, jego organizm gorzej przyjmował takie przypuszczenia aniżeli umysł pochłonięty
wronami. Wrony zimowały od października, siedemnaście ptaków. Usiłował dowiedzieć się
czegoś od Cindy, wrony były w całym mieście. Najokropniej jest w parku, spędzają moce na
wszystkich drzewach i paskudzą na asfaltowe alejki, paskudne śmierdzące łajno lepiące się do
zelówki. Nie to chciał wiedzieć. Wydaje się, że nocują stadami, o świcie stado dzieli się na
zespoły, które odlatują w swoje rejony. Tak, podzieliły miasto na rejony, prawdopodobnie rejon
stanowi jeden duży śmietnik oraz okolica. Tak przypuszcza Cindy, to również temat do nikłych
rozmów. Wieczorem zespoły łączą, się znów w stada i nocują na szczytach drzew. Prosił Cindy,
by po zmroku w czasie śnieżycy wyszła do parku. Była wściekła, lecz nie odmówiła, pojął wtedy
po raz pierwszy, jak jest źle.
Wiatr łamał gałęzie w parku, a śnieg zalepiał oczy. Wrony, podobne do białych gołębi w świetle
jarzeniówek, siedziały na gałęziach oblepionych śniegiem, pokrakiwały, zeskakiwały z
łamiących się konarów na sąsiednie, spały. Trzeba być nie lada łobuzem, żeby wysyłać kobietę
do parku nocą w taką paskudną pogodę. Z pewnym zdziwieniem zdał sobie sprawę, że odczuł
zawiść. Nie miękkie, łagodne światło, lipcowe ciepło kaloryferów i spokój pokoju malowanego
ongiś na żółto, lecz lodowata śnieżyca, ostry wiatr i zimna ciemność wydały się godne
pozazdroszczenia. To czepianie się pazurami oblodzonych gałęzi, jęk wichury i lepka maź
śniegu. Swoich wron nie widział, przy buku nie stała żadna lampa.
Wrony z buku o świcie otrzepały się ze śniegu i po chwilowym wrzasku poleciały do pracy. Cindy
dość często musiała myć okno, nie zaniedbywał przypominać jej o tym przy jej znajomych,
szczególnie górne części szyb, aby mógł widzieć ptaki wyraziście. Około piątej manewrował
poduszkami, by się wygodnie oprzeć i zdobyć najdogodniejszą pozycję do obserwacji. Płacił za
to daninę dodatkowego cierpienia, lecz interes był uczciwy. Ptaki budziły się w czerwonym
blasku mroźnego słońca lub w szarej zawiesinie, jeżeli dzień był pochmurny. Unosiły ciała
prostując nogi, trzepotały skrzydłami, skrzeczały, póki nie otworzyło oczu całe stado. Nie
personifikował wron i nie odnosił wrażenia, by omawiały cokolwiek, plany czy przeżycia. Jedna
w każdym razie wzywała do zajęć przez przykład: zrywała się i całe stado szło w powietrze. Nie
wiedział, czy zawsze była to ta sama, były bardzo podobne, a odległość z łóżka do szczytu
korony drzewa względnie duża.
Zmagał się z myślą zaproponowania Cindy, by poszukała w bibliotece książki o tych ptakach,
ale przecież nie chciał wiedzieć naprzód, wszelkie poznanie odziera z uroku. Zresztą nie
chodziło o urok, wyłącznie o ptaki, które żyły. Wrony jadły wszystko. „Jadły kota potrąconego
przez samochód” — powiedziała Cindy z obrzydzeniem. Kot nie był świeży, skruszały jak zając
na mrozie, podgniły w dniach odwilży. Rwały go sprawnie. Pomyślał, że były szczęśliwe, kując
drapieżnika, odrywając zeń mięśnie i pochłaniając z apetytem. Dziób wrony jest dosyć długi,
trochę zakrzywiony ku dołowi i wydaje się ostry, to ładna praca rozrywać padlinę i połykać
kęsy, od których robi się ciepło w żołądku. W świetle teorii estetycznych byłby naturalistą, lecz
wrony nie posiadają teorii estetycznych i śmietnik jest wytworną, restauracją z rozmaitością
dań: stężałe zupy, chleb ze zjełczałym masłem, nie ogryzione kości, zepsute mięso, gotowane
ziemniaki, resztki ryb, makaron, kasza lub ryż wyskrobany z garnka.
Piątego listopada, po otrzymaniu renty, Cindy sąsiadowi z dołu zaniosła butelkę wódki. „Nie
wygoni wron — powiedziała — nie wygoni, przez miesiąc, chociaż fajdają na podwórko”.
Piątego grudnia również zaniosła i wrony zyskały prawo do drzewa przez kolejny miesiąc.
Przyszło mu na myśl, że Cindy nadal sądzi, iż ma ciężkie życie, lecz nie wykrzesał z siebie
współczucia, nie sądził, by to trwało dłużej niż do wiosny. Chyba żeby się uparł. Szykowało się
piękne lato, nie współczuje się nikomu, kogo czeka łagodne, spokojne lato w mieście pełnym
zieleni.
W styczniu poprosił Cindy o małe blaszane pudełeczko z wieczkiem po mielonej kawie.
Wyjątkowo, nie spytała po co, więc nie musiał kłamać. Kiedy osądził, że zapomniała o
pudełeczku, zażądał kawałka świeżego mięsa i okłamał Cindy twierdząc, iż jest to pragnienie,
którego sam nie rozumie. „Co zrobiłeś z tym mięsem?” „Ach, owinąłem w papier i wrzuciłem do
kosza na śmieci”. Dopiero po pięciu dniach uznał, że mięso zamknięte w pudełku musiało stać
się padliną. Uchylił z wysiłkiem wieczko. Czy ptaki mają węch, zwłaszcza wrony? Jeśli mają,
taka woń musi sprawiać im przyjemność, jest nadzieją na smaczne jadło. Poczuł nudności, gdyż
odebrał woń jak człowiek. Próbował przyzwyczaić się do zapachu, zażywając go jeszcze kilka
razy, był jednak zbyt wycieńczony, aby siła woli zmogła reakcję zmysłu powonienia. Pudełko z
zawartością powędrowało do kosza.
Rankiem ósmego stycznia na buku siedziało tylko szesnaście ptaków. Zaniepokoił się, gdyż na
nocleg przyleciały wszystkie. Wysłana na podwórko Cindy stwierdziła śmierć jednej wrony,
której truchło leżało pod drzewem. „Wrony też umierają — powiedziała Cindy niebacznie — była
stara jak my”. Pod koniec stycznia zdechła jeszcze jedna. W żadnym wypadku nie rozpaczał,
Cindy nie rozumiała jego zachowania, przecież tak się przywiązał do ptaków za oknem.
Niektóre wrony wracały na buk w ciągu dnia, czasem aż pięć siadało na gałęziach odczekując
godzinę, dwie i znów wracało do pracy. Wywnioskował, iż wracają ptaki wystarczająco
nakarmione, jakaś solidna porcja jadła pochwycona indywidualnie pozwala robić przerwę w
bezustannym poszukiwaniu żywności. Niektóre przynosiły kąski w dziobach na drzewo,
trzymały je, czekając momentu wypróżnienia, potem połykały. Mimo przynależności do jednego
stada ptaki uprawiały bezwzględny rozbój w stosunku do siebie, jeśli były głodne, nie budziło to
w nim wątpliwości moralnych i postanowił pamiętać o tej zasadzie, zwłaszcza że po spożyciu
zdobyczy towarzyszki wrony nie żywiły do siebie urazów.
Nikt nie zakłócał mu spokoju, lekarz nie miał potrzeby już przychodzić, swoje znajome i
przyjaciółki Cindy podejmowała w kuchni, gdzie piła agrestowe wino i zapominała o
przyniesieniu mu herbaty. Nie wiedział, czy wrony potrzebują jakichś napojów, chyba jednak
pijały wodę z brudnych kałuż lub mętnej rzeczki albo nie pijały, zimna woda pozbawiałaby je
ciepła. Może odczuwały pragnienie tylko w czasie upalnego lata, przekona się. Przeczytał tyle
książek, nawet o zwyczajach aligatorów i pająków, nic jednak o wronach, tak rzadko interesuje
nas spowszedniałe otoczenie. Poza tym istnieje chyba powszechna niechęć do tych ptaków
żyjących w gnoju i posługujących się skrzekliwym, nieprzyjemnym głosem. Od kilku miesięcy
już nic nie czytał, nawet w okresach, kiedy prawie nie czuł bólu i mógłby zwrócić się myślą ku
rzeczom i sprawom pozostającym za nim.
Trochę zaniepokoiła go obserwacja, że wrony siedzą na gałęziach parami. Pierwszy rzut oka, a
nawet dłuższe przyglądanie się nie prowadziło do takiego wniosku, gdyż siedziały w gromadzie.
Później jednak zorientował się, że w tym pozornym bezładzie ptaki są dobrane po dwa, że
każdą dwójkę dzieli od pozostałych pewna, trudno dostrzegalna odległość, bardzo jednak
wyrazista, gdy sobie zdać z niej sprawę. Był już na skraju nerwowych kombinacji myślowych, co
pocznie w takiej sytuacji, kiedy z ulgą stwierdził, iż par jest tylko sześć, pozostałe trzy ptaki
siadywały wyraźnie same, mimo że możliwe było dobranie jeszcze jednej pary. Uspokoił się,
gdyż nawet przy założeniu, że dwie spośród trzech wron były wspólnymi małżonkami niedawno
umarłych, przecież trzecia pozostawała sama już od jesieni. Istniało więc prawo do bycia na
uboczu, chociaż stanowiło się element gromady. Nie dlatego, że był przekonany, iż Cindy
będzie żyła jeszcze bardzo długo, gdyż zamieniała się wyraziście w staruszkę, jedną z tych,
jakie znał, żyjące nieskończenie, wcale nie dlatego nie chciałby jej potem przy sobie. Uważał,
że Cindy znajdzie szczęście w poczuciu własnej dobroci i poświęcenia. Szklanka przynoszonej
mu czasem herbaty rozmyje się w liczne, łagodne obrazy nocnych czuwań, gotowania
ulubionych jego potraw, poprawiania poduszek, mnóstwa kłopotów, które znosiła z
uśmiechem, aczkolwiek trafiła na wyjątkowego sukinsyna, który perfidnie ją dobijał.
Uśmiechnął się, uczynił to również dlatego, że Cindy nigdy nie wpadnie na ten sam pomysł,
wrony nie pijały alkoholu, nawet jeśli spożywały jakieś płyny.
Drugiego marca dwie wrony nie wróciły na drzewo. Był zdezorientowany, jak przyjąć ten fakt,
ale przecież przyszło mu na myśl, że fakty nie stają się inne przez to, że przyjmujemy je tak lub
inaczej. Ptaki zdechły gdzieś zaskoczone przez śmierć, jest to zwykłe zjawisko. Nie wiedział nic
o naturalnych wrogach wron, lepiej przypuszczać, że ich nie mają. Być może jastrzębie, ale
zawsze wyobrażał sobie, że jastrzębie polują na szlachetniejsze i mniejsze ptaki. Wyrafinowani
mordercy i bezbronne ptaki śpiewające, takie zestawienie jest bardziej życiowe. Jastrząb nie
przełknąłby wroniego, brudnego mięsa. Ktoś mówił, że obecnie jastrzębie wymierają, brakuje
im pożywienia. Wrony więc nie mają naturalnych wrogów.
„Nie jestem irracjonalistą”— powiedział głośno, gdy myśl uczepiła się owej pewności dotyczącej
wron. „Jesteś, skurwysynu” — krzyknęła z kuchni Cindy. Z pewnością nie dosłyszała wyrazu lub
nie zrozumiała go, ale mówiący był według niej wszystkim, czym nie był. W sumie nieźle,
wprawdzie przed laty już zastrzegła się, że nie poda mu herbaty w sytuacji, kiedy będzie zdany
na czyjąś wolę, niemniej bardzo często odwiedzały ją kobiety, które umiały kiwać
potwierdzająco głową dla uzyskania szklaneczki agrestowego wina. Kiwniesz głową i masz
szklaneczkę przyzwoitego wina, bardzo przyzwoita cena w tym wieku, kiedy się już o nic nie
walczy. Piły też herbatę i Cindy dostawiała szklankę dla sukinsyna, oczekując na podziw
koleżanki. „Ja bym tam”- — mówiła koleżanka. „Nie potrafiłabym” — odpowiadała Cindy i szła
utoczyć wina ze słoja, skoro ją rozumiano, po drodze zabierała herbatę do pokoju.
Pierwsza połowa marca przyniosła zwariowaną, prawie upalną pogodę. Wrony wstawały
wcześnie i już ich nie było na buku, kiedy budził się otępiały od snu, w którym co minutę szukał
nowej pozycji ciała. Ptaki wracały późno, a bywały noce, kiedy nie wracały, ciepła pora roku
zmieniała ich obyczaje. Wynikało stąd niezbicie, iż wyniosą się zupełnie, kiedy ustali się wiosna,
i będzie trudno do nich trafić. Postanowił więc zdać się na niepewność zjawisk
meteorologicznych, czekać na ewentualny śnieg i wówczas… Pamiętał, że śniegi potrafiły tu
spaść nawet w maju i przetkać białą watą seledynowe liście drzew oraz barwne kwiaty.
Rozumiał, że czekanie do śniegów późnojesiennych przekraczało możliwości, no prawie
przekraczało, przy pełnej mobilizacji i niewątpliwie wielkich wyrzeczeniach mógłby jeszcze gnić
całą wiosnę, lato oraz jesień. Nie było jednak pewności, że wrony wrócą właśnie na to drzewo,
w mieście było wiele parków i pojedynczych drzew, wolałby natychmiast przeskoczyć z łóżka na
gałąź buku, w każdym razie ułatwiłoby to pierwsze kontakty. Skąd to wiedział, nie wiedział. „Nie
jestem irracjonalistą — powtórzył zgodnie z prawdą. — Wie się różne rzeczy nie wiadomo
skąd”.
Dwudziestego siódmego marca przyszło od morza zimne zachmurzenie. „Lodowaty deszcz” —
powiedziała Cindy, która od dłuższego czasu nie miała kogo wysyłać po drobne sprawunki, więc
osobiście podreptała do kiosku po papierosy, przynosząc na twarzy zimne kropelki. Około
południa do siekącego deszczu przyłączyły się śnieżynki walczące zajadle o dominację, w
opadzie. Patrzył za okno z nadzieją, lecz bez życzeń, gdyż znał regułę. Reguła, tak starał się bez
przerwy o tym zjawisku myśleć, była rzeczą wynikającą z najzwyklejszych przypadków,
niemniej działała, nigdy nie zdarzało się tak, jak sobie życzył. Przytrafiały mu się radości, ale
zawsze nie wtedy, kiedy ich oczekiwał, dziwaczny przypadek. Wieczorem zwyciężył deszcz i po
zwycięstwie przestał padać. Na buku nie było wron. „Czy zaniosłaś sąsiadowi butelkę za
marzec?” — spytał Cindy. „Tak — potwierdziła — to jest rzecz, której bym, nie zapomniała”.
Rankiem dwudziestego ósmego marca nie od razu spojrzał w okno. Winien za nim trwać szaroczarny pejzaż marcowy, naturalna konsekwencja poprzedniego dnia. Brudna czerwień
dachówek sąsiedniego domu przetkana była jednak śniegiem zrodzonym przez noc, mokra biel
podcieniowała wszystkie gałęzie buka. Na drzewie siedziały dwie wrony. „Dziś, gdy przylecą
nocować” — postanowił. Postanowił również w pełni odczuwać ból, który dopuszczony do
świadomości bez ograniczeń winien uporać się z nim w ciągu kilku godzin. Przewidywał, iż
przed zmierzchem ciało przestanie nierozumnie walczyć i zgodził się, aby organizująca je siła
przeniosła się gdzie indziej.
Zdarzyło się tak, jak się spodziewał. Jedyny raz w życiu. Nie szczędził sobie krzyku, krzyk był
brzydszy niż krakanie wron. „Wezwą lekarza” — przekrzyczała go Cindy z obawą, że przyjmie
propozycję. Pokręcił przecząco głową. Oferowała mu szklankę herbaty, ale wrony nie piją
herbaty. Patrzał bez przerwy na drzewo, które coraz bardziej rozmazywało się. w zupełnej,
piekącej bieli. „Czy są wrony” — wykrztusił. „Wszystkie, sukinsynu, wszystkie” — stwierdziła
Cindy. W chwili, gdy zrzucał wyczerpaną powłokę dla przyjęcia nowej, Cindy opuściła
małżeńskie gniazdo.
Podreptała po schodach piętro niżej i zapukała do drzwi. „Już” — powiedziała do mężczyzny,
który jej otworzył. „A płyn — rzekł obojętnie mężczyzna — gdzie jest butelczyna?” Cindy
powiedziała z wahaniem, że da pieniądze. „Mogą być” — potwierdził mężczyzna i poprosił ją do
środka. Z denerwującą powolnością poszedł do drugiego pokoju, gdzie marudził długo i w Cindy
zagotowało się ze złości. Przecież wrócił i otworzył kuchenne, okno. „Do której?” — spytał. „Do
każdej, która teraz przyleci na drzewo” — powiedziała żywo Cindy. Mężczyzna złożył się, oparł
łokcie o parapet i ze spokojną uwagą wymierzył dubeltówkę we wronę, która zaraz przyleci.
Eudajmonia
Rozsądek wzdraga się przed nadaniem skrzypiącemu i podrdzewiałemu pociągowi towarowemu
imienia własnego brzmiącego zbyt pięknie i głęboko. Wymyte z rozsądku uczucie, na przykład
przez krótki nocny deszcz, aprobuje taki pomysł. Greckie słowo z czasów, gdy z żelaza nie
robiono jeszcze towarowych wagonów, tylko krótkie miecze do zarzynania hoplitów, ostrza
włóczni, topory i rzeczy podobne, takie słowo godzi umysł i serce. Przyjmujemy więc, z lekkim
podejrzeniem o sentymentalizm (uczucie bezwstydne i hańbiące normalnego człowieka), że
pociąg towarowy nazywał się Eudajmonia.
Który pociąg, czy były dwa, może jeden i drugi miast po szynach pędziły po zwojach
mózgowych ogłupionych koniecznością śmierci i nie zdarzyło się nic, co się zdarzyło, w tym
przelotny, ciepły deszcz niewidzialny z racji ciemności?
Pierwszy z tych pociągów szedł z Przemyśla do Wrocławia w ostatnich dniach maja 1945 roku.
W Przeworsku, na ten fakt wskazywałyby badane później dokumenty podróżujących, wsiedli
doń dwudziestoletni Franciszek Kosaciec oraz szesnastoletnia Agnieszka Tracz. Wydaje się, iż
najpierw jechali wagonem towarowym krytym, albo jechali takim w dzień, natomiast w nocy na
długiej lorze, którą zwykle transportuje się dłużyznę. Nie wiadomo, dokąd się wybierali w
tamtych ekscytujących czasach, ich szlak skończył się w każdym razie w Kluczborku, gdzie stali
się zaczątkiem polskiego cmentarza. Chłopak miał już kenkartę, dziewczyna jedynie
świadectwo chrztu w języku łacińskim. Pochowano ich razem, zawiniętych w prześcieradło
podarowane, przez repatrianta. Ktoś rozsądny i jednocześnie romantyczny nie kazał ubierać
zupełnie nagich zwłok, a może nie było na to czasu czy chęci. Potem, gdy przenoszono z terenu
przydworcowego na właściwy cmentarz te ciała, siłą rzeczy całą lepką masę spojoną ze sobą do
ostateczności włożono do jednej trumny i wydaje się to bardzo ładne.
Wie, gdyż widziała. Była prawie w wieku zabitej, no, trochę młodsza. Pracowała w kuchni
stacyjnej działającej z inicjatywy urzędu repatriacyjnego. Ciepła zupa w pewnych warunkach to
również rodzaj szczęścia. Przeszła wzdłuż wagonów tego pociągu, aby zaproponować ludziom
posiłek. Nikt jednak owym składem nie jechał, być może był to pociąg wojskowy. Dzień
słoneczny, gorący, południe. Albo rano. Nie, około dziewiątej. W każdym razie woń desek i
żelaza, jak zwykle przy nagrzanych składach. Dziewczyna miała piękne, pełne biodra i nie
powinna leżeć z nagą pupą. Po stacji kręcili się przecież ludzie. Krzyknęła do niej:
— Ej, ty! Bezwstydnico!
Tyle było widać z ziemi między torami. Białe, wymarmurowane pośladki dziewczyny, która nie
zareagowała na okrzyk i trwała w bezruchu. Może spała. Więc weszła na wagon przy buforach,
bo tam jest się czego chwycić. Wówczas zauważyła, że było ich dwoje, bo jeszcze chłopak,
również nagi, wtulony w dziewczynę. Ale nie musiała wywoływać w sobie rumieńca oraz
wstydu. Podziurawione kulami plecy chłopaka leżącego na boku pokrywała zaskorupiała krew,
która spłynęła również na deski wagonu. Zabita dziewczyna dostała tylko jedną kulę, poniżej
lewej piersi.
Trupów się nie zlękła, gdyż to rzecz przyzwyczajenia. Spokojnie podeszła do nich bliżej. I wtedy
źle zrobiła.
— Dlaczego? — spytał Wikłacz.
Wygładziła szczupłą dłonią szpitalny szlafrok i popatrzyła przed siebie. Ktoś na klombach
posadził begonie, jakby nie wiedział, że to kwiaty cmentarne. Albo był w tym zamysł.
— Ujrzałam wzór.
Zamilkła szukając właściwych słów, trafnej konstrukcji myśli, aby wyjaśnić jednoznacznie.
— Powiem inaczej: dowiedziałam się, jak wyglądają twarze ludzi uszczęśliwionych do głębi. Kule
musiały dosięgnąć ich w pewnym momencie i utrwaliły ten moment. Potem wymyśliłam, a
myślałam przez całe trzydzieści lat, że nie odczuli śmierci, tylko zupełnie, coś innego.
— Byli złączeni ze sobą? — spytał Wikłacz ostrożnie. Odgonił muchy, które już chciały go jeść.
Cecylia uśmiechnęła się.
— Byli — powiedziała.
— Umarli kochając się na platformie otwartego wagonu towarowego w pędzie. Godne zazdrości
— rzekł Wikłacz. — Kto ich zabił?
— Człowiek — powiedziała Cecylia. — Zniszczyli mi pewną część życia.
— Nie mogę twierdzić, że rozumiem — Wikłacz spojrzał przepraszająco na twarz Cecylii. Płynęły
po niej rzeki zmarszczek, ale krajobraz był nadal piękny.
— To moja niesłodka tajemnica — wyznała. — Powiem jednak panu. I w panu, i we mnie już
niedługo będzie trwała — rzekła okrutnie.
Lekki powiew wiatru wrzucił do parku splątaną woń szpitala. Wikłacz zadrżał.
— Tak — potwierdził. — Tajemnica nie dotrwa nawet następnego roku. — Uspokoił się, jak
zawsze, kiedy miał oparcie w niezbitej pewności.
— Próbowałam wielu mężczyzn — wyznała Cecylia spokojnie: — Kochanych i nie. W pewnym
momencie miałam zawsze oczy otwarte. Szukałam wyrazu twarzy tego chłopca. I nigdy.
— Ach — rzekł Wikłacz łagodnie.
— Nic pan nie wie — powiedziała sucho Cecylia. — On nie brał, jak to czynią wszyscy. On dawał.
Ona zresztą też. Oni umarli nie od kul. Oddali wszystko sobie i nie musieli już żyć. Przerwała
znów, szukając właściwych słów. Skrzywiła lekko wargi, szło cierpienie.
— Umieramy inaczej — wykrztusiła. — Umieramy obrzydliwie.
Wikłacz zapalił papierosa. Pani Cecylia nie wypominała mu już nałogu, który niczego nie przy
spieszał. Lekarze również nie strofowali. Teraz już wiedział, skąd oschłe stosunki między Cecylią
a jej mężem, któremu został przedstawiony w przyszpitalnym parku. Tamtego człowieka
rozgoryczać musiała kobieta nie znajdująca w jego cezach określonego wyrazu. Natomiast
dorosła córka Cecylii nie potrafiła, opanować płaczu przy matce, czym przyznała, że wie o
wyroku. Cecylia poprosiła rodzinę w obecności Wikłacza, by ograniczyła odwiedziny. Wskazując
na Wikłacza, powiedziała do męża i córki:
— Ten pan będzie mi towarzyszył na szafot. Nie umrę w samotności.
Oczy męża Cecylii zdawały się mówić: więc i tu?! Było to niesłuszne, ale posądzenie częstokroć
skłania do potwierdzenia. Wikłacz nigdy nie zdradzał swej żony, ale jej zawiść nie tylko o ludzi,
lecz nawet o zjawiska i przedmioty, które lubił, zniszczyła wszystko. Była to zawiść agresywna
w słowach i czynach i miała na celu uczynić wokół Wikłacza pustkę dla wypełnienia jej
wyłącznie osobą żony. Wikłacz wystawił prosty rachunek: twardo zażądał niewpuszczania
małżonki na oddział.
— Teraz idź pan do diabła! — powiedziała Cecylia. Nie chciała, by widział to, co się zaczynało.
— Tak, tak — rzekł w zamyśleniu i przyszłość stała się jasna. Poczuł w sobie energię
dwudziestoletniego chłopaka. Przykląkł u stóp Cecylii i zdjął z jej lewej nogi szpitalny chodak.
Potem jak gdyby pogładził podeszwę stopy kobiety. Następnie uniósł głowę i patrząc na jej
wyniszczoną twarz rzekł:
— Być może już od jutra nie będę mógł zwlec się z łóżka. Proszę cię więc, Cecylio, przyjdź
dzisiaj przed północą do świetlicy, gdzie jest kolorowy telewizor. Chcę cię pożegnać.
Skinęła głową wcale nie zdziwiona, iż po raz pierwszy zwrócił się do niej w tak bliskiej formie.
Podniósł się i odszedł energicznie, jakby przed chwilą wymieniono mu płuca na zupełnie nowe,
nie zżerane przez nowotwór. Miał do załatwienia tak wiele rzeczy, że przestraszył się, czy zdąży.
Wiatr przyniósł od strony szpitala słodką woń kwitnących lip.
— Prosił pan o rękę ? — spytał go któryś z chorych obserwujących scenkę z drugiej ławki. —
Zjada pana samotność w upalne noce?
— Prosiłem o nogę, drogi kolego w nędzy. Od nogi bliżej do celu. — Wybuchnęli śmiechem, pod
którym, jak zawsze tutaj, ukrywało się przerażenie.
Po dojściu do sali Wikłacz położył się na swoim łóżku. Nigdy nie działał metodycznie, lecz teraz
postanowił przemyśleć każdy szczegół. Leżał do obiadu. Potem się ogolił i wziął prysznic.
Zaczynała się pierwsza część akcji. Najpierw przestudiował plan niezbyt znanego mu miasta,
do którego przybył trzy tygodnie temu. Potem wyczekał, aż zamrze nieco popołudniowe życie
na korytarzu, przy którym mieścił się podręczny magazyn leków, i podpalił wypchany uprzednio
papierami kosz na śmieci. Wtedy podszedł do magazynu, otworzył gwałtownie drzwi i
powiedział:
— Siostro, na korytarzu pożar.
Pielęgniarka wyjrzała zdziwiona i spostrzegłszy dym, popędziła ku przyczynie. Wikłacz poznał
już magazyn, miał pamięć do szczegółów. Wziął pudełko z lekami uśmierzającymi, strzykawkę
z kompletem igieł oraz butelkę denaturatu. Wychodząc zabrał jeszcze nożyczki i pomaszerował
do świetlicy, która w upalny dzień o tej porze powinna być i była pusta. Owoce przestępstwa
ukrył w stojącym tam nie wiadomo po co biurku, w którym po dniach odwiedzin chorzy
przechowywali alkohol. Potem powrócił do sali, gdzie na stoliku znalazł przeznaczone dlań
lekarstwa zwane potocznie pomostem do jasnej przyszłości. Zażył trochę, gdyż otępiały, i
zapadł w niespokojną drzemkę. Po kolacji w sąsiedniej sali kupił od bywalca szpitali spodnie
oraz buty na tę noc. Dostał znaczek upoważniający go do odbioru towaru u ogrodnika.
