Obsesyjne opowiadania bez motywacji
Transkrypt
Obsesyjne opowiadania bez motywacji
Anatol Ulman Obsesyjne opowiadania bez motywacji Gwóźdź „Barbara L., napadnięta w celach nikczemnych przez pewnego cudzoziemca w parku, gdzie droga wije się wzdłuż starych murów miejskich, broniąc rozpaczliwie kobiecej czci, wygrzebała palcami w ziemi twardy przedmiot, którym ugodziła napastnika w kręgosłup, zabijając na miejscu”. Tyle - notatka prasowa, w której wyjaśniono także, czym był twardy przedmiot, podano imiona zabitego bawiącego u nas w celach turystycznych oraz trochę przypuszczeń. Kiedyś grzebałem w papierach naszego wojewódzkiego archiwum dla powodów szumnie zwanych naukowymi. Zeschłe sprawy nie istniejących już dawno ludzi urozmaicały nudną pracę, a pewne stare akta skłoniły mnie nawet do napisania opowieści, której tworzenie zarzuciłem, nie umiejąc zbudować dla niej stosownego epilogu (byłem zdania, że zakończenie opowiadania winno łączyć jakąś głęboką prawdę z dramatyczną katastrofą). Teraz wróciłem do tych kilku kartek, czas bowiem stworzył dla owej historii, jak mi się wydaje, finał nie do wymyślenia. W roku 1642 mistrz gildii sukienników w Koszalinie, Johann Albert (przez ponad trzysta lał skruszały nie tylko jego zwłoki, lecz także nazwisko w dokumentach) został znaleziony martwy po dniu świętej Barbary w suchych trzcinach nad fosą, o którą już dawno nie dbano. Miejsce znajdowało się niedaleko furty w murach obronnych; kilkadziesiąt metrów od północnej bramy miejskiej zwanej Młyńską. Zwłoki przyprószył śnieg, poza tym zamarzły jak szczapa i z trudem wyciągnięto z jego ciała długi, srebrny gwóźdź. Dokonał tego strażnik miejski , przezywany Hecate, gdyż bardziej wielbił psy niż ludzi. Strażnik swymi silnymi palcami wyciągnął narzędzie mordu i, przerażony zbrodnią albo odpowiedzialnością za odcinek poruczony mu do strzeżenia, wrzucił je do fosy, gdzie Zaginęło w śniegu. Sprawa była istotna, nikt poza Peterem nie widział tego gwoździa i jedynym potwierdzeniem prawdy w zeznaniu strażnika był mały, okrągły otwór w kaftanie Johanna Alberta oraz w jego klatce piersiowej na wysokości serca. Burmistrz, który był teściem zabitego, jątrzony przez wdowę, osobiście przesłuchiwał Petera Hecate. Strażnik dawał mętne wyjaśnienia. Najpierw twierdził, iż do miejsca zbrodni ściągnęło go dziwne zachowanie stada wron nocujących na Trzech Lipach. Podekscytowane ptaki dziękowały Bogu za padlinę na śniadanie, kracząc nad wyraz inaczej (miasto było skąpe dla wron, odpadki pożerała biedota i dzieci z sierocińca). Mnóstwo ptasich ekskrementów pod drzewami przemawiało w jakiś sposób, za prawdziwością słów strażnika. — Spaliście, Peter — powiedział surowo burmistrz — skoro dopiero ich krzyk przypomniał o obowiązkach. Grosze, które rada miejska przeznaczyła na wasz żołd, damy na ścierwo dla wron, one będą lepiej strzegły bramy północnej! Peter Hecate przeraził się i zmienił zeznanie. — Caesar — powiedział dysząc — mój pies odnalazł twego, panie, krewniaka, nad ranem. Kiedy wieczorem zegar wydzwonił jedenastą, Caesar zawył trzy razy, wiedziałem już. Kurzył ostro śnieg gasił pochodnię. Przy furcie, w zawiei, tańczyły diabły. Dawno nie byłem, panie, u spowiedzi. Zląkłem się. Dopiero nad ranem… Profos miejski, pod nieobecność kata bawiącego razem z terminatorem u ciotki w Sławnie, dla zysku wyłamał Peterowi Hecate palce u prawej dłoni, z palców dłoni lewej zdjął natomiast paznokcie. Strażnik zniósł ból, bo były to rzeczy zwyczajne. Pozwolono mu zresztą trzymać ręce w cebrzyku ze świeżym śniegiem. Uparcie jednak trwał przy ostatnim zeznaniu, a profosowi brak było wyobraźni: proponował przypalenie okaleczonych dłoni. Burmistrz, który nosił imię Mikołaj, szóstego grudnia obchodził urodziny i przerwał śledztwo na ten dzień. Posłano po kata do Sławna, pracę bowiem należy wykonywać zgodnie z wyuczoną specjalnością. Siódmego grudnia, po porannym nabożeństwie, burmistrz zaszedł do pracowni kata. Mistrz Jurgen, Duńczyk, otyły człowiek o pogodnej, inteligentnej twarzy, pozdrowił burmistrza. Na palenisku trzaskał wesoło ogień karmiony brzozowymi polanami. Były strażnik Peter Hecate pił kozie mleko, obejmując cynowy kubek opuchłymi, nie uszkodzonymi częściami dłoni. Nie żywił urazy do burmistrza, znał przepisy karnego postępowania. — Co proponujesz, mistrzu Jurgen? — spytał uprzejmie burmistrz. Było wiele możliwości uchwycenia prawdy cęgami, hakami i szczypcami na zimno lub gorąco. Burmistrz lubił współpracę z Jurgenem, gdyż kata bawił wykonywany zawód. Jego pomysły cechowała świeżość oraz, jeśli to stosowne określenie, poezja. Katarzynie Hoensel, dla przykładu, skazanej za dzieciobójstwo, wpuścił czerwone mrówki do tej części ciała, która jest plugawa. Kat milczał. — Mistrzu Jurgenie — powiedział prosząco Peter Hecate, odstawiwszy uważnie kubek na stół z żelastwem. — Najbardziej brzydzę się, i ty wiesz o tym, pijawek. Przystaw mi je do oczu, niech wypiją. — Wiem! — kat pokiwał głową z uznaniem i rzekł z prostotą: — Już zmagałem się z myślą posłania do medyka po owe zwierzęta. Boś ongiś zbladł strasznie i zwymiotował u Starej Teresy, kiedy obok kufla położono pijawkę. To piwo było bardziej gorzkie niż morze w Kołobrzegu. Burmistrzowi przypomniała się rozpaczająca córka. Rozeźlił się i pogonił kata. — Pytaj go! — powiedział ostro. — Panie — rzekł kat — przecież myślę. Zrodziła się w nim pogarda dla burmistrza i już nie zwracał się do niego. — Strażniku — rzekł z szacunkiem do więźnia, przywracając mu dawną godność — poślę chłopca po piwo do Teresy. Wyszedł z pracowni na podwórko. Przez kilka minut smakował pracę chłopca, który rozdzierał brzozowe polano na opał za pomocą bukowego klina. W mroźnym powietrzu stał przyjemny zapach soku drzewa. Kazał chłopcu przynieść piwo. Przekazał mu także cicho drugie polecenie. W oczach chłopca błysnął podziw dla mistrza skryty natychmiast za powiekami. Burmistrz tymczasem stał na środku pracowni i niejasno odczuwał swoją obcość. — Boisz się?! — zgadł patrząc na Petera. — Nie ciebie, panie, ani mojego cierpienia — powiedział więzień. — Powiesz prawdę? — spytał burmistrz nerwowo. — Tobie, panie, nie. Mistrz Jurgen czekał na dworze, aż chłopiec przyniesie zimny napój. Odebrał gliniany kufel i zaniósł go Peterowi. Peter Hecate pił, a mistrz Jurgen trzymał naczynie przy jego ustach. — Mistrzu Jurgen — spytał burmistrz ironicznie — to wasza najnowsza metoda? Na dworze szczeknął wesoło pies. Były strażnik Peter Hecate skulił się z widocznym przerażeniem. Przestał pić. Chłopiec otworzył z zewnątrz drzwi i do pracowni wpadł rosły kundel. Podbiegł do Petera, polizał mu dłonie. — Caesar — powiedział Hecate z wyrzutem. — Nie powinieneś tu przychodzić. Mistrz Jurgen podszedł do psa. Uchwycił go zgrabnie za skórę na karku i uniósł do góry jedną dłonią, jak gdyby nie zdając sobie sprawy z ciężaru dobrze wykarmionego zwierzęcia. Drugą dłonią zręcznie nałożył na nogi Caesara postronki, które zaciągnął. Pies zaskowyczał, lecz szybko urwał, był karny. Jurgen położył go na stole wśród żelaznych narzędzi używanych w śledztwie? — Teraz powiedz tę prawdę, jakiej sobie życzą, strażniku! — powiedział kat. — Spróbuję jeszcze nie — odrzekł niepewnie Peter. — Kacie! — wrzasnął rozeźlony burmistrz. — Czemu się ociągasz?! Na jedenastą wyznaczony był pogrzeb Johanna Alberta i burmistrz chciał pogrzebać w ziemi całą sprawę. Kat nie zareagował na słowa burmistrza, lecz zwrócił się do Petera i rzekł miękko: — Twoja wola. Cęgami, jakich cieśle używali do wyciągania skrzywionych gwoździ, mistrz Jurgen obciął psu ucho. Pies uznał się za zwolnionego z posłuszeństwa. Peter Hecate naprężył ciało w sznurach, które go więziły, chwycił za nie okaleczonymi palcami. Kat popatrzył nań uważnie. Burmistrz rozpromienił się, zrozumiał. Pies wył. Skrawek psiego ucha Jurgen rzucił w ogień. Zepsuło to rzeźwy zapach pracowni. Tymi samymi cęgami mistrz Jurgen uchwycił kawałek zardzewiałego żelaza i trzymając go nad płomieniami paleniska, czekał leniwie, aż się metal rozżarzy. Na wolną dłoń naciągnął skórzaną rękawicę, manewrując biegle palcami jak kuglarz. Peter Hecate stęknął. Mistrz Jurgen uchwycił psa za pysk, przyparł do deski stołu i rozwarł mu powiekę palcami w skórzanej rękawicy. Rozpalony w cęgach metal sycił oczy swym jaśnieniem, mistrz Jurgen wraził go psu w oko. Peter Hecate zajęczał głośniej niż pies. Kat wyjął metal z oczodołu Caesara i puścił jego pysk. Pies w głębokim niezrozumieniu bił głową o deskę. Kat wziął go w ramiona, a Caesar przywarł do niego. Mistrz Jurgen kopnął drzwi, które się otworzyły, i wyniósł zwierzę na dwór. Bawił tam dosyć długo. — Powiem — zamamlał Peter. Trochę później, gdy sprowadzono pisarza, aby w piśmie został ślad ohydnej zbrodni, Peter Hecate zeznał: „Pana Johanna Alberta, mistrza gildii sukienników, zabiłem niedługo potem, kiedy zegar bił jedenaście razy. Uczyniłem zbrodnię żelazną przetyczką od skobla przy furcie i proszę Boga o litość nad moją zepsutą duszą”. Nie zamierzał natomiast wyjawić przyczyny swego czynu i dopiero, gdy zagrożono mu ponownymi zeznaniami psa, stwierdził, iż pana Alberta wziął pod wpływem śnieżnej nawałnicy za diabła. Pies Caesar nie uczestniczył w zdarzeniu, spał podówczas w niszy pod bramą północną. Zbrodniarz prosił o wyraziste zaznaczenie tego ostatniego faktu w protokole. Psa uwolniono od winy. Egzekucja odbyła się w trzy dni po pogrzebie i miała wielu widzów. Burmistrz nie życzył sobie, by pobożne rozmyślania o znikomości życia oraz rozpamiętywania zalet Johanna Alberta zakłócone zostały aktem zemsty, stąd małe przesunięcie terminu. Wdowa opluła skazańca. To samo uczyniło jeszcze kilku mieszczan. Mistrz Jurgen zetknął się z Peterem Hecate po raz ostatni na drewnianym podium używanym w podobnych wypadkach i miał chwilę czasu, aby z nim porozmawiać. Przez niedopatrzenie bowiem na podium ustawiono pień zroszony krwią ludzi znakomitszych od Petera. Peter Hecate był „humili loco nata”, skromnie urodzony, dla takich przeznaczano inny pień oraz inny topór. Topór też musiano wymienić. Mówiono o wielkim roztargnieniu Jurgena. — Nie ty zabiłeś kupca — powiedział kat półgłosem. — Proszę cię, mistrzu Jurgenie, byś zabił mojego psa, jeśli jeszcze tego nie uczyniłeś — rzekł Peter Hecate. — Myślałem — rzekł ciepło Jurgen — że kochasz to zwierzę. — Nie chcę, by zdechł na pustym śmietniku. W tym mieście nie pożywi się nawet cudza pchła. — Twój pies umrze syty, kiedy sam zechce — rzekł kat. — Nikt nie ośmieli się zrobić przykrości psu należącemu do terminatora u mistrza Jurgena. Peter Hecate rozjaśnił się. Jego twarz miała pogodny wyraz także później, kiedy głowa została oddzielona od ciała. — Zaspokoję twoją ciekawość, mistrzu Jurgenie — powiedział Peter. — Nie zabiłem kupca. Kiedy go znalazłem, bo wrony wskazały miejsce, miał w sercu długi, srebrny gwóźdź. — To wiem — powiedział kat. — Na imię mam Piotr — mówił dalej skazaniec. —W języku burmistrza Peter. I nie nazywam się Hecate. Kupiec obłapiał wiele dziewczyn służebnych w trzcinach, ale żadnej po jej woli. — Słyszałem — stwierdził kat. — One zamówiły ten gwóźdź aż w Gdańsku. Potem wybrały dziewczynę, a gwóźdź nie zawiódł. Kończ — rzekł mistrz Jurgen — gdyż niosą pień. — To dziewczyna z mojej wsi. — Nie mów więcej — zażądał mistrz Jurgen i zważył w dłoni topór, który mu podał chłopiec, terminator. Sprawozdanie, będące podstawą ostatniej części opowiadania, złożył ów terminator w dniu, kiedy zdechł pies Caesar. Nie był już chłopcem ani terminatorem, był mistrzem. Pisarz miejski, który je zanotował, wyraził osobistą wątpliwość, lub kazano mu tak uczynić, w istnienie jakiegokolwiek gwoździa. Powróćmy do notatki prasowej. Zabity w obronie własnej zachodnioeuropejski turysta miał dwa imiona. Nie były to imiona Johann Albert, czego, ze względów kompozycyjnych, można by żałować. W każdym razie imiona brzmiały bardziej obco niż marka samochodu tego człowieka, który przyjechał do nas mercedesem. Podłużny, twardy przedmiot, który Barbara L. wygrzebała przypadkowo w rozmiękłej ziemi (o zmierzchu spadł sążnisty, letni deszcz) był czternastocalowym, srebrnym gwoździem, który spełnił swoją powinność. Piorun Borecznikowskiego We wsi Święta, cztery kilometry od Złotowa, mieszkańcy od lat obserwują pewne zjawisko. W określonych warunkach atmosferycznych od starego dworku pod wsią do jednego z dwu pagórków kryjących między sobą małe jeziorko polodowcowe przelatuje ognista kula, trochę większa od pomarańczy. Gorzejącą ogniem pomarańczę nazywa się tam lotelicą i jest prawdopodobnie okresowym piorunem kulistym. W jednym wypadku tubylec nazwał zjawisko piorunem Borecznikowskiego, nie umiejąc objaśnić skojarzenia. Jeden z pagórków okazał się starym cmentarzem, a cierpliwość pozwoliła odnaleźć zrujnowany grobowiec, właściwie płytę nagrobną, damy nazwiskiem Luiza Borecznikowska (na płycie Boretschnikowsky), która umarła w roku 1846, przeżywszy lat dwadzieścia pięć. Ani archiwa złotowskie, ani zbiorowa pamięć okolicznych mieszkańców nie umiały połączyć pioruna Borecznikowskiego z Luizą, uczyniło to dopiero pewne wydanie baśni arabskich. W egzemplarzu pierwszego, polskiego wydania „Księgi tysiąca i jednej nocy” z roku 1768 pod tytułem „Awantury arabskie lub tysiąc nocy y iedna w języku francuzkim przez J.M.P. Galland wydane a świeżo na język polski dla publiczney satysfakcyi przetłumaczone” znajdują się, poczynione atramentem dziś bardzo wyblakłym, - liczne uwagi świadczące o wnikliwości czytelnika, który wprowadzał właściwą pisownię arabskich nazw i pojęć (zniekształconą dwukrotnie, raz przez Gallanda przy przekładzie na francuski, po raz drugi przez polskiego tłumacza, pijara Łukasza Sokołowskiego). Uwagi te mogą mieć znaczenie dla specjalistów. Bardziej interesujące są dopiski gęstym maczkiem przy pierwszej, wstępnej baśni przedstawiającej opowieść o królu Szachrijarze i jego bracie królu Szachzamanie. Mają one charakter bardzo osobisty, wprost namiętny. Książki pochodzą z Biblioteki PAN-u w Gdańsku, przedtem, czego dowodzi wklejka, należały do Biblioteki im. Mrongoviusa w tymże mieście. Nie dostały się do niej wcześniej niż po roku 1864, bo wtedy biblioteka powstała. Szkło powiększające pozwoliło odkryć nazwisko właściciela dzieł. Był to Kazimierz Borecznikowski. Zapiski pomagają odtworzyć jego historię. Borecznikowski na początku lat czterdziestych ubiegłego wieku studiował orientalistykę w Berlinie. Utrzymywał się ze skromnej pensji przesyłanej przez ojca z Gdańska. Wysmukły i blady brunet, bardziej nieśmiały niż dumny, wydawał się uosabiać styl epoki, zwłaszcza że w oczach jego tkwił głęboki głód, nieokreślone nienasycenie. Luizę von Stöpsel Borecznikowski poznał przez kuzyna panny, postać bez znaczenia. Kobieta ta, obfita w kształty jak drożdżowe ciasto, promieniująca zmysłowością, wydawała się Borecznikowskiemu i matką, której nie posiadał od dzieciństwa, i siostrą, o której marzył romantycznie. Obiecywała też inne doznania, których dotąd nie zażywał. O miłości rozstrzygnął wiersz Hafiza wygłoszony przez Luizę po persku pod pewnym drzewem na Unter der Linden. Wierszyk, o niezrozumiałej dla Luizy treści, stanowił cały zapas intelektualnej głębi panny von Stöpsel, dosyć sprytnej w okresie zdobywania męża. Ojciec Luizy, Karol von Stöpsel, czytał był „Cierpienia młodego Wertera” i może to rozstrzygnęło, że nie czynił Borecznikowskiemu wstrętów. Może też wolał, by w wędrującym po polach i stodołach łóżku Luizy leżał wykształcony Polak aniżeli pomocnicy ogrodnika, chłopcy stajenni, fornale i kto chciał. Borecznikowski nie złożył egzaminów dyplomowych. Trzy folwarki żony pozwalały jasno patrzeć w przyszłość, a dni i noce miały być wypełnione. Noce oczywiście Luizą, dni przekładem z arabskiego „Księgi tysiąca i jednej nocy”, przekładem na język polski pozbawionym pruderii księdza Sokołowskiego. W każdy zimowy dzień, jeśli tylko zbytnio nie dymiło śniegiem, Borecznikowski udawał się na polowanie z teściem, Karolem von Stöpsel. Starszy pan postawił był taki warunek jeszcze przed ślubem i Kazimierz, chociaż nie znajdował w zajęciu przyjemności, towarzyszył wyschłemu starcowi w wędrówce po polach i lasach. Borecznikowski lubił oszronione gałęzie buków i świeży ziąb nad połaciami śniegu, do zwierząt umyślnie nie trafiał, co nie chroniło go od widoku umierających jeleni i saren drgających, pryskających krwią po porażeniu kulą z broni von Stöpsla. Można przypuszczać, iż niejednego człowieka oczarowuje czerwień krwi na bieli śniegu. Niebo również czasem patrzy łaskawie na taki kontrast i w mroźny dzień wydobywa krwawe barwy ze słońca. Borecznikowski z obrzydzeniem patrzał na suchego starca z bladą skórą w brązowe kropki. — Das ist schön — marniał von Stöpsel, dorzynając zwierzę. 5 lutego 1846 roku Borecznikowski zwichnął nogę, dosiadając konia. Pojechał jednak do majątku teścia, by wymówić się od udziału w polowaniu, ale von Stöpsel był już w lesie i zawiadamiał przez kamerdynera, że należy go szukać na porębie. Borecznikowski więc niespodziewanie wrócił do domu. Zadziwiła go pustka. W piecach huczało płomieniejące drewno, lecz pokojówek i lokajów ani śladu. Z kuchni zniknęła kucharka z pomocnicą, chociaż w dużym garnku pyrkotał rosół. W sypialni nie było Luizy zwlekającej się z łoża zwykle dopiero na obiad. Borecznikowski kuśtykał dosyć długo po pomieszczeniach dworku lekko zaniepokojony. W końcu zdecydował się, mimo bólu w kostce, zajrzeć do stajni oraz obór, gdzie ktoś musiał się krzątać wokół koni czy bydła. Droga do budynków gospodarskich prowadziła obok łaźni i stamtąd dobiegły go głosy. Trochę zawstydzony wszedł do izby gdzie się rozbierano przed kąpielą. Na drewnianych ławach leżały pruskie uniformy lokajów uszyte według wzoru wymyślonego przez starego von Stöpsla, fartuchy i suknie pokojówek, czepki kucharek. Pod parą lokajskich spodni dostrzegł znany, bardzo drogi materiał pewnej, sukni. Medytował długo nad tym rąbkiem, zanim lufą dubeltówki, której nie zdjął z ramienia po powrocie do domu, podniósł i odrzucił na bok lokajskie odzienie. — Suknia Luizy — powiedział do siebie i czekał, aż ktoś zaprzeczy. By usłyszeć takie zaprzeczenie, potrzebna była cisza. Tymczasem z łaźni szedł radosny gwar. Właśnie dlatego Borecznikowski naładował dubeltówkę i strzelił w drzwi do łaźni. Rzeczywiście nastała pożądana cisza i przez moment pomyślał o ognisku, które należało rozniecić tu, w rozbieralni, pod drzwiami prowadzącymi tam. Chciał bowiem rozgrzać serce. Z błysku owej myśli nie rozgorzał płomień. Podpierając się dubeltówką jak laską poszedł do dworku i zaszył się w swoim pokoju. Wprowadził wtedy kilka poprawek do tekstu Sokołowskiego. Po około godzinie do pracowni wdarła się bez pukania Luiza. Była pulchniejsza niż kiedykolwiek, jakby rozsadzająca ją wściekłość spowodowała zmianę objętości. — Głupcze! — krzyknęła i rozwinęła tę myśl szeregiem określeń w swoim rodzimym języku. Atak nie sprowadził jednak Borecznikowskiego na pozycje obronne. — Dlaczego? — spytał. Głos miał chłodny, rzeczowy. Pytanie to odcięło Luizę od różnych wersji wyjaśnień, a obojętność męża zrodziła w niej chęć zadania mu bólu. Do zadawania bólu najlepsza jest prawda. — Pomysł powiedziała pogardliwie — wzięłam z twoich bajek. — Baśni — poprawił ją machinalnie Borecznikowski. — Tamta — mówiła Luiza — ta żoną króla, miała dziesięciu Murzynów, też lokajów. Borecznikowski pojął, że Luiza mówi o żonie Szachzamatna ze wstępnej baśni, żonie króla, która pod nieobecność męża. organizowała zbiorowe gry miłosne. — … powinieneś być rad, że ożywiam twoją literaturę — dokończyła Luiza ironicznie. — Nie pytałem skąd, lecz dlaczego?! — rzekł Borecznikowski i przez usta przebiegł mu grymas, gdyż niebacznie poruszył chorą nogą. Luiza ucieszyła się, mylnie odczytując przyczynę grymasu. Borecznikowski reagował, należało go dobić. — Wszyscy! — wykrzyknęła z triumfem. — Wszyscy mnie mieli. Nawet dziadek Schnaube. — Tak — rzekł Borecznikowski. — Nawet stróż. Ale dlaczego? — Za niego! — wrzasnęła Luiza. — Za tego chama. Za tę świnię. Za tego brudnego chłopa. Śmierdzącego koniarza, wąchacza końskich tyłków, prostaka! — To niejasne.— powiedział spokojnie Borecznikowski. — Co za bydlę! — westchnęła Luiza. — Czy ty wiesz — powiedziała, szukając w mężu osobliwego sprzymierzeńca swego oburzenia. — Ten śmierdzący stangret odmówił mi, pannie von Stöpsel. „Nie chcę — powiedział — wolę koński gnój”. Zdechł pod batogami. Szukałam takiego, co zapłaci za to bydlę, co będzie mnie miał po wszystkich i ze wszystkimi. Borecznikowski odczuwał wzrastający ból w nodze. Pomyślał, że powinien zdjąć but, a wtedy wszystko ustanie. Dolegliwość zrodziła współczucie. — Twój ojciec, Luizo, będzie cierpiał — rzekł. — Głupcze! — zaśmiała się Luiza. — Gzy sądzisz, że wtorkowe polowania są dla niego przyjemnością?! Biedny papa. — Ach! — wykrztusił Borecznikowski. — No widzisz! — krzyknęła triumfalnie Luiza — Von Stöpslowie wyrównują rachunki. — Stangret — powiedział Borecznikowski w zamyśleniu. — Nie miałem stangreta w rodzinie. Jestem szlachcicem. — Też polska świnia — rzekła Luiza. — Ach! — zawołał Borecznikowski. Uchwycił się poręczy fotela i wstał. Prawą dłonią odnalazł lufę dubeltówki, — Co ty? — wyjąkała Luiza, patrząc mu w twarz. Powoli, przebiegle jęła się wycofywać tyłem w kierunku drzwi. Szeroki, zad potrącał przedmioty. Potem już biegła. Dom był pusty i Borecznikowski nie śpiesząc się odnalazł ją w sypialni. Otworzyła okno i skoczyła w sypki śnieg. Borecznikowski kulejąc przelazł przez parapet za Luizą. Kobieta pobiegła w kierunku pagórka, z wielkim trudem brnąc w głębokim śniegu. Borecznikowski szedł za nią wytrwale, wspierając s[ą od czasu do czasu dubeltówką. Żadne z nich nie widziało, jak przycwałował na koniu stary von Stöpsel podobny do uschłej makówki. Z nim jeden z lokajów Luizy. Borecznikowski właśnie zapadł był w zasypany śniegiem dół. Wygramolił się z niego i obiema dłońmi uchwycił dubeltówkę, by ją oczyścić ze śniegu. Był to nawyk wymuszony przez teścia. Lufa dubeltówki przypadkowo wskazywała idącą przez śnieg Luizę, którą Borecznikowski nieco przysłaniał jej ojcu. Von Stöpsel widział ten ruch zięcia. Nie zsiadając z konia, sprawnie zdjął z pleców swoją broń, złożył się i strzelił. Kiedy Borecznikowski nanosił wieczorem na wąski margines polskiego wydania baśni arabskich swoją historię, jego teść leżał sparaliżowany pod tym samym dachem. Oczywiście Borecznikowski tego dnia strzelał tylko raz, w drzwi łaźni. Z tego względu określenie piorun Borecznikowskiego jest błędne. Był to bowiem piorun von Stöpsla. Córkobójca schronił się przed wszystkim w dośmiertną niemoc. Borecznikowski w ostatnim zdaniu napisał, że rankiem wyjeżdża jak królowie Szachrijar i Szachzaman i że nieznany stangret wskazał mu postawę życiową na resztę jego czasu. Prelekcja Człowiek ten był szalbierzem. — Jestem doktor Unholden — przedstawił się nieśmiało. Nieśmiałość, u ludzi wysokich jak samotne świerki wydaje się nieprawdziwa. Ta cecha szalbierza spowodowała, że wielu. obecnych powstało z krzeseł i spokojnie szurając oraz rozmawiając opuściło salkę. Była to druga grupa rozczarowanych, pierwsza wyszła, kiedy kierownik wszechnicy zawiadomił, iż prelegent się nie zjawi, bo śniegi są ogromne i zaspy są ogromne, i trwa zamieć unieruchamiająca ludzi oraz ciężkie pojazdy. Człowiek, który był szalbierzem, powstał również i podszedł do kierownika. Zawisł nad nim, obrotnym grubasem, uwierzytelnił jakieś prawdy dokumentami wyszarpanymi z płaszcza i zakłopotanie kierownika zmieniło się w zawodową radość. — Ten pan — rzekł wskazując w dosyć niewłaściwe miejsce na ciele wysokiego szalbierza — z przyjemnością zastąpi prelegenta. — Zamilkł i dodał z rezygnacją: — Slajdy będą. I zostawił szalbierza z nami, umywając ręce od całej sprawy. Publiczność ustaliła się na poziomie dwunastu osób, w tym dwie młode pary wywlekające miłość w miejsca publiczne, siwy staruszek oraz ja, skromny i samowolny protokolant prelekcji. Dla wierności właściwej protokołom winienem napisać: dwudziestego szóstego grudnia 1976 roku, w drugi dzień śnieżnych świąt Bożego Narodzenia w sali Wojewódzkiego Domu Kultury w Koszalinie szaleńcy zaplanowali prelekcję na temat: Geometryczne piękno kryształów. Na prelekcję nie powinien przyjść ani jeden człowiek dla niewłaściwości czasu oraz miejsca. Zjawiło się jednak ponad trzydziestu słuchaczy, być może wniesionych przez szalejącą zamieć albo szukających schronienia przed przenikliwym zimnem. Nie przybył jednak prelegent, który utknął w zaspach gdzieś w białym świecie. Przeprowadzenia prelekcji podjął się szalbierz, doktor Unholden, redukując publiczność do liczby dwunastu. — Będę mówił o śniegu — rzekł doktor Unholden i z kieszeni płaszcza, którego nie zdjął, wydobył fioletową, cmentarną szarfę. Szarfę tę przyszpilił do zielonkawego płótna dekoracji za mównicą, objawiając na niej napis srebrzystymi, gotyckimi literami: „Cur autem hexangula?” Szalbierz sypał słowami jak miękkim śniegiem. Słowa zlepiały się i prawie bezszelestnie spadały na salę. Oddzielenie ich od siebie równało się trudności wyodrębnienia śnieżynek z rozmoczonego płatu. Młodzi ludzie gładzili się wszędzie, gdziekolwiek, ze względu na przeszkodę ubrań, docierały ich dłonie, i treść prelekcji była im obojętna. Starsze panie drzemały. Słuchałem z uwagą, do jakiej jestem skłonny, kiedy rzecz jest mało zrozumiała. Szalbierz zaczął prelekcję od kłamstwa. Stwierdził, że wprawdzie w roku 1611 Johannes Kepler, przebywający wówczas w Linzu, nie wiedział, dlaczego śnieżynka jest sześciokątna („Cur autem hexangula?”, pytanie to zadał właśnie Kepler), ale w pełni zrozumiał to w roku 1616, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, rankiem. Zostawił bowiem świadomie na kamiennej balustradzie okalającej dom małe, srebrne zwierciadło, które przez noc zyskało mroźną temperaturę otoczenia. Dzięki temu kilka płatków śniegu, bardzo suchego, które podmuch zrzucił z dachówek i umieścił na powierzchni zwierciadła, przetrwało. Kepler obejrzał je przez szkło powiększające, które weszło później w skład jego znanej lunety. Był wybitnym astronomem pojmującym konfiguracje planet naszego układu, pojął więc świat śnieżynek, zwłaszcza że dysponował w tym względzie nową, oryginalną teorią. — Pytanie Keplera nie jest aktualne — obwieścił szalbierz, doktor Unholden. — Nie było aktualne już w pięć lat po jego sformułowaniu, mimo nadawania mu świeżości w naszym wieku. — W słowach Unholdena brzmiała nutka dumy, tak mówią ludzie stwierdzający rzecz zasadniczą i bardzo ważną. — Jestem pewien — prawie krzyknął chrapliwie — że odkrycie zawdzięczał Kepler swej matce Katarzynie! W bardzo dziwny sposób drgnął wówczas siwowłosy starzec siedzący w moim rzędzie, lecz dalej o kilka pustych miejsc. Mężczyzną ten wyprostował się i można powiedzieć — zatrzeszczał. Patrzyłem właśnie na niego, gdyż w ogóle często rozglądałem się po salce. Dywagacje, w jakie wdał się szalbierz, dowodziły, że jest niespełna rozumu albo przynajmniej nieświadom oświeconych czasów, w których żyjemy. Zaciekawił mnie jednak. Mówił o drobnej, kłótliwej kobiecie z siedemnastego wieku, której z racji złośliwości oraz uszczypliwego języka nikt nie lubił w miasteczku Leonberg położonym w Szwabii. — Kiedy w zimie 1615 roku spalono w Leonbergu sześć czarownic, pewna lafirynda, żona mistrza szklarskiego Jakuba Reinholda, oskarżyła Katarzynę przed wójtem Leonbergu o czary. Ladacznica cierpiała na ostre bóle brzucha spowodowane w istocie przez ośmiuset mężczyzn, którzy ten brzuch zgłębili, pozostawiając wszelkie odmiany intymnych chorób. Ośmiuset — powtórzył doktor Unholden, jakby posiadał naukową statystykę tej sprawy — mimo że Leonberg zamieszkiwało zaledwie dwieście rodzin. Za przyczynę dolegliwości Reinholdowa uznała złośliwe, tajemne praktyki Katarzyny Kepler. Sprawa matki Johannesa Keplera wydawała się przesądzona, zwłaszcza gdy po aresztowaniu stwierdzono jej zatwardziałość na próbie łez. Nie uroniła ani jednej, słuchając fragmentów Pisma Świętego przedstawiających mękę Jezusa. Ani bolesna droga, na Golgotę, ani ból przy gwoździach wbijanych w kończyny podczas mocowania do krzyża, ano łaknienie Jezusa w suchym, gorącym powietrzu