Poczłapał tam tuż przed dziesiątą, starannie wymijając dyżurne pielęgniarki. Za duże na niego
trzewiki wypchał papierem i schował je wraz ze spodniami w krzaku dzikiej róży. Następnie
wrócił na salę, być dać się policzyć przed gaszeniem świateł. Wprawiony w aktywność prawie
nie odczuwał bólu. Gdy wychodził, po raz ostatni omiótł wzrokiem salę, ten przedpokój śmierci,
i pożegnał w myśli kilku wspaniałych ludzi umierających godnie, a także tych, którzy nie
ukrywali strachu. Spojrzał na zegarek, było dziesięć po jedenastej.
— Do toalety — bąknął do pielęgniarki siedzącej przy oświetlonym stoliku na korytarzu. Poszedł
jednak dalej i na stosownej ścianie otworzył nożyczkami tablicę rozdzielczą. Wykręcił dwa korki
sumiennie oznaczone napisem: korytarz. Korki schował do kieszeni. Otarł pot z czoła i w
zapadłej ciemności odszukał pokój personelu medycznego. Wewnątrz siedział lekarz i czytał
książkę. Po otwarciu drzwi Wikłacz powiedział:
— Światło zgasło, a siostra nie może sobie poradzić.
— Niech to szlag trafi! — rzekł lekarz i podniósł się niechętnie.
— Czemu się pan włóczy? — rzucił medyk i zniknął w korytarzu. Wikłacz wszedł do środka i
zdjął z wieszaka jego marynarkę. Wszystkie dokumenty oraz drobiazgi wyłożył na stół i dorzucił
do nich zwitek swoich pieniędzy. Następnie zabrał jeszcze letni płaszcz oraz pantofle
pielęgniarki i spokojnie udał się do świetlicy otwieranej przez chorych wytrychem. Czekał
spokojnie, siedząc przy otwartym oknie, skąd szło ciepłe, wilgotne powietrze.
— Jesteś, Cecylio — stwierdził łagodnie, kiedy skrzypnęły drzwi.
— Jestem, Romeo — powiedziała. — Przyszłam do ciebie jeno w gieźle śmiertelnym. Czy
będziemy się kochać? Zróbmy to na kolorowym telewizorze.
— Później — rzekł. — Teraz opuszczamy to miejsce. Mam dla ciebie płaszcz i pantofle. Są dobre,
mierzyłem dłonią.
— Więc porywasz mnie, kochanku mój — zachichotała. — Jedźmy do Meksyku.
Nie wspomniała o wybiegach, których musiała użyć, by opuścić w koszuli oddział kobiecy. W
milczeniu pomógł nałożyć jej pantofle oraz płaszcz, a potem nożyczkami obciął na wyczucie
nazbyt długą koszulą Cecylii. Włożył marynarką, kieszenie wypełnił łupem z magazynu i wyszli.
Tu i ówdzie przywierali do gładkich ścian, gdy zaniepokoiły ich odgłosy kroków lub rozmowy.
Przed budynkiem pod krzakiem róży pomógł jej spocząć na trawie, a sam włożył spodnie oraz
buty. Następnie dolną część piżamy zwiniętą w wałek oblał obficie denaturatem i udali się w
kierunku bramy wyjściowej. W oświetlonej dyżurce siedział portier. Wikłacz podprowadził
Cecylię za budynek i szepnął:
— Gdy portier wypadnie, szybko na ulicę.
Potem zapałką podpalił zwitek przepojony denaturatem i cisnął go za krzak naprzeciw okna
dyżurki. Portier nie spał i zareagował szybko, wyskakując na oślep z pomieszczenia. Droga była
wolna. Na postoju taksówek Wikłacz zapakował Cecylię do auta. Sam usiadł obok kierowcy i
zadysponował:
— Ulica Magazynowa. Na samym początku.
Mimo zbliżającej się północy miasto żyło wściekle wyrazistymi neonami, jasnością sklepowych
wystaw i licznymi przechodniami. Gorąca noc nie dawała zdrowym spać. Marnowali swój czas
pełzaniem po chodnikach, pewni, że zdążą jeszcze odpocząć, kochać się, pracować i tworzyć.
Wikłaczowi w oczach wirowała tęcza pocięta na kawałki. Kiedy wysiedli z taksówki, Cecylia
trzymała się dzielnie, ale nawet w świetle ulicznej lampy widać było, że płaci wielką cenę za
eskapadę.
— To gdzieś niedaleko — rzekł Wikłacz, prowadząc ją pod ramię.
Podeszli do brudnoczerwonych magazynów.
— Tu pachnie koleją — stwierdziła nagle Cecylia. — Gdzie idziemy, kawalerze?
— Poczekaj — powiedział Wikłacz.
Mur magazynu skończył się nagle i w wolnej przestrzeni ukazały się błyszczące w świetle
nielicznych latarni szyny kolejowe, a w dali oświetlony jasno dworzec osobowy.
— Siadajmy — zaproponował Wikłacz, wskazując na stos kamieni. Cecylia przyjęła propozycję z
wdzięcznością, a Wikłacz ujął jej szczupłe dłonie w swe kościste ręce.
— Są dwa plany, Cecylio — rzekł miękko.
— Tylko pierwszy — odpowiedziała szybko. — Tylko pierwszy.
— Pojedziemy pierwszym towarowym donikąd.
— Niech to diabli! — powiedziała. — Właściwi; ludzie spotykają się tak późno.
— Mamy razem dopiero sto lat, Cecylio — rzekł Wikłacz. — Przed nami cała noc życia.
— Do diabła! — rzekła. — Postaram się wytrzymać. Co jednak będzie, kiedy…
— Ukradłem leki przeciwbólowe. Umiem robić zastrzyki — stwierdził niepewnie.
— Jesteś Bogiem.
— To duża cena.
— Zrób dwa od razu. W udo. Pośladki mam już jak sito.
Podwinęła płaszcz i koszulę.
— Możliwe zakażenie — ostrzegł.
— Umrę dwa razy — zaśmiała się beztrosko. — Ja też cię ostrzegam: nie mam majtek. Starsza
pani bez majtek, to chyba brzmi wulgarnie, kawalerze?!
W półmroku zrobił zastrzyki Cecylii oraz sobie, przywracając zdrowie i skracając życie. Wkrótce
przejechał towarowy, lecz nie zatrzymał się.
— Będzie! — powiedziała Cecylia z mocą. — Zdarza się wszystko.
Później był osobowy, którego postój obserwowali z daleka w milczeniu. Dwanaście po pierwszej
wtoczył się na stację długi skład towarowy, ciągnięty przez lokomotywę spalinową, i stanął.
— Wolałabym parowóz — rzekła Cecylia, ale podniosła się i razem z Wikłaczem prawie biegła
ku pociągowi. Ktoś krzyczał, lecz wpadli w mrok poza kręgiem światła.
— Oczywiście lora — powiedział Wikłacz dysząc. Wszystko się zdarza, więc znaleźli wagon
platformę tylko w połowie załadowany sosnowym drewnem. Wdrapał się pierwszy i z
ogromnym cierpieniem pomógł wsiąść Cecylii. Na wolnej przestrzeni wagonu było pełno
złuszczonej sosnowej kory. Pachniało lasem. Chodząc po deskach na czworakach zgarnęli korę i
położyli się na niej obok siebie z oczyma utkwionymi w niebo bez gwiazd. Wikłacz, który sądził,
że pewne sytuacje wymagają jednak powagi, rzekł śmiało, gdyż nie dostrzegał Cecylii:
— Martwi mnie, Cecylio, twój sposób bycia. Mówisz jak rozwydrzona panienka. Mam
pięćdziesiąt sześć lat, nie jestem młodzieńcem.
Milczała dosyć długo, zanim powiedziała:
— Mam pełną świadomość sytuacji i skutku podróży, kawalerze. Nie czynię ze słów dekoracji,
by się łudzić.
Konieczność tłumaczenia się zmroziła ich. Rozległ się dźwięk wagonów szarpanych dla
wyprowadzenia z bezwładności, pociąg ruszył.
Można przypuszczać, że gdyby nie deszcz, byłaby to smutna podróż dwojga obcych ludzi. Na
szczęście wkrótce spadł letni, rzęsisty opad grubymi, ciepłymi kroplami. Po takim deszczu
podnoszą się zwiędnięte trawy.
— Przyjemnie! — krzyknęła głośno Cecylia, zdejmując płaszcz i koszulę. Mimo ciemności i strug
wody Wikłacz dostrzegł rozmazaną biel jej ciała.
— Co robisz?! — odkrzyknął, mocno, gdyż wymagał tego turkot pociągu i szum wody.
Przytuliła się do niego, śliska jak pijawka, i powiedziała mu wprost w ucho:
— Jestem goła, czysta i bezgrzeszna. A ty, kawalerze?
Opowieść tę zawdzięczam panu Tadeuszowi Kryzie, a następnie udzielanym niechętnie
informacjom personelu medycznego z dwu oddziałów szpitala w G. Pielęgniarki bardzo
niedwuznacznie przedstawiły tam panią Cecylię jako nimfomankę, podając jako uzasadnienie
jej ucieczkę z Wikłaczem, który uzyskał miano satyra. Szczególnie oburzał młodszy personel
medyczny sposób bycia Cecylii, określony jako nieznośny i podbarwiony erotyzmem.
Pan Tadeusz Kryza był maszynistą pociągu towarowego wiozącego Wikłacza i Cecylię w gorącą,
wilgotną noc 17 lipca 1975 roku. Rankiem tego dnia maszynista był zmuszony zatrzymać
pociąg na małej stacyjce z powodu niesprawności hamulców w jednym z ostatnich wagonów
składu. Kiedy omawiał problem z zawiadowcą, jego pomocnik pobiegł obejrzeć uszkodzony
wagon. Wrócił podekscytowany z wiadomością:
— Na platformie dwudziestego trzeciego jakaś chuda babcia p… się z chudym dziadkiem. Na
golasa!
Przepisy zabraniają podróżowania składem towarowym. Poszli więc w trójkę, zwłaszcza że
pomocnik poprzednio nie dotarł do niesprawnego wagonu. Cecylia i Wikłacz ściśle przylegali do
siebie martwi i obojętni na sensację. Widok to groteskowy i niesmaczny, lecz kiedy Tadeusz
Kryza rozchylił zwrócone ku sobie głowy Cecylii i Wikłacza oraz obejrzał ich twarze, bardzo ostro
zgasił potok wulgarnych dowcipów pomocnika. Były to twarze odmłodzone, pełne ufności i
subtelnej radości. Pomocnik zawstydził się, gdy się przyjrzał umarłym.
— Jako chłopak — powiedział maszynista — widziałem podobną scenę w 1945 r. na stacji, w
Kluczborku. Wilkołacy zastrzelili w podobnej sytuacji młodego mężczyznę oraz dziewczynę.
Natomiast ta para starszych zmarła od zastrzyków, na ich parujących jeszcze po nocnym
deszczu ubraniach leżały opakowania od leków.
Widać więc, iż przypisano tu pani Cecylii świadomość faktów, które znał jedynie maszynista.
Czy można tak czynić, to rzecz do rozważań, zwłaszcza, że nie ma argumentów za czy przeciw
temu, iż pani Cecylia pracowała w wieku dojrzewania na stacji w Kluczborku. Dla uzyskania
efektu lirycznego, a może dla zadrwienia sobie z lęku przed śmiercią, obydwu pociągom
towarowym nadaję godną, starożytną nazwę: Eudajmonia.
Złośliwy portret donii Ayi Deliria
Karton, zwinięty w rulon, tkwił za wersalką i kiedy właściciel odszedł do kuchni przechłodzić
butelkę z winem (na nalepce tańczyła seniorita), Bagnicki, jak zawsze ciekawy cudzych spraw,
rozwinął obraz. Ten smutny człowiek, pierwszy lub drugi oficer na drobnicowcu znany
Bagnickiemu z lat, kiedy posiadał własny, wyrazisty cień młodzieńca, zabrał go teraz z ulicy, z
autobusu, bo Bagnicki pamiętał jego stanowczy cień, a oficer potrzebował tego wspomnienia w
jakimś celu.
Urzeczenie czy oczarowanie — świeżość tych słów tak zatracona, że nie można ich użyć. Wcale
nie podziw dla jakiegoś rodzaju piękna, bo chyba nie piękna, raczej podziw dla syntezy, gdyż
kobieta na obrazie zawierała w swej twarzy treść starej powieści w wielu tomach. Bagnicki miał
co przetrząsać w poszukiwaniu układu odniesienia, cały lamus ukłuć serca w galeriach i
muzeach, jednak najwłaściwszym określeniem będzie ostre pożądanie, i gotów był zabić
marynarza, aby posiąść obraz. Jako bardzo młody człowiek pragnął starszej, tłustej kobiety
przez tygodnie, gdyby umiejętnie oddzielić owo bolesne uczucie od niejasnych dążeń ciała, siła
pożądania była ta sama. Oficer domyślił się tego stanu, nie był autorem obrazu, według jego
wyjaśnień rzecz malował niejaki don Isidro, oczywiście nigdzie nie napisano ani słowa o don
Isidro, Bagnicki domyślił się żartu.
Absolutna przewrotność twórcy kazała użyć malarzowi najbardziej niewłaściwej techniki dla
uchwycenia istoty owej kobiety. Wyostrzony, wąski nóż, ostre szydło, kawałek niebezpiecznego
sierpa, oto narzędzia odpowiednie do takiej pracy i rycie w stalowej płaszczyźnie dla
wydobycia, jej duszy, skoro ją ma czy miała. Don Isidro niewątpliwie jednak działał świadomie,
używając pasteli oraz kawałka śnieżnej tektury.
Kiedy Bagnicki był gotów zabić, może tylko ukraść, by mieć, oficer stwierdził, iż byłby rad z
samej możliwości podobnego łaknienia, które daje życiu nieoczekiwany, wyrazisty sens. Woził
do Gdyni cytrusy ładowane w Kadyksie czy Bilbao (dlaczego więc nie don Isidro, co jest tylko
imieniem chytrego malarza). Nie cierpiał na brak pieniędzy, nie zaczynał z Bagnickim rozmowy
w tym sensie, dostrzegł głód w jego oczach (przyczyna w rzeczywistości była inna) i
zaproponował, żeby Bagnicki powiedział o niej, żeby czytał z kartonu, z pasteli, z zamierzeń
don Isidra i jeśli odczyta prawdę, wtedy dostanie ten portret (właściwie nie portret, bo było i
bogate tło wypełnione szczegółami dla jakiegoś sensu). Oficer znał tę kobietę, ba, znał, wiedział
o niej wszystko i jeśli Bagnicki odczyta taką, jaką widział oficer, zaspokoi jego żądzę, otrzyma
obraz.
Bagnicki nie zamierzał opowiadać o kreskach, barwach, światłocieniach, to jest sposób malarza
i jego sprawa. Imię kobiety pozwolono mu wymyślić dla wygody, w ogóle imiona, nazwy nie
zawarte w pastelach. Bagnicki wypił łyk słodkiego wina, może nie tyle wypił, ile zwilżył nim
wargi, aby oszukaństwo, którego się podjął, wydało się stanem natchnienia, znajomości duszy
ludzkiej, w żadnym wypadku wynikiem doświadczenia. Mówił gładko, nie patrząc na obraz, to
znaczy nie patrząc ani na twarz kobiety, ani na cień drugiego człowieka umieszczonego w tle.
Oficer siedział milcząc wprawiony w zdumienie.
— Pochodzi ze wsi w prowincji Estramadura. Wszystkich, którymi pogardza, nazywa wieśniakami. Stąd wieśniakami jest ludzkość!
W jej żyłach płynie krew ogarów z Świętego Officium, krew bezżennych cudem wlała się w
krwiobiegi wiejskich przodków donii Ayi. Jest możliwe, że uczynił to diabeł, by przechować w
szufladzie czasu charaktery inkwizytorów. Bo jeszcze nadejdzie ich termin. Donia Aya
podejrzewa i węszy. Podejrzany jest człowiek i krąg, w którym się obraca.
Bagnicki wypił łyk wina, co znaczyło, że uwertura skończona.
— W czasach, kiedy stary Bóg dogorywa na emeryturze dla mało zasłużonych, powstają
wątpliwości, kogo bezwzględnie czcić. Donia Aya wypełnia tę lukę sobą. Ma niepłonną nadzieję,
że mały płomyk jej, kultu rozpali się kiedyś serdecznym ogniem. Łatwo pojąć, że donia dba o
żar w lampce wiecznego uwielbienia. Nie dostrzega faktu, że wierny trwający u jej boku
ogarnięty jest wątpliwościami. Ta myśl została źle wypowiedziana: donia Aya nie pozwala mu
mieć wątpliwości. Dla istot takich jak ona podstawowym dogmatem jest ich nieomylność. Sądy
donii są kategoryczne. Mogą dotyczyć dnia, który jutro wstanie nad miastem. Będzie dżdżysty
oraz zimny. Jeśli jednak poranek rozświetli łagodne słońce, a ciepło wypełni pokój przez drzwi
balkonu, donia Aya potwierdzi swój wieczorny pogląd o ciepłej łagodności dnia.
Boży duch przenikający umysł donii Ayi szczególnie trafnie pozwala jej obłuskiwać do brudnej
nagości charaktery kobiet. Może nie wszystkich. Tych, które przewijają się przez dom donii Ayi
ciałem, ruchomym lub statecznym widokiem, głosem w telefonie. Żywe zdradza uśmiech lub
słowo. Niekoniecznie ich uśmiech, zdradza je także uśmiech jedynego wiernego donii Ayi
skierowany nie do niej. Donia zna konsekwencje przelotnych słów i radosnych wykrzywień
warg. Jest bardzo wąska przestrzeń między dobrym słowem kobiety a jej udziałem w sabacie na
górze czarownic. Każda z nich w ślinie zwilżającej usta ukazuje wiernemu donii Ayi twardość
swych piersi i połyskliwość bioder. Nie pojawiają się już nigdy w domu donii Ayi ze swoim
bezwstydem. Diabeł przestaje się ucieleśniać, korzysta z techniki przewodowej. Pod
prawdopodobnym, lecz niezbyt przemyślnym pozorem pomyłki telefonicznej przemawia
słodkim głosem kobiet. Poluje na wiernego donii. Donia Aya dopada diabła, rozpoznaje
bezbłędnie lubieżne westchnienia kurtyzan i nazywa je ich potocznym imieniem. Kobiety jednak
wdzierają się nadal do domu donii. Są bezkrwistymi cieniami na luminoforze telewizyjnego
kineskopu, stanowią jednak zagrożenie. Blade światło strumienia elektronów nie niweczy
drgania mięsistych pośladków ani smukłości nóg długich jak sztylety. Wierny donii Ayi nie
wyraża zainteresowania błyskiem martwego oka. Jednak taki błysk dostrzega donia pod jego
powieką. Wykręca wówczas, jak kawałek miedzianego drutu, nogi baletnic w ohydne krzywizny,
znajduje rozkisłość w ich biodrach tak bardzo penetrowanych przez setki strażaków. Wcale nie
delikatnymi słowami przemienia piersi piosenkarek w focze wymiona pachnące tranem. Na
barwnych ilustracjach pism toleruje jedynie uroki posiadane przez siebie. W dużych piersiach
odnajduje pucułowate, wygolone pyski złego, w maleńkich kwaśną niedojrzałość agrestu.
Bagnicki przerwał, sięgnął po papierosa i zapalił go. Mówił monotonie, a jednak oficer słuchał w
zapamiętaniu.
— Ta pewność dalekich wieków utwierdzająca w przekonaniu, iż diabeł wymościł legowisko w
brzuchach niewiast, jest uwspółcześniona przez donię. Nieczysty przesiąka również umysły
niektórych mężczyzn. Są łatwi do rozpoznania: nie reagują na aurę donii, poświęcając uwagę
tylko jej wiernemu. Jeśli nawet rozmawiają z nim tylko o kruchości młodych liści na drzewach
albo o zabetonowanych ogrodach lub nikłych światełkach radiowych lamp, przecież przeskok
ich myśli do kruchości dziewczęcych ramion i światełek dziewczęcych oczu może być nazbyt
szybki. Śmiech, który rodzi się na wycementowanych, niejasnych płaszczyznach ich myśli, jest
uszczypliwością w stronę donii Ayi. Po prostu zapominają o należnej jej czci, płyną strumykami
nieważkich rozważań, miast w rzece, która nazywa się Aya. Donia zrywa z nich maskę bez
subtelności, jak chirurg zaskorupiały bandaż. Objawia się interesowność oraz egoizm mężczyzn.
Zwłaszcza ich ślepota: w kościele nie czci się księdza, lecz Boga. Onieśmieleni szatani
opuszczają dom donii Ayi. Jej wierny może skupić się na przedmiocie kultu.
Donia Aya nie jest pasożytem, pracuje. Ma skromny, piękny zawód wymyślony już przez
Rzymian, może nawet Hindusów. Albo starszy. Przewrotność ślepych opinii sprawia, że pracę
urzędnika uważa się za lekką, przecież trud donii Ayi, wypełniony nieustannym cierpieniem,
pożądający stalowych mięśni i niewątpliwej inteligencji, krwawi i ocieka nadmiernym potem.
Jest w nim zmęczenie nosicieli i układaczy kamiennych bloków świątyni Słońca. Jest też
poświęcenie gladiatorów idących w walce poza granice istnienia, przede wszystkim stargana,
umęczona myśl.
Wątpiący w świętości czciciel donii Ayi, jak każdy człowiek skażony przez szatana i nie będący
Bogiem, wyszukał sobie pracę, w której rozkosz przetykana jest przyjemnością. I jest pewne, że
jeśli stoi przy tokarce szumiącej od wysiłku albo wytrzeszcza oczy słone od wiatru nad
bezkresną wodą, nie znajduje się ani przy maszynie, ani za relingiem, lecz wymyka się w
setkach minut do setek mieszkań, gdzie kobiety pozbawione bielizny rozpinają szybko sukienki
dla czynów hańbiących. Serce donii Ayi przepełnia smutna gorycz. W wyczernionych zużyciem
oczach wiernego dostrzega bezbłędnie skrawki ciał lubieżnych samic. W jego wykrzywionych
palcach piąstkę po energii przelanej w bezużyteczne gładzenie obcych ud. W bólach jego
wewnętrznych organów strawioną siłę życiową, parującą teraz ze stygnącej pościeli w
nieznanych sypialniach.
Skoro szlachetny cel kazał malarzowi Isidro malować portret donii Ayi, artysta umieścił ją wśród
ulubionych przedmiotów. Tylko pozornie można by sądzić, że donia kocha wyłącznie siebie.
Zaproponowane przez don Isidra tło wydaje się zbyt abstrakcyjne albo nadto wulgarne,
usprawiedliwienie tkwi w zamierzonej złośliwości. Za krajobraz przyjął tedy wyniosłe butelki.
Nie flasze spospolitowane przez Rabelais’go, lecz szklane pojemniki wydmuchane przez
szklarzy z proporcją miłą oku. Z szeregu barw wybrał ciemnozieloną niby dalekie lasy
świerkowe. Baterie butelek tak zgromadzonych wydają się szeregami pachnących drzew.
Lśniące fałszywym złotem nakrętki przyjąć trzeba za dziesiątki małych słońc. Tylko w ten
sposób można ukryć prostą myśl, nadając jej głębię wieloznaczności, malachitowe butelki
bowiem, same w sobie, nie są tym, co kocha donia Aya.
W tym powszednim krajobrazie donia Aya Deliria krzyczy, milczy i płacze. Zgodnie z zasadą
zdania złożonego współrzędnie, określone czynności odbywają się w tym samym czasie.
Użyłem tego zdania z rozmysłem, by wykazać przewagę słów nad ołówkiem czy farbą w
malowaniu portretu donii Ayi. Nie na miejscu byłoby kwalifikowanie tego rodzaju postępowania
jako dążenia do paradoksów. Nie chodzi także o to, że milczenie donii jest krzykiem lub
płaczem. Każde z jej zachowań jest tylko tym, czym jest.
Bagnicki musiał odpocząć, więc zamilkł. W tej chwili gra nie toczyła się o barwny karton, o coś
zupełnie innego. Słuchający Bagnickiego marynarz odstawił lampkę z winem, jakby nabrał do
niego obrzydzenia. Z postawy tego człowieka można było domyślić się, że przeglądał jakiś
kawałek swego życia. Bagnicki przypalił ponownie zgasłego papierosa i poprawił pozycję na
fotelu, zanim podjął temat.
— Rozsądne wydaje się spostrzeżenie, że wypowiedź o szklanym lesie oraz twierdzenie o
ciągłym stanie emocjonalnym donii Delirii sąsiadują że sobą. Wynika to z kompozycji życia
donii. Uciąć trzeba bezwzględnie przypuszczenie prostej korelacji przyczyny i skutku. Natomiast
właściwa byłaby przenośnia o uzyskiwaniu wyrazistego obrazu za pomocą płynu, raczej
manipulacji płynem, który nazywa się wywoływaczem emocji.
Donia Deliria, nasiąknięta wywoływaczem, po prostu nie pamięta. Bierze w dłoń mosiężny
moździerz albo dzwon okrętowy i rzuca nim. Moździerz nie trafia w skorupę głowy i nie
dokonuje się rzecz ostateczna, nie tryska krew ani nie wypływa jajecznica mózgu. Później, na
przykład po roku lub dwóch, kiedy przypisuje się jej ten czyn, jeden z licznych, strząsa z siebie
przypuszczenie z odrazą i poczuciem bolesnej krzywdy pomówienia. Mrugnięcie powiek, jak
nagłe opadniecie kurtyny, odcina ją od zdarzenia, w którym moździerz był oczywiście rzucany
przez tego, w którego rzucano. Szkoda też, że nie trafił, gdyż przerwałby pasmo cierpienia, do
którego dodaje się posądzenie donii o samą możliwość i donia Deliria wskazuje na swe
połamane żebra.
Przypuszczenie, że donia Deliria działa z perfidią, to znaczy świadomie wypiera się wulgarnych
czynów, aby wprowadzić w zakłopotanie jawną bezczelnością, zakłada posiadanie przez donię
znakomitego intelektu bawiącego się swoją przewrotnością i w związku z tym dokonującego
prostego zabiegu z pamięcią przez odwrócenie faktów. W takim ujęciu dopisalibyśmy donii Ayi
Delirii duchową głębię, a nawet wspomnianą boskość. Boskość w tym sensie, że nie jesteśmy
uprawnieni do wypowiadania sądów o motywach postępowania Boga, by przewidzieć
błogosławione skutki pewnych przyczyn. Odwróceniem boskości jest szatańskość. Jeżeli tedy
działania donii przyjąć za moralnie złe, i tak zostanie rodzajem Boga. Ale donia po prostu nie
pamięta. Działa tu mechanizm natychmiastowego wycierania z jej świadomości czynów, które
w ogólnym odczuciu mogłyby zostać ocenione jako nieludzkie.
W jakimś sensie wydaje się to zabawne, donia Deliria zadaje bolesny cios oszalałą pięścią,
żelaznym pogrzebaczem lub ciężkim szklanym słojem z huty w Naranja i natychmiast czuje ból
w tym odcinku ciała, w który został uderzony wierny. Jednocześnie także powstaje w niej
poczucie krzywdy, zwłaszcza moralnej, że rzeczy takie mogą się w ogóle stawać. Zewnętrznie
wyraża to krzykiem, w którym niezmiernie doskonale splata się wściekłość oraz cierpienie. W
takich sytuacjach bity sam zaczyna mieć wątpliwości, kto kogo uderzył. Ta wątpliwość narasta,
kiedy donia Deliria przykłada mokre ręczniki na swoje połamane żebra i odkłada w mózgu
bolesne wspomnienie. Dochodzimy tedy do wniosku, że ów proces dokonuje się w niej
mechanicznie, a siłą napędową jest energia zawarta w jednej z ciemnozielonych butelek.
W tym, co spożywa donia Aya jako posiłki, zawarty jest zmysłowy stosunek do świata. Nade
wszystko przedkłada budulec istot żywych przybierający formę wielopostaciowego mięsa.
Rzadko, z konieczności raczej, sięga po produkty z ziarna i jeszcze rzadziej po owoce tak łatwo
osiągalne w prowincji Estramadura. Gardzi pomarańczami pełnymi słodko-cierpkiej wody i
nienawidzi miąższu nadgniłych bananów. Jej dłoń z niechęcią sięga po rzadkie jabłko i łaską
cieszą się jedynie plasterki cytryny, ma to związek z mięsem wymagającym doprawienia
kwasem. Stąd też jej łaska dla pieprzu, liści laurowych, ostrej cebuli złagodzonej piekącą
warstewką soli.