nie wzbudziły współczucia Katarzyny. Swoje życie uważała za cięższe. Przykuto ją więc na sześć lat do ściany w podziemiach zamku Leonberg, tyle bowiem czasu ciągnęło się śledztwo oraz proces. Jak dotąd w tym Unholdenowym ciurkaniu słowami nie było nic o śniegu. Dwie pary młodych ludzi całowały się namiętnie. Pięć starszych kobiet zasypiało w rozkosznym cieple, jedynie starzec patrzał ostro na Unholdena. — Twierdzi się — ciamkał szalbierz — że życie Katarzyna zawdzięczała swemu synowi Johannesowi, matematykowi jego cesarskiej mości Rudolfa II. Johannes Kepler nie był znany współczesnym jako astronom, słynął wyłącznie ze swych kalendarzy zawierających astrologiczne horoskopy. Kalendarze Keplera wydawano w Grazu oraz Linzu, zawarte w nich przepowiednie gradobicia, epidemii oraz wojen sprawdzały się! Sprawdzały się od roku 1618. W kalendarzu z tego roku Kepler zapowiada wojnę trzydziestoletnią, wymienia Wallensteina jako zwycięskiego wodza i określa koniec zmagań na rok 1648! Doktor Unholden wyprostował się, wyraźnie górował nad nami, starzec świdrował go oczyma. — To są fakty — międlił Unholden. — Fakty przeoczone dotychczas, gdyż nikt, i z wielu powodów słusznie, nie bada poważnie kalendarzy układanych przez astrologów. Należy jednak bacznie analizować treść kalendarzy napisanych przez wielkich matematyków oraz astronomów. Kalendarze autorstwa Keplera do roku 1618 zawierały zresztą bzdury, ot, żartobliwe wróżby, jak we współczesnych nam tygodnikach. W wigilię świąt Bożego Narodzenia w roku 1616 Kepler, za zgodą księcia, odwiedził matkę w lochach zamku, a rozmowę z matką zanotował. Rozmowa ta stanowi punkt wyjściowy interesującej hipotezy, którą mam zamiar udowodnić. Jej manuskrypt jest moją własnością. Oto jej treść. Unholden pogrzebał w kieszeni płaszcza, skąd wydobył mnóstwo zmiętych papierów. Jeden rozprostował na pulpicie i odczytał powoli, usprawiedliwiając się faktem, iż na gorąco tłumaczy z łaciny. — „Odwiedziłem był moją kłótliwą matkę Katarzynę za książęcym przyzwoleniem. Jest krzepka, złośliwa i wyzbyta strachu. W lochach hula zimny wiatr i nanosi przez okienko umieszczone wysoko, chociaż równe z powierzchnią podwórca, skrzący, suchy śnieg. Wrażona w żelazną obejmę pochodnia oświetla kryształki śniegu na gładkim kamieniu u stóp Katarzyny. Matka patrzy w nie i uśmiecha się drwiąco. Tak zapamiętałem, zanim strażnik uniósł złotą monetę i odszedł. — Jesteś jędzą, matko, ale nie czarownicą — powiedziałem. — Czynię starania. — Wiem — odrzekła i widząc moje zmartwienie i brak nadziei wlała ją we mnie mówiąc: — Umrę w łóżku, w sześć miesięcy po uwolnieniu. Pobyt tutaj przedłuża moje życie. Wskazałem na łańcuchy u jej nóg i rzekłem: — Zupełnie jakbyś była im rada. — Przecież są lepsze od kiły, która za rok zupełnie zeżre Reinholdkę. — Bądź ostrożniejsza, matko — poprosiłem. — Nie potwierdzaj oskarżenia o czary. Nikt nie wie, co się zdarzy za rok. Zaśmiała się niby kobieta szalona. — Nie ty pójdziesz do wójta potwierdzić kłamstwo — rzekła. — Nie ty, Johannesie. I nie twój brat, który się mnie wyparł z bojaźni. Czyń starania i nie śpiesz się. — Nie układałem dla ciebie horoskopu — powiedziałem jej. — Ty wierzysz w nie? — zapytała spokojnie. — Nie, lecz ludzie szukają nadziei, karmię ich. Nie uczyniłem dla ciebie, by uniknąć niepokoju powstającego ze złudy. — Znam swój los — powiedziała. — Skąd? — zapytałem. — Tu jest wiele czasu — rzekła — i nie ma do kogo mielić ozorem. Patrzę więc i myślę. Wiatr wrzuci czasem trochę śniegu, oglądam pojedyncze płatki. — Kryształki — poprawiłem ją. — Kryształki. Mają po sześć rogów. — Kątów. Są zawsze sześciokątne. To wielka tajemnica, dlaczego są sześciokątne. I każdy inny. — Inny, lecz podobny, jak ludzie — powiedziała moja matka Katarzyna i dodała wstydliwie, bym jej nie wyśmiał: — One piszą nasz los. Stąd wiem o swoim. Wrócił strażnik i odszedł, unosząc dwie złote, monety. Katarzyna powiedziała o tajemnicy zawartej we wzorkach kryształków śniegu. Popełniliśmy błąd opisując je wyłącznie za pomocą nauki zwanej geometrią”. Doktor Unholden złożył kartkę mniej więcej starannie i wsunął do kieszeni płaszcza. — Johannes Kepler zapisał też wskazówki Katarzyny, jak czytać ze śniegu. Że potrafił to czynić potwierdzają kalendarze od roku 1618. Starzec w moim rzędzie sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Poruszał się na krześle, jakby nie był zdolny sprecyzować, co powinien w tym momencie uczynić. Widziałem kiedyś człowieka, który miał zabić psa, zachowywał się podobnie. Następne słowa szalbierza uspokoiły nieco starszego pana. — Pokażę państwu wybrane slajdy przedstawiające geometrię kryształków lodu oraz powiem o warunkach ich powstawania. Unholden wyjaśnił krótko, iż istnieją trzy pokroje kryształków: igiełki, słupeczki oraz blaszki. Te ostatnie należy uznać za właściwe dla lodu, gdyż występują we wszystkich środowiskach: w zamrozie obrastającym powierzchnię gruntu, gałęzie i inne przedmioty, w chmurach i mgłach, we wszelkich wodach oraz na ich dnie, a przede wszystkim w świeżym, nie przeobrażonym jeszcze śniegu. Mówiąc o tym, znów z ogromnego magazynu, jaki stanowiła kieszeń płaszcza, wydobył plastikowe pudełko że slajdami i obrazki starannie rozmieścił w magazynku przygotowanego rzutnika. Rzutnik był znakomity, bez wygaszania świateł w salce dawał na ekranie duże i wyraziste obrazy śnieżynek. Unholden klasyfikował je na całkowite sześcioboczne, dziurawe oraz gwiazdkowe. Jego niewyraźne memłanie nie potrafiło kryształkom odebrać urody. Unieruchomione i zatrzymane na dłuższe trwanie fotograficznej kliszy ukazywały finezyjne bogactwo form ograniczonych przecież zawsze do heksagonalnego kształtu. Śnieżynki dowodziły, iż narzucenie im przez przyrodę tej samej formy nie zawęża możliwości bycia innymi i pięknymi. Doktor Unholden nie komentował estetycznych walorów kryształków lodu, nie sądzę, aby go to interesowało. Usilnie natomiast podkreślał dwa fakty: fakt, iż prostą, sztywną i niewidzialną kanwą śnieżynek są zawsze trzy kierunki przecinające się pod kątem 60° i 120°, oraz fakt, iż nie istnieją jednak kryształki absolutnie symetryczne, chociaż tak by się mogło wydawać. Po trosze również podnosił niewyczerpalną różnorodność blaszek, nieskończone bogactwo form zewnętrznych i rozmaitość wewnętrznej struktury. Później w niedostrzegalnie ironiczny sposób omówił fizyczne warunki kryształków w atmosferze. Był w tym znakomicie zorientowany, wyraźnie jednak kpił, mówiąc o koniecznej temperaturze, parze przesyconej, prądach dyfuzji oraz wilgotności powietrza. Dawało to wypowiedzi posmak dwuznaczności, chociaż przedstawiał fakty realne. Uwagi na ten temat skończył znanym mi stwierdzeniem, iż fizyka odpowiada człowiekowi na pytanie: jak?, i nie daje żadnych wyjaśnień na pytanie: dlaczego? Jego, doktora Unholdena, ciekawiło wyłącznie to drugie pytanie. Starzec z oszroniałymi włosami znów począł się wiercić. Unholden rzucił na ekran obraz ostatniej, jak się miało okazać, śnieżynki. Stanowiła ona podobiznę białoprzezroczystej gałązki świerku powtórzonej sześciokrotnie i zrośniętej miejscami, w których była odłamana. Kiedy Unholden zamierzał wyłączyć rzutnik, starzec z mojego rzędu poprosił o przedłużenie projekcji. — Proszę — zgodził się szalbierz. Stary człowiek uważniej wpatrywał się w obraz i przypominał pasażera tramwaju zatopionego w lekturze ciekawego artykułu w sensacyjnej gazecie. Wstał nawet na chwilkę i wyciągnął szyję. Potem kraknął w podziękowaniu i opadł na swoje krzesło. Unholden wyłączył urządzenie. — Zanim — powiedział mlaszcząc dziwacznie — postaram się objaśnić związek między kryształkami śniegu a naszym losem, przypomnę, iż wiele śnieżynek zawdzięcza swe powstanie przybyszom z kosmosu. Bzdura! — krzyknął jeden z młodych ludzi zmęczony penetracją ciała partnerki. — To samo rzekł jeden z uczonych kolegów Adolfa Erika barona von Nordenskjöld, kiedy sto lat temu badacz polarny twierdził, że jądrami krystalizacyjnymi płatków śniegowych są drobiny pyłu kosmicznego. Nie mówiłem o Marsjanach — dokończył Unholden ironicznie, lecz bez uśmiechu. — Aha — ziewnął chłopak i powrócił do badań nad swoją dziewczyną. Doktor Unholden podjął temat: — Katarzyna Kepler, po której astronom odziedziczył dociekliwy umysł oraz zamiłowanie do geometrii, wpatrując się już drugą zimę w pojedyncze śnieżynki nawiewane do lochu, skupiła na nich całą swoją oraz inteligencję. Nie obarczona żadną wiedzą, która po trosze jest zawsze prawdą, a po trosze fałszem, podeszła do problemu czystym umysłem. Nie bez znaczeni była świetna pamięć wzrokowa tej prostej, bystrej kobiety, dzięki temu mogła nakładać na siebie wszystkie obrazy pojedynczych blaszek śniegi i zauważyć podobieństwa oraz różnice. Prawdopodobnie zauważyła podobieństwa w tym, co śnieżynki różni. Tak, w tym co różni. Katarzyna Kepler założyła intuicyjnie związek między patrzącym, to jest sobą, a określonymi blaszkami śniegu, a także, mimo że nie znany był jej rachunek prawdopodobieństwa, że w nieprzeliczalnej liczbie kryształków lodowych te, które oznaczają życie konkretnego człowieka, spadają zawsze w miejscu jego przypadkowego przebywania. Znana rozrzutność natury. Wchodząc tu — zagrzmiał triumfalnie Unholden — wniosłem na płaszczu śnieżynki określające bieg mojego życia. Nie należy więc się dziwić, że Katarzyna Kepler zupełnie spokojnie przeszła próbę „territio”, ostatnią w swoim procesie o czary. Zaprowadzona do katowni przez wybitnego w tym zawodzie, specjalistę bez obaw przyjrzała się niewymyślnemu zresztą, zestawowi żelaznych narzędzi do szczypania ciała, rwania mięśni i gruchotania kości. Narzędzi tych nie czyszczono i przylegały do nich włosy dawno spalonych czarownic, czerniejące tkanki i gruzełki krwi. Czyste były jedynie pieczęcie żelazne, którymi na skórze kobiet wypalano święte znaki, aby uniemożliwić diabłom dostęp i ewentualną pomoc. Kilka takich pieczęci rozżarzało się ognisku, by zatrwożyć Katarzynę. Spojrzała na nie obojętnie wiedząc, że wyjdzie nietknięta, bo tak mówiły blaszki śniegu przypisane jej kolejom życia. Psychologiczna próba tortur nie powiodła się oprawcom. Katarzynę Kepler uwolniono od winy i kary w roku 1621, trzecim roku wojny trzydziestoletniej. Zmarła w sowim łóżku. Unholden wyprostował się i postawą swoją, mimo szczupłości ciała, dowodził, iż jest człowiekiem krzepkim, gotowym do obrony głoszonego szalbierstwa. Pojąłem jego siłę, siłę człowieka, który sądzi, że ma słuszność. Omiotłem salkę wzrokiem: młodzi ludzie pocierali się nieznużenie, staruszki spały spokojnie, odkrycie doktora Unholdena nie wywołało sensacji. Pochłonięty tematem szalbierz ani razu nie spojrzał na publiczność, nawet wówczas, kiedy starszy pan z mojego rzędu prosił o przedłużenie wyświetlania slajdu. — Wyjawię państwu ogólne zasady odczytywania swego losu ze śnieżynek — ciamknął Unholden. — Najważniejsze w tym względzie są trzy kierunki wyznaczane przez półproste kanwy kryształka lodu. Otóż… Właśnie po wypowiedzeniu przez Unholdena tego wyrazu starzec z mojego rzędu zerwał się z łoskotem usuwał krzesła i niezwykle spiesznie rwał ku drzwiom. Szalbierz przerwał swój wywód, trzasnęły drzwi za siwowłosym. Wtedy chyba pomyślałem, iż mało kto, raczej nikt, nie jest ciekaw zapisanych mu w losie wydarzeń, zwłaszcza, terminu ostatecznego. Nagle zgasło światło, odbierając Unholdenowi możliwość kontynuowania prelekcji na zawsze. Gdy bowiem naprawiono zepsute korki i kiedy zabłysły lampy, ujrzeliśmy szalbierza leżącego na podium przy mównicy. Unholden wydawał się w tej pozycji jeszcze dłuższy. Jedna z pary dziewczyn osłoniła bluzką nagie piersi z krwawymi sutkami. Rzuciłem się ku szalbierzowi i chwyciłem za dłoń, jej bezwładność dowiodła, iż doktor Unholden nie żyje. W kilkanaście minut później potwierdzili ten fakt kompetentni ludzie z pogotowia ratunkowego. Ciało doktora Unholdena nie miało widocznych obrażeń i potwierdzało szalbierstwo, jakiego się dopuścił: nie wyczytał bowiem ze śnieżynek swego terminu. Nie dowiadywałem się o przyczyny tej nagłej śmierci, szybki zgon w jakimkolwiek miejscu jest obecnie modny. Napisałem ten dobrowolny protokół, by dowieść, że szalbierstwo bywa czasem w niezwykły sposób ukarane, taki przypadek skłonni jesteśmy traktować jako magiczną prawidłowość zupełnie niesłusznie. Mógłbym również niesłusznie łączyć z tamtą prelekcją dwa inne fakty, które zdarzyły się w sześć tygodni później. Otóż kiedy odwiedziłem ostatnio bibliotekę naukową, z której usług chętnie korzystam, w wypożyczalni poinformowano mnie, iż prowadzone są badania nad czytelnictwem publikacji z zakresu krystalografii oraz że zostałem wymieniony imiennie jako, od niedawna zresztą, gorliwy czytelnik wszelkich książek i artykułów z tej dziedziny. Spytałem, kto prowadził badania. — Starszy, siwy i bardzo miły pan. Starszy, siwowłosy pan posiadał upoważnienia, nikt jednak nie spisał ich treści, nie zanotował żadnych nazwisk. Wczoraj wieczorem rozdzwonił się telefon w mojej kawalerce. Poznałem ten ptasi głos siwowłosego kruka. Pytał, czy bardzo interesuje mnie budowa kryształków lodu, blaszek śniegu. Odpowiedziałem, że tak, i po tamtej stronie odłożono słuchawkę. Od autora: Nie napisałem tej historii, jej maszynopis znalazłem w podręczniku chemii nieorganicznej, który krewni zmarłego zwrócili mi, gdyż zawszę wklejam w swoje książki ex libris. Poprawiłem jedynie drobne usterki stylistyczne oraz interpunkcję, w której znajomy nie był specjalnie mocny. Wydaje się stosowne poinformowanie zainteresowanych, jeśli tacy istnieją, iż nie zajmowałem się nigdy i nie zamierzam zajmować strukturą blaszek śniegu. Śnieg ma dla mnie walory wyłącznie estetyczne. Romantyzm i wsiąkanie Papier sprzedał mi bosman ze szkunera „Admirał van Eneuysen”. Papier nie pochodził z Zaandam ani z Alkmaaru, nie powstał ze szmat przerabianych w młynach parowych lub wodnych. Nie nosił znaków jakiejkolwiek fabryki lub manufaktury, chociaż był tak samo gruby, lekko kremowy jak ten, na którym pisywałem nieliczne listy do kraju, papier wydzielany mi przez panią Magdalę, przycięty starannie nożem do czyszczenia ryb. Bosman przychodził do oberży co wieczór przez sześć tygodni, gdyż „Admirała van Eneuysen” smołowano przed kolejnym rejsem na wyspy. Musiał tej smoły używać także do mycia twarzy, a przede wszystkim rąk. Miał czarne, paskudne dłonie albo wydawały się takie, gdy je położył na kremowym, mięsistym papierze. W brodzie tkwiły mu grudki smoły, niemniej kołnierz koszuli piekł wyrazistą bielą jak grzywacz ciemnej fali. Położył papier na stole, złożony w osiem kartek i czysty mimo czarnych dłoni bosmana i mimo nagości stołu, przy którym zwykle oraz jedzono. Powiedziałem: Sprzedał, a wziął przecież w zamian tylko składany nóż, którego ostrzem naciął sobie małą rankę na dłoni. Kropla czarnej krwi, spłynęła z nacięcia i spadła na papier. Została natychmiast pochłonięta, później przy świecy nadaremnie szukałem śladu miejsca, które winna była zbrudzić. Papier lśnił nieskazitelną czystością, więc w jakimś sensie był taki, jak mówił o nim poprzedni właściciel. Nóż za ten papier, tak bosman ocalił moje poczucie godności. Jestem biednym Polakiem, więc nie przyjmuję podarunków. Bosman Jan Rip milczał przez dwadzieścia cztery dni, dwadzieścia cztery wieczory, podczas których pił kreteńskie piwo przy moim stole. Nie przy moim, stół oraz wszystko tutaj należy do oberżysty Adriaenszena. Pani Magdala również. Pierwszego dnia podano bosmanowi wino z wodą dobarwioną słonecznikiem. Uczyniła to krowiasta dziewka, przyjęta niedawno do pracy tłusta Fryzyjka otępiała od spożywania piwa. Jan Rip uchwycił ją za olbrzymi warkocz i wylał kwartę sfałszowanego wina między jej potworne piersi. Pani Magdala przyszła przeprosić bosmana i uśmiechnęła się do mnie łagodnie. Odtąd pił dobre wino, a Fryzyjka z otwartymi ustami obsługiwała wyłącznie piwoszów w ciemnym i hałaśliwym kącie oberży. — Panie — rzekł Jan Rip po raz pierwszy dwudziestego piątego wieczoru i wlał wina ze swojego dzbana w mój cynowy kubek. — Pojedziesz ze mną na wyspy na „Admirale van Encuysen”! — Nie, żeglarzu — uśmiechnąłem się. — Wypiję, jedynie twoje wino. — Sczeźniesz tu. Na wyspach za sześć guzików, które zdobią twoje ubranie, dostaniesz jedenastoletnią dziewczynkę, która będzie twoim psem. — Nie znoszę psów, żeglarzu. I tego wieczoru nie powiedzieliśmy nic więcej. Bosman patrzył, jak zwykle, w kolorowe szybki okna skierowanego na zachód. Są to barwne prostokąty zrobione z kolorowej wody, inaczej nie mogę nazwać ich czystości. W oberży, gdzie bez umiaru je się tłuste pasztety z gęsi, biszkopty i konfitury, gdzie wlewa się w żołądki niezmierne ilości piwa oraz wódki, jest tak czysto jak w kufrze mojej matki, w którym trzymała wymaglowaną, nakrochmaloną bieliznę. Wywoskowane belki stropu oberży wydają mi się bardziej czysto-żółte niż wnętrze owego kufra, chociaż goście bez umiaru palą tytoń, a dym stoi pod sufitem, dopóki nie wyrzucą wieczorem ostatniego gościa. Nie widziałem w moim kraju tak czystych pałaców. Zasnąłem kiedyś przy stole i złamano rygor: nie wyrzucono mnie. Oberżysta Adriaenszen przebywał u kuma. Gdy otworzyłem oczy ze snu, który przyszedł aż z Polski, paliło się nieoszczędnie wiele świec. Dwie Fryzyjki pieczołowicie szorowały stół, pieszcząc go wprost jak konia. Pani Magdala, stojąc w grubych skarpetach na przenośnej drabinie, nadawała połysk belkom pod sufitem. Lubiła nocne rozmowy o zjawiskach życia i rozmawiałem z nią wówczas: Przez okno szło rześkie powietrze od zatoki Ijsselmeer, rankiem oberża „Pod Uczoną Kobietą” była bardziej czysta niż świeża koszula. Uczoną kobietą była w tej gospodzie pani Magdala Adriaenszen, która znała sześćset słów w języku hindi, w tym duży fragment pieśni „Prem sagar”, czyli „Ocean miłości”, opowiadającej o życiu boga Kryszny. Recytowała tę pieśń polerując belki, było to niezwykłe jak na Holenderkę, żonę właściciela oberży. Dla słuchania pieśni przychodzą tutaj, gdy przyjeżdżają do Amsterdamu, by podziwiać sławne malarstwo, angielscy poeci. Nieuchwytna, duma promieniuje z pani Magdali, przejęła ją od Anglików. Poza tym Magdala Adriaenszen piecze biszkopty w kształcie kół i półksiężyców, pilnuje przyrządzania pasztetów, pierze koszule i fartuszki, kandyzuje owoce, skrobie ryby, myje sprzęty wespół ze służącymi, nie usługuje jednak gościom. Adriaenszen nie robi nic, ten niestary, blondwłosy mężczyzna pobiera jedynie pieniądze i całymi dniami stoi w butach o szczególnie wysokich obcasach. — Panie — powiedział Jan Rip ironicznie — ona ze strachu czyni piękną zaletę. Pająk spadł nagle z sufitu jak majtek po linie bomu na wprost oczu Magdali i zatrzymał się tam. Było to niejasne, jako że w holenderskich domach nie ma pająków. Przez twarz kobiety przeszło zdziwienie, potem obrzydzenie zmienione w strach. Ten ostatni utwierdził się w oczach i kącikach ust i trwał. Bosman wskazał mi ją znieruchomiałą oraz strwożoną, ale nie pozwolił wstać i wziąć pająka w dłoń, aby ożywić kobietę. Stała więc nadal bardziej biała niż zwykle, a pająk bawił się przed jej bladobłękitnymi oczyma nie nawilżanymi przez powieki. Owad wiedział, że nie należy przeciągać, struny, tedy zbierając swoją niewidoczną linę, podążył wreszcie ku sufitowi. Krew wtoczyła się na policzki pani Magdali. Kobieta sięgnęła dłonią ku pająkowi wówczas, kiedy był poza jej zasięgiem. Potem uśmiechnęła się do nas i Jan Rip powiedział: — Ona ze strachu czyni piękną zaletę. Nie zrozumiałem wówczas bosmana i nie wiem, czy rozumiem w tej chwili, kiedy jestem taki lekki. Tłusta Fryzyjka zabiła pająka pod sufitem, a miejsce wytarła ściereczką. Nie miałem powodu, aby uwierzyć we właściwości papieru sprzedanego mi przez Jana Ripa. Mam umysł trzeźwy, sypiałem był na cmentarzach i pobojowiskach zbyt często, aby przypuszczać istnienie poza ciałem, chociaż skłaniają się ku temu współcześni poeci. Bosman zbyt podobny do wyobrażeń diabła, aby nim był, twierdził, że sternik z „Admirała yan Encuysen” wpisał się był na podobny papier, kiedy jego żona oddała swe wdzięki cieśli ze stoczni. Po sterniku pozostały pludry i kaftan. — Wskoczył w morze — powiedziałem. Bosman zaśmiał się skrzekliwie. Magdala rozmawiała spokojnie z mężem przy szynkwasie. — Kocha Adriaenszena — powiedziałem. Jan Rip zarechotał teraz niestosownie dla takiej delikatnej rozmowy i rzekł: — Ona lubi trochę jego szczególnie wysokie obcasy, które go wywyższają między ludźmi. On natomiast lubi trochę nagie, tłuste Fryzyjki. — Nawet na nie nie spojrzy— zauważyłem. — Po co? — spytał bosman. — Czy trzeba spoglądać bez przerwy na kobyły, które cię, panie, wiozą czasem na spacer powozem? Czy nie wystarczy ci widok ich zadów podczas jazdy? — Niejasno mówisz, żeglarzu. — On jeździ. Dwiema jednocześnie. W piątki. W piątki pani Magdala Adriaenszen jest u kumy. I widzisz, panie, niezbędne są do tego szczególnie wysokie obcasy. To rosłe kobiety, wysokie, nawet gdy oprą się łokciami o stół. — To ją boli — powiedziałem do siebie. — Boli?— powtórzył Jan Rip. — Ona jest gorsza niż on. Wstałem nagle, aby go uderzyć. Był silny i posadził mnie z powrotem. — Przecież ona nie... — wyjąkałem. — Tego nie wiesz, panie — powiedział surowo. — Pozwala ci jednak, byś sczezł zapatrzony w wodniste ślepia. Trzymał mnie mocno niby ośmiornica. — Zabiłeś już, panie, człowieka? — spytał. — Tak. W Hiszpanii, we Włoszech i gdzie indziej. — Służyłeś, u karzełka? — Tak. Byłem głupcem i zabijałem łudzi. — Nie rozpaczaj — rzekł bosman. — Ona wyrówna ten dług, zabije ciebie. — Jesteś filozofem, żeglarzu! — Z pokładu widać po horyzont. I jest czas na przesiewanie myśli. Powiedz, panie, czy rzekłeś jej, że jest piękna? — Rzekłem. — I wiersze czytujesz. Tych Niemców, Anglików oraz Szkotów? — Tak. — Oślepłeś od wierszy — skonstatował. — Ona bez tego myśli, że jest piękna, i dodałeś błąd do błędu, nie mówiąc jej nic nowego. — Jest — powiedziałem. — Siedź, panie, spokojnie. Powiem ci, jaka jest. Jeśli cię to urazi, dam ci mój pistolet, byś do mnie strzelił. — Nie chcę słuchać! — Pojedziesz ze mną na wyspy, panie, i musimy się rozumieć. — Lubię cię bardzo, żeglarzu, więc po co smołujesz mi duszę? — Nie jesteś młody, panie, a boisz się prawdy, jak dziecko. — Mów. — Ma pomarszczoną, białą twarz czterdziestoletniej kobiety. — Ma trzydzieści cztery i delikatnie się uśmiecha. — Tak — potwierdził Jan Rip. — Ma ładne jasne włosy, lecz twarz starą jak ty. Wieśniak, który ją wystrugał, zrobił ją z deski. Pożałował drewna na piersi, ale nie zapomniał wypaczyć brzucha. — Jej ojcem nie był wieśniak, wiem to. To oficer miejskiej straży królewskiego miasta Amsterdam. — Zdymisjonowany podoficer mieszkający na wsi przy bagnach Sappemeer — stwierdził bosman stanowczo. — Wyłowił z kanału deskę ze starej szkuty i mozolnie wyciął z niej córkę. Nie popracował nad nogami lub skrzywił je umyślnie na wzór okolicznych wieśniaczek. Zadrżałem, gdyż w tym szczególe miał rację. — Ale wmówił w nią, że jest piękna — ciągnął bosman. — Dał jej swój podoficerski rozum, swoją podoficerską moralność i ocenę rzeczy. Pragnienia markietanki oraz zasady chrześcijańskiej dziewicy. — Lubię jej duże, mocne dłonie wieśniaczki — powiedziałem. — Słusznie — zgodził się Jan Rip.— Udusi cię nimi bez cienia winy. — Wreszcie się mylisz, żeglarzu — powiedziałem mocno. — To kobieta łagodna i łatwa wzruszająca się cierpieniem. — Czyim? — rzekł bosman. — Może twoim? Zamilkłem. — Jak długo przychodzisz tu, do oberży? — spytał. — Dwa lata. — Zatrzymała cię w drodze do kraju? — Nie. W żadnej już drodze. Mam drobną rentę i przecież wszystko jedno gdzie. — Uchwyciłeś się deski, by pływać jeszcze po powierzchni tego morza? — Zgadłeś, żeglarzu, być może. Niech będzie białym diabłem wyrzezanym z mokrej deski — powiedziałem wreszcie z siłą. — Niech ma miast piersi dwa przypalone placki z pszenicznej mąki i nogi jak rozłupany, krzywy konar wydmowej sosny. Jest mądra i tego nie bywa u kobiet z oberży, a rzadko u kobiet z pałaców! — Rozmawiała z tobą, panie, dość często — stwierdził marynarz. — Powiem ci, o czym, i chluśnij mi winem w posmołowaną brodę, jeśli nie odgadnę. — Chlusnę ci w twój czarny pysk, bosmanie — przyrzekłem. Zaśmiał się, wyglądał jak ohydny kozioł. — Mówiła, że lubi chodzić wśród upraw tulipanów, wśród błękitnych tulipanów, jakich nie ma, i wrzucać kamyki do kanałów, jeśli woda jest odpowiednio przejrzysta. Mówiła też, że morze często pływa nad jej głową, natomiast obłoki pod jej stopami. Mówiła o dzieciństwie i częściej o ojcu niż o matce. Nie znasz jej matki z opowiadań, gdyż może była to kobieta dobra. Opowiadała ci o tym, że sądziła, iż jest chłopcem, bo narzucała chłopcom swoją wolę, i jak sprytny mężczyzna chciał ją uczynić kobietą, lecz pozostawiła go z cukierkami, które miał na wabienie. Mówiła często o krewnych, którzy ją kochają, i nie wspomniała ani jednego, który jej nie zauważa. Mówiła o angielskich poetach dostrzegających jej barwną duszę i ciężkiej pracy, w oberży. Nigdy nie wymieniła swego męża Adriaenszena. Dowiedziałeś się od niej, jak bardzo często jest zmęczona i śpiąca. Mówiła ci także o przerażającej śmieci na morzu, nie o śmierci rybaków, lecz tych, co pływają dla zabawy. O śmierci samotnych żeglarzy, lecz nigdy o zatopionych z załogą szkunerach. Z pewnością też rozprawiała o pierwszym chłopcu, którym nie był Adriaenszen, oraz o języku hindi. Poznałeś świat zbudowany dla Magdali Adriaenszen. Więc proszę, byś zmarnował wino na mojej brodzie. — Nie — rzekłem — bawisz się ze mną, żeglarzu. Ty ją znasz! — Nie znam — powiedział. — Zamieniłem z nią kilka słów po raz pierwszy trzy lata temu, przy tym stole, przed pierwszą wyprawą na wyspy. Angielscy poeci tłumaczyli jej fragmenty wydanego w owym roku poematu jakiegoś Byrona o korsarzu. Wzięła mnie za korsarza! Zamieniłem czterdzieści siedem słów i rozważałem je przez prawie trzy lata, aby odkryć z tych niewielu cegieł cały dom, który się na nią składa. Bawił się tym mój umysł. On lubi bawić się czymkolwiek. — Kochałeś ją? — Też nie. Wówczas byłbym ślepy, nie byłem i nie jestem ślepcem. Była mi obojętna, pierwsza z brzegu, i mogłem o niej myśleć bezlitośnie, bez uczuć. Równie dobrze mógłbym rozważać losy gęsi, która stała się wyśmienitym pasztetem. — Jest w niej coś! — Nie ma nic, panie. Wydała mi się łagodna, dobra i skrzywdzona. Tak sądziłem do połowy Atlantyku. Morska sól wyjadła pozory. A ty rozmawiałeś z nią o tym wszystkim, no co, zgadłem? — Tak, żeglarzu. — I nie zauważyłeś, że mówiła bez przerwy o sobie? Tylko o sobie? — Dopiero teraz. — Czy zgadzałeś się z nią, gdy twierdziła cokolwiek o rozmaitości świata? — Rzadko. Mam swoje zdanie. — Tedy straciłeś ją, zanim dostałeś, panie. Ona musi być pierwsza, a ty zająłeś miejsce, które wyznaczyła sobie. Czy ty nie miałeś kobiet? — Miałem. Marsze, bitwy, konie, błoto, brud, złe buty i kobiety. Kobiety po bitwach. Błoto po bitwach, złe buty przed bitwami. — Magdala Adriaenszen chodząca w niedziele do Oude Kerk, bo lubi stare kościoły, smukłej i ozdobne, gdyż myśli, że posiada podobną duszę. Po mszy, której nie słucha, zamyślona w sobie, czyni spacer do królewskiego ogrodu botanicznego, gdzie zagląda we wnętrza tulipanów, nie pojmując nieprzyzwoitości przedsięwzięcia. Masz, panie, szczególną właściwość. — Właściwość? — Właściwość. Nieomylnie wśród dwudziestu tysięcy kobiet Amsterdamu wyszukujesz Magdalę Adriaenszen. I nie nabywasz przedtem butów o szczególnie wysokich obcasach? — Nie pojmuję! — Ja pieję, ty piejesz. On piejdoli — rzekł bosman wulgarnie, by zaplątać jeszcze bardziej. Każde słowo wpisane na papier zakupiony od i Jana Ripa powoduje ulatywanie, nie umiem tego określić inaczej. — Pojedziesz ze mną na wyspy, panie — powiedział bosman. Znużył mnie tą żeglarską piosenką. — Mówiłem już, że nie chcę jedenastoletniej dziewczynki za sześć guzików z mojej kurtki. — Dobrze — rzekł marynarz. — Za dwa guziki dostaniesz piętnastoletnią. A zupełnie jeszcze nie pomarszczoną żonę kacyka za darmo. — Poświęcasz mi czas i troszczysz się o mnie, żeglarzu, niby o brata. Czemu to zawdzięczam? — Mój umysł — powiedział prosto Jan Rip — nie zgadza się na cierpienie zadawane przez człowieka samemu sobie. Lepiej szorować pokład szkunera niż przez