Więc mięso, w tych formach, jakie nadała mu cywilizacja, z pełnym także uznaniem dla kuchni
Maurów, tedy pieczone i smażone, w ostrych sosach. Ale donia Aya nie odrzuca mięsa
gotowanego, sążnistej porcji baraniny, wołowiny, smażonego boczku, szynki z czarnych i
różowych świń, ale też spieczonej na krucho kaczki, nawet gotowanego uda starego koguta.
Miażdży to w zębach z tym rodzajem miłości, jakiego brakuje jej kiedy indziej, odrywa ząbkami
duże porcje, całuje tłuszcz otłuszczonymi wargami. Ten zbyt naturalistyczny opis nie powinien
się wiązać z wulgarnym przypuszczeniem o pierwotnych instynktach donii Ayi. Wprost
przeciwnie, mięso wiąże ją z naszym białkowym światem — albo jest manifestacją, tą samą, na
jaką zdecydował się Jahwe, aprobujący dymy z pieczonych baranów czy smutny zapach krwi
jagnięcej na kamieniu wyprażonym przez słońce. Zbyt często duchowa głębia przybiera sobie
prymitywny parawan z rzeczy wstrętnych, aby wprowadzić w błąd. Słuszne też wydaje się
przypuszczenie, że donia Aya wybrała nieznośny dla niej rodzaj posiłków, by cierpieć i w ten
sposób. Tedy owe pozorne oznaki apetytu, odgłosy smakowania cieknącego sosu, energiczne
ruchy szczęki przy żuciu byłyby jedynie maskowaniem wstrętu. Może również stosuje znany
wybieg, podkładając w myśli pod kawały mięsa smak razowego chleba.
I to jest wszystko, co wyraził don Isidro, malarz.
Bagnicki wypowiedział to zdanie, ostatnie już, i pozbył się pragnienia. Zdanie było niby podpis
na asygnacie po odbiór towaru, wygasł stan podniecenia, jakby otrzymał tamtą grubą kobietę i
wypełniony możliwością spełnienia przestał jej chcieć. Była w nim także w porę powstrzymana
ochota ryzykownego stwierdzenia, że wie, kim jest, kim był wierny donii Ayi Delirii zaznaczony
na obrazie nikłym cieniem wśród mnóstwa ważniejszych niż on przedmiotów, nie będący nawet
butelką. A mężem tego cuda jest don Pedro Puppina, chciał powiedzieć i nie powiedział.
Tak, obraz należał do Bagnickiego, oficer potwierdził ten fakt z ulgą, więc nie żałował barwnego
kartonu, a w jego oczach jarzył się podziw, skoro malarz jest w stanie swą mazaniną powiedzieć
wszystko o człowieku i skoro można to bezbłędnie odczytać.
Bagnicki szukał wyobraźnią miejsca i obmyślał ramę pełną zadziorów oraz ostrych sęków,
stosowną do tematu obrazu. Jeśli jednak to miejsce na ścianie, już zajęte prostym zabiegiem
nie tyle wyobraźni, ile przez rozwiązanie zadanego problemu, miało nie pozostać puste,
nieodzowna stałą się ostrożność wobec właściciela obrazu. Mógł go urazić przenikając do końca
myśl don Isidra (jeśli to jakiś don Isidro), który kiedyś zasłynie w świecie sztuki, skoro odkrył
drapieżność łagodnych pasteli. Myląca była owa iberyjskość don Isidra skojarzona z pływaniem
marynarza do Malagi czy Bilbao oraz fakt posiadania przez donię Ayę granatowych włosów, jak
wszystkie kobiety w Estramadurze.
Na wszelkich obrazach (podobno można je także tworzyć dźwiękami) nie należy lekceważyć
cienia, pozornie nieczytelnego. Wszakże trudno zaprzeczyć, czy nie właśnie w nim skupiona
jest istota człowieka, możliwe też, że cieniem staje się czasem drugi człowiek.
Bagnicki dopił tę jedną lampkę wina, ostrożnie związał karton i wyniósł go poza dom znajomego
z młodości marynarza. W swoim mieszkaniu rozwiesił natychmiast obraz na słomianej macie i
wpatrzył się nie tyle w portret donii Ayi Delirii oraz cień człowieka poza nią, ile w swoją
przeszłość.
— Kto jest dziś twym cieniem? — powiedział pytająco. — Kogo ty teraz przywodzisz do
szaleństwa, pani Bagnicka?
Ale była żona, nadal wśród umiłowanych butelek, nie odpowiedziała wiernemu.
Kwadratura czasu
I. Śnieg w 49
W roku 1949, albo nigdy, Zieloną Górę zasypały miliardy ton śniegu. Był to śnieg zmrożony w
granicach wyobraźni, chrzęszczący oraz sypki, zupełnie fioletowy, nigdy biały, by minąć się z
frazesem, jedyny w dziejach, nie tak długich, człowieczeństwa, kojarzący się ze srogą wojną lub
sentymentalnym niemowlęctwem czy miłosnym wyznaniem, jeśli dla kogoś ważne, albo z
samotną na śniegu śmiercią, z momentem, w którym śnieg zasypuje nasze interesy, prezesury,
ordery, związek z matką lub z synem, wszystko powinien pokrywać śnieg płynący w żyłach
suchą krwią, dający mroźne odczucie istnienia na Ziemi przez kilka śnieżnych minut, oczywiście
kilka minut wydłużonych w godziny stężałe na mrozie, ogłuszone wystrzałami pękających
sęków w jaśnieniu księżyca, bo sosny łuszczyły się od mrozu, rozbierały do śmierci, a w
twardym powietrzu ich zapach opadał przy pniach, więc nie wkraczał w pamięć, wymyślam go
tylko dla przesycenia nocy i dla tych, co nie zrozumieją bez niego tej siwej nocy.
Zabarwiwszy bielą oraz mrozem kilka iglastych drzew, także zwały śniegu amarantowego od
kilku kropli egotycznej krwi, mogę spojrzeć na dłonie, dłonie były rozdarte ranami rozjątrzonymi
żywicą albo szkłem księżyca lub są tylko okaleczeniem pamięci. Zardzewiały gwóźdź, który
rozrył opuszek jednego z czterdziestu czterech palców zamierza być ostrym soplem lodu z 1949
roku, wbijającym się w mój ciepły brzuch z 1949.
Śmiem przypuszczać, że byłem tej nocy nagi, do szczupłych stóp skórzanymi paskami
przypiąłem narty jak rodzaj nienależnych mi odznaczeń, chłód tych pasków wrzyna się w
świadomość i tnie ją niby mróz, który podrzynał wtedy gardła sosnom na szczycie moreny oraz
kurczył moją płeć, by w białej czerwieni była niewidoczna, zresztą między chudymi udami
przepływał jedynie wiatr wywołany pędem, zupełnie nieprawdziwy, a chłopięce pośladki
zamarzły jak dwie połamane gałęzie sosny.
Sądzę, że ciąłem wtedy śnieg na poboczu niby dwiema brzytwami, po prostu pierwszy siwy
zarost. Potrzaskany nartami kurzył wrzątkiem i chłodził rozpalone zimnem łydki, piersi oraz
ramiona, oczywiście nie miałem jeszcze włosów na piersi i łonie, by chroniły przed chłodem,
spadałem w dolinę na lodowe bagnety, niewątpliwie pagórki uformowane przez zawieję w
sterczące kopce, które mogły być kobiecymi piersiami, a mech na drzewach ołowianym
kożuchem na wulkanie, ale nie przypuszczam, by mech oraz śnieg były czym innym oprócz
lodowatego zimna, jechałem tedy na oczach zalepionych śnieżynkami, próbując lizać zimne
szkliwo myślącym językiem, otóż narty nie były mi posłuszne i rozdzierały od krocza po
podbródek, natomiast gałęzie sosen opadały ugniatane wolą śniegu, by chlastać mnie po
żebrach, nawet nocne gwiazdy wpadały w płuca jak stalowe odłamki. Wątpię, czy ktokolwiek
wymyślił nagiego chłopca, który do nóg przyczepił zmalałe od chłodu narty na wierzchołku
śnieżystej moreny w mroźną noc 1949 roku, kiedy sosny pożądały braterstwa i trzaskały jak w
wielkim ogniu, można oczywiście wprowadzić inną ciszę niż nie zorganizowana śmierć zwykłych
drzew, lecz wierność rzeczywistości jest prawem. Narty, pomalowane szpitalną farbą, wnosiłem
powoli do góry, zapadając się w śnieg, który ogrzewał mi płeć, chociaż nie miałem jej wtedy,
tak zarzewie każe myśleć o ogniu, opierałem się o starą sosnę, kiedy wlepiałem stopę w narty,
potem drugą dłonią budziłem nadzieje w drugim drzewie żyjącym sekundę dłużej dzięki ciepłu
moich palców.
Oddech, oczyszczony przez sito mrozu, piął się ku górze i podrywał do krótkiego lotu śnieg
leżący wygodnie w miękkości sosnowych igieł, śnieżynki myliły jednak drogę do bezwolnego
nieba, gdzie były poczęte, spadały więc na mój źrebięcy kark z pieszczotą, jaką daje
wyostrzony opiłek żelaza.
Skoro nie, żyje się elementami chwili, w której się jest, lecz wszystkimi elementami tego, co
było w każdej chwili, tamte warunkują sens tej, ta natomiast nastrój oraz sens tamtej,
zmrożonej jak chłodny beton, tak więc w ciepłym powietrzu poczekalni, w posypanej pyłem
kurzu ciemnej przestrzeni sypie ostry śnieg z gałązek sosen i trwa w zagłębieniach obojczyków,
tylko tutaj nie stopniał od działania czasu oraz wewnątrz mnie, otóż co robiła dziewczyna w tę
samą albo inną noc, kiedy chłopak raszplowany mrozem przywiązywał zesztywniałe paski od
nart do nagich stóp i rozcierał uda twarde od mrozu garścią szkła, aby krew ożyła w nogach i
pozwoliła zjechać koleiną wyszarpaną w puchu od nieudanych prób. Dziewczyna, jeśli była
taką, przebudziła się właśnie, gdyż zawył pociąg, i dłoń skierowała ku udom, by pogładzić
samiczkę rozgrzaną od kołdry i wspominającą chętnie jedenastu chłopców, których połykała w
stosownych okolicznościach swą rozwartą buzią, palec dziewczyny nie dał stworzeniu tej
satysfakcji, jaką czynią, rozgorączkowani chłopcy drżący z emocji, lecz wyprężeni w pewnym
odcinku swego ciała, tedy dziewczyna poskubawszy niepotrzebnie włosy obudzonej samiczki
zasnęła, kiedy uderzyłem w krzak jałowca chlaśnięty boleśnie smrodliwym drzewkiem w
brzuch, plecy, a przede wszystkim w pamięć.
Równie dobrze jedenastu chłopców dopadło mnie w cieniu ośnieżonych lip wyznaczających
drogę od czy ku stacji, wygięło moje ramiona do tyłu niby zbyt miękkie pręty i w ciszy
poprowadziło przez miasto, raczej w chrzęście śniegu czarnego od cherlawych lamp ulicznych.
Stanowiliśmy grupę bojową, właściwie oni — grupę żandarmerii, w której byłem tylko bezsilnym
więźniem, wątpię, czy podziwiałem tańczące cienie naszych postaci kręcące się jak igły
kompasów pod każdą latarnią, duma mieszkająca w moim lichym ciele zabraniała mi wezwać
pomocy od nielicznych przechodniów mijanych w mroźnym powietrzu, przyjąłem los godnie i
teraz jestem zadowolony, gdyż mogę mu nadać dowolny, nieprawdziwy kształt, wtedy nie
znałem tego losu zrodzonego przed chwilą, droga dłużyła się, noc bowiem rozciąga przestrzeń,
więc maszerowaliśmy cały zimowy miesiąc wypełniony wciąż tym samym śniegiem, szliśmy
przede wszystkim ulicą główną, co nie miałoby znaczenia, gdyby nie fakt, że musieliśmy iść
właśnie nią, bo tylko ona łączyła wtedy dworzec z miastem, czyli cały świat z miastem
ogromnym niby tajga, nie jestem pewien, czy już na tej ulicy nie sprawiono mi potężnego lania,
które rozgrzało krew i otarło mi nadgarstki dłoni, gdyż daremnie broniłem się przepełniony
jednocześnie świadomością fizycznego bytu.
Na podgórzu, za winnicą przysypaną zaspami, wkroczyliśmy w park, który ktoś chwalił ze
względu na drzewa z całego świata, jak gdyby Ziemia była całym światem. Nie zamierzam
twierdzić, jakoby wrosły tam w glebę cyprysy i drzewa różane, ale wszystkie, pogodzone z
klimatem, były tam co do jednego tej nocy i każda gałązka okryła się zimnym futrem ze śniegu,
o czym wiedziałem intuicyjnie, gdyż związane z tyłu ręce kazały mi patrzeć tylko przed siebie,
a przed sobą miałem plecy chłopaka, który nas prowadził, był to, być może, trzynasty chłopak,
który miał dziedziczyć dziewczynę, oczywiście nie wiedział, iż dostanie ją w spadku nie
uszkodzoną tylko przeze mnie i uodpornioną na poezję, jaką usiłowałem ją karmić, by tym
bardziej odczuwała głodną samiczkę, która, śmiem sądzić, była jej zwierzchnikiem w tamtych
latach, albo popełniam niesprawiedliwość, by chronić własne niedołęstwo, gdyż chłopców było
tylko jedenastu, wszyscy obeznani ze zwierzątkiem Neny, właśnie to ich łączyło, tak różnych w
czasie, wieku i charakterach.
Droga prowadziła bez przerwy pod górę i zmęczenie, wówczas nieistotne, daje mi się teraz we
znaki, bo wysiłek kumuluje się jak chwile życia i wystawia rachunek wtedy, to znaczy dziś.
Najstarszy z chłopaków zatrzymał pododdział, by zapalić papierosa albo tylko ogrzać się.
płomykiem zapałki, bo cały mróz owej zimy zebrał się za parkiem, w lesie, do którego
wkroczyliśmy w obojętnym świetle gwiazd. Na szczycie moreny, do ukrzyżowania potrzebna
jest zawsze jakaś górka, by ludzie mogli dostrzec efekt albo by skazaniec patrzał na marność
świata, właśnie na szczycie twardymi paskami od spodni chłopcy przywiązali mnie do skarlałej
sosny z nieprzyjemną korą, która przytuliła się, aby niespodziewanie ogrzać się chłopięcym
ciałem, czułem jej pożądliwe kości w pośladkach i plecach bardzo wyraźnie, gdyż chłopcy
rozebrali mnie do naga, aby odmarzł ten nie używany kiełek uwłaczający biednej dziewczynie,
którą oni posiedli i zapomnieli. Kiedy obdarzyłem ją uczuciem, nie mogli jednak znieść, iż było
to inne uczucie, niż doznawane przez nich w różnych miejscach w mieście oraz poza nim.
Dreptałem w sypkim śniegu bosymi stopami, gdyż mróz lizał bezlitośnie, i byłem chłopakom
wdzięczny, kiedy wpadli na myśl obrzucenia mnie kulami ze śniegu, właściwie nie kulami, tylko
garściami tych szklistych opiłków gorętszych od iskier z lejącego się żelaza, mróz bowiem
odszedł ode mnie i przypomniałem sobie pobyt w łonie matki, ten sam rodzaj ciepła, i być może
zniknąłbym zupełnie przeistoczony w zalążek człowieka, potem w nic, gdyby trzynasty chłopak,
którego jeszcze nie było wówczas, nie wbił mi w udo chirurgicznego skalpela, miałem nim
potem wycinać w drewnie żyrafę, bo dziewczyna była wysoka i miała długą szyję, w bukowym
jak sądzę, ból od zimnego ostrza spowodował ponowne przyjście na świat, wyciekła jakaś
purpurowa krew, którą mróz zmienił w zajęcze bobki, chłopcy odpięli paski i zrzucili mnie ze
stoku, koziołkowałem w śniegu odepchnięty od tej nieformalnej grupy pogardzającej mną za
dziwaczny rodzaj uczuć, ośmieszających dziewczynę, nadziałem się na ukryty w śnieżnym
kopcu krzew jałowca i wróciłem na czworakach po ubranie zawieszone przez chłopaków na
złamanej gałęzi sosny.
Na czworakach właśnie dźwigałem dwie skostniałe deski nart, które ponownie zamierzałem
przyczepić do obolałych stóp, by posiąść umiejętność jeżdżenia potrzebną w następnym dniu i
nigdy więcej albo potrzebną, by w głębi siebie, kiedy jechałem licznymi pociągami albo
patrzyłem zewnętrznie na brudne gazety leżące na posadzkach sinych poczekalni kolejowych,
móc ślizgać się z polodowcowej moreny i wzniecać zamieć śnieżynek, żadna oczywiście
ucieczka od rzeczywistości, tylko wytchnienie dla mięśni zmęczonych czekaniem, nawet nie
wiem, czy uczyłem się tej sztuki dla dziewczyny, w lesie ustalonym przez nocny mróz w
kształty ostre oraz gorące.
Ci chłopcy wszczepiający swe kiełki w samiczkę dziewczyny nie mogli nigdy zwołać się razem,
by w ordynku poprowadzić mnie nocą przez Zieloną Górę i park miejski do sosnowego lasu, po
śniegu sięgającym do krocza, ani przyłożyć do języka kawałka żelaza, który przylgnął do końca
języka i oderwał trochę skóry, bo tak łakomie ssał ciepło, gdyż zamarzł bardziej niż cokolwiek.
W intencji chłopców miało to mnie pozbawić na zawsze możliwości wypowiadania dziwacznych
myśli mogących oczarować dziewczynę, która miała inne potrzeby niż słuchanie zdań
przyrównujących ją do Matki Boskiej Winnicy, nic bardziej fałszywego, bo wprawdzie
powstawały we mnie różne porównania tworzące piedestał dla Nemy, ale z wrodzonej
nieśmiałości nigdy ich nie wypowiadałem, któż tedy mógł o tym wiedzieć, na pewno nie ci
chłopcy, z których jeden zapałkę, płonącą z trzaskiem, rzucił ma mój nagi brzuch.
Przecież sam, po pierwszych próbach zjechania ze stoku na nartach, próbach nędznych, gdyż
deski, śmigłe i zadowolone z wypełniania swych funkcji, biegły do przodu, ja natomiast, zbyt
niezręczny oraz ociężały, zostawałem za nimi, chociaż wyrywały nogi z ciała, oceniłem
krytycznie własne możliwości i postanowiłem uruchomić rozsądek, po raz pierwszy w życiu i
jedyny, wobec tego zbierałem zeschłe gałęzie sosen i łamałem żywe, aby zapalić ognisko na
zamarłych wrzosach pod warstwą śniegu. Tedy zapałka roznieciła płomień nie na moim
brzuchu, lecz we wgłębieniu, uczynionym w zaspie, uznałem też, że ubranie krępuje naturalną
zręczność ciała, był to ów przebłysk rozsądku, więc zrzuciłem ciepłe swetry oraz spodnie,
wszystko, czym matki zabezpieczają synów przed zimą, nagi zupełnie runąłem w fioletową
dolinkę na nartach, skąd przez chwilę patrzałem na ogień różowiejący na szczycie moreny
zamienionej w wulkan, trzeba przyznać, że gdy znów znalazłem się przed ogniskiem, właśnie
ono wydało mi się zimniejsze od zmrożonego powietrza, a zapach węglejących gałęzi odrzucił
mnie swą wrogością, obrzydliwa, czarno-różowa jama w bieli śniegu buchająca ciepłem i
wstrętną wonią, sadze zniszczyły też czystość okalającej przestrzeni, na szczęście nie
rozumiałem tego symbolu, potem zapomniałem, co mógł znaczyć, i poparzyłem sobie dłonie,
dorzucając nie zetlałe resztki gałęzi na tę płonącą samiczkę, albo chłopcy rozpalili ogień tuż
przed moimi nogami, bym jednocześnie doświadczył gorąca oraz zimna, przychylam się ku tej
wersji jedynie z uwagi na modę, być może sadyzm ożywi wrażliwość ludzi, przed moim
brzuchem, skrępowanym paskiem od spodni, bladoróżowiło się zwierzątko dziewczyny w
białych prześcieradłach, chłopcy podniecali ogień, gdyż każdy dorzucał garść kiści sosny,
delikatnych gałązek spalających się szybko i bezwzględnie, tylko ja, przywiązany do
kostropatego pnia, nie mogłem podsycić ogniska, więc wbito mi nóż w udo, ostrze oparło się o
kość, a trzynasty chłopak wziął w owłosioną już dłoń, był najstarszy, palącą się głownię i
przyłożył do rany, by ją skazić czarnym brudem, dowiedziałem się wówczas, iż nic nie śmierdzi
bardziej niż moja skóra przypalana ogniem na mrozie.
Zwracano mi uwagę, abym był podobny do wszystkich chłopców, przynajmniej tych jedenastu,
stanowiących chyba reprezentatywną populację z roku 1949, i czy tylko, nie wydałem krzyku,
zabiłem był bowiem już w dzieciństwie nieprzyjacielskiego żołnierza, w związku z tym
traktowałem siebie jako mężczyznę, przynajmniej w świetle istniejących wyobrażeń o
zadaniach mężczyzny i jego cechach, poza kontaktem z kobietami. Chłopcy byli oczarowani
taką postawą, następnie skalpel wbito w korę sosny, by zaraziła się moją krwią, i rano, kiedy
wlokłem się do domu, zabrałem go, aby tym ostrzem rzeźbić żyrafę na tle symbolicznego
serca, oczywiście umiałem już tego ranka jeździć na nartach, przynajmniej, na tyle, aby
dotrzymać kroku dziewczynie, skoro powiedziałem jej niebacznie, że posiadam tę sztukę.
Doprawdy, jeśli po więcej niż dwudziestu pięciu latach od tamtej nocy dowiedziałem się
przypadkowo na dworcu kolejowym (zadziwia ta sprawność kolejowej informacji na niektórych
stacjach), że byłem dwunastym chłopcem w młodzieńczym życiu Neny oraz jedynym, co
przeoczył tę zasadniczą cząstkę dziewczyny, z której sok pili moi poprzednicy, to nie jestem
pewien, czy wiadomość ta spłynęła ze skrzekliwego megafonu, czy też usłyszałem ją od
rewizora, starego człowieka, który kiedyś na innej stacji, bo w Zielonej Górze, wpuszczał
podróżnych na perony, znał więc bufetową oraz jej córkę i tych jedenastu chłopaków
bywających w jakiejś kolejności u dziewczyny, kiedy, jej matka serwowała piwo chłodniejsze od
wody z potoku, rozpoznał mnie natychmiast ten rewizor w płaszczu świecącym od brudu
niezliczonych pociągów, ale nie szepnął na ucho, chociaż przysiadł się na chwilę, byśmy
rozpoznali nasze twarze i wymienili uwagi o karierach, z których jego była niewątpliwie
większa, tylko przez megafony dworca opowiedział wszystkim, że Nena… właśnie całą tę
historię, nie zapomniał nawet o lipie pod budynkiem stacji, którą wygładziłem plecami w noce
letnie i zimowe, trwając w pobliżu dziewczyny, skupił uwagę bez mała wszystkich podróżnych
tym opowiadaniem beznamiętnym jak „proszę odsunąć się od toru”, zrobił to, bo nie pochwalał
mego stanowiska w tamtych czasach.
Jedenastu chłopców, których istnienia przez tyle lat nie podejrzewałem, ożywionych nagle i
konkretnych oraz poruszonych moim postępowaniem, zebrało się ranem, mogli to uczynić tylko
w 1949 roku i dlatego, chociaż nie znali się wzajemnie, stworzyli zwartą grupę przy
pamiątkowym głazie otoczonym szpalerem ozdobnych krzewów niedaleko dworca, tam drżąc z
zimna czekali, aż będę wracał spod stacji, i w stężałym powietrzu uchwycili, aby zaprowadzić
ulicą główną przez miasto i potem przez park w polodowcowy las. Oczywiście nie mogłem,
chociaż nago .wystawiono mnie na mróz, umrzeć wtedy, skoro w ćwierć wieku później miałem
się dowiedzieć, że znieważyłem ich dziewczynę i właśnie za to… dlatego też natychmiast po
powrocie do domu z niepotrzebnej podróży wbiłem sobie w udo skalpel, a krew zatamowałem
płonącym końcem sosnowej gałęzi, była to wodnista krew pozbawiona kolorowej barwy.
II. Włóczęga pod drzewem
Wścibski pracownik kolei sprawiający wrażenie półgłówka nie oszczędził mi niczego, co wiedział
lub zmyślił, tak głęboką żywił pogardę dla chłopaka z 49, i uważam, że wykroczył poza swoje
kompetencje, gdyż jeśli nawet obowiązek nakazywał mu bacznie śledzić wydarzenia na
peronach, na które wpuszczał ludzi po obejrzeniu ważnego na przejazd biletu, to życie przed
dworcem winno mu być obojętne, można się bowiem spodziewać, że wnikając tak głęboko w
zjawiska przed barierką odgradzającą tereny kolejowe od miasta, zaniedbywał podstawowy
obowiązek, jestem też przekonany, iż takie spełnianie funkcji biletera spowodowało w
konsekwencji zlikwidowanie tego zawodu i dziś przy wejściu na kolejowe posiadłości nie stoi
żaden człowiek. Nie śmiem w ogóle sądzić, że ówczesny bileter stacji w Zielonej Górze opuścił
stanowisko, aby zajść do bufetu, gdzie pobiegłem po piwo dla włóczęgi. Bileter, którego tak
niesłusznie awansowano na rewizora, wygrzebał nieważny epizod ściśle złączony ze mną i
zaledwie skończył mówić o śniegu w 1949, natychmiast, po podregulowaniu wzmacniacza
mikrofonowego, zawiadomił pracowników dworca i sennych podróżnych, że pewnej letniej nocy
stałem pod drzewem z włóczęgą i było to co najmniej śmieszne, biorąc pod uwagę dalszy
rozwój wypadków.
Od razu spytałem włóczęgę o imię, ale powiedział je dopiero na końcu, kiedy wytwornym
gestem dłoni poruszył powietrze i pobłogosławił mnie lub drzewo, bom był drzewem, równie
nieczuły i obojętny.
Pytał o kobietę, która umyłaby mu nogi, nic więcej tylko umyła nogi, na które popatrzyłem, były
w butach starych jak wojsko, należy powiedzieć, że ujrzałem sandały rzymskiego legionisty z
nie wyprawionej skóry, i piękne stopy młodzieńca w butach zeskorupiałych od potu, zaschłych
niby kawałek drewna umęczonego przez słońce, nie sądzę, aby się nadal bał, żeby bał się w
ogóle, dlatego nie wzruszył mnie i nie znałem kobiety od mycia nóg.
Poza tym nie chciał nic, tylko prosił, abym mu natarł plecy olejkiem, co uczyniłem ze wstrętem,
nie widziałem jego pleców w cieniu drzewa, ale moja dłoń zrozumiała natychmiast ugór. jego
pleców zaorany przez rzemienie, kije, czubki butów, twarde skiby, olejek wsiąkał w nie jak w
piasek, chciałbym mieć takie plecy nadające się do bicia metalowym prętem. Miał węzełek z
kawałka lnianej chusty, jak zdrowa wieśniaczka, w nim zgliwiały, śmierdzący ser oraz połamany
chleb, przyniosłem mu piwo z bufetu dworcowego, matka Neny nie zauważyła mnie, jak gdyby
pieniądz za płyn spadł z kolejowego nieba, zostawiłem też drugi pieniądz równoważący wartość
szklanego kufla, pił tę gorycz z przyzwyczajeniem do goryczy albo jak wodę z kałuży, na
drodze pełnej kurzu i pyłu z innych dróg w Galii, na via Appia Antica i ulicy głównej w Zielonej
Górze, na młodych dłoniach obejmujących naczynie miał rany starsze od ciała i skóry, kufla nie
mogłem zwrócić bufetowej, gdyż uszkodził go palcami, wyciskając na szkle dziesięć dołków od
opuszków.