dwa lata patrzeć bezwolnie ma ślimaka zwącego się Magdala Adriaenszen lub podobnie. Nagle zmienił tor swoich myśli: — Podobno pokazałeś jej, jak gotować zupę z twojego kraju? — Niejedną. I pochwaliła. — Nie wybaczy ci, panie. Wydajesz się jej zbyt doskonały i poszuka w tobie takiej wady, której ci nie wybaczy. Nawet wiem jakiej. — Więc mów! — Twojego wyglądu, panie. Albo jedynie braku butów na szczególnie wysokich obcasach. — Jest taka czysta — powiedziałem w zachwycie, gdyż przestałem już widzieć w niej cokolwiek więcej. — Wszystkie nasze kobiety, panie, są takie. Czystość bowiem wyraźnie widać. Czy sądzisz na przykład, że pod wyszorowanym drewnem tego stołu jest jeszcze cokolwiek? Jesteś zachwycony bardzo czystym drewnem! W ostatnim dniu naszych rozmów, kiedy zakupiłem od niego papier, o którym mówił niejasno, spytałem: — Więc, żeglarzu, papier nie pochodzi z Królestwa Zjednoczonych Niderlandów i jego rzeczą jest pochłaniać życie ludzi trapionych przez nieziszczone lub wzgardzone uczucie? Przy tym pytaniu po raz pierwszy poczułem woń bagnisk i kanałów Amsterdamu. Ciepłą smrodliwą wilgoć w jakiś sposób powiązaną z zapachem parujących po wyjęciu z pieca biszkoptów oraz pasztetów Magdali Adriaenszen. Żeglarz popatrzył mi w oczy. Za przyczyną wielu nocy spędzonych na Atlantyku miał odbity we wzroku gwiazdozbiór jasnych punkcików. Był moment, że zapragnąłem wyjechać z nim na wyspy. — Nie jest to w istocie papier — powiedział jest to rodzaj skóry lub sukna. — Z czego? Wzruszył ramionami. — Więc skąd? — Z wysp — rzekł krótko. Wychylił kubek wina pachnącego jak Morze Śródziemne i wpatrzył się w kolorowe szybki okien oberży. Potem zaśmiał się. Urwał i zaśmiał się dłużej, by znów uczynić przerwę. Przypominało to napady kaszlu nasilającego się w coraz to dłuższe okresy. Był obrzydliwy. — Widzisz coś zabawnego, żeglarzu? — O, tak — potwierdził. — Widzę brzuch żony naszego sternika. Cieśla ją przepędził, kiedy rzecz się stała. Wściekła jak ranny wieloryb wdarła się na pokład „Admirała” i zadarła spódnicę, aby pokazać przekleństwo męża. Setnie się ubawiłem. Ci z wysp mówili prawdę. Pouczyłem go, że niegrzecznie śmiać się, kiedy towarzysz nie wie, z czego. — Tego ci, panie, nie powiem — stwierdził poważnie. — Miękki z ciebie człowiek i wycofałbyś się! Dopił wino, zapłacił za nie, uczynił pożegnalny gest w sposób nieoczekiwanie szorstki i zniknął na zawsze. Wczoraj poszedłem do portu, „Admirał van Encuysen” właśnie odcumował, zasalutowałem statkowi w żołnierskim pozdrowieniu. Nie spostrzegłem bosmana na pokładzie. Ostatni raz szedłem przez miasto. Przy Starym Kościele rosną trzy lipy. W niejasnym związku połączyły mi się w sercu z krajem: zapach jakiejś lipcowej nocy, zbyt słaby jednak, aby czegokolwiek chcieć, by i pragnąć powracać do nikogo po wywalczeniu niczego. Postanowiłem umrzeć w ten łagodny sposób, jaki tkwił w kartkach papieru sprzedanego mi przez bosmana Jana Ripa. Jak zwykle zasiadłem za stołem oberży „Pod Uczoną Kobietą”, zaostrzyłem pióro z gęsi, którą pani Magdala właśnie zamieniała na pasztet, i począłem pisać. Papier przyjmuje litery jak mięsista, kobieca skóra. Magdala Adriaenszen zagląda mi przez ramię, daremnie próbując pojąć sens zdań w moim barbarzyńskim języku. Rozpoznała jedynie w tekście dwa wyrazy oznaczające jej imię oraz nazwisko. — O — rzekła zarumieniona — wejdę do literatury. — Nie wiem — odrzekłem szczerze. Jestem znużony niepomiernie uczuciem, które zalęgło się we mnie dwa lata temu i przeżerało nie tyle serce oraz umysł, ile mięśnie. Moje mięśnie postanawiają pozostać w królewskim, bagnistym mieście Amsterdam po rozsnuciu się jak wilgoć w zgniłym powietrzu. Jestem znużony uczuciem do kobiety stojącej przy mnie i zaglądającej przez ramię jak biała, pomarszczona śmierć. Jest bez winy, nie ma nic do dania. Kiedy napiszę ostatnie słowo na papierze z wysp, przestanę istnieć. Jestem pewien tego faktu, gdy czuję, że już nie dłonie, lecz jedynie wola wodzi piórem. Pozostanie po mnie puste ubranie w oberży „Pod Uczoną Kobietą”, wsiąknę w ten papier i papier gdzieś wsiąknie, ale ślad po mnie ma nosić pani Magdala Adriaenszen, jeżeli wierzyć słowom bosmana ze szkunera „Admirał yan Encuysen” podążającego na wyspy. Piotr Ostrożeński były ppor Legii Nadwiślańskiej w służbie karzełka Bonapartego Holenderski dermatolog doktor medycyny Oliwier van Enkhuizen twierdzi w broszurze wydanej własnym nakładem w roku 1975 w Amsterdamie („Skóra z Cmentarza Starego”), że przytoczoną wyżej historię odczytał, w zasadzie przepisał, z dobrze zachowanej skóry zwłok starej kobiety. Truchło odkryto podczas przebudowy fragmentu Starego Cmentarza pod estakadę. Wezwano doktora Enkhuizena, gdyż któryś z robotników leczył się był u niego i dziwną skórę nieboszczki umiał połączyć z pojęciem dermatologia. Enkhuizen przytomnie sfotografował całość zwłok z różnych stron, chociaż ręczne pismo pokrywało jedynie brzuch Od piersi do łonowego wzgórka. W godzinę później zwłoki rozpadły się w rodzaj pokruszonego, suchego torfu. Fotografie wzbudziły różne zastrzeżenia fachowców z uwagi na podstawowy fakt: zapisana rodzajem ciemnego atramentu skóra była zupełnie biała i mimo pofałdowań charakterystycznych dla skóry staruszki przypominała szesnaście rozłożonych na brzuchu stron papieru. W innych miejscach skóra miała zabarwienie brązowoczarne. Świadectwa robotników budzą wątpliwość, gdyż tego samego dnia widziano ich w stanie pełnego zamroczenia piwem oraz wódką. Badania za pomocą metody izotopowej potwierdziły jedynie fakt, iż nagrobek bazaltowy, wskazujący datę śmierci kobiety (3 maja 1851 roku) należy powiązać ze skruszałymi zwłokami. Doktor i Oliwier van Enkhuizen został za przypuszczalne niegodne szalbierstwo zawieszany w prawie wykonywania zawodu przez Izbę Lekarską Amsterdaimu, zwłaszcza że zespół psychiatrów ze szpitala św. Marcina stwierdził jego pełną poczytalność. Napisy na skórze zostały dokonane w języku polskim, którego Enkhuizen nigdy nie znał. Według danych kamienia nagrobnego kobieta żyła lat sześćdziesiąt cztery i nazywała się Magdala Adriarenszen. Czerwone rękawiczki — Przestudiowałem pismo nader skrupulatnie— wysoki urzędnik potwierdził ten fakt poważnym tonem głosu. — Wydałem odpowiednie polecenia i sprawdzono, co było do sprawdzenia. Zabrało to trochę czasu, stąd zwłoka, a może nawet przypuszczenie, że jestem niedostępnym dygnitarzem. Prosię siadać. — Tak. Rozumiem. Sprawy takie toczą się długo. — Tyle, ile muszą, by uzyskać o nich pogląd obiektywny i maksymalnie zbliżony do prawdy. Proszę zapalić, nie mam nic przeciwko temu. — Czy trzeba coś uzupełnić, wyjaśnić?. — Nie. Nie ma takiej potrzeby. — Więc? Rękawiczki wsunął do kieszeni z dwu powodów: należały do niej i miały barwę zwracającą uwagę, prawie świeciły jak czerwone lampki. Poza tym wszyscy już wyszli i mógł je zwrócić następnego dnia, nie każda sprzątaczka jest uczciwa. Prawie natychmiast zapomniał o nich, zamknął biurko, pogasił światła, zatrzasnął drzwi od sali posiedzeń. Ściany zwielokrotniły odgłos kroków, martwe, powolne człapanie. W małym pokoju na końcu korytarza siedział portier w jaskrawej poświacie neonowych lamp: starszy mężczyzna starannie wygolony, z cerą białą jak górski śnieg. Portier ubrany był w czarny, świetnie skrojony garnitur, jakby wrócił z pewnej ostatecznej uroczystości, lub wybierał się na nią. Kiedy podawał mu klucze, zwrócił uwagę na niezmiernie białe, absolutnie czyste dłonie portiera. Palce portiera zachrzęściły jak mocno wykrochmalona bielizna. Nie było w nim gotowości do wypowiedzenia jakiegokolwiek frazesu. „Dobranoc” — bąknął. „Noc” — powtórzył cicho portier. Wyszedł przed budynek. Listopad ożenił się z lipcem, pomyślał. W powietrzu stała prawie parna wilgoć, kałuże lśniły w rozwodnionym blasku ulicznych rtęciówek. Rozpiął płaszcz, gdyż się spocił, i przez stary sad, krótszą drogą podążył ku ulicy. Na bezlistnych jabłoniach wisiały czarne jabłka. Zbyt śliska ścieżka wymagała uwagi przy każdym kroku, rozmiękła, rozłażąca się ziemia. Ulicą szedł trzysta metrów, dalej zaczynał się park. Asfaltowe, czarne dróżki oświetlone licznymi latarniami, a na nich napuchnięte wodą owoce klonów, liście klonowe, lipowej brzozowe. Prawie upał. Szedł powoli, oddychał ciężko zbyt materialnym powietrzem. Zachciało mu się zapalić papierosa i nie mógł znaleźć zapalniczki. Trafił wówczas w kieszeni płaszcza na rękawiczki. Pomyślał ze wzruszeniem, że należą do niej. Zadurzony stary facet, skonstatował z rozbawieniem. Nie lubił określenia facet i doszedł do wniosku, że to ona nie lubiła tego wyrazu. Powiedziała to. Przychodziła po wodę na kawę i siadała obok biurka. Starał się, aby nigdy nie było gotującej się wody. Musiała czekać. Kiedyś się nie udało: woda właśnie wrzała. Wydawało się, iż była rozczarowana. Zajrzała do dzbanka i odkryła w nim zanieczyszczenia. Wylał więc wodę i napełnił dzbanek świeżą. Musiała poczekać. Powiedziała, że jest bogaty. Bogaty pod swoją starzejącą się skórą, pod nieładną cerą, pod wypadającymi włosami. Bogaty w co? W pięć tysięcy przeżutych książek. W zgrabnie formułowane myśli ukradzione pisarzom. We wrażenia estetyczne wyniesione z reprodukcji. W każdym razie jej mąż nie był w to bogaty. Co kilka dni przychodziła ubrana inaczej, starannie ukrywając dobry smak, świeżość stroju i nienaganny krój. Jej mąż nie był biedny, jednak dokładnie przeczytał tylko podręczniki akademickie. Miała trzydzieści cztery lata. Powiedziała o tym bez wahania. Miał czterdzieści osiem, powiedział bez wahania. Mogła sądzić, że kłamie, wyglądał gorzej. Rękawiczki były czerwone. Wiedział to. Znał kilka rodzajów czerwieni: szkarłat, purpurę, amarant, karmin, róż indyjski oraz czerwień ognistą. Rękawiczki miały inny odcień. Bardziej zwyczajny. Zapalił papierosa, który natychmiast nawilgnął. Nie była to mgła, coś rzadszego, lecz konkretniejszego od mgły. „Jestem tolerancyjna — powiedziała. — z wyjątkiem jednej osoby”. „Siebie” — zgadł. Spytał ją, czy zdradziła kiedykolwiek męża. „Będę lojalna, dopóki żyję” — wyjaśniła. Nie pomyślał wtedy o sobie. Był za mądry. Albo nie był. Podniósł rękawiczki ku nozdrzom. Nie wydzielały żadnej woni. Były czyste jak jej dłonie, jak ona cała. Pomyślał z rozbawieniem, że na starość zostaje fetyszystą i postanowił stanowczo następnego ranka oddać rękawiczki. Szedł wolno, jakby po dnie morza. Poniżej płynęła rzeczka niosąca ciepłą zgniliznę jesieni. Wrzucił do niej ledwo tlejącego papierosa. W lewej dłoni trzymał czerwone rękawiczki. Niezbyt zastanawiając się nad potrzebą, spróbował nałożyć jedną z rękawiczek na swoją prawą dłoń. Miał małe dłonie, a ona, i jak na kobietę, trochę za duże. Rękawiczka stawiała opór, nie chciał jej uszkodzić. Przecież skóra, namoczona przez jesienne opary, poddała się i pozwoliła wypełnić jego dłonią. Poczuł lekkie mrowienie w palcach prawej dłoni. Pomyślał, że obciskająca je skórka uniemożliwia prawidłowe krążenie krwi. Z nałożeniem lewej rękawiczki szło jeszcze trudniej. Palce prawej dłoni jakby utraciły chwytliwość. Był jednak konsekwentny, uchwycił rękawiczkę zębami i wdarł się w nią przemocą. Zaledwie początek palców doszedł do odpowiednich otworów, rękawiczka uległa i bez kłopotu nasunęła się na dłoń. Nie zauważył, że przestał iść. Stał przy szpalerze czarnych tui. Wyciągnął przed siebie ręce i pomyślał, że są to jej dłonie, kiedy zobaczył czerwień skórki w namokłym świetle latarni. Mrowienie przeszło na palce drugiej dłoni. Nie zastanowił się nad tym, gdyż miał kłopoty z oddychaniem. Mokre powietrze stało się kleistą melasą i dostawszy się do płuc, nie zamierzało ich opuścić. Wyrzucenie zużytego powietrza wymagać poczęło nadludzkiej siły woli. Zatoczył się. Krytyczny, jak zawsze wobec frazesów, pomyślał, że jest wiele prawdy w banalnym porównaniu powietrza do ołowiu w pewnych okolicznościach. Nie wpadł w panikę, lecz uruchomił pamięć: parkowe tuje tworzyły czworobok, wewnątrz którego powinny znajdować się ławki przeznaczone do odpoczynku przed letnim skwarem. Pracownicy zieleńców miejskich mieli poczucie zwolnionego biegu czasu tej nadzwyczaj ciepłej jesieni i nie usunęli ławek. Przedarł się przez drzewka, nie odbierając ich trumiennego zapachu. Usiadł na jednej z ławek, a w zasadzie na butwiejących, oślizgłych liściach i mokrym lakierze. Skupił się na próbie usunięcia z płuc wilgotnego klajstru. Dysząc wyrzucił z siebie zepsuty gaz i łakomie pociągnął haust świeżego. Był starym parowozem, tak pomyślał, kiedy mózg został znów dotleniony. Płuca po kilku minutach odzyskały rytm i zapragnął obetrzeć czoło z potu oraz wodnej zawiesiny. Uniósł prawą rękę i przekonał się, że nie koniec kłopotów. Nie było bowiem dłoni. Widział rękawiczkę, czarną w słabym świetle, ale miał wrażenie, że doczepiona była do kikuta. Rozumiał, że dłoń po prostu całkowicie zdrętwiała i stąd świadomość, że jej nie ma. Nie potrzebował zbyt wiele czasu, by się przekonać, iż nie posiada także drugiej dłoni. Odfrunęły gdzieś, pomyślał i zachichotał. Człowiek na skraju przerażenia, zrozumiał, może stracić rozsądek i dlatego tracić go nie należy. Świadomość, iż posiada sprawny mózg, przywróciła mu spokój. Trzeba zdjąć rękawiczki, postanowił. Zębami. Podniósł prawą rękę ku wargom i nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż dłoń nie ma ciężaru. Podobnie druga. Rękawiczki były wypełnione jedynie twardym powietrzem. Sprawdził twardość, bijąc się nimi w twarz. „Pójdę — rzekł do siebie — poproszę kogoś”. I przypomniał sobie, że powinien dokonać próby ściągnięcia rękawiczek zębami. Nawet uchwycił nimi kawałek ślimaczącej się skóry. Pojął jednak, że druga decyzja jest lepsza. Już podnosił się z ławki, kiedy dłonie ożyły. Krew wdarła się w naczynia jak woda w puste rury po odkręceniu kranu. „Po zabawie” — rzekł z zadowoleniem. Zorientował się jednak, że nie ma powodu do zadowolenia. Wprawdzie palce poruszały się już w ruchu zginania i prostowania, ale czyniły to bez jego woli. Jego mózg nie wydawał takich poleceń. Jeśli to koniec, pomyślał, to nawet zabawne, będę wiedział, jak przebiega koniec. „Nonsens” — rzekł półgłosem. Palce bezustannie ćwiczyły ten sam ruch. Wyciągnął ręce przed siebie, w ten sposób, aby umieścić dłonie w smudze mętnego światła spływającego z latarni po drugiej stronie szpaleru drzewek. „Sto dwadzieścia jeden — powiedział, aby obliczyć częstotliwość ruchu palców. — Mniej więcej raz na sekundę, przekażę ten fakt ludzkości”. Pojął wówczas, że błazeństwo jest ostatnim aktem samoobrony przeciwko utracie rozumu. Osiem palców bez przerwy składało ukłony swemu właścicielowi, jak osiem chudych japońskich lalek, tylko dwa kciuki zgrubione dodatkowo przez skórę rękawiczek trwały nieruchomo. Nie miał wpływu na tę czynność i postanowił ją przeczekać, gdyż rozumiał, że wszystko kiedyś dobiega kresu. Przestał liczyć czas i powziął decyzję spojrzenia na dłonie chłodnym okiem badacza. Wzrok dostosował się do półmroku, więc zauważył, że wyprost palców następował szybciej niż ich zgięcie. One uciekają od konieczności, pomyślał, kiedy już muszą zrobić pokłon, jest w nich niezdecydowanie. Wilgoć przeniknęła przez płaszcz. Czuł wodę na szyi i łydkach. Gnijące liście pachniały słodko, bulgot wody w rzeczce stawał się coraz mocniejszy. Palce nadal trenowały skłony. Nocny czas ciekł konsekwentnie. Zapatrzony w dłonie zapomniał, iż palce należą do niego, więc wykrył, że niezmordowane ćwiczenie pozbawia je oporu. Zaciskały się na poduszkach urękawicznionych dłoni coraz bezwolniej, jeśli nie chętniej. Czas zgięcia oraz prostowania stał się jednakowy i wtedy wyprostowały się po raz ostatni. Dłonie nie pozwoliły mu jednak na uczucie ulgi, kiedy bowiem zapragnął ugiąć zmęczone ramiona, przekonał się, iż dłonie nie życzą sobie tego. Trwały teraz w powietrzu samodzielne i skupione. Sprawiały wrażenie skulonych zwierząt czających się do skoku. Ze zdumieniem pojął, że są groźne i nieprzyjazne właśnie jemu. „Idę” — powiedział sobie stanowczo, jakby mógł odejść i pozostawić je. Właśnie wtedy wykonały skok ku jego gardłu, łamiąc opór stawów łokciowych i barkowych. Otoczyły mu szyję powyżej krtani, i zacisnęły się jak szczęki imadła. Zamknęły dopływ mokrego powietrza do płuc. Zerwał się i przerażony przebiegł kilka kroków. Nie myślał już, walczył o dostęp tlenu. Raczej chciał walczyć, lecz do zmagań z dusicielami potrzebne były wolne, posłuszne ręce. Upadł na stos zgrabionych pod tujami liści. Na mokrym, lepiącym się posłaniu pozbył się przytomności, więc i strachu. — Należało przyjść do mnie z tą sprawą w siedemnastym wieku — powiedział prokurator i zastrzegł się, że nie drwi. — A wtedy? — Ciemna, drewniana boazeria gabinetu prokuratora i masywne, dębowe biurko, mogły być z tamtego wieku. — Wtedy. — Prokurator zamyślił się. Miał twarz inteligentnego buldoga. — Wnieślibyśmy akt oskarżenia przeciwko dwom osobom. I wydaje się… — Wydaje się? — Położenie drugiego oskarżonego byłoby groźniejsze. Odpowiadałby karnie jako spiritus movens. Dwa stosy na rynku naszego miasta. — Roześmiał się, w jego oczach odbiły się płomienie ognia z siedemnastego wieku. Paliły się tam żartobliwie. — Mogłoby się jednak okazać, że drugi oskarżony jest tylko ofiarą pewnych praktyk — ciągnął. — Wymiar sprawiedliwości opiera się dzisiaj na realiach. To postęp. — Bywa, że człowiek pragnie spłonąć razem z drugim człowiekiem — powiedział. Powietrze w gabinecie było właściwe, oddychał jednak z trudem. — Nie zajmujemy się takimi pragnieniami, chyba że są zbrodnicze — prokurator wciągnął na swoją twarz maskę oficjalności. — Kiedy czytałem pana dobrowolne zeznanie, wydawało mi się, że mam do czynienia z człowiekiem normalnym, o materialistycznym światopoglądzie. — Sądzę, że tak. — Wyjaśniliśmy: zmęczone płuca, niskie ciśnienie powietrza, noc powodująca wyobcowanie, upiorność rtęciówek. Łatwo o sensacje. — A ślady palców na mojej szyi? — Walka o życie. Podświadoma próba otwarcia dostępu powietrza. — Powinienem się zgodzić — powiedział zmęczony. — Przecież ona w tym samym czasie… — Tak — potwierdził prokurator. — Tym samym ruchem dłoni. — Mniej więcej — rzekł prokurator. — Wahała się przed…? — Trudno powiedzieć. Raczej tak. Oskarżyciel jest zdania, że nie ma mowy o premedytacji. Oszołomienie, szok, półsen. To oczywiście nieprecyzyjne. Biegli nie są jednomyślni. — Mogę wziąć rękawiczki? — Oczywiście. Nie mają, związku ze sprawą. Należałoby jedynie spytać oskarżonej. — Przechowam je, kiedy… — Tak myślałem — prokurator uśmiechnął się, ciepło, jakby znał wszystkie możliwości życia. — Dziękują, że pan mnie przyjął powiedział cicho. — I cierpliwie przeczytał o moich… — zawahał się — …przywidzeniach. Prokurator miał zdolności kameleona. Natychmiast zmienił się w oschłego urzędnika wymiaru sprawiedliwości. — W sprawach o zabójstwo — pouczył go — nie lekceważymy żadnego szczegółu. Zwłaszcza w sprawach o niejasnych motywach. Kobieta dusząca bez wyraźnego powodu przystojnego męża własnymi dłońmi i nie pamiętająca czynu, to sprawa bezprecedensowa w mojej długiej karierze prawnika. Prokurator podniósł się i wyciągnął na pożegnanie dłoń. Bardzo długa kobieta Droga pani Polu! Pani sama upoważniła mnie do poniższych uwag, które mogą być dalekie od komplementowania, jeśli mają chociaż trochę zbliżyć nas do prawdy. Oczywiście zmam panią, lecz przyznam, że dosyć jednostronnie, gdyż całokształt mojej wiedzy wynika głównie z pani wynurzeń. Bardzo rzadko istnieje powód, by człowiek mówił o sobie źle, abstrahując od systemu wartości, który pani uznaję. To, co pani ceni, może być dla mnie pozbawione znaczenia i odwrotnie. Wspominaliśmy czasem, przyznam, że najczęściej żartobliwie, iż musiał w pani świadomości pozostać osad wpływów wychowawczych środowisk, w jakich się pani obracała w dzieciństwie oraz młodości. Wspominana przez panią z ukrywanym rozrzewnieniem Mateczka Ilona z jakiegoś zakonu (czyżby Sacre Coeur?), również odcisnęła pieczęć określonych zasad w pani świadomości. Nie zamierzam wdawać się w rozważania, czy wyznawany przez panią, światopogląd jest systemem spójnym, gdyż obawiam się, że nie jest. W każdym razie z mocą opoiadała się pani za tolerancją, w stosunku do postępowania różnych ludzi. Wypowiadała też pani truizm, że miłość upoważnia do wszystkich poczynań, zaznaczając dobitnie, iż dzieje się to wówczas, kiedy miłość zaistnieje. W czasach, kiedy wszyscy śpią ze wszystkimi, chciała się pani jawić jako kobieta pochłonięta tak bardzo powszednimi, absorbującymi sprawami w domu na tyle dobrym, aby go nie burzyć, że zachowała pani, użyję tu elegancko staroświeckiego zwrotu: czystość serca oraz ciała. Ta czystość jest podstawą pani dumy i spokoju, jeśli nie czegoś więcej: wyróżniania się wśród współczesnych kobiet. Zauważyła pani, iż użyłem zwrotu: „chciała się pani jawić” zamiast „jawiła”, wynika to z faktu, że nie wiem, jak jest naprawdę, gdyż nie zawsze gramy tekst tej sztuki, w jakiej rzeczywiście obsadziło nas życie. Była pani uprzejma prosić o komentarz do wydarzenia, w którym zagrała pani główną rolę, a teraz nie rozumie, dlaczego jedna z tysięcy scen jej życia została nie tyle ostro wpisana w pamięć, bo ostre wpisywanie się zależy od znaczenia epizodu w przeżyciach osobnika, ile że scena ta z jakiegoś powodu staje się płynna. Płynna, jak pani pisze, nie w tym sensie, że się zaciera, a szczegóły tracą kształty, bo jest wprost przeciwnie, ale w tym, że staje się inna niż była i nie wiadomo, co było, a czego nie było na wrzosowisku między jeziorem i morzem oraz w samym domu pracy twórczej. Jest pani niejako pewna, że na wrzosowisku, w łagodnym świetle późnopopołudniowego słońca nie zdarzyło się nic z tego, co się zdarzyło, chociażby z uwagi na fizyczną niemożliwość takiej akcji, w której kobietę dzieli się ostrymi nożycami na sześć części, a później ona żyje i opowiada, jak było, że nie wspomnę o czynnościach bardziej okrutnych i niepojętych. Ustalmy fakty trwające w pani świadomości. Wychodzi pani z domu pracy twórczej na popołudniową przechadzkę po wrzosowisku. Jest późne lato, ciepły dzień, owady huczą we wrzosach. Słychać też miękkie mlaskanie. Stoi pani w środku tego pejzażu czując, jak się to dziś chętnie określa, związek człowieka z przyrodą, co nie znaczy nic. Ogarniają panią lepkie, ślimacze uczucia, o których współczesny człowiek nie mówi, gdyż uważa je za kompromitujące. Tu podzięka za szczerość sugerującą, iż się pani takich uczuć nie wstydzi. Na wrzosowisku nie posiada pani chronometru, więc nie wie, jak długo stoi, godzinę czy zaledwie jej część. Jest to czas kontemplacji albo bezmyślności, w którą chronimy się dla odpoczynku. Jednocześnie cała scena ma inny przebieg od chwili, w której zatrzymała się pani i spojrzała w słońce. Zdaje sobie pani sprawę, że innego przebiegu nie było, chociaż zaistniał bardziej niż poprzedni i pierwszy wydaje się jedynie ucieczką przed niejasnością drugiego. Drugi przebieg epizodu ma charakter bardzo wyrazisty zarówno w całości jak w szczegółach momentami prawdopodobnie wulgarnych, chociaż zaznacza pani, iż owym czynnościom wszelką dwuznaczność odebrano poprzez jak gdyby zwyczajność postępowania: nadawanie naturalności temu, co w istocie albo w pani obecnym przekonaniu naturalne być nie mogło. Staram się ułożyć pani chaotyczną wizję w porządek, który umożliwia rozeznanie się w sensie wydarzenia, a być może odkryje jego przyczyny. Więc natychmiast, kiedy zjawia się pani na wrzosowisku w białej bluzce, białej spódnicy oraz białej bieliźnie, jak mi pani wyznaje z godną uznania szczerością, uwypuklając drobny fakt, iż bielizna nie oznacza koszuli, z której noszenia pani rezygnuje w każdej prawie porze roku, więc wówczas gromada zwariowanych artystów (przymiotnik pochodzi od pani i zachowuję go, gdyż ma chyba specjalne znaczenie) nadchodzi betonową ścieżką, a następnie na wrzosowisko, kierując się w pani stronę, jakby nie przywiódł ich spacer, lecz świadomy zamysł tego, co zrobią. Ramón Enriquez Toro, tłusty rzeźbiarz, obłapia panią w kibici od tyłu tłustymi łapskami. Trzyma jak w cęgach. Czeka na resztę, tedy się porozumiewali. Podbiega drobny i delikatny, malujący jedynie pastelami, Jules Soiffard zwany Soixanteneuf. Jozsef Szabó podbiega. Dragi Milecić podbiega. Obydwaj są kolorystami. Sven Sorensen, jasnowłosy rzeźbiarz, podbiega. Matsuhara Omoide, akwarelista, podchodzi elastycznie. Abdul Hassan Ibn Ahmad, surrealista, podchodzi nie spiesząc się. Czongo Bahima Ngere, medalier, idzie bijąc dłońmi w czarne uda. Są i Ramón Enriquez Toro unosi panią w powietrze, nie będzie jednak uczył latać. Najważniejsze, że wszystko, odbędzie się w sterylnej atmosferze, nawet trudno przypuścić, by którykolwiek z nich miał na myśli cokolwiek, przed czym wzdraga się nawet przypuszczenie. Mają bardzo czyste dłonie uniesione do góry, więc przypominają chirurgów po tym długim, wytrwałym myciu rąk dla zabicia wszelkich zarazków. Bardzo czyste dłonie Milecicia wydają się teraz inne, gdyż z reguły nie stara się ich domyć z mieszaniny farb. Myśli pani przez chwilę, że wrzosowisko jest nieodpowiednim stołem operacyjnym, te delikatne fiolety i usychające zielenie, kiedy nadawałaby się biel cynkowa. Zabieg winien być dokonany w górach, na delikatnym pobrzeżu zimy, wśród śniegu, którego blask gasi wszelkie tendencje namiętności. Wszyscy zamknęli oczy, zanim Jules Soiffard, który także zamknął oczy, pochylił się i zdjął z pani stóp beżowe pantofle, jedyny element stroju w kolorze odbiegającym od pozostałych. Jozsefowi Szabó przypadło odebranie pani bluzki, której jedyną ozdobą był wypłowiały haft przedstawiający ongiś błękitne, drobne kwiatki. Szabó wypełnił zadanie po omacku, jak oni wszyscy, i do końca w tej milczącej zabawie (jest to pani trafne określenie) nie było nic zdrożnego. Svenowi Sorensen przypadło rozpiąć i zsunąć pani lnianą, bardzo białą spódniczkę. Jeszcze raz potwierdził się znany pogląd, że łapy przyzwyczajone do odkuwania kształtów w kamieniu potrafią być bardzo delikatne. Matsuhara Omoide elastycznie rozpiął pani stanik, otoczywszy ją ramionami, gdyż musiał sięgnąć za pani plecy, był milimetr od skóry, więc milimetr także od piersi, Japończycy są mistrzami w utrzymywaniu takich odległości. Ostatnią rzecz, ledwo musnąwszy pani biodra oraz przypuszczalnie uda, odjął z pani ciała Abdul Hassan Ibn Ahmad, była to rzecz równie biała jak jego burnus. Oczywiście prześcieradło z domu pracy twórczej udawało ten strój narodowy. Pani odgadła czysty charakter tych zabiegów, dlatego nie czyniła gwałtownych ruchów, wisząc w powietrzu w dłoniach Ramóna Toro, w którego palcach nie pulsowała krew, dosyć ważny szczegół. Dla Gzongo Bahirna Ngere pozostała już tylko obrączka ślubna na pani palcu, odnalazł ją zręcznie na wyczucie i zsunął w swoją białą dłoń, gdyż ich dłonie są białe od spodu i jeszcze poza tym białe podeszwy stóp. Ramón Enriquez Toro miał prawdopodobnie oczy otwarte, ale nawet w tym wypadku mógł widzieć tylko skrawek pani pleców między łopatkami, trochę wystającymi, jak zwykle u asteniczek. Toro poniósł panią bez wysiłku na betonową ścieżkę, bardzo czystą, gdyż w nocy padał deszcz, który zmył ją, być może dla tego celu. Natomiast reszta grupy odwróciła się i dosyć żwawym krokiem udała się na łąkę przed domem pracy twórczej, gdzie zwykle pracowano i gdzie wśród innego tworzywa znajdował się blok białego marmuru w kształcie walca, obrabiał go Ramón Toro od pierwszego dnia pobytu, przypuszczalnie dla celu, w którym został użyty. Blok o długości około jednego metra został przywieziony przez wspomnianą grupę na czterokołowym wózku w miejsce, gdzie stał Ramón Toro, trzymając bez wysiłku panią, zupełnie nagą, chociaż to określenie nie wydaje się właściwe, gdyż sugeruje skojarzenia i skutki, jakie nie nastąpiły. Artyści mieli teraz oczy otwarte, przecież nie patrzyli na panią, kiedy Toro położył ją na wznak na ciepłym od słońca betonie ścieżki. Marmurowy walec zwalono na pani ciało. Poczuła pani ciężar kamienia, ale nie było w tym bólu ani dwuznacznej przyjemności. Jeśli chodzi o pani świadomość, odczuwała pani takie wrażenie, jakie mogłaby mieć rosnąca z każdą warstwą cegieł strzelista, wieża białej katedry, gdyby dano jej psychikę i tworzono nie jak zwykle pionowo, lecz poziomo. Oni po prostu