Otóż drzewo, kiedy oparł się o nie, zaczęło żyć intensywniej, zmiękczony pień dostosował się do
kształtów jego ramienia i podtrzymywał je delikatnie, wyczułem też stan napięcia w ścięgnach
drzewa, chęć usłużenia, które nigdy przedtem i potem, a przecież nie przybłęda, tylko ja
współżyłem nocami z tym drzewem w chłodzie i cieple, niewdzięczność drzew równa
niewdzięczności ludzi. Mówił, lecz nie pytał o nie, wiedział bowiem, albo nie mówił i wiedziałem,
gdyż powiem, co mówił i tylko tyle, ile wiem, stał ze mną całą tę noc pod drzewem niby jego
odrośl z równie zastarzałą korą, wyjaśnił ze znawstwem różnicę między aniołami upadłymi oraz
tymi, co wytrwały, jakby był jednym z nich, zabawne, bo trudno przypuścić byt anioła tak
pobitego przez ludzi, że musi nosić zgrubiałe, ohydne blizny na plecach oraz dłoniach pijące
chętnie olejek do opalania.
Niewątpliwie, skoro trzeba było mu uwierzyć, nigdy nie istniały anioły upadłe, natomiast każdy
anioł ma swoją kroplę czasu na Ziemi, przebywa w człowieczym manekinie jak kornik w sośnie,
jest to dlań rodzaj zabawy chroniącej przed wiecznym znużeniem, tę rozmowę przerwał nam
krzyk w bufecie poczekalni dworcowej i przypomniałem sobie, że zamawiając piwo dla
przybłędy, spostrzegłem na ławie jedenastu młodych, krzepkich, nie śmiem powiedzieć
mężczyzn z uwagi na ich delikatną urodę, na ich twarzach nie było nawet nadziei na zarost
mimo wyraźnej dojrzałości, tylko sadza i brud pociągów, oszczędny zawiadowca stacji dał w
bufecie nędzne żarówki świecące pomarańczowo, sądzę, że matka Neny mogła dzięki temu
wlewać do piwa większe ilości wody, utrzymując kolor napoju. Jeśli od pięciu miesięcy, które
przestałem razem z drzewem pod oknem mieszkania Neny znajdującym się nad bufetem, w
bufecie zorganizowano jakąś rozrywkę, tedy musiałem pobiec, zanim jednak uczyniłem
pierwszy krok, przybłęda powiedział: „Powinieneś nas kochać”, potem pozwolił mi odejść i
przeszedłem wzdłuż połowy czarnego budynku, który był czerwony, aby wejść do środka, po
północy odchodził pośpieszny do Warszawy i kasa umieszczona w hallu pracowała dla grupki
podróżnych; skierowałem się na lewo, do poczekalni.
Aniołowie, siedzący pod ścianą karnie jak stadko kleryków, pili piwo, nie wszyscy, jeden robił z
zielonkawej butelki kufel, giął ją palcami w secesyjne floresy, z szyjki, którą musiał przedtem
odjąć, uformował miękko ucho do kufla, podobne trzymali w dłoniach jego koledzy, popijając w
milczeniu, i nie widziałem powodu, dla którego rozległ się był niedawno ostry krzyk w bufecie,
tłustą matka Neny odpoczywała na niklowanym kontuarze, położywszy głowę na pulchnych
dłoniach, oczy miała zamknięte, poza tym nie było w bufecie nikogo, tym bardziej wstrętnego
biletera.
Stałem w drzwiach, jeśli były to właśnie te wahadłowe, białe drzwi do bufetu, rozczarowany,
oczywiście noce pod budynkiem stacyjnym przyuczyły mnie do zwykłości zdarzeń, w krzyku
tkwiła jednak obietnica, w tym momencie otarła się o mnie Nena w piżamie, której kolor czy
wzór spłowiał przez dwadzieścia pięć lat w pamięci, zeszła z góry po wąskich schodach obok
wejścia do poczekalni i nie zauważyła mnie, obdarzając jedynie ciepłem rozespania, „mamo —
powiedziała, gdy doszła do kontuaru — chce mi się pić coś gorzkiego”, jej matka zabulgotała
tylko przez sen albo pogłaskała lśniący wilgocią kontuar, a dziewczyna odwróciła się bezradnie
ku sali, wtedy zauważyłem, że spodnie jej piżamy są za krótkie, sięgają Nenie tylko do połowy
ud, nie zobaczyła jednak mnie, tylko jedenastu gładkolicych chłopaków bez płci i uśmiechnęła
się do nich jak ryba.
Jedenasty, który modelował naczynie, zespolił kufel ze szklanym uchem i podniósł się z ławy z
wiejską elegancją, jego dłoń proponowała kufel dziewczynie, która nie zawahała się, by podejść
szybko i wziąć, anioł nachylił prawą dłoń nad kuflem, a drugą dłonią urwał wskazujący palec
swej lewej ręki, z palca trysnęło burzące się, żółte piwo, Nena łapczywie przyłożyła wargi do
brzegu naczynia, ale odjęła je natychmiast, „za słodkie — powiedziała leniwie — zbyt słodkie i
ciepłe”, zerwał się więc drugi anioł i ukręcił swój palec, aby utoczyć napoju, ale i on nie
zaspokoił pragnienia dziewczyny.
Piwo aniołów było zbyt rzadkie lub gęste, pozbawione chmielu albo spaprane nim zanadto,
zrobione z niewłaściwego jęczmienia, źle sfermentowane lub zleżałe w nie umytej beczce, w
każdym razie żaden z jedenastu aniołów nie usatysfakcjonował rozespanej dziewczyny, mimo
że wpatrywała się w nich jak w anioły, jeden z nich po nieudanych próbach wziął Nenę za rękę
i przyprowadził ku mnie, spostrzegłem, iż jej spodenki od piżamy są rozpięte, być może też
jakąś ruń, mech albo wrzosy w tych spodenkach, anioł odczepił mi kciuk od lewej dłoni, z
leśnym szumem pociekło piwo i doszedł mnie jego świeży zapach, oczywiście patrzałem na
twarz Neny, ale jej oczy widziały tylko anioła, kiedy kufel napełnił się młodą krwią, wypiła ze
smakiem, podziękowała gorąco aniołowi, a ten wsunął mi w rękę mój własny kciuk, bufetowa
spała nadal lekko poświstując.
Nena odsunęła mnie energicznie od framugi drzwi, by zamknąć je od wewnątrz na zasuwkę,
zatoczyłem się i usiadłem na pojemniku do śmiech by patrzeć, jak dziewczyna zdejmuje górną
część piżamy i wpatruje się bacznie w szereg aniołów, rozumiałem jej niezdecydowanie, byli
bardzo piękni, ale jednakowi, nawet ich rozchełstane koszule, bielsze od świeżego wapna, były
rozpięte w ten sam sposób, zdeterminowana przypadła do tego, który znalazł dla niej właściwe
piwo, więc anioł wziął ją bez wysiłku na ręce i zaniósł ładnie na duży stół, przy którym podróżni
zwykle jadali bigos, rybne sałatki, jajka na twardo oraz własne specjały odwijane z papieru.
Po raz pierwszy na tym stole pojawił się biały obrus wzięty znikąd, Nena uniosła się po złożeniu
jej na obrusie i siedząc rozplotła warkocze, potem zsunęła spodenki od piżamy i opadła
bezwolnie, jak białe ciasto, na lniane płótno, było mi jej żal, albo dopiero teraz, gdyż już wtedy
lub niedawno rozstrzygnąłem tę bolesną wątpliwość: anioły nie posiadają płci, niezbyt tedy
wiedziały, co począć z dziewczyną tak oczarowaną ich urodą, stanęły nad nią wszystkie, a
jeden ruchem dłoni zmiótł jej piersi, więc nie widziałem wówczas tych prawdziwych, drugi
usunął lekko włosy z podbrzusza i zasklepił ją przyzwoicie, ten kształt Neny uformowanej na
pewne ich podobieństwo nie wydał im się jednak właściwy, więc trzeci z oszklonej gabloty wyjął
półmisek ze śledziową sałatką i z tej organicznej substancji ulepił nowe piersi podobne do
drobnych, szklanych kul, pozostałe anioły naśladowały kolegę i wkrótce Nena posiadała
jedenaście par piersi ułożonych od obojczyków po kolana, podszedłem do nich i anioł pozwolił
mi z dwu ostatnich garści sałatki o ostrym zapachu uczynić jeszcze jedną parę, ułożyłem je na
kolanach dziewczyny, śmiem twierdzić, że były najładniejsze, ale nie mogłem jeszcze wiedzieć,
że był to właściwy sposób sprawiedliwego ukształtowania Neny dla dwunastu jej chłopców, i nie
mogłem też wiedzieć, że byłem chłopcem dwunastym, piersi zrobione przez anioły wrosły w
ciało Neny, tylko moje obsunęły się i spadły na obrus, powracając do dworcowej egzystencji
rybnej sałatki.
„Zróbmy coś dla niego — powiedział anioł — on chce być z nią połączony”, wskazał na mnie,
nie zaczerwieniłem się, bo nie przyszło mi nic na myśl, „a szef” — spytał któryś, „szef czeka,
zabiorą go o świcie”, wtedy zostałem schwytany bez uprzedzenia, rozebrany i położony obok
Neny. Popatrzyła z odrazą nie rozpoznając i odwróciła twarz, stąd niewiele wiem o jej twarzy,
anioł rozłupał nam czaszki jak jabłka i kilkoma przewodami, być może był to zastygły makaron
z bufetu, złączył nasze mózgi i natychmiast: zacząłem myśleć o urodzie aniołów, ich oczach z
długimi rzęsami, miłych, miękkich ustach, o konieczności odczuwania dotyku ich dłoni, niejako
najbardziej zapragnąłem zespolenia z nimi wszystkimi naraz, sama możliwość dawała
nieprzyzwoite zadowolenie, natomiast w ogóle nie pomyślałem o dziewczynie, dla której przez
pięć miesięcy, z konieczności jedynie nocami, stałem pod dworcem kolejowym w Zielonej Górze
i miałem stać jeszcze długo.
W końcu aniołowie pojęli, iż ta kombinacja nie jest dobra, połączyli wówczas nasze krwiobiegi,
co wprowadziło mnie jedynie w stan omdlenia, a żyły i tętnice huczały niby wodospad, jeden z
aniołów przełożył na moje ciało kilką piersi Neny bez odczuwalnego przeze mnie efektu prócz
przyjemności dotyku rąk anioła, od którego piersi mi pęczniały tracąc doskonałość, w efekcie
dziewczyna została powalana śledziową sałatką, ja natomiast skostniałym makaronem,
aniołowie jednak nie doszli sposobu połączenia chłopaka z dziewczyną, aby mieli jedną duszę
lub przynajmniej jedno ciało. Zagwizdał pośpieszny z Poznania, był jeszcze za miastem, lecz
bufetowa ocknęła się i zobaczyłem, że sprawność aniołów jest niezmierzalna w czasie, znów
stałem przy drzwiach poczekalni, aniołowie pili piwo z dziwacznych kufli, a Nena wracała na
górę schodami, przeszła obok mnie niby wskazówka zegara, nie dostrzegając człowieka.
Przecież nie ruszyłem się nawet spod drzewa aż do świtu, a on, skoro pił napój, mógł skorzystać
jedynie z nikłego zapachu, który płynął w ciepłą noc przez otwarte okna z poczekalni razem z
mdłym światłem, jeżeli nie był to zapach kwitnącej lipy i blask młodych liści albo kwiatów lub
woń nóg nie mytych po długiej wędrówce, „powinieneś jednak umyć te nogi” — powiedziałem,
skinął głową życzliwie, wobec tego uchwyciłem go za rękę i wyszliśmy spod cienia drzewa
chroniącego od dokuczliwych promieni gwiazd i poszliśmy zakurzoną ulicą wzdłuż torów, wśród
pyłu i sadzy, gdyż sądziłem, że Katarzyna umyje mu te nogi. Obudziłem ją małym kamykiem
wrzuconym na balkon, gdzie sypiała na pluszowej kozetce wyleniałej jak stary pies, „umyj mu
nogi!” — wrzasnąłem do jej rozczochranej głowy, „baranie” — szepnęła przeciągle, przecież
wylazła na kamienną balustradę, zeskoczyła i o brzasku myła nogi przybłędzie wodą zimną,
bardzo świeżą, nie kochałem tej dziewicy.
Tedy opowiedziana bez swady, bez w ogóle żadnego talentu wersja biletera, musi być uznana
za mylną. Obraźliwe jest dla Neny przypuszczenie, że włóczęga po wypiciu kufla piwa, które mu
przyniosłem, wdrapał się po pędach winorośli do sypialni Neny, i to przy moim aplauzie, a
nawet pomocy, gdyż podsadzałem go ponoć i jeśli nawet uczyniłem to, pełzać musiał po
gładkich cegłach, gdyż dworca w Zielonej Górze nie spowijały odrośle dzikiego wina, kolej nie
znosi takich ozdób. Nadużywający radiowej aparatury dla celów nie związanych z działalnością
kolei rewizor chciał mnie jedynie ukarać, a przecież byłbym szczęśliwy, gdyby Nena oddała się
właśnie włóczędze, który miał piękne, młodzieńcze stopy i myślał jedynie, aby jakaś kobieta
zdjęła z nich brud licznych marszów.
III. Chłodna pierś w gliniance
Wzburzony niepomiernie przez rewizora opuściłem gmach dworca i poszedłem na trzeci peron,
na sam jego koniec, gdyż pamiętałem, że stoi tam ławka, na której zamierzałem przeczekać
gadatliwość niesubordynowanego pracownika kolei, który uważał, że jego zasady moralne są
słuszniejsze od moich, tych z 49. Dął tam przenikliwy zimny wiatr od morza, jak zwykle na
gdyńskiej stacji, i był to wiatr lepszy od zimnych słów rewizora, bardzo nieustępliwego tej nocy,
nad ławką bowiem charknął nagle nie używany głośnik i rewizor beznamiętnie, ale
oskarżycielsko, wdał się w niejasne opowiadanie o piersiach Neny.
Mróz latem przebywał w gliniance, w tłustej wodzie obdarzonej świeżością źródła prawdy.
Wychowany w wodzie stawu jako ryba zlekceważyłem mróz kołyszący się pod powierzchnią
wody, miał postać kuli wielkości szarej renety i byłem przed nim przestrzeżony, zabił bowiem w
upalny dzień chłopaka, mnie, będącego raczej żabą, takie mam wyobrażenie własnej urody
młodzieńczej, ten mróz przesypiający lato oraz jesień, niejako rozmoczony w okolicach środka
glinianki, uderzył nagle w nogi, więc podążyłem ku dnu, gdzie w wypełnionej, niebieskiej glinie
rósł szpaler tui, drzewek grobowych, poznałem je raczej przez zapach, gdyż woda nie
przepuszczała światła, ale miałem jeszcze dłonie, które schwytały wodę jak pręty drabiny na
wysokim kominie i wyniosły nad powierzchnię, abym krzyknął, że świat kończy się w tej
sekundzie, zawiadomiłem, nieutulony w żalu, bez długiego cierpienia, niespodziewanie, czyli
tragicznie, w wieku dającym nadzieje, wszystkie te frazesy brane wówczas serio, kiedy mróz
poraził mi ramiona i, jak sądzę, utonąłem, gdyż nie tyle na śnieżystej morenie, ile w zimnej
gliniance umarłem ostatecznie. Czyż istnieje sposób, aby stwierdzić, że nadal trwam wśród
żywych? Wystarcza założyć, iż śmierć biologiczna nie stanowi rzeczywistego zgonu, może tylko
wtedy, kiedy umiera coś niepojętego; ta kula mrozu usadowiła się w moich dłoniach, była
gładka, więc trudno myśleć, że właśnie reneta, raczej inne zimne jabłko wprowadzające w
odrętwienie, myślę o dwu jabłkach z cienką skórką, ale trzymałem jedynie jedno, o drugim
wiedziałem, że jest, również podtrzymywane przez jedwab, niezbyt potrafię sobie wyobrazić, z
czego robiono staniki w 1949.
W sytuacji, kiedy woda, śnieg oraz mróz sprzęgają się w jedną substancję, i to nie w świecie
zewnętrznym, ich oddzielenie wydaje się poza mocą. Na liściach rudych jak wiewiórczy tyłek
nocował szron, nie śmiałem spojrzeć w twarz Neny, więc badałem uważnie wyschłe dębowe
liście, gdyż ławka stała pod dębem, niedaleko glinianki albo jeszcze bliżej, pod bukiem, a
najprawdopodobniej w gliniance, kiedy się utopiłem i w mętnej, zimnej wodzie zobaczyłem
szron, gdy w dłoni usadowiła mi się drobna pierś dziewczyny, zimna jak owoc na szczycie
jabłoni zaskoczony przez mróz. Jest rzeczą pewną, iż utonąłem wcześniej, niż nastał był ten
listopad, późny rześki wieczór oraz ballada o wyprawie z dziewczyną do lasu, gdzie stosy liści
jak żelastwo na złomie, strupieszała ławka oraz obrzydliwa woń gliny, konieczne również
wydają się brzozy okalające polną drogę, brzozy zrośnięte we frazeologii z panieństwem,
dziewictwem i śmiercią, bardzo stosowne jako znaki drogowe, skoro szedłem po raz pierwszy z
dziewicą, by zostać porażonym jej piersią zimniejszą od mrozu doskonałego, wszystko to
ujrzałem w nieprzezroczystej wodzie glinianki, kiedy nad moją głową zamknęła się jej
powierzchnia. Myślę, że dążyłem w pewien sposób, aby ten obraz urzeczywistnił się w sensie
bardziej dotykalnym, a teraz nie wiadomo, który zaistniał fizycznie, i co to znaczy fizycznie,
skoro obydwa, albo tylko jeden, powstały, lub nie, latem czy późną jesienią na marginesie
miasta Zielona Góra, jeżeli takie miasto gdzieś jest, oczywiście miasto z 1949 lub następnego
roku, nie to.
Na porośniętej żarnowcem górce, obok glinianki, niezbyt przyjaznej i zeskorupiałej, z której
zeskoczyłem do wody po swoją śmierć, tę rzecz podkreślam starannie, aby zbytnio nie
zobojętnieć, leżał Jerzy I albo Jerzy II, być może III, lub tylko dwóch, jeżeli nie wszyscy, co daje
siedem możliwości połączeń, w tym jedno trafne i ważne, bo pozbawione znaczenia, Jerzy I
usłyszał mój krzyk, choć mógł myśleć, że kusi go Świtezianka, o której dowiedział się w
gimnazjum, bo te rzeczy studiowaliśmy właśnie z pełnym przekonaniem, by przygotować się do
życia, albo właśnie dlatego Jerzy I skoczył z urwiska, był to umysł ścisły, nie mający
przekonania do rusałek, niemniej chciałby zobaczyć boginkę wodną, by ją dokładnie opisać w
wypracowaniu i raz chociaż zachwycić Deskę, której chude życie tworzyło na lekcjach zdrowe,
krwiste dziewuchy bytujące w jeziorach, popłynął tedy z zazdrością, że byłem, pierwszy, i
nurkował za mną w tej cieczy, dosyć długo, skoro najspokojniej siedziałem sobie obok Neny na
ławeczce sparaliżowany jesiennym chłodem i ważyłem w dłoni jej drobny cycuszek nie wiedząc,
co dalej począć, lub niezdolny do jakiegokolwiek działania z powodu zimna, gdyż ubrałem się
elegancko, więc za lekko na noc z tęgim przymrozkiem, i zęby mi szczękały, a dziąsła
obmywała cuchnąca, gliniasta woda. Nena miała bluzkę bielszą od koszuli anioła i bardzo
chłodną, otóż stwardniała sutka, podobna do kolca akcji, zraniła mi dłoń i bałem się poplamić tę
jasną bluzkę, więc dygotałem coraz bardziej, zanim doszedłem do wniosku, że należy
dziewczynę pocałować w wąskie wargi, ale skoro nie panowałem nad ciałem, a ostre
zakończenie małej piersi przebijało rękę i krew odpływała ze mnie, byłem pewien, że brudzi jej
brzuch, którego nigdy nie, widziałem, wtedy Jerzy I złapał mnie za włosy, albo jeszcze później, i
nie był to I tylko III, który bacznie śledził moje pływanie i natychmiast wkroczył z interwencją,
kiedy pierwszy raz zachłysnąłem się wodą, był chłopakiem z refleksem, dlatego zniknął w
życiu, gdzie liczy się spokojne oczekiwanie na bieg wypadków, to on uchwycił mnie za majtki,
ogłuszył uderzeniem w głowę, i holował jak marlina, którego złapał stary człowiek, stało się
wtedy, że oderwałem dziewczynie ten ołowiany cycuszek i ze zdobyczą pobiegłem do domu, z
tym pars pro toto, aby dokonać wiwisekcji, zawsze bowiem interesowała mnie istota
zagadnienia, nie jego zewnętrzność, łakomie skorzystałem z możliwości wydobycia tkwiącej w
dziewczęcej piersi przyczyny męskiego zainteresowania, zostawiłem więc Nenę samotną na
ławce pod bukiem, oszronioną zupełnie, z jedną piersią wymodelowaną jedenastoma parami
rąk, stąd tak gładką, niestety, ta ciężka kulistość wymyła mi się z dłoni przy brzegu glinianki,
kiedy Jerzy III ciągnął mnie po śliskiej glinie lub śliskim mule, świadomość odczepiła się od
mojego ciała i wróciła do znieruchomiałej dziewczyny.
Oczywiście ratował mnie Jerzy II Mały, dla którego woda stanowiła tylko chemiczną substancję
i fizyczną mieszaninę różnych gnijących gówien, ten naukowy stosunek do płynu zalewającego
mi gardło oraz płuca pozwolił Małemu zastosować racjonalne podejście do zagadnienia, chwycił
mnie mocno za pierś i oderwał od mrozu przywracając społeczeństwu, ksiądz prefekt,
zapoznany z cudownym ocaleniem niedowiarka, chciał mnie godzić z papierową Panną Marią,
gdyż jego bystre oczy, maleńkie w tłuszczu i przenikliwe jak u inteligentnego prosiaka,
wyśledziły mnie w nawie podczas majowych nabożeństw zapatrzonego w ponadzmysłową dal,
w tej metafizycznej dali, którą Jerzy I oceniał na dwadzieścia metrów, zgodnie ze wzorem w
Sevres, na kościelnym balkonie siadywała Nena, do której modliłem się pięknie, gdyż także była
dziewicą, Jerzy I modlił się obok do słodkiej blondynki z obfitymi piersiami, których nikt nie
dotykał.
Śliska, gliniasta pierś Neny ociekając wodą z powrotem popłynęła na środek glinianki, by
czyhać na ofiary, i wcale nie pragnąłem utonąć, dlatego, zupełnie nieprzytomny, świadomie
wyrwałem się ze słonecznej przestrzeni i zanim któryś Jerzy zrozumiał moje chęci, ciąłem wodę
rękoma, bezbłędnie płynąc ku gliniastej kulistości, tak szybko powróciłem do dziewczyny na
ławce, że bardzo wątpię, czy zauważyła nieobecność, zwłaszcza że przerwa w dzierżeniu piersi
trwała jeszcze krócej, poza tym czy można cokolwiek czuć piersią zlodowaciałą w przenikliwie
zimnym powietrzu, byłem trochę rad z utopienia się, ostatecznie ten tragiczny wypadek mógł
tłumaczyć moje zachowanie, nieruchomość i niezdarność, aczkolwiek wiedziałem, jaką
duchową więź należy nawiązać z kobietą, jeżeli w ogóle przedtem żyłem, zastępowałem
przecież jednorazowo męża pewnej otyłej kobiecie, która brutalnie zniszczyła idealizm dziecka,
ale z tą dziewczyną było coś zupełnie innego, w istocie nie posiadała cielesności, ściślej
posiadała ją częściowo, myślę, że właśnie tę pierś, bom trzymał ją w dłoni, była tedy
potomkinią amazonek, o których nauczycielka historii mówiła z dumą, bo także była kobietą, i
wymachiwała nad głowami uczniów krótkim i zardzewiałym mieczem w celach estetycznych
oraz wychowawczych, tak fizycznie dowodziła istnienia kobiecej duszy obdarzonej wieloma
możliwościami, dusza Neny objawiała się więc w elemencie jej dziewczęcego ciała.
Gimnazjum wypłukało ze mnie pierwotność dzieciństwa i zwróciło uwagę ku ideałom, za
skorupą wulgarnej materii postrzegłem wielopłaszczyznowe możliwości, w tym gliniankę z
nimfą skondensowaną w dziewczęcy gruczoł piersiowy, być może Nena specjalnie
przechowywała w wodzie ten aspekt swej psyche, aby utrzymać go w pożądanej świeżości dla
trzynastego chłopaka lub tylko dla mnie, stąd ta absolutnie wypruta z erotyzmu, oszroniona
randka w lesie wieczornym, jakże niezbędne jest ciepło do splatania się ramion oraz nóg w
bladoróżowe wężowisko, żaden z jedenastu chłopców nie przyszedł z Neną w listopadzie na tę
ławkę, kiedy pokonywałem przestrzeń, by szczękające zęby zbliżyć do drobnych zębów
dziewczyny w zamyśle pocałunku, miałaby tedy Neną zęby, jeszcze jeden złudny element ciała,
ugryzłem ją w bezkrwistą wargę, gdyż nie panowałem nad skostniałym ciałem, od niczego nie
chroniła przewiewna koszula oraz lekka marynarka, bo tak wybrałem się na to strwożone
spotkanie, i już po drodze byłem pewien, że Najświętsza Panienka szła za mną lekko na
wiotkich, długich nogach, jeżeli tak duchowe zjawiska, jak Nena oraz Najświętsza Panienka,
posiadały nogi, pora jednak wyjść na dwór, gdyż z dłoni przedziurawionej stwardniałym
koniuszkiem piersi Neny z 49 bije fontanna krwi, niebieskiej jak woda w gliniance, zamierzam
potrzymać ją w listopadowym przymrozku, póki nie wykwitną wokół rany igiełki siwego szronu.
Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o istotę sprawy, nie żywię do rewizora pretensji, gdyż nie
zniekształcił zdarzenia nawet w najdrobniejszym szczególe, powstaje natomiast pytanie, czy
fakt nabycia przez kogokolwiek biletu na przejazd koleją uprawnia jej pracowników do
rozgłaszania o podróżnych wszelkich wiadomości, jakie posiadają, że nie wspomnę też o
istotnym elemencie całego zagadnienia, to jest o przebywaniu ówczesnego biletera poza
obszarem dworca i torów, czyli, zarówno obok jak i w gliniance, i to prawdopodobnie wówczas,
gdy należało stać przy barierce odgradzającej kolej od świata.
IV
Goła dziewczyna wystrzelona z czołgu
Przemarznięty wróciłem z peronu do poczekalni, w działaniu tym była już rezygnacja, która
wypłukała żal do rewizora, do nieważnych zdarzeń w czasach, gdy kolejarz ten był zaledwie
bileterem posiadającym zdecydowany osąd w sprawach między chłopakiem a dziewczyną.
Podejrzewałem go nawet o brak złośliwości, czyli o pozytywną motywację tego, co robił,
gadając przez stacyjne megafony, a mianowicie, że powinienem był wziąć Nenę jak pozostali
chłopcy i zapomnieć o niej jak wszyscy. Przypuszczenie to potwierdził dokładnym opisem jej
nagiego ciała, nie unikając szczegółów, które nawet dzisiaj trudno przemycić w publicznym
opowiadaniu, narażał siebie, kiedy zbliżył się do szczupłych ud Neny, z którymi jednak nie miał
do czynienia, stał jedynie w jednej z bram domów okalających rynek w gorącą noc, kiedy
dziewczyna biegła pozbawiona ubrania z własnej woli. Ten bileter był wszędzie, gdziekolwiek
się wówczas znajdował, był też w 1945 pod Grójcem, gdyż właśnie on połączył te dwie sprawy,
których łączenie nie przyszłoby mi na myśl, znał się na swoim fachu rewizora.
Jeżeli mogą być dwie różne przyczyny tego samego skutku, tedy pocisk wystrzelony w marcu
1945 roku za miasteczkiem Grójec spadł ponownie i eksplodował w lipcu 1950 obok ratusza w
Zielonej Górze, nie roznosząc przy tym żadnego budynku, żadnej chłopskiej stodoły i nie
czyniąc huku, przynajmniej na zewnątrz, huk i błysk bowiem wypełniły moje piersi, zwłaszcza
głowę, ale wytrzymałem to, gdyż wybuch miał sens jedynie w przypadku — jeśli w ogóle
mogłem go pamiętać i rozważać lub zobaczyć go w tej chwili — kiedy nie ma nowych eksplozji
i trzeba żyć.