rozwałkowali pani ciało, jak białe ciasto, starając się zachować dla formalnego kształtu nieprzekraczalną szerokość pani bioder. Zmierzyła pani później długość ścian, na których rozwieszono rozwałkowane ciało w domu pracy twórczej, długość ta wyniosła osiemnaście metrów. Marmurowy walec pchali zbiorowym wysiłkiem i od momentu podjęcia tej pracy wszyscy patrzyli trochę na panią, nie specjalnie, lecz zwyczajnie — jak przy robocie, kiedy ocenia się, czy osiągnięto zadowalający wynik. Słusznie pani przypuszcza, że tak znaczne wydłużenie pozbawia kobiecie ciało wszelkich cech erotycznych. Same włosy łonowe rozciągnięte na długość więcej niż jednego metra nie mogą łączyć się w najbardziej zepsutej wyobraźni z tym, czym w istocie bywają. Stała się pani cienka jak karton używany przez rysowników i karton ten artyści pocięli nożycami na sześć około trzymetrowych odcinków, dzięki czemu zwinięty w rulony dał się przetransportować do domu pracy twórczej, gdzie pinezkami przypięto go do boazerii jadalni oraz części korytarza. Oczywiście po kolacji, którą zjadła pani wspólnie z artystami (dwudziestu ośmiu mężczyzn oraz dwie kobiety). Zastanawia panią dwoistość tego faktu: rozwałkowana i zwinięta w odcinkach spożywała pani kolację. Nie wydaje mi się to aż tak zastanawiające: długi pobyt na powietrzu, dobry stan zdrowia, wydarzenia urozmaicające czas, wszystko to służy dobremu apetytowi, a pożywienie przyrządzano smacznie, bez zbytnich oszczędności, mąż pani dbał o artystów. Z pani dalszej relacji wynika, iż artyści włożyli wiele twórczego wysiłku w przygotowanie nieskomplikowanej rozrywki mającej wypełnić resztę wieczoru. Poprzebierani w wymyślne stroje urządzili bowiem rodzaj ślubnej ceremonii. Rolę pana młodego wyznaczono Ramónowi Enriquezowi Toro, jego poślubianą oblubienicą był Abdul Hassan Ibn Ahmad, nadal w prześcieradle, przeto kojarzący się z narzeczoną w dziewiczej sukni. Dwie malarki zagrały na początku dosyć wdzięcznie role druhen, na szczęście jednak (to pani użyła tego zwrotu) upiły się szybko i wypadły z przedstawienia, w którym do końca (dosyć niejasnego) wzięli udział wszyscy mężczyźni przebywający na plenerze, to znaczy dwudziestu ośmiu artystów. Każdy z butelką tego alkoholu, który najbardziej lubił. Mąż pani pochłonięty czynnościami administracyjnymi zaginął gdzieś, być może dysponował posiłki na dzień następny. Gdzie natomiast znajdowała się pani? Na pewno rozwieszona na boazerii, chociaż sądzi pani, że cały ten ruchliwy i barwny obraz obserwowała ze schodów wiodących na pierwsze piętro domu. Sądu tego nie jest pani pewna, gdyż rozsądek przeczy jednoczesnemu pobytowi w dwóch miejscach. Dziecinada, jaką uprawiali artyści, nie była skomplikowana: za młodą parą posuwał się orszak przystający, podobnie jak oblubieńcy, przy każdym znaczącym elemencie pani wydłużonego ciała i spełniający wprost z butelek toast na cześć tego elementu, więc wydłużonych kostek u stóp, jeszcze dłuższych kolan, trzymetrowych ud i tak dalej. Jest to w istocie prawie wszystko, gdyż ostatnie łyki alkoholu spożyto przy niezmiernie długich włosach na pani głowie. Ceremonia zaślubin dobiegła końca. O ile jedna to, co się zdarzyło do momentu wypróżnienia butelek, jawi się pani z całą wyrazistością, o tyle pewne wypadki zaszłe później mają mglisty charakter sennych marzeń: artyści rozbili bezładną grupę skupioną, wokół młodej pary i bez niczyjego polecenia utworzyli szereg ustawiony twarzami w stronę pani wydłużonego ciała. Tu mglistość przemienia się w nicość, gdyż, kiedy ujrzała pani ich wszystkich zapatrzonych we fragmenty białej wstęgi, jaką pani była nadal, nastąpiła całkowita utrata świadomości i na pewien czas rozpłynęła się pani w rodzaju ciepłego, przyjemnego morza, które widocznie przywróciło ciału normalną postać, albowiem cała ta dziwna sytuacja przestała trwać. Zastrzega się pani wyraźnie, by w żadnym wypadku nie wiązać wydarzeń z jakimkolwiek rodzajem snu, gdyż wie, że konkretność szczegółów, logika faktów, fizyczność odczuć, a nade wszystko wyrazistość zapisanego w pamięci obrazu wyklucza całkowicie marzenie senne. Odpowiada mi taki stosunek do zagadnienia, gdyż nie jestem freudystą. Wyszła więc pani w końcu z jadalni i z korytarza na dwór, aby spojrzeć z rozleniwieniem w roziskrzone niebo. Pijani artyści spali, gdzie popadło. Oto fakty z nerwowej relacji, nerwowej, gdyż nie znosi pani wydarzeń nieoczywistych, a woli jasne i bezpieczne życie w lej odmianie, w jakiej można trwać nie ubrudziwszy białej sukienki, tym bardziej innej białej garderoby. W pani prośbie jest również postulat, aby wyjaśniając cokolwiek, wystrzegać się znaczeń, jakich by sobie pani nie życzyła, gdyż posiada pani czystą duszę oraz ciało. W tej sytuacji, jeżeli mana zadośćuczynić pani życzeniom, ograniczę się również do relacji, to znaczy, przedstawię wszystko, co mi wiadomo na temat motywu bardzo długiej kobiety w kulturze. „Mędrzec przenika wszystkie zawiłości”, pisze Czuang-tsy, ale nie jest konsekwentny. Nie wszystkie jednak, co można zrozumieć. W dążeniu do poznania wielkiego „tao” mędrzec nie zważa na zawiłości zewnętrzne, czyli kształty rzeczy, tym bardziej sztuczne zniekształcenia postury człowieka. Istota najbardziej zawile wyrosłej sosny na wydmie, gdzie wieją silne wiatry, nie jest inna niż sosny strzelistej, której przyszło rozwijać się pod ochroną zbawczego pagórka. Czuang-tsy jedyny raz wspomina o interesującym nas motywie, ale przedstawione przez niego zetknięcie z kobietą „wydłużoną trzykrotnie lub więcej” przez Huang-tsy Kao-ao, bliżej nie znanego mistrza, nie prowadzi do żadnej nauki moralnej, gdyż nie zbliża do „tao”. Jest jeszcze tylko jedną informacja: (kobieta) „leżała jak żółty wąż”, żółty, gdyż taki jest w nieprecyzyjnym określeniu kolor skóry Chinek, wniosek nie budzi wątpliwości. W każdym razie można ostrożnie przypuścić, że jest to w ogóle pierwsza wzmianka w literaturze na ten temat. W całym piśmiennictwie chińskim, o ile je znamy, motyw ten nie pojawił się po raz wtóry, aczkolwiek niezmiernie długie węże oraz smoki są w nim bardzo liczne. Ustalamy więc genezę motywu na wiek III p.n.e., gdyż wówczas działał Czuang-tsy. W literaturze motyw zresztą znika, pojawia się natomiast w sztuce. Druga „bardzo długa kobieta” w kulturze ludzkiej jest z czerwonego piaskowca i stanowi podstawę, jeśli nie liczyć naturalnego fundamentu skalistej opoki, świątyni poświęconej Bogini Matce Czandi w Mohendżo-Daro. Wspomina o niej Oskar Dribble w swojej „India Women”, Calcutta 1946, ale nie tłumaczy znaczenia, choć przypuszcza, że rzeźba przedstawia symbolicznie „dewadasi”, świątynną kobietę do specjalnych celów. Po raz trzeci motyw pojawia się znów w rzeźbie, tym razem jest to kobieta czarna, prawdopodobnie czarna, gdyż wskazują na to negroidalne rysy twarzy widoczne po ściągnięciu wydłużenia metodą fotograficzną do normalnego owalu. Wykuta została w złotej blasze w rodzaj płaskorzeźby. Ma długość osiemdziesięciu czterech centymetrów przy szerokości w biodrach, a więc największej, wynoszącej centymetrów sześć. Skarb ten, wśród wielu innych, znaleziono w Mapungubwe, jednej z wielu niewysokich gór północnego Transvaalu. Rzecz wykuto około XI wieku n.e. Ani historycy sztuki afrykańskiej, ani religioznawcy, etnografowie czy antropologowie nie znaleźli jednoznacznego sensu tej postaci. Szczegóły w rozprawie sir Georga W. Hore: „Wantu Civilisation in Mapungubwe”, TNR, 1936. Tutaj mała dygresja, gdyż nie będę śledził naszego motywu w kulturze europejskiej. Nie występuje bowiem w tej postaci, która nas interesuje. Oczywiście europejskie kobiety wysmuklały się chętnie w różnych epokach, ale było to zjawisko zależne od panującej mody, na przykład strzeliste czepki w średniowieczu czy spiętrzone peruki dam rokokowych. Wydłużanie ciała pojawia się za to często w naszej sztuce, lecz wiadomo, że nie przekracza skali, poza którą następuje zupełna deformacja, z reguły nieczytelna. Maniera tego rodzaju służy na ogół wysubtelnieniu postaci, pozbawieniu jej zmysłowości, aczkolwiek moderniści złamali ten kanon, uzyskując efekty wybujałego erotyzmu właśnie w postaciach kobiet wysmukłych. I oni jednak nigdy nie wydłużali człowieka wielokrotnie, no i deformacja nie miała żadnego pokrycia w rzeczywistości. Pewne światło na czarną bardzo długą kobietę z Mapungubwe rzuciła etnografia, gdyż niedawno przypomniano sobie, jedyny zresztą tego rodzaju, zapis Bottoma w jego ciekawej książce, a mianowicie tekst orgiastycznej pieśni plemienia Baluba z centralnego Konga. Oto tekst (w tłumaczeniu z drugiej ręki, gdyż z angielskiego): „Długa kobieta dla wojowników Jedna długa kobieta dla wojowników Oni obcują z jedną długą kobietą Kobietą owijającą spichrz Obcują z bardzo długą kobietą” (za J. Bottomem: „A Report on the Kingdom of Congo”, Londyn 1869). Prawdziwym skarbem wydają się tu wyjaśnienia autora raportu dotyczące praktyk, w związku z którymi pieśń była zbiorowo wykonywana. Wojownicy symulowali czynności erotyczne grane tak naturalistycznie, iż wydawało się, że ogromny spichrz na środku wioski rzeczywiście owija długa, pożądliwa kobieta. Tradycja wyjawiona częściowo Bottomowi przez szamana wiązała się nie tyle z mitycznym istnieniem określonych kobiet o znacznym wydłużeniu, ile z magicznym rytuałem, dzięki któremu wybraną dziewczynę, porywaną w tym celu z obcej wioski, możną było rozciągnąć do wymiarów pożądanych, a zależnych od liczby mężczyzn biorących w obrzędzie udział. Bardzo sceptyczny Bottom zaznaczył uczciwie, iż poddany zbiorowej halucynacji prawie widział niezmiernie wydłużone ciało, które niby czarny pas owijało spichrz. Jest to wszystko, co znalazłem w książkach i swej pamięci. Z całym przekonaniem sądzę, że nie posiada to żadnego związku z sytuacją, jaka się pani zdarzyła lub nie. Nawet nie śmiem sugerować, iż była to chociażby maleńka chmurka rzucająca cień na czyste, pokryte śniegiem pole, jakie stanowi pani dusza. Łączę wyrazy szacunku… Opis obłoków w dniu 20 listopada 1976 W obłokach płynących po przezroczystej wodzie błękitnego nieba zawarta jest pewna osobliwość: są nudne właśnie z powodu różnorodności kształtów. Zniechęcają bogactwem. Wspomniana rozmaitość ich wyglądu uniemożliwia też jakiekolwiek próby przedstawienia obłoków za pomocą słów. Wymagają koniecznie metafor i wszystko na ten temat już powiedziano nie mówiąc niczego. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu zręcznie było zestawić obłok z majestatycznym (dumnym) żaglowcem, łabędziem czy gęsią (koniecznie dziką), dzisiaj taka przenośnia jest śmieszna i prawdę mówiąc niczego nie odwzorowuje. Puch, mydlana piana, białe orchidee, pierzaste georginie, muślinowe szmaty, wszystko wykorzystano dawno i jedynie muzyka, bezkształtna jak obłoki, mogłaby je określić wtedy, kiedy akurat, nie ma ich na niebie. Są nudne, chciał powiedzieć Zatraceński, ale wówczas uraziłby ją, skoro lubiła obłoki, i pomyślał, że są niezmiernie czyste. Świeża czystość czyniła Magdalenę oraz obłoki podobnymi sobie. Nie spojrzał w okno, gdzie dzień był błękitny jak tanie szkiełka do jarmarcznych pierścionków. Trzeba również wiedzieć, że kształt obłoków zależy od kąta widzenia: chmurka będąca dla jednego obserwatora siwym koniem Apokalipsy, dla drugiego jest tylko oszronionym świerkiem, chociaż patrzą w tym samym momencie. Nie bez znaczenia jest wyobraźnia oglądających obłok. Zatraceński zamierzał to wszystko powiedzieć i jeszcze nazwać obłoki skroploną parą wodną, co zepsułoby nastrój ostatecznie. Znałem Zatraceńskiego na tyle, by wiedzieć, jak bezlitośnie umie odciąć jednym zdaniem ładne wyobrażenie od realnego faktu i trafiając w sedno zabić złudzenia. Magdalena, zapatrzona przez szyby w listopadowy, nadzwyczajny dzień, pędziła ku obłokom w sposób wyraźnie fizyczny, chociaż siedziała między nami. Dopadała je i dosiadała jak źrebaki, białe źrebaki, inaczej nie da się powiedzieć. Nie były to galopy po błękitnym stepie, raczej leniwe, powolne zachwyty. Zatraceński słuchał Magdaleny z szacunkiem wyzbytym ironii. Zrozumiałem wtedy, dlaczego nie spojrzał w okno: widział chmurki oczyma opowiadającej i akceptował owe źrebaki, równie dobrze przyjąłby snucie się po niebie białych pijanych diabłów. — Moi drodzy — powiedziałem, nie znając jeszcze zakończenia tworzonego zdania, ale dalszy ciąg narzucił się sam, być może był to ów intuicyjny moment, w którym od niechcenia odkrywa się prawdę — obłoki są portretami naszych przyszłych spraw. Takiego zdania jest Sturli Örlygsson, który trzydzieści lat obserwował obłoki w Nord Obydgh, zanim odnalazł swoje. — Swoje? — to powiedziała Magdalena. — Tak — brnąłem. — Mówi o tym rękopis o sygnaturze 5632 znajdujący się w zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej w Hälsingborg. — Co znaczy swoje, pytano — rzekł Zatraceński. — Obłoki swojego losu — powiedziałem. — To ładne — taki był sąd Magdaleny. — Jaśniej! — Zatraceński żądał dalszego ciągu zabawy. — Sturlemu Örlygssonowi przekazano, niestety nie wspomina informatora ani źródła informacji, że patrząc w lekko zachmurzone niebo, można odczytać z gry obłoków wiadomość o przyszłości, zwłaszcza o śmierci. Czytanie obłoków jest proste, przybierają one postać patrzącego, podobnie ludzi lub przedmiotów umiłowanych, a także zagrażających. — Nie mówcie o śmierci — poprosiła Magdalena. Zatraceński lubił śmierć, lubił konieczność. — Więc co zobaczył Sturli? — spytał. — Siebie na łodzi. Kontur swojego czoła, nosa oraz brody. I jeszcze dwa obłoki, mleczne obłoki o znanym kształcie gór lodowych. Wzięły one powoli łódź Sturlego w uścisk i zmiażdżyły wszystko. W rękopisie jest dopisek inną dłonią. Nawet Magdalena chciała znać treść dopisku. Zmyśliłem ją szybko: — „Sturli Örlygsson odszedł w morze starty przez lód w 1479 roku, w listopadzie”. Nie pamiętam dnia, być może dwudziestego listopada, jak dziś. W dwa lata po ujrzeniu swego losu w obłokach. Magdalena wzdrygnęła się. — Zawsze popsujecie, co piękne — powiedziała. Mówiła o tym nadzwyczajnym dniu, który trwał za oknem. Spojrzeliśmy w obłoki. — Oto Zatraceński — powiedziałem. Północny, górny wiatr niósł obłok, w