Nie spodziewaliśmy się, że wojna urobiła ludzi na słodsze ciasto, ale też nie żądaliśmy wiele,
dwóch snopków żytniej słomy ze stodoły wypełnionej tą słomą po dach, później (kiedy później)
pięknie i szybko płonącej i wieś miała spóźniony karnawał w fajerwerkach iskier, oraz
spóźnionej, żywej krzątaninie, by nie zajęły się inne, niewinne stodoły czy chałupy, zaginęliśmy
wśród biegających ludzi i być może czerpaliśmy wodę z prymitywnych studni albo nosiliśmy ją
w wiadrach, drewnianych i ciężkich, by gasić resztki stodoły, która śpieszyła się do zniknięcia z
powierzchni Ziemi i czasem teraz płonie we mnie z czystą radością, wreszcie zrobiło nam się
ciepło, przeszło nawet zmęczenie, które było powodem wystrzału, gdyż do wsi dobrnęliśmy
późnym wieczorem po marcowej grudzie i chciało nam się spać, ale także zjedlibyśmy chętnie
kilka ziemniaków pieczonych w popielniku i zapili serwatką, wieśniak bowiem spożywał to danie
i od niego oderwał się niechętnie, aby otworzyć drzwi i z miejsca odmówić noclegu w swej
norze, niemniej nie była to jedynie obojętność starego chłopa, lecz wyraźna złośliwość wobec
potrzebujących, oo podkreślił kilkoma słowami, których nie uważałem za stosowne zapamiętać,
wystarczył nam sam ton albo świadomie poprzestaliśmy na intonacji oraz barwie jego
odmownej odpowiedzi skłaniającej nas do działania, którego mieliśmy się podjąć tego wieczoru
mimo zmęczenia.
W zasadzie marudziliśmy przy tym czołgu z rozprutą gąsienicą, ze smutnie zwisającym nosem
lufy, otóż taki pancerny pojazd w żaden sposób nie zmieściłby się w wąskiej uliczce przy
aptece, skąd miał wystrzelić, wobec tego wystrzelił tylko pod Grójcem, ale kiedy
przekonywałem Nenę, by jednak dotrzymała słowa, pocisk już leciał, nawet nie
przypuszczałem, że wbrew wszelkim teoriom zjawisk zajdzie tu jakiś związek i w istocie nie
zaszedł, tylko w tej chwili, która trwa, dwa zjawiska stopiły się w jedno lub rzeczywiście były
tym samym, tylko nikt o tym nie wiedział, a dziewczyny nie musiałem przekonywać, gdyż była
wierna swym kaprysom. Przy czołgu strawiliśmy dużo czasu, godzi się też wyjaśnić wojskowym,
iż było to działo pancerne, a nie czołg, czas został zużyty na obrzynanie gumy okalającej kółka,
po których toczyły się gąsienice, guma twardsza od żelaza nie cięła się łatwo, chociaż ojciec
zmagał się z nią za pomocą brzytwy. Pomagałem mu ciągnąć nadcięty kawałek kombinerkami i
zwilżając śniegiem całą operację, ta guma została przytwierdzona gwoździkami do naszych
butów, były to najtrwalsze zelówki w całym kraju, rzecz bardzo istotna, gdyż mieliśmy na nich
dojść do Zielonej Góry i doszliśmy, w ten sposób osiągnąłem ostatni cel w życiu, przy czołgu
uchwycił nas zmierzch, zdążyliśmy jednak być w wieżyczce i sprawdzić, że stały tam naboje w
dużych, błyszczących gilzach i że żołnierze, którzy wówczas dochodzili do Zielonej Góry, nie
dopełnili obowiązku unieruchomienia działa przez zabranie elementu zamka, za pomocą korbek
manewrowałem lufą i zapamiętaliśmy ten fakt, bo sądzę, że już wtedy chcieliśmy strzelić,
brakowało jednak rozsądnego powodu i ojciec go szukał, bo dlaczego poszedł z nami właśnie do
tej chałupy, skoro w drugiej przyjęto nas gościnnie i poczęstowano ziemniakami z kawałkiem
słoniny, przyjaźni ludzie znali wartość konkretnego posiłku po całogodzinnym marszu wśród
zawiei śnieżnej, spać mieliśmy przy rozgrzanym, kuchennym piecu i matka zasnęła
natychmiast.
Tym razem spali oboje rodzice, kiedy opuściłem pokój i przeszedłem przez ich sypialnię z
wprawą nabytą przez miesiące nocnych wypraw pod stację, gdzie wartowałem do świtu i znów
wracałem cicho, aby złapać godzinę snu przed pójściem do gimnazjum, gdzie nadal sypiałem,
oczywiście jedynie na lekcjach chemii, gimnastyki i biologii, na innych nauczyciele budzili do
pobierania tak potrzebnej wiedzy, teraz, kiedy nie musiałem już chodzić pod dworzec, bo
wreszcie zbliżyłem się do dziewczyny, męczyły mnie noce w domu, więc ta noc z konkretnym
zamierzeniem spadła na mnie jak niezasłużone odznaczenie, chłopcy czekali już na podwórku,
pod młodym, znędzniałym drzewkiem gruszy i liczyli gwiazdy w tym kwadracie letniego nieba,
który nie był jeszcze zliczony, niezbyt wierzyłem, że Nena przyjdzie pod aptekę, ale ona już tam
była, siedziała na kamiennym schodku i rozplatała warkocz, bardzo długi, sięgający do piekła,
ten warkocz owija mi teraz szyję i oczy wychodzą z orbit, wtedy rozpadł się w ciemną fontannę,
w środku której siedziała dziewczyna, w sumie taka sobie pipka.
Ojciec wytrącił mnie z sennej martwoty, unosząc do góry za ramię, nie sądzę, bym pytał go o
przyczynę, byłem szczęśliwy, że coś wymyślił, albo wiedziałem, że będę szczęśliwy, wieś spała,
kiedy wyszliśmy na zaśnieżone podwórze, tylko psy rozmawiały ze sobą, nie znoszę psów za
bezpodstawne służalstwo, była ta sama godzina, która miała być w lipcu w Zielonej Górze,
takie drobne realia chytrze spajają czas, szliśmy do martwego czołgu na poboczu szosy, ojciec
pracowicie naciskał dynamko ręcznej latarki, którą pozostawił nam kiedyś żołnierz, nazwiskiem
Koepke, bo nie była Mu potrzebna, nic nie było mu potrzebne po wizycie u nas, psy informowały
się o trasie naszego marszu.
Skoro wiadomo, że w nieprzebranych ilościach śniegu nigdy nie ma drugiej takiej samej
śnieżynki, informacja, iż w marcu 1945 roku na polu oddzielającym wieś niedaleko Grójca od
szosy prowadzącej do tego miasteczka leżał śnieg, wydaje mi się niewiele mówiąca i należy
dodać, iż śnieg, o którym mowa, był śniegiem nocnym, zawierającym śnieżynki o wzorach,
jakie nie wystąpiły nigdy przedtem i nigdy, potem, czyli zupełnie inny, stąd blisko do uwagi o
nieoznaczoności zdarzeń wśród takiego śniegu, można przyjąć, iż nie zaszły, chociaż w końcu
kulawy czołg objawił się naszym oczom, był pokurczony od wilgotnego zimna, wydaje się
słuszna uwaga, że wiadomości o kształtach śnieżynek udzielono mi na lekcji. fizyki w
gimnazjum w Zielonej Górze.
Z uwagi ma potrzebę dialogów, kiedy gromadzą się ludzie, dziewczyna powiedziała: „tu es
aimé”, gdyż posiadała ten język, a także pianino i inne rekwizyty zacnego wychowania, które
często idzie na marne, „je suis aimé” — szepnąłem, aby nie rozpętać hałasu w letnią noc, „vous
êtes aimé“ — rzekli Jerzy I, II oraz III, jeżeli tam byli, w tym Putainville, i jeżeli znali ten język,
którego nie znali, więc zakończyłem dialog frazesem: „on doit aimer ce qui est beau”, gdyż
także, jak oni, równie dobrze mówiłem po francusku, oczywiście tylko w 1949, a wąska uliczka
idąca schodami pod górę wydała mi się zakątkiem, gdzie przy murze powinienem spędzić
resztę życia, życzenie to los spełnił i niezależnie od miast, w których przebywam, bez przerwy
tkwię przy murku niedaleko apteki w Zielonej Górze, pozwalając sobie tylko na spacery do
dworca, którego już nie ma dla innych, tym bardziej jest dla mnie, a raz do roku na śnieżystej
morenie stoję zupełnie nagi przy ognisku i jest to słuszne, gdyż mnogość rzeczy rozprasza i nie
można dojść do żadnej sensownej prawdy, i trzeba żywić się cudzymi, spisanymi w książkach
stojących jak puszki z oślim mięsem w spiżarni, mięso z tych puszek wydaje się smaczniejsze
od świeżego, „pourquoi le clair de lune est-il plus beau en hiver qu’en été ?” — spytała Nena.
Voilà l’hiver, klapa włazu do czołgu, odchylona i przez nas poprzednio, zimna i szorstka,
ułatwiała Wejście do wnętrza, księżyc rzucał umarłe światło, potwierdzając późniejszy sąd
Neny, lecz oprzyrządowanie ojciec badał za pomocą latarki, wycelowanie lufy działa na stodołę
nie sprawiło kłopotu, gdyż nie umieliśmy tego robić, więc szybko i nadzwyczaj sprawnie
ustawiliśmy ją właściwie, albo tak miało być i lufa przygotowana do strzelania na wprost
czekała na nasze zabiegi, co, jeśli nie zboczyć z tego rodzaju rozumowania, prowadzić może do
uznania predestynacji lub ostatecznej sprawiedliwości, przed czym się wzdragam i myślę, że
po prostu sam czołg nam pomagał, wściekły na ludzi za pozostawienie go w samotności i
skazanie na zgubę, może żądny był radujących wybuchów i zniszczenia, wyraźnie bowiem
ułatwiał ojcu naukę obsługi działa, nie było to proste, wziąwszy pod uwagę liczbę rozmaitych
korb i uchwytów, lecz w końcu udało się otworzyć zamek armaty i wpakować, w nią nabój
dźwigany przez ojca z trudem i stękaniem, przedtem jeszcze ojciec wkręcił, lub nie, zapalnik w
żelazo pocisku, zamek działa szczęknął z zadowoleniem i wyjrzeliśmy z wieżyczki, czy akurat
stodoła starego skurwysyna zobojętniałego na ludzkie zmęczenie zastąpi pociskowi drogę, i
ojciec odpalił.
Nic się jednak nie zdarzyło od tego pociągnięcia za niewłaściwą dźwignię i dlatego zdążyłem,
na długi czas, powrócić w uliczkę obok apteki, gdyż rok 1949 był wtedy wcześniej niż 45, w
powojennym zaambarasowaniu rzecz ta uszła, uwagi wielu ludzi. Przy murku noc wydawała się
ciemniejsza oraz cieplejsza niż w innych punktach miasta, a Nena właśnie nadchodziła powoli i
z gracją, ów wdzięk jej ruchów w załomach cieni był niewidoczny, dlatego można śmiało go
przypuścić, także mnóstwo innych uroków, skoro kilkoma słowami można je dodawać, nadeszła,
z niecierpliwości byliśmy pierwsi i przesiedzieliśmy na schodkach niejedną noc, zanim to się
zdarzyło, jeśli w ogóle, cichutko też nuciliśmy piosenkę o nieznanej melodii, której tekst dziś
właśnie odnalazłem w książce napisanej przez biskupa przemyskiego z, uwagą: „śpiewając
tupali masoni nogami”, a wiadomość pochodziła z „Le Drame maçonnique”, w zasadzie było to
zakończenie każdej zwrotki: ,,Quand l’ombre couvrira la terre nous viendrons encor t’adorer oui
t’adorer t’adorer t’adorer”, i jeszcze trzy razy „t’adorer”, albo z prostej uciechy śpiewania trzy
miliony razy powtórzyliśmy: „t’adorer”, zwłaszcza ja, gdyż Grand Architecte de l’Univers,
przedmiot uwielbienia, był przez masonów rozmaicie rozumiany, jeśli wierzyć księdzu
biskupowi, a wtedy już nie wierzyłem biskupom, dla mnie oznaczał wyłącznie dziewczynę
wyłaniającą się z mroku chaosu, jestem przekonany, że właśnie ta piosenka obijała się o mury
uliczki, gdyż, kiedy ją dziś po raz pierwszy poznałem, wydaje mi się stosowna, szczególnie jeśli
pomyśleć o dziwnych obrzędach i zwyczajach masonerii, tej zabawy dorosłych.
Oto chwila wahania, czy przypisać ojcu ową sprawność i zuchwałość, jaką chłopcy chętnie
widzą u rodzica, wtedy wystrzał nastąpiłby szybko, gdyż ojciec z właściwą sobie inteligencją
rozpoznał działanie mechanizmu zamka armaty, załadował nabój, pociągnął za spust i stodołę
diabeł rozproszył z hukiem na przeszłość, przyszłość oraz teraźniejszość, a słoma, na której
stary wieśniak nie pozwolił nam się wyspać, płonęła spokojnym ogniem, stałem w wieżyczce
jak dowódca pancernej dywizji i zaznałem uczucia, które musiał mieć Grand Architecte de
l’Univers, kiedy stworzył świat i patrzał na dzieło z zachwytem, gdyż jego doskonałość była nie
do opisania, jeśli dobrze pamiętam, był to zachwyt równy temu, jaki objawił mi się zaraz po
wysadzeniu głowy z łona matki, wspaniała, radosna biel prześcieradeł i pierwsze powietrze w
płucach, dlatego krzyczałem.
Ojciec jednak marudził, badając nieznane przyrządy, zwłaszcza te, które dały się poruszyć, i
przycupnąłem w żelaznym pudle, lekki mróz skłaniał do snu, czekałem na Nenę mającą
nadejść, w końcu nadeszła po cichu, nosiła płaskie obcasy, by zamaskować wzrost, w zmroku
była dziewczyną piękną jak palma, dziś widzę ją ostrzej i nie wiem, czy jestem rad, że po mnie
był jeszcze jeden chłopak, trzynasty i pechowy, albo szczęśliwy, gdyż nie wiem, jakie on miał
wyobrażenia o szczęściu, huk i smród spalonego prochu przeniósł mnie z powrotem do czołgu,
ojciec znalazł właściwą dźwignię, nie widziałem, jak stodoła unosi się w powietrze,
dostrzegałem tylko słomę płonącą niby bożenarodzeniowe drzewko i słyszałem swój krzyk
witający z uniesieniem narodziny Boga lub człowieka, jedno i drugie, może w ogóle nic, ten
pocisk, który rozbił i zapalił stodołę, nie wybuchł jednak, lecz poleciał w przestrzeń, by za cztery
lata, w lipcu, eksplodować na rynku w Zielonej Górze, przestrzeń oraz czas miały go odrzeć ze
stali, wypatroszyć z ładunku i masy, doszedł jedynie swą istotą, jaką jest oszołomienie.
Doszedł nie wtedy jeszcze, kiedy dziewczyna wychynęła z nocy, i nie wówczas, gdy rozebrała
się w nagiej uliczce, gdyż prosiła, aby nie patrzeć, a my, w tych średniowiecznych czasach,
wcale nie lepszych, uszanowaliśmy jej wstyd i rozmawialiśmy o gwiazdach, które Jerzy I znał po
imieniu, poufałość, do jakiej nie był zdolny z ludźmi, może tylko ze mną, gdyż wiązało nas
nieszczęście miłości, przynajmniej do chwili, kiedy zbliżyłem się do Neny, on do końca był
daleko od piersi blondynki, Nena rozpuściła właśnie włosy i była krzakiem agrestu na wysokim
pniu, nietrudno było mi ją widzieć, skoro patrzyłem na nią oczyma duszy umieszczonymi na
plecach, więc ona złożyła na murku swój letniczek, a także tę bieliznę, o której nie przyszłoby
mi pomyśleć, gdyż musiałbym także myśleć o tym, co okrywała, a nie okrywała niczego, ta
dziewczyna nie miała nic zmysłowego, bo przy dwunastym chłopcu wyzbyła się tych cząstek
umęczanych przez jedenastu chłopców, o których miasto nic mi nie powiedziało. Jerzy II
obejrzał puste ulice, Jerzy III wycenił słuchem nieobecność ludzi, ich obecność stanowiła
element ryzyka, skoro Nena, naga żyrafa w rozgrzanym mieście, zdecydowała się przebiec te
ulice wokół ratusza na nagich stopach z jakiegoś powodu istotnego dla jej ambicji.
„Leć” — rzekłem, jak gdyby była pterodaktylem, o którym także uczono mnie w gimnazjum,
bym nie zaginął w świecie. Zamknęliśmy oczy, kiedy rozległ się łomot jej skrzydeł, w
rozgrzanym powietrzu ciężko nabierała rozpędu, chociaż w ubraniu wydawała się lekka i
szczupła niby pijawka, miałem za powiekami jej obraz białego ptaka z głową nietoperza i
ostrymi ząbkami, tak było na rysunku, kiedy objawił mi się podczas lekcji zoologii ten pierwszy
lotnik na Ziemi, pterodaktyl, potem otworzyłem oczy i spojrzałem na nieruchome sandały Neny,
gdyż gwiazdy błyszczały w klamerkach, niepotrzebne buty pierwszej dziewczyny latającej
jedynie dzięki silnej woli, dziewczyna zniknęła za krawędzią muru ratusza, kiedy zobaczyłem
stodołę w ogniu powstałym bez żadnej przyczyny, gdyż jeszcze nie trafił w nią pocisk, jeszcze
leciał, nawet nie wiedziałem, że leci, biały, w pióropuszu nie. splecionych włosów, po ciepłych
płytach chodnika lub kamieniach ulicy, wszyscy zresztą odwróciliśmy się plecami do ratusza, bo
nie ma większego nieszczęścia niż nagość płci przeciwnej, co innego, gdybyśmy wyszarpywali
Nenie wątrobę kowalskimi obcęgami z brzucha rozciętego tasakiem lub narzędziem
delikatniejszym, nożem do krajania chleba, jej brzuch nie budziłby podniecenia, zaspokajałby
tylko naturalny instynkt okrucieństwa.
Ale nie ja, chciałem zobaczyć, skąd wziął się urok, można przypuścić, że oczarowanie Neną
miało charakter duchowy, organizowała je jednak materia, tak nas uczono w gimnazjum, nigdy
nie wiedziałem, czy dziewczyna była szczupła, czy posiadała jednak sporo pulchnej materii,
rekonstrukcja na podstawie jednej drobnej piersi (czy drobnej?) wydaje się wątpliwa, wytężyłem
oczy, by dostrzec nie tyle duszę czy nagie ciało, ile to, co wiąże te elementy, i dusza
przemawia ogłupiająco do chłopca, albo oszukujemy się dla odróżnienia od przyrody,
spoglądałem tedy na tę krawędź ratusza, zza której miała wybiec, i choćbym ją teraz albo
wtedy przetrzymał całe lata za zwalistym ratuszem, nie jestem zdecydowany czy wybiegnie,
gdyż mam pomysł, aby ktoś, jakiś mężczyzna, młody lub stary, czekający właśnie na taki bieg
wydarzeń, schwycił ją, wciągnął do wielu zakamarków, wielu sieni, drzwi i wypił wszystką krew,
ogryzł uda, połknął pierś, tę, którą trzymałem w dłoni tłustą od gliny.
Chęć jednak nie przekreśli rzeczywistości, młoda, zupełnie naga dziewczyna, może niezupełnie,
gdyż z medalikiem, na którym wyobrażono Jezusa, była za ratuszem i miała stamtąd wyfrunąć,
całą noc wpatrywałem się w krawędź budynku i białe ciało Neny nawet nie mignęło, więc
właśnie wtedy oddała się tym jedenastu chłopakom, to oni stali w bramach, w drzwiach,
siedzieli na chodnikach i brali ją po kolei bez nastrojów, wierszy, nużących oczekiwań,
przechodziła chętnie od bram do załomów muru, od progu drzwi do obrzeża chodnika na krótką
(może nie krótką?) pieszczotę, z własnej woli, bo wyznaczyła im te miejsca, tak jak moje w
uliczce obok apteki, ale ja miałem dla niej jedynie modlitwę, co jest dobre tylko na zakończenie
wszystkiego, otóż ostry zapach jej potu później jest tu problemem nie do wyjaśnienia i to, że
gwałtownie chciała się wykąpać.
Oczywiście, kiedy przed świtem, po okrążeniu ratusza wypadła zza czerniejącego muru i kiedy
w świetle gasnącego księżyca mogłem ją zobaczyć jak pod szkłem, ten pocisk wystrzelony
przez ojca pod Grójcem, zmęczony i szczęśliwy, eksplodował na ulicy w Zielonej Górze,
zamieniając otoczenie w słomiany, duszący ogień, gdy opadł dym, stare deski, rozżarzone
odłamki, Nena splatała z powrotem warkocze, nie dbając w charakterystycznym rozleniwieniu
o ubranie się, być może, nie czuła woni swego potu, potu młodych chłopców, tylko zapach
spalonego ładunku wybuchowego, stąd pewnik, że właśnie ją w marcu 45 ojciec wystrzelił z
czołgu gołą jak pocisk. Odtąd żyję wyłącznie w roku 1949 oraz trochę w następnym i cokolwiek
można by o tym powiedzieć, jest to bardzo dobry powód do życia.
Oczywiście tę myśl wyraził o mnie ów rewizor na gdyńskim dworcu, w świetle obserwacji, jakie
mimochodem przeprowadziłem, muszę przyznać, że jeśli nawet jacyś podróżni czy senne
pracownice bufetów słuchały obnażania moich śmiesznostek, to przecież bardzo rzadko czyniły
to do końca, gdyż na dworcu, nawet nocą, w tej przerwie, kiedy nie odchodzą ani nie
przychodzą pociągi, zdarza się zbyt wiele, aby zwracać uwagę na jedno. Dlatego też
natychmiast po powrocie do domu z niepotrzebnej podróży wbiłem sobie w udo skalpel, a krew
zatamowałem płonącym końcem sosnowej gałązki, była to wodnista krew pozbawiona
kolorowej barwy.
Figurki z Edo
Zajmiemy się przewrotną, może nawet zepsutą dziewczyną, Marią Czarcikęs. W czasie, kiedy
rozmawiała z wdową Wyżliną, przeżyła już lat szesnaście i siedem miesięcy. Wdowie
powiedziała jednak, że liczy sobie nieco ponad piętnaście, by wynikało, że wówczas, kiedy
Paweł Wyżlina podarował jej figurki, była absolutnie niepełnoletnia, nawet w świetle naszego
prawa, jeśli już nie dobrych obyczajów. Była szczupła, miała drobne piersi i w oczach
bezbrzeżną naiwność. Wdowa nie rozumiała, czego dziewczyna chce.
— Coś ci się pokręciło — uznała wdowa, traktując Marię jak nierozsądną dziewczynkę.
Wewnątrz trzasnęły jakieś drzwi zamknięte podmuchem przeciągu,
— Przyszłam po lalki z Edo — powiedziała Maria.
Wdowa uchyliła drzwi wejściowe tylko częściowo. Jedną dłonią trzymała się ściany, w drugiej
twardo dzierżyła klamkę. Dziewczyna powiedziała najpierw: lalki. Potem naprawiła błąd i
nazwała lalki figurkami. Oczy wdowy, matowobiałe jakby je ściął alkohol, nie zdziwiły Marii.
Zajrzała w nie i odtąd wiedziała, że Wyżlina mówił tylko prawdę.
— Podarował mi je pan Paweł Wyżlina — powiedziała Maria.
— Gdzie, kiedy?
— W sanatorium. Miesiąc temu.
— A — rzekła wdowa. — Wejdź.
W ten sposób spotkały się te dwie kobiety Pawła Wyżliny albo — żeby określić rzecz
dwuznacznie — zetknęły się ze sobą trzeźwa młodość i pijana starość. Miały dwie wspólne
cechy: obie były brunetkami i obydwie umiały nienawidzić. To drugie musiało doprowadzić do
trzęsienia ziemi.
Na stole w pokoju stały śmierdzące, zgniłe kwiaty, a w popielniczce ogryzione kości. Otwarte
drzwi na balkon dawały jednak świeże, pachnące lipami powietrze. Wdowa uderzyła biodrem o
krzesło i sklęła je. Potem wzięła ze stołu talerz z przyschniętymi listkami pietruszki i wyniosła
go do kuchni. Marię doszły stamtąd kobiece głosy. Wprawdzie wdowa zamknęła drzwi za sobą,
nie na tyle jednak, by dziewczyna nie usłyszała udzielonego nieznajomym wyjaśnienia:
— Jakaś młoda kurewka.
Powracając wdowa uderzyła łokciem o szafę. Nazwała szafę kobietą upadłą i usiadła przy stole.
— Jakie figurki? — spytała.
Maria wyjaśniła swobodnie:
— W zasadzie jedna, lecz przedstawiająca dwie postacie. Z polichromowanego drewna,
anonimowa, jak sądzą niektórzy, mała rzeźba w rodzaju netsuke. Przedstawia starca i
dziewczynę. Pana Iharę Toju, poetą na dworze shoguna w Edo, i pannę Yoshiko Takuboku, córkę
daima z Kobe.
Wdowa pokręciła głową przecząco.
— Rzeźba ma około piętnastu centymetrów wysokości — ciągnęła obojętnie Maria. — Jest
bardzo realistyczna. Szata na starcu leży bardzo źle, bo jest chudy. Twarz okrągła, gdyż
azjatycka, lecz wyorana zmarszczkami. Ale to twarz szczęśliwa, rozjaśniona uczuciem. Pan
Ihara Toju miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata tak jak pan Paweł.
Wdowa jakby zbudziła się i spojrzała uważniej na dziewczynę.
— A ta dziewczyna? — spytała.
— Dwanaście. Panna Yoshiko — siedzi na kolanach starca, który, lewą ręką podtrzymuje ją za
kark zważając, by nie zburzyć jej pięknej fryzury. Yoshiko rozwiera swymi dłońmi kimano, by
podarować Iharze widok swoich piersi. Małych, takich jak moje. Zresztą pani wie, skoro posiada
tę figurkę.
— Nie! — krzyknęła wdowa. — Nie ma żadnej świńskiej figurki!
— Pan Paweł nie mógł kłamać — powiedziała Maria mocno. — I prosił, żebym, kiedy… odejdzie,
przyszła odebrać rzeźbę.
— Kłamał jak zawsze — stwierdziła wdowa. — Był przeklętym erotomanem. Umierał, a jeszcze
zmyślał obrzydliwe historyjki.
— To nie jest obrzydliwa historyjka — rzekła Maria oschle. -— Figurkę wyrzeźbiła panna Yoshiko
Takuboku, kiedy siedziała w bambusowej klatce, zanim shogun wrócił do tej sprawy. Kochała
więc Iharę.
— Dwunastoletnia dziewczynka i staruch! Co za pieprzone bzdury!
Tknięta jednak jakimś przypuszczeniem wdowa dodała w miarę grzecznie:
— Niech pani poczeka. Pójdę podlać koleżankom i posłucham dokładniej. Napije się pani
herbaty?
— Jeśli ma pani… wolną filiżankę.
Zamierzała powiedzieć: czystą, ale była mądrą. Kiedy wdowa wyszła, rozejrzała się po pokoju.
Żaden ślad nie wskazywał, że żył w nim kiedykolwiek mężczyzna, nie było również fotografii i
obrazów. Napój otrzymała w świeżo mytej szklance. Nie była to ceremonia goszczenia herbatą.
Wdowa Wyżlina jakby postarzała się wyraźnie podczas kilku minut nieobecności. Jej śniada z
natury twarz poczerniała. Drugi raz nazwała Marię panią.
— Niech pani opowie całą tę historię.
— Którą? — zapytała dziewczyna. Istniała ewentualność, że wdowa jest ciekawa ostatnich
tygodni Pawła Wyżliny.
— O tych Azjatach.
Chwyciła więc nić, pomyślała dziewczyna i świadomie unikając emocji przedstawiła znane sobie
fakty.
— W 47 roku shogunatu Tokugawa poeta dworski, dawny żołnierz, Ihara Toju zaproszony został
do budynku w ogrodzie na ceremonię picia herbaty. Nie chodziło jednak o uroczystość,
wyznaczono go do roli manekina podczas ćwiczeń praktycznych dla dziewcząt, które uczyły się
trudnej sztuki parzenia i podawania napoju. Herbatę dla Toju przygotowała i podała mu Yoshiko.
Poecie wydawało się, iż tak bardzo posiadł ustalone przez obyczaj szczegóły uroczystości, iż
bez obawy o nietakt mógł skupić całą uwagę na dziewczynie. Wyraźnie oczarowany miękkością
jej ruchów, szczupłością barków, co wyśledził z ułożenia kimona, a nade wszystko z ułożenia
włosów spiętych surowo szpilkami ze trzciny, stworzył na poczekaniu jedno ze swoich
najlepszych haiku. Haiku to bardzo zwięzły wiersz japoński. Czy mogę zacytować?
— Proszę — szepnęła wdowa.
— Wiatr przygiął pęd
ku staremu drzewu
Bardzo splątane gałązki
Maria postarała się, aby przez każdy wyraz starego utworu przepłynął strumień świeżej,
namiętnej krwi. Wdowa wyraźnie zadrżała.
— Być może — ciągnęła dziewczyna, przechodząc błyskawicznie do oschłej relacji — właśnie to
haiku wskazało dziewczynie los. Albo Ihara był podobny do kochanego ojca. W tym wieku nie
ocenia się jeszcze skóry człowieka, po prostu się jej nie widzi. Natomiast wyczuwa się
głębokość duszy i krystaliczną wodę na jej dnie. Jeśli jest tam czysta woda. Jeszcze tej nocy
Yoshiko Takuboku dokonała rzeczy nieprawdopodobnej, jeśli zważyć odległość, nieznajomość
konkretnego miejsca, czujne straże na murach i dróżkach, a także przebiegłość kobiet
odpowiadających za dziewczęta dworskie. Zamek w Edo był zbiorem budynków większych od
największego sanatorium.
W tym miejscu opowiadania Maria napiła się herbaty. Wdowa natomiast zapalała z trudnością
następnego papierosa, zmarszczki na jej twarzy stawały się coraz bardziej głębokie, ale nie
przebijała przez nie czysta woda dna duszy.
— Dziewczynka odnalazła Toju w pomieszczeniu do pisania zwanym shoin. Siedział jak dobry
demon, usiłując w oceanie słów wybrać osiem i określić nimi ocean życia. Odnalazł je
natychmiast, kiedy weszła Yoshiko. Powiedział:
Płatek wiśni spadł
na kroplę żywicy
Trzęsienie ziemi.
Niewątpliwie wówczas miała miejsce sytuacja, którą Yoshiko oddała potem w polichromowanym
drewnie. A także inne sytuacje.
Wdowa zupełnie już trzeźwa, jeśli przedtem nią nie była, stwierdziła z wielką, pełną irytacji
powagą:
— Jest pani bardzo młoda, prawie dziewczynka. I uważa pani takie zdarzenia za naturalne?
— Tak.
— Dlaczego?
— Ihara Toju miał przed sobą niewiele życia. Powinien umrzeć szczęśliwy. Wnoszę, że pani, jak
prawie wszyscy ludzie, uważa, że dla dziewczyny stosowniejszy jest bezmyślny, młody chłopak
kochający jak królik. Szybki partacz zapatrzony w siebie, dla którego dziewczyna jest wyłącznie
przedmiotem doznań. Nawet w przyrodzie pyłek starych drzew spada na młode.
— Pani, pani jest… zepsuta — powiedziała wdowa ostro, używając prawdopodobnie nie tych
słów, które miała w zanadrzu. Oburzenie zostało jednak pohamowane przez ciekawość, bardzo
osobistą. — Wspomniała pani — podjęła wdowa — że ten… poeta był chory. Miał przecież
umrzeć.
— Miał umrzeć już następnego dnia, ale nie był chory. Zabrała go tsunami, wysoka fala, bo był
to dzień trzęsienia ziemi. Widzi pani: demony oburzyły się na bezecne igraszki miłosne starca z
dzieweczką i zatrzęsły ziemią. Trzeba wiedzieć, że w roku 1650 Edo zostało zniszczone przez
potężne trzęsienie ziemi. Nikt nie wiedział, że ziemia zadrży, i Iharze Toju zezwolono przed
wykonaniem wyroku zejść nad morze, bo w nim chciał się obmyć z brudu doczesności. Tam, w
dzisiejszym Shitamachi, Dolnym Mieście, które jest dzielnicą Tokio, zagarnęła go fala. Myślę, że
miłośnie.
— Powiedziałaś o wyroku — rzekła wdowa z radością. — Ukarano go za świństwa z głupim
dzieckiem?!
— Nie, chociaż widziano dziewczynkę wracającą rano do siebie i wykryto prawdę. Muszę też
wyjaśnić, że Yoshiko przeszła już była pierwsze krwawienie. I że była bardzo rozwinięta
intelektualnie. Iharę Toju skazano za zakłócenie ceremonii picia herbaty. Powiedział swoje
haiku, gdy był czas milczenia. Kazano mu popełnić samobójstwo.
— A dziecko? — Wdowa z uporem nazywała Yoshiko dzieckiem.
— Dziewczyna również była winna: zasłuchała się w wiersz zamiast wypełnić przewidziane
ceremoniałem gesty. Sądzi się jednak, że shogun chciał w ten sposób ukarać nieposłusznego
daima z Kobe, ojca Yoshiko. Dziewczyna przetrwała trzęsienie. Potem trzymano ją w klatce,
gdyż shogun miał kłopoty związane z klęską żywiołową. Gdy rzeczy wróciły do ładu,
przypomniano ją sobie i otrzymała nożyk do poderżnięcia sobie gardła. Więc widzi pani,
traktowano ją jak dorosłą kobietę. Miała wtedy dużo czasu, więc rzeźbiła, a kiedy kazano
odejść, wbiła sobie w krtań dłutko do drewna. Rzeźbę polichromowano z rozkazu shoguna.
Ludzi cieszyła ta ładna miłość. Figurka przybyła do Europy dzięki Holendrom, którzy ją kupili
albo ukradli. Pan Paweł otrzymał ją od ojca i podarował mnie. Powiedział, że pani nie ośmieli się
nie przekazać, gdyż boi się zmarłych.
Wdowa oblizała wąskie, lepkostarcze wargi koniuszkiem języka. Kipiała już wewnętrznie i nie
potrafiła tego ukryć.
— I on ci to wszystko opowiedział? Ten…
Nazwała męża okropnie.
— On — potwierdziła Maria.
— W sanatorium?!— głos wdowy wibrował w wysokiej tonacji.
— W sanatorium.
— Przy herbatce?
— Przy i nie przy herbatce.
— Ty mała dziwko! — wdowa splunęła i zadławiła się w krzyku. Patrząc tylko na Marię,
schwyciła wazon z szarozielonym nalotem gnijącej wody i patykami dawnych kwiatów. Z
olbrzymim rozmachem rzuciła nim w dziewczynę. Maria uchyliła się, a szkło rozprysło się o
drzwi szafy. Na bluzkę dziewczyny spadło jedynie kilka źle pachnących kropel płynu. Wdowa
wyszukała dłonią na stole kryształową popielniczkę wypełnioną ogryzionymi kośćmi. Do pokoju
wpadły wówczas dwie kobiety. Obie grubo ponad pięćdziesiątkę, w wieku wdowy Wyżliny. W
ostatnim momencie zdołały uchwycić za uzbrojoną dłoń koleżanki i popielniczka upadła na
podłogę przy jej rozkraczonych nogach. Rozwścieczona kobieta krzyknęła z nadzwyczajną
mocą:
— Won!
Maria Czarcikęs wyszła bez pośpiechu, ledwo unikając ciosu pięści rozszalałej wdowy, która
wyrwała się trzymającym ją kobietom i rzuciła za dziewczyną. Koleżanki wdowy błyskawicznie
zamknęły za Marią drzwi wejściowe do mieszkania. Dochodziła stamtąd szamotanina, tłuczenie
pięściami i głośne okrzyki w renesansowej polszczyźnie.
Ponad dwudziestoletni chłopak, który siedział na kamiennym parapecie okna na półpiętrze,
powstał zobaczywszy Marię i zauważył:
— Wywołałaś trzęsienie ziemi.
— No. Prawie — powiedziała dziewczyna.
Schodzili po schodach coraz dalej od epicentrum. Drgania w mieszkaniu wdowy gasły.
— Ułożyłam moje własne haiku — rzekła Maria. — Posłuchaj:
Piorun sprawiedliwy uderzył
w skarlałą wierzbę
Ogień trawi próchno.
— Nieźle — stwierdził chłopak.
— Tam jest brudno — dodała po chwili. — Dopiero jutro będzie lepiej. Wyzwoliłam w niej
energię do sprzątania. Ona sprząta tylko w bardzo wielkiej złości. Nie ma już Pawła Wyżliny, by
robił to na co dzień.
— Dlaczego się z nią nie rozwiódł? — spytał chłopak poważnie.
— Trzymała go na sznurze i gazie. Gdy dostrzegła, że chce odejść, inscenizowała własną
śmierć.
— Powiedziałaś: inscenizowała.
— Jest tak zła, że zrobiłaby to rzeczywiście, aby cierpiał. Zrobiłaby wszystko, aby cierpiał.
— Miękki.
— Jeśli miękkością jest brak zgody na czyjąkolwiek śmierć. Była zawistna nawet o jego myśli.
Me mógł się wpatrzyć w drzewo lub obłok, chyba że ona pierwej dostrzegła urok tego drzewa.
Ale musiałoby być podobne do niej. Kamerdyner, kucharz, zbyt mało zarabiający, z
humorystycznej opowiastki. Wrażliwy, oczytany i bezinteresowny. Wlał we mnie chęć do życia i
może dlatego nadal jestem. Komiczne czy tragiczne życie Pawła Wyżliny?
— Pił?
— Nie. To ona piła. Z rozpaczy, gdyż człowiek nie dostrzegał w niej boskości.
Szli ulicą słoneczną i pełną technicznego jazgotu. Maria uchwyciła dłoń chłopaka i powiedziała
serdecznie:
— Dziękuję ci za tę japońską historię. Myślałam, że coś pokręcę, ale poszło gładko. Może
zresztą dałam Yoshiko nazwisko Ihary i odwrotnie. Czy istnieje figurka z Edo?
— Może.
Chłopak przystanął zadziwiony swymi myślami.
— Trudna mi uwierzyć, że ten miły pan — powiedział. — Miły, starszy pan, tak go określiłaś, był
od początku do końca wierny takiej zgadze. Ja bym przynajmniej w takiej sytuacji dziurkował
wszystkie babki dokoła.
— Umierał, więc mówił prawdę.
— I nigdy?
— Nigdy. Nie było nic do zyskania, by kłamać.
— Jednak staroświecki wariat. — Chłopak prawie zamknął sprawę, ale wpatrzony w życie przed
sobą spytał jeszcze:
— A ciebie czasem nie chciał?
— Nie wiem, co zrobisz, gdy powiem ci prawdę. Jak przed śmiercią. Przecież możemy umrzeć
tu, na ulicy. Może już płynie tsunami, trzydziestometrowa fala i porywa sprawiedliwych oraz
niesprawiedliwych…
— Jesteś przedwcześnie dojrzała.
— To z ocierania się o nieżywych tam, w sanatorium.
— Więc jak z tym starcem?
— On nie wyraził takiego pragnienia. Miałby mnie bowiem.
Żart szejcha Ibn al-Mudżtahida
Informacje te pochodzą z tradycji. Przemielone przez setki ust recytatorów są jak piasek
pustynny z trzynastego wieku, niby ten sam, przecież inny, drobniejszy i zanieczyszczony.
Chrześcijańska Europa nienawidziła Arabów tak, jak śmierć nienawidzi życia. Było za co. W
ponurych kościołach przepojonych wonią zaschłej krwi, potu i żółci Ukrzyżowanego wstrętem
napawały dalekie zapachy różanych olejków Wschodu. Pieśni o Golgocie w samym założeniu
musiały być wrogie miłosnym kasydom. Skazani na byt u boku jednej kobiety, nierzadko jędzy,
musieli nienawidzić zmysłowych posiadaczy całych stad Nubijek, Beduinek, a nawet Europejek.
Tak jak nędza nie znosi bogactwa, ciemnota kultury, a wyrzeczenie przyjemności, tak nie
znoszono ludzi z północnych wybrzeży Afryki. Niewątpliwie dlatego dobry Bóg nakazał ich
zabijać. Zawsze trzeba zabijać lepszych.
Szejch Ibn al-Mudżtahid, mały król małego skrawka Tunezji, u schyłku przyjemnego życia uznał
za stosowne uczynić żart giaurom. Nawet nie myślał, że są głupsi lub gorsi. Dobry żart
świadczy, że ludzi będących jego przedmiotem uznajemy za równych sobie.
Szejch żył w wieku dwunastym lub trzynastym. Trzeba żmudnych badań, by dociec konkretnego
czasu. My, Europejczycy, jesteśmy za poważni, by trwonić lata dla takiej sprawy. Dla
maddachów, bajarzy, którzy przechowali imię szejcha i jego czyn w ludowej pamięci, czas
historyczny był mniej ważny niż nawóz białych antylop. Łajno to, drobne i rozsiewane w biegu,
nie nadaje się do wzniecania ognisk w zimne noce.
Ihn al-Mudżtahid był znawcą kobiet. Powiedzmy łagodnie, bez wzniecania papierowych pożądań
za pomocą czarnych literek, że spędził życie doskonaląc sztukę kochania. Kobiet miał wiele i
tyleż doświadczenia. Nadal wierni średniowiecznym obyczajom opuścimy opisy finezyjnych
praktyk szejcha w miłości. Oni posiadają swoją kulturę, my naszą. Nasza jest lepsza i
nastawiona na inną aktywność.
Żywotność szejcha w jego ulubionym zajęciu wspomagały środki farmakologiczne.
Maddachowie opowiadają o bogatej bibliotece Ibn al-Mudż-tahida. W wąskotematycznym
zbiorze wspominają „Księgę erotyki i sułtańskich leków”, być może autorstwa Nusajra ad-Dina
al-Fusiego. Nie ulega wątpliwości, że szejch osiągnął wielką biegłość w wykorzystaniu roślin,
owoców, narządów zwierząt oraz minerałów dla praktyk miłosnych. Studia w tej mierze wsparł
praktyką i własnymi poszukiwaniami, osiągając takie efekty, które wprowadziły go do ludowej
pieśni. Uzyskana przezeń w pięćdziesiątym trzecim roku życia maść lub ładniej: wonność, była
kwintesencją w dziedzinie afrodyzjaków. Opowieść wymienia składniki, lecz spowija tajemnicą
proporcje i sposoby ich łączenia. Być może zechce ktoś zbawić nieszczęśników oraz
nieszczęsne pozbawionych odczuwania lub pragnień i odtworzyć przepis szejcha. Niech
zgromadzi drobne porcje szafranu, zielonego imbiru, muszkatołowej gałki i pieprzowej esencji.
Winien się także zabezpieczyć w kilka nasion palmowych, odrobinę piżma, sykomorowej kory
oraz garść morskiej soli z Zatoki Perskiej. Dalej potrzebna jest tylko szczypta gliny mądrości,
kilka kropel oślego mleka oraz jądro koguta, który wprawdzie dojrzał do swych zasadniczych
funkcji, ale jeszcze nie dopadł żadnej kury. Ingrediencje owe niech połączy obfitość wywaru z
liści ogrodowej mięty. Większość egzotycznych składników jeszcze dziś nabyć można na
bazarze Sidi Mahraz w Tunisie.
Ibn al-Mudżtahid zauważył w swym długim życiu, a żył lat dziewięćdziesiąt sześć, że czas był
dla pachnidła najważniejszym składnikiem. Na przykład czterdziestoletnia maść zdołała rozpalić
tłustą Niemkę — takie malhuma, pulchne i przeokrąglone, były akurat w modzie — której
siedmiu poprzednich właścicieli zrezygnowało, szukając nadaremnie nerwów w białym sadle.
Szejch otrzymał ją jako dodatek do nabytego kobierca, spadła poniżej ceny garści daktyli.
Maść, niby kamień filozoficzny, przemieniła w złoto odpadek z targowiska niewolnicami.
Powodem żartu, który potem uczynił Ibn al-Mudżtahid, była, być może, litość nad
Europejczykami zmuszonymi do współżycia z pojedynczymi połciami przechłodzonej słoniny. W
dowcip swój zaangażował znaczne środki, czego nie należy przeceniać: zbliżał się do wrót raju
dla wiernych, nie musiał tam zabierać ziemskich zasobów. W dziewięćdziesiątym czwartym
roku swego istnienia kazał sprowadzić nieco gliny i jednej z kobiet, Egipcjance o zręcznych
palcach, ulepić małą amforę bez ozdób. Własnoręcznie na wybrzuszeniu naczynia
wygrawerował sztyletem pierwszy werset„Fatihy”, sury otwierającej Koran: ,,W imię Boga
Miłosiernego, Litościwego”. Drugie zdanie dopisał po łacinie kanonik katedry St. Nicholas w
Nancy zajmujący się u szejcha czyszczeniem wielbłądzich zadów, bo tak Najwyższy kieruje
losami ludzi. Zdanie to brzmiało następująco: „Posmaruj brzuch twój wonnością, będzie jak
gładki owal jaja strusiego”.
Słońce pustyni wyssało wilgoć z gliny. Model zawieziono do garncarza w L-Kudur, takie
szczegóły są tchnieniem życia w zmyśleniu. Rzemieślnik, spełniając życzenie szejcha, ulepił sto
czternaście amforek, powielając ich kształt oraz napisy. Sto czternaście, bo tyle jest sur w
Koranie, dobrze, kiedy Allach wspiera zamysły wiernego. Naczynka uzyskały bardzo trwałą
polewę obliczoną na wieczność, gdyż wiemy o jednym naczynku, że niedawno miało się dobrze.
Wypalone starannie i opakowane przybyły do szejcha w wielbłądzich jukach. Ibn al-Mudżtahid
sam, bo lubił zapach wonności, napełnił je porcjami maści. Szyjki, smukłe, gdyż lepiąca je
niewolnica lubiła gazele, zalepił szejch żywicą schnącą na kamień. Potem wydał polecenie,
które wypełnił średni syn szejcha z czterema sługami oraz kanonikiem z Nancy. Tych sześciu
ludzi wybrało się do Europy, udając kupców i nawet kupując drobiazgi, na przykład bursztyn
wielkości pięści. Ich zadaniem było pozostawienie stu czternastu amforek z wonnościami w
różnych punktach głupiego świata giaurów, epitet pochodzi od maddachów. Wypełnili życzenie
szejcha, zakopując z reguły naczynka na uprawnych polach w różnych krajach. Wrócili po
półtora roku, lecz tylko w czwórkę, dwóch służących zmarło we Francji na cholerę, choć twierdzi
się, że jest to choroba wschodnia. Zastanawiające, że wrócił ponoć kanonik, choć mógł
pozostać w swoim kraju, być może uważał, że ziemia należąca do Allacha i jego raj są bardziej
ludzkie.
Szejch od miesięcy był już zaniemógł i ze wszystkich ciążących nań spełniał jedynie obowiązki
mężczyzny. Mówi się, że zmarł w paroksyzmie śmiechu, kiedy syn zameldował mu, że żart
został zasadzony w ziemi giaurów, więc musi kiedyś wydać owoce. Jest oczywiste, że Ibn alMudżtahid na śmiertelnym łożu wyobraził sobie jedną lub kilka kobiet, które użyją wonności do
posmarowania brzucha, by zyskał gładkość strusiego jaja. Szejch jest chyba pierwszym i
przypuszczalnie ostatnim w ogólnych dziejach ludzkości, który przygotował żart do realizacji po
wiekach i jeśli Najwyższy wyróżnił go łaską fatnazji, to pozwoli mu chyba również ujrzeć tę
kobietę, która znalazła naczynko z wonnościami w roku 1977 w brzozowym zagajniku niedaleko
miasteczka Połczyn. Szejch, widząc ją przez matowe szkło zbliżających się wieków, musiał
skonać ze śmiechu. Rzekł bowiem Prorok: „Za Twoim rozkazaniem żywe z martwych
wstaje…” (Koran 3, 26).
Następnie maddachowie opowiadają o stu czternastu kobietach z Europy, które użyły
znalezionej maści. Zamiłowanie opowiadaczy do matematyki, a także nienaruszalność świętej
liczby sur, zepsuła te historie. Jest wprost nieprawdopodobne, aby odnalezione zostały
wszystkie naczynka, należy też wziąć pod uwagę nieufność ludzi wobec znalezionych
przedmiotów. Niektóre wprost znakomite pomysły, jak historia sułtanicy angielskiej, tracą na
skutek wprowadzania do nich świata ponadzmysłowego. Oto żądza brytyjskiej królowej
spowodowała, że po zniewoleniu wszystkich mężczyzn rozpłomieniona kobieta dobrała się do
gulfów i dżinów, które z przerażenia masowo opuściły wyspy, szukając azylu w krajach
arabskich. Tłumaczy to z pewnością ich obfitość w wierzeniach muzułmańskich. Jest również
chytrym argumentem dla sformułowania twierdzenia, że za pierwszorzędny towar importowany
od Arabów, mowa tu o zdobyczach matematyki oraz medycyny, Europa płaciła podle
eksportem ciemnych duchów.
Potwierdzamy jednak udany żart Ibn al-Mudżtahida wydarzeniem świeżym i prawdziwym. Na
początek pochwalimy jego syna, który wypełnił skrupulatnie wolę ojca i zaszedł był aż tak
daleko, na Pomorze, w czasach, kiedy nie było to zabawne ani bezpieczne. Takie posłuszeństwo
synów wydaje się dziś bardziej nieprawdopodobne niż wszystko inne. Posadził on amforę z
wonnościami na jakimś słowiańskim polu, które później łakomie wypełnił las, i tak przetrwało do
niedzieli 28 sierpnia 1977 roku. Ulewny nocny deszcz wydobył z leśnego podłoża brzuchate
naczynko, które zostało wzięte, z racji brązowej barwy, za kapelusz zdrowego borowika. Bo
grzyb schyliła się Joanna Przytulia.
Dziewczyna miała lat dwadzieścia i ongiś na Wschodzie osiągnęłaby dobrą cenę mimo tak
podeszłego wieku, gdyby nie zasadniczy, mankament, a raczej pewien brak. Brak ten zostałby
na bazarze łatwo stwierdzony za pomocą wskazującego palca, o czym można przeczytać u AsSamawwala Ibn al-Magribbiego al Isra’ilijjego. Lektura ta jest zalecana nawet przez
wychowawców młodzieży, gdyż wymaga uprzednio opanowania języka arabskiego. Oczywiście
nachchasun — handlarze niewolnikami podobnie jak nasi Cyganie przy sprzedaży koni,
próbowali oszukiwać kupujących, ale czego brakuje, tego nie ma. Joanna Przytulia byłaby więc
towarem przechodzonym, nie uwłaczając godności kobiet, które mają dziś te same prawa co
mężczyźni, a brak swój zawdzięczała kierownikowi młodzieżowej orkiestry. Była to świadoma
transakcja handlowa szesnastoletniej wówczas Joanny. Coś do zepsucia za stanowisko
wokalistki. Żeby śpiewać, trzeba jeszcze posiadać jedną dobrą błonę zwaną strunami
głosowymi, o czym Joanna wówczas nie wiedziała. Wymiana tedy ograniczyła się do zdobycia
przez dziewczynę wiedzy na ten temat.
Jesteśmy bez przerwy w kręgu problemów miłosnych. W prowincjonalnych miasteczkach rodzą
się jeszcze, jak zdrowe jabłka w przydomowych sadach, silne i szczere uczucia. Są długie jak
życie, gdy trafią na wzajemność lub jednostronnie opanują głupca. Bystry mężczyzna potrafi je
przenieść na właściwą kobietę, gdy zajdzie potrzeba. Joanna nie przypuszczała tej możliwości.
Jej chłopak, opętany miłością do tej ghusn al-ban, dziewczyny z talią osy, był w spiżarni jej
świadomości jak ostatni słoik kompotu z wiecznie tych samych gruszek. Stanowił rezerwę na
czas ostatecznego głodu, przy nadmiarze innych nie zostałby spożyty.
Nie ma nic złego w tym, że dla jednych małe miasto jest oazą z wodą dającą sens życia, a dla
drugich autobusowym dworcem w pustynię świata. Ekspedientka Joanna Przytulia szukała
człowieka, który opłaci bilet. Do sklepu wchodzili mężczyźni przebywający w sanatoriach
Połczyna. Bez oporów badali rozmaite kwalifikacje dziewczyny uzdolnionej jednostronnie, jak
większość kobiet. Upór oraz wytrwałość rodzą nieraz słodkie owoce. Siwowłosy i godny
mężczyzna o twarzy Rzymianina, a nie jakiś typ podobny do obleśnego Araba, stwierdził
określony talent Joanny. Był bezinteresowny, nie wziął, co brali inni. Przyjąć trzeba, że skoro
mężczyźni z radością oglądają rozbierające się kobiety na małych, kolorowych estradach, jest
to zawód pożyteczny. Joanna nie sięgała wysoko, realistycznie oceniała swe możliwości,
propozycja sprawiła jej przyjemność. Urok kobiecego ciała podarowany najczęściej
pojedynczym łobuzom jest marnowaniem piękna. Joanna ćwiczyła cierpliwie zwiewny taneczny
krok, niewymuszoną delikatność w odrzucaniu elementów garderoby. Mężczyźni patrzyli
życzliwie, jak chłopcy na wyłuskiwanie kasztana z kolczastej skorupy. Raz na tydzień Joanna
podsycała miłość w chłopaku, który o niej roił. Pocałunki i nieśmiałe dotyki, nic więcej. To stary
sekret dziewczyn z prowincji — odmawiać tylko temu. Chłopak był stolarzem, pachniał jak pięć
gatunków liściastych drzew, więc bardzo zwyczajnie, a wiórki w jego włosach nie były
strużynami ze złota.
Ciosy przyszły dwa, bo los trzyma się banalnych ustaleń, a jeszcze ze swoim czekał szejch.
Pierwszy wynikał z kryteriów estetyki. Ma je każda sztuka, podlega im więc również ciało
kobiety, która się rozbiera dla wrażeń estetycznych. Joanna miała wprawdzie talię tego
zgrabnego owada zwanego osą, tak rzadką u współczesnych klocków, niemniej natura
przedobrzyła, wyposażając dziewczynę w owadzi odwłok. Przez cały turnus sanatoryjny nie
zauważano tego faktu, chociaż sporo było kulturalnych widzów w pokoju wynajętym przez
Rzymianina dla pracowitych ćwiczeń. Gdy Joanna tańczyła, zwrócona przodem szła jak po
obłokach, z wdziękiem zapadając w rozpadliny między chmurami. Nikt wtedy nie miał innych
wrażeń jak przekonanie, że obcuje z pięknem. Kiedy jednak odwróciła się, przyciągała uwagę
nie całością, lecz jedynym elementem ciała, a skojarzenia oglądających przestawały mieć.
związek ze sztuką. Uczciwie powiedziano jej to, więc znów wyniosła tylko wiedzę.
Drugi cios losu wynikał z właściwości zmysłu powonienia u dziewczyn. Ten sam zapach, przykry
lub obojętny dla jednej, drugą wprowadza w oszołomienie. Aromat powiązanych ze sobą woni
drewna bukowego i dębowego ze szczyptą jesionu i grabu oraz odrobiną olchy, jaki tkwił w
odzieży i włosach chłopaka Joanny, oczarował inną dziewczynę. Oferowała ona trwanie w
małym miasteczku, wspólne przyjmowanie klęsk i te pieszczoty, jakie on zdoła wymyślić.
Każdy, kto lubi spokojną pracę w drewnie i przyjemność wracania do ciepłego domu, wziąłby.
Przyszli obydwoje do sklepu Joanny, aby kupić kompot z gruszek.
I znów banalna reguła: tracone zyskuje na wartości. Joanna pomyślała, iż odbierze go łatwo.
Sześć lat miłości, najpierw chłopaka, a potem mężczyzny, musiało skroplić się w pragnienie
zbyt silne, aby zaspokoiła je przypadkowa dziewczyna bez wyrazistej talii. Jest to smutna
prawda, która powoduje, że wiążemy się nie z tymi, którzy są dla nas. Zaprzeczyć jednak
trzeba innemu truizmowi: że w małych miasteczkach wszyscy wiedzą o sobie. Tubylcy nie
gładzili ciała Joanny, mogli przypuszczać, nikt nie twierdził. Była bez przerwy dziewczyną
stolarza. Kobiety, obdarzone zwykle tą piekielną intuicją, stawiały ją za wzór swym córkom
rozpoczynającym zbyt wcześnie życie dolną częścią ciała. Można by stąd wyprowadzić błędny
wniosek: nie ma sprawiedliwości w losach ludzi. Sądzić jednak należy, że szejch Ibn alMudżtahid przewidział to wszystko przed siedmiuset laty, bieg wypadków i triumf uczciwych.
Joanna umówiła się ze stolarzem, aby go odzyskać. Przystał, sądził bowiem, że będzie to
ostatnia rozmowa. Był bystry, ale prostoduszny. Nie wiedział, że ostatnie rozmowy nie są
potrzebne, kiedy pączkuje nowa i lepsza miłość. Miał pojąć to później. Ustalili termin spotkania
na niedzielny wieczór 28 sierpnia. Nowa dziewczyna stolarza wyjechała do rodziców na wsi.
W niedzielę rano Joanna Przytulia wyszła do brzozowego zagajnika. Z dala od ludzkiej podłości
zamierzała zastanowić się, czy oddać się wreszcie swemu narzeczonemu, czy igrać dalej. Nie
zamierzała zbierać leśnych płodów, każdy jednak podniesie borowika. W ten sposób trafił do
niej prezent szejcha. Ładnie jest przypuścić, że Ibn al-Mudżtahid kazał wyjść po papierosy do
kiosku poloniście z miejscowego liceum w tym czasie, kiedy Joanna wracała ze spaceru,
dzierżąc w dłoni naczynko z wonnościami. Polonista ten biegle znał łacinę, co jest ostatnio tak
rzadkie, że trudno uznać za przypadkowe. Znał Joannę, gdyż każdego ranka sprzedawała mu
mleko w sklepie spożywczym. Przetłumaczył z amforki napis ułożony przez kanonika na
życzenie szejcha. Rozpoznał też arabskie pismo, które oddawało żart Ibn al-Mudżtahida pod
opiekę Allacha. Oczywiście nie przeczytał, doszliśmy tego później ze stłuczonej skorupy.
Joanna była odważną dziewczyną, podkreślmy tę cechę, jeżeli wbrew zamierzeniom
powiedziano o niej cokolwiek złego, albo obawy przeważyła chęć, by stolarz zobaczył brzuch
tak piękny, że pragnąłby go do końca życia. Około południa rozebrała się w swej izbie, którą
wypełniało słoneczne ciepło, i namaściła brzuch wonnościami przygotowanymi ongiś przez Ibn
al-Mudżtahida, oczywiście po obtłuczeniu szyjki glinianego naczynka.
Od początku tej historii nie ukrywano, że szejch skomponował silne środki podniecające. Nie
służyły do upiększania, na tym polegał jego prosty żart. Naga dziewczyna, dopadająca
mężczyzn bez różnicy wieku i urody na ulicach sennego w niedzielę miasteczka i domagająca
się czynności publicznie nagannych w sposób natarczywy, nie może być tematem rozważań w
przyzwoitej literaturze. Być może wydłużymy tę historię w języku arabskim. Teraz natomiast
należy pomyśleć, czym jest czas, przestrzeń i wola człowieka. A także o tym, czy godzi się
traktować śmierć w ten sposób, by umierać w paroksyzmie śmiechu.
Aqua tofana
„Pan Ludovico della Buco kończył wieczorną modlitwę słowami pożyczonymi od Michała Anioła:
«Ammezzami la strada che al ciel sale, Signor mio caro». Prosząc Boga o skrócenie drogi do
nieba, nie sądził, że Stwórca zrozumie jego życzenie dosłownie, czyniąc narzędziem swej woli
młodą kobietę ze słodkim pyszczkiem. Agnesa della Buco modliła się obok męża. Jej myśli nie
strzelały jednak ku niebu, przyczyną był twardy, ostry klęcznik. Natomiast przyczyną twardego,
klęcznika żywiołowy uśmiech skierowany w stronę Minghina Tartarugi, młodego żołnierza, syna
szafarki.
— Jeśli — rzekł Łudovicor — tak łatwo rozchylasz usta na widok obcego, zwyczaj ten mogą
przejąć twoje nogi. Zniechęcę je.
Z wysiłkiem ułatwionym przez złość zdarł atłasową poduszeczkę z tego miejsca na klęczniku
Agnesy, gdzie opierają się kolana. Odleciały wówczas łby brązowych gwoździ pozostawiając
ostre sztyfty. Strupy z małych ranek na gładkich ongiś kolanach Agnesy miał scałować
Minghino, ale to było później. Natomiast pod suchymi kolanami Ludovica w miękkim materiale
zaszyty był gęsi puch, nogi starca, to naturalne, mają inne prawa.
Słowa wypowiedziane w porządnej intencji bywają odbierane inaczej. Agnesa słuchając męża
pomyślała, że istnieje możliwość rozwierania nóg dla obcego. Jej oczy wypatrzyły Tartarugę
tam, gdzie w istocie winien być obraz przedstawiający św. Sebastiana. Stało się tak być może
dlatego, że święty posiadał młode ciało Minghina lub odwrotnie. Proste, wewnętrzne życzenie
pozwoliło kobiecie wyjąć trzy strzały z ciała św. Sebastiana. Tę przeszywającą mu szyję oraz te
dwie: z lewego boku oraz lewego uda. Święty, pozbawiony przyczyny cierpienia, wyprężył się z
wdzięcznością i obmywał ze krwi jak Manghino Tartaruga z kurzu drogi, którą przebył, by
zobaczyć się z matką. Potem św. Sebastian Minghino Tartaruga zoczył żonę szlachcica i
zawstydził nieco, gdyż przewiązany był jedynie kawałkiem płótna w pasie. Agnesa uśmiechnęła
się po raz wtóry, tym razem świadomie. Potem, nadał klęcząc, raptownie rozwarła uda, stąd
właśnie pochodziły poziome zadrapania na jej kolanach. Nie było jeszcze grzechu, gdyż nie było
chęci nawet w myślach. Była tylko próba, bolesna z powodu gwoździ pozbawionych łbów.
Po modlitwie oraz wygaszeniu świec Ludovico pieścił swoją młodą żonę. Agnesa była powolna i
niezbyt zdziwiona koniecznością odwracania się na wszystkie strony. Było tak, jakby jej mąż
sprawdzał, czy w ciągu dnia nie pękła jej skóra jak polewa na dzbanie. W pewnym momencie
pomyślała, że św. Sebastian ma nazbyt kościste palce jak na dorodnego młodzieńca. Ludovico,
zdaje się, uzyskał coś, czego nie uzyskała Agnesa.
Nie była też pewna, czy w ciszy wyolbrzymionej przez noc trzeszczy drewniane łoże czy kości
starca. Może tylko siennik wypełniony zeschłą trzciną. Wreszcie Ludovico usnął zmęczony
nadmiernym wysiłkiem. Agnesa słuchała, jak szumi ciepła ciemność. Bolały ją kolana, nic
nadzwyczajnego, jeśli wziąć pod uwagę, że ojciec niedawno wyłamał jej dwa palce dłoni, zanim
powiedziała: tak. Ojciec był zbyt biedny, aby postąpić inaczej. Ziemia pana Ludovica della
Buco, nawet gdyby miał żyć jeszcze dwadzieścia lat, tylko ta ziemia mogła podnieść ród di
Piantina. Tych, którzy wątpią w sens takiej transakcji, można spytać, ile też starcze, nieliczne
zęby mogą urwać młodego mięsa z sarniego udźca?
«W kuchni — szepnął św. Sebastian — w kuchni, trzeci woreczek od końca». Wdzięczna
świętemu za przypomnienie Agnesa zmówiła wreszcie tego wieczoru modlitwę i zeszła z
małżeńskiej łożnicy. Boso, w przyjemnej ciemności, szła utykając przez wielki dom. Nie myślała,
że trzeba jej będzie rozdmuchać ogień w palenisku, zaczerpnąć wody z kadzi i ogrzać do
wrzenia. Potem dopiero wsypać szczyptę ziół z woreczka, odczekać i zmoczyć w naparze
szmatę dla ukojenia cierpiących kolan. Mogły to zrobić dziewczyny kuchenne, ale Ludovico
dowiedziałby się, że jego żona nie zniosła bólu, który jej podarował.
W kuchni, oparty o nagie deski stołu i ukryty w mroku, drzemał św. Sebastian. Jego matka,
panna Niccolosa Tartaruga, nakarmiła go, obficie szafując jadłem swego pana. Przysnął w
koszuli, gdyż żołnierz nie zawsze nosi zbroję. Rozbudziło go pełganie płomyków na palenisku
albo małe trzaski drewna tak w istocie podobne do odgłosów wyschłego małżeńskiego łoża.
Napar okazał się niepotrzebny. Minghino Tartaruga scałował zeschniętą krew z kolan Agnesy i
wyssał cały brud podejrzeń Ludovica. Z uwagi na to, że kara nastąpiła wcześniej niż jej
przyczyna, Agnesa rozchyliła dla żołnierza nie tylko usta. Przekonała się wówczas, iż szukanie
pęknięć na skórze daje piękne wrażenia, gdy czynią to palce św. Sebastiana. Szczodra jak
zawsze dla ludzi dobrych pomyślała, iż jej dłonie mogą natychmiast zwrócić dług, i uczyniła to.
Kiedy rozpoznała Minghina Tartarugę w św. Sebastianie, była tylko rada, święci bowiem muszą
wracać do swych pożytecznych obowiązków, ludzie natomiast mogą o nich zapominać. Napar
ostygł, gdyż nie został użyty. Później został użyty inny napar i w innym celu.
Człowiek obserwując bliźnich oraz działając z cudzej woli uczy się różnych rzeczy. Zazwyczaj
sądzi, iż niepotrzebnie, przecież niesłusznie. Każdą wiedzę można wykorzystać, gdy nadejdzie
konieczność. Agnesa jako mała dziewczynka pomagała ojcu zbierać pewne zielone żuki na
drzewach niedaleko rzeki Arno. Nie była to przyjemność, lecz obowiązek. Można sądzić, iż
poszukiwanie chrząszczy jest zajęciem niegodnym szlachcica. Jeśli jednak uświadomić sobie, że
od kilku żuków biegających szybko w rozpadlinach kory zaczynają się niektóre zręczne
posunięcia polityczne, sprawa zyskuje inny wymiar. W momencie, w którym Agnesa
wskazywała owada krzycząc: «Il grillo», nazywała je bowiem świerszczami, ktoś mógł liczyć
swoje dni na tym padole. Ojciec Agnesy nigdy przy tej okazji nie wymieniał imienia Wielkiego
Cosimo. Bezwzględnie książę Toskanii Cosimo Medici był u góry, mały szlachcic di Piantina u
dołu. Łączyły ich zielone chrząszcze wożone z podgórza Monti del Chianti do Florencji, ale o
tym niedobrze było wiedzieć. Agnesa zmuszana przez ojca do niezmiernie dokładnego mycia
rąk po udanym polowaniu zrodziła w sobie ciekawość. Kilkadziesiąt żuków złapanych na własną
rękę, a potem utopionych w czarce kwaśnego wina, podała w tajemnicy prosiakowi z porcją
własnej kaszy. Było to wieczorem, następnego dnia mała, czarna Świnia stała się padliną.
Polityka bywa mała i wielka. Po wielkiej, kiedy Cosimo I dołączył w niebie do swych wrogów,
pozostało wspomnienie w umyśle bezrobotnego szlachcica z rodu di Piantina. Za małą
schwyciła się Agnesa della Buco już przed południem tego dnia, który nastąpił po nocy
spędzonej ze świętym Sebastianem Tartarugą. Rozumowała jasno i prosto: umarłaby, gdyby
wieczorem Ludovico, po modlitwie oczywiście, próbował znów gładkości jej skóry. Wiedziała, że
zadusi ją wstręt, i musiała dokonać wyboru między życiem starca, który, prosił Boga o skróconą
drogę do nieba, a życiem młodej kobiety, której św. Sebastian stworzył niebo na ziemi.
W majątku Ludovica della Buco rosły również drzewa ulubione przez chrząszcze w zielonych,
metalicznych pokrywach z miedzianoczerwonymi brzuszkami. Były nieco większe niż paznokieć
na serdecznym palcu dłoni kobiety. Pachniały mysią stęchlizną, ale Ludovico pijał mocne,
ziołowe napary, których woń skryłaby nawet aromaty wydzielane przez trupa na toskańskim
słońcu.
— Egli é morto, umarł — powtórzyła sucho wiadomość następnego ranka.
Ziemia należąca do bezdzietnego della Buco stała się ziemią di Piantina. Ojca Agnesy
pochłonęły prace nad rozwinięciem plantacji winorośli, zapomniał o owadach, które przynoszą
śmierć jednym, a drugim fortunę. Agnesa zaś, będąc cząstką tej ziemi, uprawiana była przez
Minghina Tartarugę. Każdy otrzymał, czego pragnął, na tym polega sprawiedliwość doskonała“.
Kornelia Edyta Orszoł, kiedy skończyła lekturę, zniszczyła czasopismo. Ślady zacierać należy od
początku, od pierwszej myśli. Dobry, gładki papier, taką skórę musiała mieć w dotyku Agnesa
della Buco, płonął z niechęcią na dnie wanny, żółcąc biel polewy i wypełniając łazienkę
nieprzyjemnym dymem. Spłukała popiół wodą, potem dokładnie umyła wannę. Mycie jest
czynnością łagodzącą brudne zamiary. Następnie gotowała krupnik, ze wstrętem myjąc kości
pod kranem, ze wstrętem czyszcząc marchewkę oraz pietruszkę.
Patrzyła, gdy jadł. Ktoś może jeść zupełnie normalnie, a jednak jego sposób spożywania posiłku
wydaje się obrzydliwy. Wystarczy, że poruszające się usta należą do starej twarzy. Gdy niosła
sałatkę z żółtych pomidorów oraz cebuli, talerzyk przechylił się, krążek owocu spadł na dywan.
— Cosa da nulla — powiedział Orszoł. — Drobnostka.
Tylko tyle nauczył się po włosku. Oczywiście jeszcze: prego i grazia. Człowiek niezdolny
przyswoić sobie więcej z języka, w którym drukuje się tyle czasopism oraz książek leżących w
domu stosami, jest starym durniem.
Patrzyła, gdy pił. Starał się pochłaniać herbatę bez tych odgłosów, jakie można uznać za
denerwujące. Bez śladów siorbania, łakomych przełknięć. Taką staranność przy naturalnej
czynności wykazywać może jedynie człowiek, który przeżył zbyt wiele, aby pić w sposób
nieskrępowany, hałaśliwy.
Patrzyła, gdy rozbierał się wieczorem. Młody człowiek rzuciłby gdziekolwiek spodnie oraz
marynarkę, jeśliby jej w ogóle używał. Orszoł złożył ubranie porządnie, zawiesił na wieszaku i
wprowadził do szafy. Dyskretnie ściągnął kalesony, których we wrześniu nie nosiłby jeszcze nikt
młodszy. Nałożył dolną część piżamy stojąc za krzesłem, by nie widziała jego starzejącego się
brzucha oraz nieładnych z pewnością ud. Ktoś inny, mógłby to być św. Sebastian, pewny swej
urody, nie pomyślałby o ukrywaniu ciała wobec żony. Nie poszedłby również przedtem do
łazienki. Nic tak nie pachnie jak skóra młodego mężczyzny po dniu wysiłku. Jeśli mężczyzna
wstydzi się swego potu, smug kurzu na przedramionach, to wątpi w miłość bliskiej mu kobiety.
Może przecież umyć się później albo dopiero rano, kiedy idzie między obcych ludzi. Orszoł
poszedł pod prysznic, mydło miało zastąpić ostry, nęcący zapach wydzielany przez mężczyzn.
Obmyty jak dziecko był tylko starym dzieckiem. Mógł ssać pierś i wywoływać uczucia matki
wówczas, kiedy żona pożądała uczuć kochanki. Pocałował ją delikatnie w czoło, smutne
muśnięcie niemożności. Była pewna, że nawet św. Sebastian, patrząc na prawie nagą
dwudziestoczteroletnią kobietę we własnej sypialni, i rzekłby: — Dlaczego masz zaciśnięte
nogi? Dlaczego trwonisz czas?
A może starość jest stosownym czasem, by zarabiać na świętość?
— lo non faro mai eió che tu vorrai — mruknęła, kiedy poczuła zimny dotyk ust na swym
młodym czole. Nigdy nie zrobi tego, co on chce.
Moment, w którym rodzi się zamiar, jest nieuchwytny. Chrząszcz nazywał się Lytta vesicatoria,
autor opowiadania we włoskim czasopiśmie objaśnił rzecz skrupulatnie. Atlas owadów posiadał
leśniczy. Kornelia Edyta szukała w nim zielonych żuków bez przekonania i nadziei, może
przyroda pobłogosławiła nimi tylko Italię. Żona leśniczego usiłowała przekonać Edytę Kornelię,
że aktywny udział synka w lekcjach wychowania muzycznego nie jest warunkiem powodzenia
w życiu. „Czy pani nauczycielka nie pojmuje, iż na wsi śpiewa ten, kto ma głos oraz konieczny
nastrój? Gra się natomiast ze słuchu, tego daru natury”. Orszołowa w zamyśleniu przewracała
sztywne karty atlasu i znakomicie zamaskowała bicie serca, mocniejsze bicie serca, gdy objawił
się zielony, trujący owad.
— Och, dam mu trójkę, pani leśniczyno.
— Chce pani obejrzeć książkę z innymi robakami?
— Naturalnie, przede wszystkim z innymi.
Kiedy leśniczyna wyszła do kuchni po wianek suszonych grzybów dla nauczycielki, Kornelia
Edyta odnalazła najważniejszą informację: „Chrząszcze te żyją na wierzbach, jesionach i innych
drzewach w południowej i środkowej Europie”. Ale że żona leśniczego marudziła w kuchni,
wybierając wianek nie za duży, lecz nie za mały, tedy jeszcze dwie przyjemne informacje:
„kantarydyna, zawarta w ciałach chrząszczów, a zastosowana w dużych ilościach, działa
śmiertelnie. W czasach Medyceuszów czyniono z niej napój, aqua tofana. Truciznę stosowano
też jako napój miłosny wątpliwej wartości”. Można by mylnie sądzić, że istotniejsza była
informacja pierwsza, gdy bez drugiej, a zwłaszcza trzeciej, stawała się prawie bezużyteczna.
Kiedy sądowy toksykolog znajdzie ślady kantarydyny w narządach zmarłego, wszyscy spytają:
„Po co?” Potem uśmiechną się: „Co za głupiec!”
We wsi, gdzie czasem musi się kończyć ledwo napoczęta kariera wokalistki, nie ma żadnego
Sebastiana Tartarugi. Nikt nie powie: „Trywialna sprawa, zbyt młoda kobieta, stary mąż,
kochanek”. Powiedzą: „Jałówka i stary wół. Nazywał się Orszoł, jadł gówno, by sprostać
obowiązkom”. Roztopią ofiarę w łajnie sprośności, sprawczynię owiną w dwuznaczne
współczucie. Będzie tak lub inaczej.
Język włoski jest językiem muzyki, ale to jeszcze nie powód, by opanować, go biegle. Kornelia
Edyta nie wątpiła, że zaśpiewa w La Scali, więc przygotowywała się, by rozumieć, co powiedzą
już w pierwszym antrakcie partnerzy, maszyniści, garderobiana. Chciała też dobrze rozumieć,
co śpiewa, aby móc pieścić poszczególne wyrazy. Potem porcja lodów, przed którą nie
przestrzegły koleżanki, nikt nie lubi lepszych od siebie. Z głosu wyjątkowego głos po prostu
normalny. Dwa tygodnie, które ucięły drogę na scenę, gdzie śpiewała Meneghini Callas.
— Pani pobyt w konserwatorium… pani rozumie…
Ucieczka przed tymi, którzy poprzednio zawiścili. Ucieczka przed radością przeciętnych. Potem
ucieczka, przed wiejską, bieloną izbą dla pani nauczycielki, przed czerpaniem wody ze studni.
— Uczyć dzieci radości muzyki, triumfu wspólnego śpiewania, to powołanie, kto wie czy nie
większe od kariery artysty…
Tak, nie dała się zniszczyć płonnym już nadziejom. Ale brnąć przez podwórze wiejskich
zabudowań w gumiakach do miejsca, gdzie powinny być włoskie kafelki i niklowane przewody
wodociągowe, a gdzie była tylko wyszorowana deska.
— Inżynier Karol Orszoł, nasz specjalista od buraka pastewnego…
Oto burak inżyniera Orszoła: nabity żółtym miąższem, zdeformowany przez niezwykłą wielkość.
Zdumiewający szacunek wieśniaków dla buraka i jego twórcy. Burak podziwiany jak wielka
artystka na wielkiej scenie. Zdumiewające mieszkanie Orszoła w nowym budynku stacji hodowli
roślin.
— Jestem dwadzieścia lat starszy od pani. Przestrzegam…
Chciała się myć w tej łazience, spać w tym pokoju, gdzie hiszpańskie meble. To, czym zapłaciła,
było pierwszy raz bolesne, potem obojętne. Jeśli podczas śmiesznych czynności wypełnić umysł
słyszaną w sobie muzyką, reszta ciała odczuwa bardzo mało. Później jednak przyszło zmęczenie
mężczyzną chętnie czołgającym się na niej wieczorami. Wprawdzie coraz rzadziej, tym
wstrętniej.
W okolicy nie rosły wierzby, a nie była zdolna rozpoznać jesionu. Nie chciała pytać w tartaku,
wreszcie znalazła ilustrację w książkach męża. Jesiony jednak również nie lubiły tej ziemi. Po
lekcjach, we wrześniowe popołudnia maszerowała od jednej grupy drzew do drugiej, poznała
wilgotny las i grusze na miedzach.
— Zaczynasz żyć — powiedział Orszoł. — Obyś polubiła to życie.
Kiedy była bliska myśli, że los jest przeciw niej, znalazła owady na klonie przed dawnym
pałacem junkra. Schwytała kilka, były szybsze od koni w swoim środowisku. Kilka. Inne uciekały
jak nadzieja. Ususzyła je nad gazowym palnikiem z bezmyślnością kobiet pochłoniętych
absorbującą pracą. Utłukła na pył w mosiężnym moździerzu, który otrzymała od matki Orszoła,
kiedy wyraziła zachwyt dla tego przedmiotu. Metodycznie tłukła swój los na dnie naczynia.
Myślała o dostojnym życiu wdowy w jasnym, funkcjonalnym mieszkaniu. Zapach
rozdrobnionych chrząszczy był nieprzyjemny.
— Sama? — spytał Orszoł. — Sama upiekłaś?
Nie. Uczono ją tylko śpiewać. Nikt nie sądził, że artystka potrzebuje znać sztukę tworzenia
wiejskich serników.
— Kupiłam — rzekła. — Wydał mi się apetyczny.
Orszoł ugryzł.
— Coś tak jakby — zauważył ostrożnie. Nie chciał jej zrobić przykrości.
— Jest świeży — powiedziała cicho.
— Spróbuj.
Wymówiła się. Już zjadła prawie połowę, nie chce więcej. Orszołowi nie smakował sernik i nie
umiał tego ukryć. Zażartował:
— Może chcesz mnie otruć?! Dość masz starego męża.
Z pasją, która na wielkiej scenie przyniosłaby jej miłość całego świata, schwyciła w dłoń kawał
ciasta. Wsadziła go sobie w jamę ustną, odważnie przemieliła zębami i połknęła. Potem
następny.
— Nie znałem cię! Masz temperament!
Szedł zmierzch. Chłodne powietrze poruszało firaną. Orszoł zaproponował żonie dużą lampkę
hiszpańskiego, słodkiego wina. Skinęła głową. Nie myślała, co się stanie. Orszoł stwierdził, że
zajrzy na krótko do kiełkujących buraków w pracowni i szybko wróci. Wyszedł z energią.
Nie zapaliła ani jednej lampy. Położyła się bezwolnie na tapczanie, patrząc i nie patrząc w mrok.
Potem zaczęła śpiewać bezgłośnie. Wtedy właśnie nadszedł sukces. Wyśpiewała ostatnią nutę
nieokreślonej arii, zamilkła hucząca orkiestra po ostatnim takcie. Nad widownią w milczeniu
zapłonęły wszystkie światła. Było tak, jakby widownie wszystkich wielkich teatrów muzycznych
świata zbiegły się przed jedną scenę, na której stała Kornelia Edyta z otworzonymi, suchymi
ustami. Publiczność świata odczekała chwilę, aby odczuć bieg wieczności, a potem krzyki
podziwu zmieszały się z hukiem oklasków tak mocnym, jakby pękała Ziemia. Nawałnica
słodkiego hałasu zogniskowana w jednym punkcie szła twardo ku śpiewaczce oczekującej z
drżeniem na jej uderzenie. Kornelia Edyta Orszoł rozsunęła nogi, nie dlatego, by się nie dać jej
zmieść, lecz aby ją pochłonąć.
Był to, być może, miękki piorun. Trafił nie w głowę, siedzibę umysłu gotowego do odebrania
sukcesu, i nie w serce, siedzibę uczuć. Trafił w brzuch. Stwierdziła ze zdumieniem w przebłysku
świadomości, że leży właśnie na brzuchu jakby po to, by nie wypuścić słodkiej kuli, która tam
tkwiła i pęczniała rodząc nieznaną radość ciała.
To, co zrobiła następnie Kornelia Edyta Orszoł, było szybkie. Wstała, zasunęła rolety, zapaliła
lampy i zdjęła wszystko, cokolwiek ją okrywało. Nie bez szkody dla bielizny. Potem położyła się
w pozycji, której nigdy by nie przyjęła dotychczas. Wiedziała i nie była to sprawa nawet
instynktu, że do domu idzie jej mąż Karol Orszoł. Że jest silny, szybki i opętamy jednym
pragnieniem. Że nie schowa ubrania do szafy. Była słusznie przekonana, że dowie się, jaką
radość dawał Agnesie della Buco żołnierz Minghino Tartaruga.
Minęło czterysta lat, św. Sebastian postarzał się trochę i został zwykłym człowiekiem,
specjalistą od pastewnych buraków. Miał jednak nadal czułe dłonie, oczywiście dla Kornelii
Edyty Orszoł, która prawie zwariowała od prostego uczucia i prostych pieszczot. Jaka jest w
końcu liczba żuków majka kantaryda, która zabija, a jaka, która budzi?
To, co zobaczył w wodzie
Suche trzciny, wyżej nażółkłe brzozy, nad nimi czarne zielone świerki, to nie to, co zobaczył w
wodzie. Tamto odsunął dłonią i wgniótł w horyzont.
Między wodą a ogniem oraz samotną kobietą, ten rodzaj samotności w grupie połączonej,
czym? Z paleniska oznaczonego ostrymi kamieniami unosił się w górę biały, ołowiany popiół,
być może płonęły mądre książki, takie trzeba palić, nim powstaną. Więc strzępki nie zapisanych
kart, nie utrwalone myśli, małe idee prószące we włosy. To miał za sobą: wiatę na świerkowych
słupach gładkich jak ładne niewiasty bez umysłu, skwierczenie kropli tłuszczu wpadających w
ogień z podpiekanych kiełbasek, alkohol niby rzadki klej spajający ludzi na trzy godziny.
Niedoskonałość kleju, więc grudki z ludzi młodych osobne, z innych również. Samotna kobieta
stojąca prawie na uboczu musiała się zdecydować na przyklejenie, z trudem znosiła nieśmiałe
wyodrębnienie. Gorysz nie patrzył już na nią, można widzieć plecami zwróconymi do tego
wszystkiego, co jest tylko świątecznym piknikiem pracowników jednej instytucji, zupełnie rude
liście spadały z dębu pionowo, małe korkociągi ze świeżo zeschłej drewnianej krwi.
W istocie Gorysz był na drewnianym pomoście wkraczającym w jezioro. Siedział na grubych
deskach wyszarzałych od zniszczenia, któremu wszystko podlega. Woda skupiona przez
październikowy chłód i odległość od brudnych ludzi, więc taka, jaka jeszcze jest pod ziemią albo
w nas. Czy jest w nas kropla czystej wody, ten ciężar nie do uniesienia? Jeśli taka
przezroczysta, co w niej zobaczył ślepkami, które chciał mieć chytre, by wypatrzyć za zasłoną
zmysłów oraz rozsądku, oraz możliwości? Błękitną glinę wypraną z błękitu, tę tłustą ziemię, z
jakiej uczyniono człowieka. Jego uczyniono z ziemi gorszej, można sądzić, że z rozkruszonej
cegły, tej gliny przepalonej zwątpieniami. Przebłyski rozumu, które człowieka niby formują w
sześcian dający się zestawić z innymi, przebłyski jak jęzory ognia nadpalające jednolitość gliny.
Zobaczył to, oo za dnem lub między dnem a powierzchnią Wody, lub w nim tylko, w wodzie
jego oczu coraz słabszych. Oczywiście, nim przyszli ludzie, by zobaczyć tę cegłę siedzącą na
uboczu, podczas gdy należało uczestniczyć w radościach wódki oraz kiełbasek. Przyszli, potem
przyszła ta kobieta, której nogi naprężone, wrastające w pomost lub wyrastające z grubej
dechy jak bukowe konary, objął ramieniem, mając ją albo nie. Kto był lianą, kto drzewem w
daremnym geście, zmąciło się, co zobaczył przedtem w wodzie. Ryby wielkopostne nie płynęły
przez jezioro, ku górze nie szły wodorosty, nagie dno jakby odarte ze skóry, bolesne, cierpiące,
wylizane mięśnie ziemi.
Przezroczysta woda zawiera w sobie wszelkie rodzaje soczewek. Tych, które ludzie już wydarli
przyrodzie, lecz także tych, jakich jeszcze nie poznali, więc najprostszych oraz złożonych,
których nigdy nie zauważą, bo pędząc ku prawdzie tratujemy zjawiska dla prawdy istotne. W
czystej wodzie z gliniastym, świetlistym dnem są też poznane i nie poznane formy zwierciadeł.
Nie wszystkie wyjęliśmy z niej i nie wszystkie wyjmiemy, aby zobaczyć, co zobaczyć można
najgłębszego. Rzecz zależy od światła, tego z nieskończonego nieba oraz tego, którym
jesteśmy wypełnieni. Jest możliwe, że aby powstał obraz, musi połączyć się promień odbity od
rudego liścia dębu, który spada wirując razem ze wszechświatem, z promieniem idącym od
siedmiu liści brzozy w barwach trwających przez chwilę, a ten z kwantem światła oddanego
przez źdźbło trzciny i z myślą człowieka siedzącego nad powierzchnią jeziora albo z jego
uczuciem i znów z ciepłem płonących głowni w kamiennym palenisku. Wszystkie te światła
płynące od rzeczy, zjawisk oraz emocji przesączone przez rozmaitość soczewek wody, rozbite i
skupione, rozproszone oraz zgarnięte trafią na tłuste, sine wklęśnięcie gliny w dnie zimnej wody
i utworzą obraz, małe przetarcie w nieprzeniknionym, błysk rozjaśniający.
To nie wiązało się z nierozsądkiem, lecz tylko z nieopisaniem świata, i nie miało nic wspólnego
z mdłymi duchami, które tak wiele mogą, gdyż nie istnieją. W obrazie widzianym niewątpliwie
pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stosunku do dna jeziora najbardziej zastanawiające było
to, że miał wiele szczegółów, jakby utwardzonych przez mróz, ostro obrysowanych i czystych w
kształtach oraz barwach przynależnych przedmiotom. Potem Gorysz w zakamarkach pamięci
wyszukał inne argumenty dostarczane przez ludzi myślących sprawniej i dochodzących do
granicy zwątpienia po to jedynie, aby się nie dać omamić pozorom świata i niedoskonałości
zmysłów. „Prawidłowość związku jest tworem naszego umysłu, wynikiem odczuwanej przez
niego konieczności przedstawienia sobie faktów w formie racjonalnej. Umysł ludzki fałszuje
zjawiska, podporządkowując je logice”. Skoro widział kształty przestrzenne, barwne i wyraziste,
kształty rzeczy, z którymi zetknął się po raz pierwszy, więc nie budowała ich pamięć, tedy
rzeczy te istniały w wodzie jeziora wbrew logice. Nie żałował, iż nie sprawdził, gdyż co było
wczoraj, jest nadal, może tylko bardziej martwe.
To jedynie nastroje, cóż mogło być w wodzie, w tym zimnym lanym szkle. Widziane w sobie
wydało się widzianym poza oczyma, chociaż może to oczy rzutowały niby projektor na ekran
dna, a potem odbierały ze zdziwieniem, że coś takiego w ogóle można zobaczyć. Na przykład
widłaki, zielone kosmate girlandy przypięte do nonsensownie białego obrusa za pomocą nitki
białej inuliny. Wyraziste gruzełki osnowy krochmalonego obrusa, jakby rzeczywiście możliwe
było dostrzec takie gruzełki z odległości trzech metrów lub dalszej. Więc jeśli obrus, świąteczny
biały, to opinający
płaszczyznę stołu, rzeczywiście dwie drewniane nogi z pociemniałego
jesionu pod falbaną zwisającego materiału skażonego seledynem widłaków. Suche płótno w
wodzie już samo było racją dla rozsądku, aby nie przyjął wrażenia. Brak również oparcia w
przeszłości, nigdy nie siedział za takim stołem ani nie stał za nim, nie widział, może słyszał.
Skierował wzrok na horyzont, by uczepić się linii trzcin oraz drzew, to znaczy zabić wrażenie
uformowane w wodzie realnością świata, ale kiedy wrócił oczyma w to miejsce, widłakom nie
zabrakło ani jednego liścia oraz oczywiście materiałowi pokrywającemu stół sprasowanych
przez żelazko wypukłości, jakie powstają ze zbyt grubych nici. Bardzo ważne szczegóły dla
empirycznych wniosków, z reguły obrazy konstruowane w niejasnych stanach duszy lekceważą,
jak dzieła malarskie, nieistotne drobiazgi, obiektywna rzeczywistość postępuje odwrotnie.
Sam półmisek, zarówno w kształcie jak ozdobach, stanowiły je malowane niebieskie kwiatki
wystylizowane zbytnio, aby były chabrami związanymi w wiejskie pęczki, więc sam półmisek z
białego fajansu, bo przecież nie z porcelany, nie był taki, jakie nie bywają, lecz przeciwnie, oko
wyśledziło szczerbę w obrzeżu uczynioną przy myciu naczynia. Wszakże półmisek o długości
prawie dwu metrów, być może wyolbrzymiony przez zjawiska optyczne zachodzące, w wodzie,
nie wydawał się prawdziwy, ale rozstrzygające były, powycierane od używania naczynia, tu i
ówdzie symetrycznie rozmieszczone kwiatki, nawet woda nie dodawała im życia, gdyż pod
polewą były suche, zresztą polewa także. Te potrawy, na półmisku, bo jakże inaczej nazwać
skojarzenie, więc to jadło rozmaite rozpoznał z łatwością mimo dziwaczności artykułów, z jakich
się składało, przemieszanych bez myśli przewodniej, bez zamierzenia kucharskiego, bez troski
tego, kto przyrządził. Składało się głównie z rzeczy, jak się wydawało, niestrawnych, twardych,
ostrych i jeśli wziąć razem ten melanż, nie miało żadnego sensu, nawet jako symbol,
wyobrażenie ogólne. Natomiast poszczególne elementy nie kłóciły się zbytnio ani z rozumem,
ani doświadczeniem, jeśli przyjąć, że spożywanie pojmujemy nie tylko dosłownie, gdyż dla
przykładu czytanie książki jest spożywaniem cudzych myśli, a patrzenie w inne oczy
spożywaniem cudzych pragnień.
Zupełnie nie było wiadomo, jak określić zawartość owego półmiska, który dźwigał na swej w
sumie delikatnej skorupie wspomnienie części ogromnego kontynentu jak przed setkami lat
trzy słonie niosące całą Ziemię przez bezkresy wszechświata. Kawał kontynentu odbity przez
swe elementy w małej cząstce wód jeziora to zaprzeczenie elementarnych pojęć fizyki, tedy
zrozumiał, że obraz nie istnieje w wodzie, w którą patrzył, lecz zupełnie gdzie indziej, kraj
bowiem, którego wytwory oglądał, jest nie tylko w świadomości. Jeśli wyobrażenie powstaje z
okruchów wiedzy, logicznych przypuszczeń, przyrównywania do znanych układów odniesienia,
intuicyjnych hipotez, to pewne jest, że nigdy nie przybierze kształtu odpowiadającego
rzeczywistości z dokładnością oka kamery. To, co widział, nie mogło tedy być wyobrażeniem, bo
skoro szczegóły, w jakie zechciał się wpatrzyć, rysowały się wiernie niby siatka gałązek
oglądanego realnego drzewa, widział to właśnie drzewo, a nie jakieś drzewo, którego pojęcie w
sobie nosimy. Drzewa bywają podobne, ale nie ma dwu jednakowych gałęzi na tym całym
święcie. Mógł tylko przypuścić, że jest głupcem, i zrobił to, aby nie przyjąć odpowiedzialności za
stan swego umysłu, wody w jeziorze i tysiąca przyczyn, które spowodowały, że widział. Tak
odrzuciwszy racje chłodnego umysłu, spokojnie już odbierał to, co zobaczył.
W jakiejś chwili ogarnął go estetyczny niesmak, nie znosił przedmiotów tak dosłownych,
prostacko ubarwionych i nagromadzonych na półmisku niby sterta krągłych kamieni. W każdym
razie nie przyszło mu na myśl, by utożsamiać dosyć nieporadne, jarmarczne czaszki z
niepokojem rzeczy ostatecznych. Białe czaszki zrobione z cukru, odkrył to okiem wprawnym w
określaniu wszelkich rzeczy, małe i duże, wielkości orzecha, jabłka, pomarańczy aż do
normalnej głowy mężczyzny, tedy czaszki myszy oraz dziecka, kobiety i małpy, ale wszystkie
ludzkie, z zębami oraz bezzębne, z płonącymi kolorowo oczodołami wymalowanymi w jaskrawą
czerwień, ale także płonącą ostro zieleń czy żółtość słonecznika, jakby paliły się w miejscu oczu
barwy widzenia świata zaprzeczające śmierci. Na tych słodkich czaszkach lukrem o kolorach
jasnych i wyrazistych wymalowano kwiaty oraz girlandy podobne do widłaków, przecież z
roślin innych, nieznanych i jeśli to on, Gorysz, rzutował ów dziwaczny, nielogiczny obraz w toń
wody, był pełen pogardy dla wyobraźni, która obraz zrodziła, tym samym pogardzał sobą, skoro
w jakimś niejasnym miejscu umysłu mogły powstać takie skojarzenia bez kontroli oraz udziału
woli.
Wszakże miał się dowiedzieć już nazajutrz, że obserwował nie wyobrażenie, lecz rzeczywistość,
tyle że z innego kontynentu, owe calaveras, trupie główki, zalegające w okresie Zaduszek
wystawy w Mexico-Ciudad, a także w Atlatlahuacan i wszystkich innych miastach oraz wsiach,
w Tecolutli i Uruapanie. Więc ten ogromny półmisek z mnóstwem calaveras, ale nie tylko, wśród
cukrowych czaszek mnóstwo kwiatów podobnych do aksamitek, jak uprzytomnił sobie w dzień
później, oglądał owe cempasochiles, kwiaty zmarłych, chociaż nigdy ich nie widział przedtem i
nie miał widzieć, nawet nie wiedział, że istnieją. W ten zbiór rzeczy jarmarcznych, w podłym
guście, wciśnięte figurki pan de muertes posypane kolorowym lukrem i wyobrażające ludzi
oraz zwierzęta, najczęściej bezwłose psy. Gorysz już nad jeziorem winien był odkryć
pochodzenie tych figurek przedstawiających ludzi, mimo że ich szeroko-skrzydłe kapelusze
nadzwyczaj nieporadnie ulepiono z ciasta, poza tym zniekształciło je ciepło wypiekania,
przecież niezmiernie łatwo rozpoznać charakterystyczne sombrera, gdyż piekarze nie
zapomnieli o niezwyczajnej Szerokości rond oraz geometrycznych wzorach oznaczonych
kolorowym cukrem, ale nie pomyślał o tym omamiony imionami wypisanymi na czołach
czaszek, jednym imieniem powtarzającym się wielekroć, chociaż malowanym różnymi rękoma
barwami niebieskimi, brązowoczerwomymi, tych najwięcej, i wszelkimi innymi. Wokół półmiska
płonęły rudawożółte latarnie z tykwy w kształtach trupich główek, coś się w nich paliło bez
światła, światło płynęło bowiem z nieba, chłodnego, jesiennego nieboskłonu, jeśli nie z oczu
patrzącego. To było prawie wszystko, co zobaczył, wcale nie w mgnieniu oka, gdyż dopóki
siedział tam, na pomoście, i wracał oczyma w głąb wody, znajdował w niej stół z półmiskiem,
na nim setki muertecitas, zawsze tych samych, w tych samych miejscach, z ukraszonymi
kawałkami cukrowych kości, z tym samym imieniem na czołach, imieniem, kobiecym, były
bowiem podarunkami, tego miał się również dowiedzieć, a na prezentach na życzenie
ofiarodawcy należało wypisać drogie imię, co nie miało związku ze śmiercią, lecz długim,
szczęśliwym życiem.
Dopiero później, kiedy niecierpliwie szukał wyjaśnienia w sobie oraz poza sobą i kiedy już
wiedział mnóstwo, a przynajmniej tyle, co widział, przypomniał sobie czarny kształt noża przed
półmiskiem nie kojarzącego się z żadnym rodzajem stali, raczej z twardym kamieniem, i znów
wrócił do książek, w których w istocie jest wszystko, cokolwiek wiemy i mamy się dowiedzieć,
aby wyczytać, wykryć, iż leżał tam, na białym obrusie, kamienny nóż z obsydianu, twardego
kamienia wulkanicznego, nożami takimi wyłuskiwano serca ofiarom na sześć Huitzilopochtli
będącego słońcem oraz śmiercią w jednej boskiej osobie kiedyś tam. Był nierad właśnie temu
przedmiotowi, serce bowiem łączy się w świadomości, z cierpieniem ośmieszonym przez
sentymentalizm i wyrywanie serca jest najłatwiejszą przenośnią dotyczącą bólu złączonego z
uczuciem skierowanym ku komuś, lecz nie odwzajemnionym.
Za najosobliwszy można uznać fakt, że najpóźniej dostrzegł to, co pierwej zobaczyliby inni
ludzie uznający wartości konkretne: u szczytu piramidy ze słodkich czaszek, wciśnięty w
chlebowe figurki, stał, błyszcząc jak polerowany uschły liść brzozowy, posążek z okrutną,
zdeformowaną twarzą, z oczyma geometrycznie złośliwymi i pewnymi swego znaczenia.
Absolutny dysonans między kolorowym cukrem, spieczonym barwnym pieczywem,
nonsensowne przywidzenie z racji bogactwa, jakie sobą przedstawiał. Patrząc na statuetkę,
niewątpliwie ze złota, Gorysz zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście choć na chwilę kiedykolwiek
utkwiło w nim marzenie o posiadaniu złota lub czegokolwiek równego złotu, za co się kupuje
podobno wszystko, więc i kobiety.
Kiedy poszukiwał źródeł tego obrazu, już następnego dnia siedząc w bibliotekach, odkrył
fotografię tej samej albo takiej samej figurki, oczywiście doszedł już do wniosku, że widział
przedmioty wytwarzane w Meksyku, nigdzie indziej. Złota statuetka wielkości męskiego
przedramienia wyobrażała Mitclantecutlę, zapomnianego boga krwawej cywilizacji dobitej
krwawo przez naszą. Prymitywna prawda, że można oszukać wszystkich, ale nie siebie, dopóki
umysł znajduje się w tej niejasnej ogólnej normie, spowodowała, że uczciwie musiał przyznać
przed sobą, iż nigdy nie zetknął się poprzednio z elementami, ze szczegółami obrazu, który stał
w wodzie, a który, nie w całości oczywiście, rozsupływał teraz z łatwością.
Gdy już tak długo siedział nad jeziorem, pierwsza nadeszła dziewczyna z rybimi oczyma, jej
gałki oczne zawierały sok z zielonej gąsienicy, ostry i fałszywy, ale Gorysz wiedział otoczywszy
ją ramieniem, gdyż usiadła przy nim, w odruchu poczucia wspólnoty ludzi trochę pijanych, że
mógłby, gdyby zechciał, zaprowadzić ją do lasu, w gęste świerki na pośpieszne oddychanie,
wspólne głębokie oddychanie ludzi połączonych w ten sposób, w jaki jedynie fizycznie można
się z dziewczyną połączyć. Wiedział to i nie chciał, nie dlatego nie chciał, że mógł, więc dlatego
tylko, że oszalał z powodu tej kobiety, która przyszła później, być może po to jedynie, aby
zobaczyć, dlaczego dziewczyna siedzi z nim na pomoście i dlaczego otacza ją ramieniem, bo
kobiety mogą nas nie chcieć, ale nie chcą nas oddać, to takie zwykłe. Więc gdy przyszła, stała
przy nim w spodniach, z naprężonymi boleśnie łydkami, broniąc się przed możliwym przecież
szaleństwem, bo mówił jej, żeby razem wskoczyli do tego jeziora, chciał zasiąść z nią za stołem
i spożywać słodkie calaveras oraz pan de muertes, bo sądził, że po to właśnie są, a nóż do
krajania. Nie spojrzała nawet na dno, więc uczyniła dobrze, gdyż bała się wszystkiego, więc
również czaszek trupich odlanych z cukru. Wstał, bo nie godzi się dręczyć kobiety kochanej,
ognisko wygasało i ten piknik kończył się, więzy zadzierzgnięte przez alkohol pękały w
powietrzu jesieni.
Tuż przy zajeździe, w którym zaczął się i przy którym skończył piknik, Gorysz namówił ją, aby
razem wrócili pod drewnianą, wiatę przy jeziorze i po przedmiot, którego tam nie zostawił,
uczyniła to z bezwolnym oporem, byli sami na sentymentalnej ścieżce wysypanej liśćmi,
pocałował ją, miała usta zimne i miękkie, i nie zaznał większej goryczy tego dnia oraz może
innych. Nie było w niej oburzenia, nawet niechęci, tylko obojętne zdziwienie, zdziwienie, które
poraziło go wstydem, bo trzeźwy i pijany nie uznawał przemocy. Wówczas najwyraziściej w
życiu ujrzał jej twarz, twarz białej Indianki poprzednio nie dostrzeganej w ten sposób. Dwa lata
ukradkowego lub bezwzględnego wpatrywania się w tę twarz i żadnej wiedzy o brwiach
biegnących ku górze ostrym skosem, o trochę płaskim nosie, wyrazistych liniach od nozdrzy ku
końcom długich, umalowanych warg, więc niewątpliwie jasne włosy oraz oczy z wonnego
błękitu, podobne do dna jeziora nie pozwalały przypuszczać, że jest to twarz Indianki, odkrycie
wypełniło go czułością po to tylko, aby gorycz chłodnych, obojętnych warg stała się dotkliwsza.
Gorycz ukrył w potoku słów o niczym, w każdym razie nie wspomniał o tym, co zobaczył w
wodzie, a przerażenie, że znów czekają go dni i miesiące cierpienia, zniszczyło najprostszą z
radości, że idzie z nią razem w jesienny dzień. Przecież dzień, w którym zobaczył w wodzie, nie
tak się skończył, albo wymyślił to zakończenie, bez przerwy budując nadzieję, cokolwiek by się
zwaliło, budował, bo tylko budowanie chroni przed zatonięciem w pustce. Tedy wymyślił
zostawiając sobie przypuszczenie, że nie wymyślił, tylko tak się stało w niepewnej
rzeczywistości, a pn jedynie nie był pewien, bo gdyby był, umarłby w krzyku, chociaż było to
jedynie muśnięcie. Nie wiedział, czy trwożliwe, czy mocne, zdecydowane, w każdym razie
krótkie, być może spontaniczne, ciepłymi wargami w jego rozgoryczone usta, kiedy odeszła z
tego dnia na ludnej ulicy. Tylko z niewiary przypuścił potem, że jeśli to zdarzyło się, że jeśli na
moment stała się odważna wśród mnóstwa ludzi mijających ich w miejscu rozstania, to w
pocałunku, skóro tak można określić muśnięcie nagłe i krótkie, było wszystko prócz miłości,
tedy słodycz niewyraźnego wspomnienia sprawiła mu ból największy, od którego musiał się
oderwać w jakikolwiek sposób, nawet najgorszy.
Kiedy już pojął, co zobaczył, i zrozumiał błahość swego widzenia, godzi się bowiem za przesłoną
rozumu ujrzeć zjawiska ostateczne lub ważne, oo najmniej dla narodu, jeśli nie dla świata,
natomiast za pozbawione znaczenia, a przeto przybierające cechę śmieszności, uznać trzeba
wizje związane na przykład z nie spełnioną miłością, więc kiedy przeniknęła go ta przykra
świadomość, że nie czeka go już nic innego, jak tylko bezsilne, codzienne duszenie męczących
uczuć, wsiadł w autobus jadący w kierunku zajazdu. Nie był człowiekiem, który dobrowolnie
zgadza się na jakiś rodzaj tortur w sytuacji, kiedy ma się wolne ręce oraz ciało i można coś
czynić, zamiast odbierać ból w bezwolności jego narastania. Istnieje powszechnie uznawane
przypuszczenie, że przegapiona szansa nigdy nie wraca, ale człowiek taki jak on nie uznawał
ogólnych twierdzeń o losie, zresztą mniemał słusznie, że w jednej sprawie istnieje niejedna
szansa albo szansa dotycząca czego innego, ale również zamykająca sprawę, może nawet
dokładniej. Oprócz wielkiej wolności są codzienne, małe, i skorzystał z jednej nie przygotowując
chleba na drugie śniadanie oraz z drugiej nie zabierając tej teczki, jaką nieodmiennie nosi się
do pracy, a także z trzeciej, gdyż poszedł na stację autobusów, nie wywiedziawszy się pierwej
o rozkład jazdy w pożądanym kierunku.
Październik szalał prawie letnim ciepłem, a jesień stała się barwniejsza aniżeli w tamten dzień,
od którego nie upłynęło przecież wiele czasu. Autobus nie był wypełniony pasażerami, tłok
odczuwał zawsze jako przykry, zwłaszcza zapachy ludzi połączone razem w woń nie do
zniesienia. W zajeździe wypił szklankę wina oraz szklankę kawy, pierwsze dla przyjemności
podniebienia, a drugie, by pohamować swoje ciało spieszące nad jezioro, niecierpliwe,
walczące z umysłem. Pił więc powoli, drwiąc z mięśni własnych nóg, które już chciały, by szedł,
i chęci rąk już pragnących rozgarniać wodę i szukać owych calaveras na ogromnym
fajansowym półmisku. Potem wyszedł powoli na drogę ku jezioru, przybyło na niej
poskręcanych zeschłych liści, o których kobieta powiedziała, że lubi chodzić wśród nich, gdyż
są, ładne, a chodzić znaczy deptać. Ominął kamienne palenisko, nie rzuciwszy okiem na
sczerniałe, nie dopalone drewno, gdyż ponowne zapalenie wygasłych popiołów siłą naiwnego
wspomnienia uznawał za marny sposób na szybsze bicie serca. Wszedł na drewniany pomost i
nie zwalniając kroku ani przyśpieszając go, aczkolwiek była w nim chęć na jedno i drugie
jednocześnie, myślał o dwu dotykach ust, chłodnym i ciepłym. Gdy przystanął w tym miejscu, z
którego dostrzegł wówczas stół z białym obrusem i całą resztą, natychmiast spojrzał na
gliniaste, błękitne dno, było to wbrew woli, wbrew ciału i duszy, gdyż dopóki nie spojrzał, mógł
się łudzić, że to, co zobaczył w wodzie podczas pikniku, jest w niej nadal, więc wydobędzie i
zaniesie owe prezenty z Meksyku. Jasny umysł, dotleniony świeżym powietrzem, nie oszukał go,
nic nie było w wodzie, tak jak przewidywał, a ściślej: nic nie było w tym miejscu, w którym było,
co nie znaczy, że nie było w innym, niezbyt szerokie, ale dosyć długie jezioro miało niejedno
miejsce, na którym mógł stać stół zastawiony tak osobliwie.
Gdyby badać ciepłotę wody, zanim wskoczy się do jeziora w październikowy dzień, powstałyby
opory ciała niechętnego zetknięciu z lodowatym, przejrzystym płynem, dla tej właśnie racji
nagle wskoczył weń z pomostu z niezgrabnym wyrzutem ramion. Oczywiście rozebrał się
dokładnie, z przyjemnością stwierdził, że jest szczupły, bez oznak starzenia się tak
deformujących twarz, chłodny powiew uderzył w ciało, obłuskał go ze świata i wszystkich
namiętności, prócz jednej, z praw oraz obowiązków, prócz tego, jaki sam sobie narzucił, a
raczej przyjął dobrowolnie, gdyż słusznie albo niesłusznie przeczuł w nim wolność, z tą radością
runął w wodę. Był przekonany, a umysł poddał się tej logice, logika bowiem jest tylko
systemem myślenia, że w którymś miejscu, na czystym dnie stoi stół przybrany w widłaki,
zastawiony meksykańskimi głowami z cukru, figurkami z pieczywa i wetkniętą w sam środek
złotą statuetką wyobrażającą Pana Świata Zmarłych Mictlantecutli. W zamierzeniu tym nie było
polskiego romantyzmu ani sentymentalizmu ocierającego się o bezmyślność, była chłodna chęć
wydobycia złotej figury, sprzedania jej za taką kwotę, jaka jest potrzebna, by dwie osoby mogły
odbyć podróż do egzotycznego Meksyku. W takim rozumowaniu, nawet jeśli ów stół i
drogocenny przedmiot na nim był jedynie projekcją świateł, tkwiła rozsądna racja dla ludzi
rzeczowych, w jeziorach bywają różne przedmioty wymyte z dna przez ciągłe działanie wody,
w tym złote figurki, których blask wywołuje dziwaczne przywidzenia, ale które tworzą ów blask,
więc są. Wiedział, że ta kobieta pojedzie z nim, ponieważ przesiąknięta byłą pragnieniem
zobaczenia świata innego niż codzienny, było to pożądanie silniejsze niż jej lękliwość, albo to,
czego chciała, chowała pod prawdopodobieństwo bojaźni i nieśmiałości. Nie chciała bowiem
jego uczuć i jego umysłu, jego rąk i jego ust, można nie chcieć i to jest w porządku, zgodziła się
natomiast pojechać z nim do Meksyku, może dlatego, że uznawała tę możliwość za
nieprawdopodobną. Ostrzegł ją, że pojadą wspólnie i że wówczas nie uszanuje jej oporu,
uśmiechnęła się z przyzwoleniem albo tylko do żartu, w jakim potykała się z nim, przyłożył
miarę swego pragnienia i nie wziął pod uwagę, że nie zdobędzie jej niczym.
Płynął z trudem, zamierzał płynąć tak aż do zmroku, aż woda połączy się z niebem i jeszcze
potem, by szukać po omacku. Było coraz zimniej, mięśnie twardniały od chłodu, ale była w nim
duma ludzi, którzy, niczego nie dokonali i których nikt nie mógł kochać. Im bardziej słabł, tym
bardziej wiedział, jakby jedno było funkcją drugiego w tym życiu zastanawiającym, błazeńskim
lub tragicznym, że pojedzie do Meksyku z tą kobietą, pokaże jej kuliste kaktusy visnaga w
stanie Chihuahua, fontannę na głównym placu miasteczka Mineral del Monte ozdobioną przez
srebrne żółwie i Tzompantli, czyli zbiornik na czaszki w Calixtlahuaca, czaszki Indian
mordowanych rytualnie dla zapewnienia szczęścia oraz powodzenia innym. Którejś nocy na
statku lub w hotelu, kiedy ta kobieta przyjdzie do niego, skoro spełnił jej marzenie, więc
przyjdzie, aby odpowiedzieć na cierpliwą, męczącą miłość, powie jej: „nie, nie chcę”, a
wówczas wielka woda świata, w jakiej nierozsądnie pływamy, zamknie się nad nim.

Podobne dokumenty