którym, jeśli kto chciał, a chciałem, można było rozeznać przygarbioną postać, zmierzwione włosy na głowie i zadarty nos. Obłok szedł jak Zatraceński, zbaczając lekko na boki, w zamyśleniu, śmiesznie. Magdalena potwierdziła, wtedy Zatraceński spojrzał również. — No — powiedział — hulam po niebie. Ale nie chcę być sam. Pomyślałem, że mogę wyrazić opinię o tym, co czuł. Chciałem, aby nie był sam. — Tam — rzekłem wskazując, na południowy Wschód, gdzie plątał się zupełnie mały obłok — spaceruje Magdalena. Mały obłok nie był podobny do nikogo. Jedyne, z czym się kojarzył, to grzywacz morskiej fali albo korona kwitnącej jabłoni. — Pierwszy raz — stwierdził Zatraceński — powiedziałeś, że akceptujesz. Przez twarz Magdaleny przebiegł płomień. Opuściła nasz pokój i nie wiem, czy zgasiła ten płomień, czy roznieciła całe ognisko. Zatraceński pisał coś. Patrzyłem w niebo. Mały obłok, któremu nadałem imię Magdaleny, prawdopodobnie przez zmianę kierunku wiatru idącego górą, począł podążać na północ, natomiast obłok Zatraceńskiego przystanął i jeszcze bardziej rozwiał włosy. Magdalena szła z trudem ku Zatraceńskiemu, w jej ruchu było niezdecydowanie, wahała się. — Najbardziej boję się przed powzięciem decyzji — powiedziała kiedyś Magdalena. Zatraceński pytał wówczas, czy Magdalena ma jakieś wady. Dobrze jest mieć wadę, która zbliża. Obłok Magdaleny bał się. W niczym, prócz tej cechy charakteru, nie przypominał tej kobiety. Był teraz skulonym pąkiem, może granatem, jeżeli nie puszystym królikiem, który zaraz zwieje. Zatraceński nie spojrzał za okno, przecież spytał bez drwiny: — Magda, co ona robi, ta obłoczna Magdalena? — Decyduje się. Wiesz, że jej trudno. — Nigdy się nie zdecyduje — powiedział Zatraceński. — Ona wie, że to nie ma szans na przyszłość. Tak rozumują ludzie, obłokami kieruje wiatr losu. Obłok Magdaleny rozerwał się, potargał i zyskał postać. Natychmiast do niej zadzwoniłem. — Niech pani przyjdzie — powiedziałem. — Koniecznie. Zaraz. Weszła po cichu, z charakterystyczną nieśmiałością. Wymierzyłem palcem w jej obłok. — To pani — powiedziałem. — Pani twarz oraz jasne włosy. Przede wszystkim uśmiech. Lubiłem uśmiech Magdaleny. Bywał nagły i tkwił jej pod skórą twarzy. — Coś w tym jest — rzekła żartobliwie. Zauważyłem, że Zatraceński spogląda w napięciu na obłoki, jakby na kilka minut zwolnił się z racjonalizmu. Magdalena usiadła na krześle. Patrzyliśmy w niebo w wielkiej ciszy. Trudno ocenić prędkość przesuwania się obłoków, poza tym podobno im dalej od powierzchni i Ziemi, tym czas płynie wolniej. W każdym razie obłok Magdaleny od momentu rzeczywistego upodobnienia się do niej płynął z determinacją ku obłokowi Zatraceńskiego, tak osądziłem. Dlaczego drugi obłok stał w powietrzu, wyjaśniłem później: na różnych poziomach wysokości wiatry mogą dążyć w różnych kierunkach. Obłok Magdaleny podążał ze starannie ukrywanym wdziękiem. Zatraceński przy innej okazji określił jej krok: — Idzie z myślą o rwaniu kwiatów.. Zatraceński czekał w napięciu. Przynajmniej w igraniu obłoków mogło się spełnić to, czego chciał. Wreszcie powiedział głośno: — Magda, idź! Ogarnąłem wzrokiem twarz Magdaleny, aby odgadnąć, na czym koncentruje siłę woli. Miała dwie możliwości: zatrzymać swój obłok lub poddać się uczuciu i uwikłać swój los w obłoku Zatraceńskiego przynajmniej tam, w powietrzu, co tutaj nie zobowiązywało do niczego. Pochłonięta zabawą, którą niedawno wymyśliłem, uśmiechnęła się lekko i nie zrozumiałem, czy była za, czy przeciw. Może z ulgą przyjęła możliwość wyręczenia jej w decyzji przez wiatr. Znałem Zatraceńskiego na tyle, by wiedzieć, że nienawidzi publicznego okazywania uczuć. Jeśli musiał to czynić, barwił je dezorientują co ironią. Skoro to, co się stało, może być argumentem za odzwierciedlaniem się naszego życia w ruchach obłoków, to obłok Zatraceńskiego postąpił tak, jak postąpiłby Zatraceński: zasłonił obłok Magdaleny, pozwolił mu wpłynąć nad siebie i nie dojrzeliśmy, czy obłoki musnęły się tylko, czy zwarły, czy nawet przemieszały. W pobliże obłoku Zatraceńskiego napłynęły bowiem inne chmury i być może obłok Magdaleny uciekł w nie, jeżeli nie wypełnił obłoku Zatraceńskiego. — A jaka będzie śmierć? — spytał Zatraceński obłoki. Magdalena zbladła, a ja zaśmiałem się wtedy niestosownie. Była zresztą szansa, że żart nie da się kontynuować, gdyż obłok Zatraceńskiego o mało nie został pochłonięty przez sąsiednie. Zatraceński jednak i w tym wypadku podkreślił swój indywidualizm, oderwał się od masy i pożeglował na skrawku niebieskiej przestrzeni wolnej od chmur. Po chwili też wiatr urwał ze skłębionej materii chmurę o kolorze podbitego oka. Była to chmura ciężka, nabrzmiała wilgocią i ciężarna złą wolą. Nie potrzeba było dużej wyobraźni, aby przypisać jej znany wszystkim czarny, brudny kształt. Szła szybko i można było pomyśleć, że wbrew zasadom meteorologii obdarzono ją Wewnętrzną energią. Chmura śpieszyła się wyraźnie i jakieś wiry powietrza odrywały od niej małe kłęby, zawsze z tego samego, walcowatego miejsca. Kłęby pozostawały zawieszone, kropkując niebieskość przestrzeni, chmura parła do przodu i wiedzieliśmy, że dogoni obłok Zatraceńskiego. — Uciekaj! — krzyknęła Magdalena i zdradziła się tą trwogą oraz formą zwrotu, skoro zwracali się do siebie przez pan i pani. Albo nie zdradziła się, po prostu zawołałaby tak do każdego, komu groziłoby przejechanie przez lokomotywę parową. — Nie! — rzekł Zatraceński. — Nie uciekaj od losu. Zaraz też wyjaśnił chłodno, że losem jest jedynie wypadkowa świadomego działania oraz zbioru przypadków. Potem, kiedy chmura-lokomotywa rozcięła obłok Zatraceńskiego, rozmawialiśmy o tym, jakim rodzajem przypadku może być żart. Śmierć obłoku, odczuta jako miękka i pozbawiona tragicznej barwy krwi, nie sprawiła wrażenia na nikim. Nawet Magdalena przyjęła ją spokojnie, może dlatego, że trwała niesłychanie długo, więc nużyła. Zresztą byliśmy zdania, że chmura wessała obłok. Zaraz zmieniła się też w postać podsiniaczonego ziemniaka, a ziemniak wyklucza poetyckie czy dramatyczne skojarzenia. Poza tym. istniał pewien moralny aspekt sensu wydarzenia na niebie poprzedzającego śmierć obłoku, oczywiście nie dla mnie i chyba nie dla Zatraceńskiego, może dla Magdaleny, i to wcale nie z tego powodu, że była o ćwierć życia młodsza od Zatraceńskiego. Do Magdaleny zadzwonił wtedy telefon od męża, poinformował ją o tym współpracownik z jej pokoju, i kiedy wyszła, Zatraceński powiedział: — Jak sądzisz, zetknęły się te dwa obłoki losu? — Tak — odrzekłem, aby mu zrobić przyjemność. Nasza zabawa w czasie, kiedy powinniśmy pracować, miała interesujące zakończenie. Otóż kiedy Magdalena po raz pierwszy wyszła z naszego pokoju z twarzą, na której rozpłomieniało się wzruszenie, zrobiła miły dowcip: na moje nazwisko oraz adres napisała do Biblioteki Głównej Uniwersytetu w Hälsingborg, wyrażając oryginalną prośbę. Zaraz po Nowym Roku otrzymałem stamtąd uprzejmą odpowiedź w języku angielskim, że wprawdzie przestawiłem cyfry w sygnaturze żądanego rękopisu, ale mimo to przesyłają mikrofilm rozprawy Sturlego Örlygssona i życzą pomyślności w badaniach naukowych. Nie znam języka, w którym rozprawa Sturlego została sporządzona, na szczęście pismo z Biblioteki zawierało jej tytuł również w języku angielskim: „The Play of Clouds and the Human Fortune”, co, jak wiadomo, oznacza: „Gra obłoków i los ludzki”. Zaistniał tedy przypadek odgadnięcia czegoś, co istnieje. Zatraceński wyjaśniłby całą sprawę logicznie, ale nie jest to możliwe, gdyż w ostatni dzień roku znajdował się na peronie naszej stacji i tłum, który runął do nadjeżdżającego pociągu, zepchnął go pod czarny parowóz. Moment, w którym zwariowała księżna Łucja d’Assouvir Sylwia ułożyła się spokojnie w wodzie, zupełnie jak w zatoczce wyspy Euryale, o czym pouczała pamięć zawarta w jej skórze. Leżała może minutę, a może całe życie, chciałoby się rzec: wtulona w podświetlone słońcem obłoki, takie, jakie dają się obejrzeć jedynie z samolotu, kiedy o świcie leci nad nimi jak nad bladoniebieskimi kłębami waty. Potem nie wychodząc z wanny uchyliła jeden z kafelków w ścianie, znajdowały się pod nim błękitne pokrętła radioodbiornika podobne do pąków peonii, musiały istnieć peonie o barwie modraków. Słuchała zawrze tej samej stacji rozumiejąc, że jeden przejaw życia wart jest drugiego, jeżeli nie. jest nawet tym. samym przejawem. Jasnoniebieski kulisty głośnik wyrastał ze ściany niby grzyb, doskonały japoński głośnik. Wysłuchała końcowego fragmentu romantycznego utworu muzycznego i, z rosnącą uwagą, fragmentu romantycznej powieści „Księżna d’Assouvir”, którą czytał mężczyzna bogacący barwą głosu każdy wyraz. Z pewnych względów należy przytoczyć ten fragment: „Rankiem, po lekkim śniadaniu, które spożyła w swej sypialni, księżna Łucja d’Assouvir wydała służbie dziwaczne polecenie. Nie spełniono go natychmiast z dwu powodów: po pierwsze polecenie było niesłychane, po drugie w zamku Orgueil rozkazywał jedynie Karol Ludwik książę d’Assouvir. Pokojówka Sophie ośmieliła się zaanonsować stajennego, który się tego domagał. Kiedy stajenny wszedł, księżna czekając na jego uwagi powiedziała ostro: — Ty. Ty też uważasz, że śmierdzą pieniądze, które tu wniosłam, żeby zamek Orgueil przestał zdychać! Zrobisz, co powiedziałam, albo znajdę cię w każdej kupie nawozu i zastrzelę. Wyjdź! Wypełniono wolę księżny. Cecile nie umiała jednak chodzić po schodach. Stajenny z wielkim trudem ciągnął ją za kantar, kamerdyner księcia wspierał zad klaczy, nawet pokojówki szczebiotaniem i głaskaniem konia starały się pomóc w wykonaniu zadania. Cecile parskała, pluła śliną i opierała się, chociaż wchodzenie, po schodach nie przekraczało jej możliwości ani inteligencji. Zbiorowy wysiłek dobrze wytresowanej służby pozwolił jednak wciągnąć Cecile na kamienną posadzkę pierwszego piętra, gdzie zostawiła mokry ślad swego strachu, choć była to klacz odważna w braniu przeszkód. Do łazienki księżny Łucji wiodło dwoje drzwi: z korytarza oraz z sypialni. Klacz wprowadzono pierwszymi. Zamknięta w dosyć ciasnym pomieszczeniu drżała i strach jak fala biegł po jej skórze od karku po zad. Śliska i trochę mokra powierzchnia posadzki powstrzymywała ją jednak przed gwałtownymi ruchami, gdyż umiała ocenić rzeczywistość. Właśnie niedawno na nieśmiałe pytanie księżny Łucji w sprawie żywości dawnych uczuć między nimi jej mąż Karol Ludwik odpowiedział: — Cecile umie lepiej oceniać rzeczywistość. Był to moment, w którym księżna Łucja d’Assouvir zwariowała. Nikt tego nie dostrzegł, tym bardziej Karol Ludwik, książę na Orgueil, wpatrzony wówczas w płomienie kominka, gdzie ogień trawiący wilgotne drewno czerwienił się jak krew. Księżna Łucja weszła do łazienki od strony sypialni i zaryglowała drzwi wiodące na korytarz. Cecile spociła się. Księżna pogłaskała ją ruchem bardzo czułym, podpatrzonym u księcia. Klacz wyszczerzyła zęby jak kościotrup. Księżna pomyślała, że natura dając jednym istotom szlachetne proporcje ujmuje ich drugim, pomyślała też, że rodzice powinni dać jej przy chrzcie imię Cecile, wtedy koń nazywałby się Łucją. Następnie księżna udała się do swojej sypialni po trzy przedmioty. Jeden z nich stanowiła szkatuła z klejnotami. Kiedy księżna trzasnęła w łazience wiekiem szkatuły, klacz prychnęła. Kobieta wyjęła klejnoty rodu d’Assouvir, w tym dwa naszyjniki: wczesnorenesansowy oraz barokowy, bardzo ciężkie, gdyż kiedyś szafowano złotem bardziej niż obornikiem na. współczesnych polach. Naszyjniki wykonano w czasach, kiedy przodkowie księżny Łucji paśli owce na stokach Pirenejów i prawdopodobnie nigdy się nie myli. Pomyślała o tym fakcie z rozbawieniem, a potem opięła naszyjnikami szyję Cecile. Czynność wymagała pewnego trudu, klejnoty kobiet rodu d’Assouvir nie były przeznaczone na podobne biusty. Brosze i pierścienie zostały wpięte w grzywę klaczy. Dla jakiegoś powodu księżna Łucja nanizała na włosy ogona Cecile zdjęty z serdecznego palca pierścionek ze szmaragdem, mały, zaręczynowy klejnocik. Potem księżna zaryglowała drzwi prowadzące z łazienki do sypialni i rozebrała się zupełnie, układając porządnie części stroju na komodzie z marmurowym blatem. Drżała teraz z zimna jak Cecile ze strachu. Oprócz komody wszystkie elementy łazienki ród d’Assouvir zbudował z kamienia. Pod piecem do grzania wody nie płonął ogień, zimne styczniowe światło szło przez grube szybki okna. Naga księżna Łucja d’Assouvir wstąpiła do kamiennej wanny. Na obrzeżu wanny leżały dwa przedmioty przyniesione razem ze szkatułą. — Cecile — powiedziała miękko do klaczy. — Cecile, pomóż mi, chodź tutaj. Klacz, pojmując nieodwołalność losu i dowodząc prawdy o niej zawartej w opinii księcia, postąpiła z ostrożnością jeden mały krok. Głowa i szyja konia znalazły, się nad wanną. Księżna Łucja bez wahania ujęła w dłoń jeden z dwu przedmiotów spoczywających na obrzeżu wanny, był to ciężki pistolet, nowość z wulgarnej Ameryki, broń pastuchów. Księżna odciągnęła kurek i mierząc, starannie w lewe oko Cecile, zabiła klacz. Cecile podskoczyła i zwaliła się na posadzkę łazienki. Łeb klaczy przewisł przez obramowanie wanny. Wówczas księżna wzięła w dłoń ostatni przedmiot z trzech przyniesionych: nóż pirenejskich owczarzy do podrzynania gardła jagniętom i owcom przeznaczonym na pieczeń. Nożem tym księżna otworzyła żyły na szyi Cecile. Krew pociekła do wanny niby początek górskiego strumyka. Popryskana, umęczona księżna Łucja d’Assouvir zaznała tego samego dreszczu, jaki trzy razy po ślubie zechciał sprawić jej książę Karol Ludwik d’Assouvir, płacąc dług za fortunę”. Sylwia wyprysnęła z wody, szklisty wilgotny pstrąg — już poza wanną, a jeszcze wewnątrz wody o barwie rozmytych fiołków. Bladobłękitne kropelki, może nie tak piękne, jak glazura kafelków, ściekały powoli ze wszystkich ścian. Woda kołysała się jak rozgniewana. Pod stopami dywan podobny do futra, kwitnący żywokost był tu prześcignionym wzorem, kiedyś rankiem obłoki widziane z samolotu, bardzo puszyste, miały podobny kolor i konsystencję. Obłoki, marna imitacja dywanu. Miękkie runo przyjęło wodę ze stóp oraz inne strumyki, które daremnie próbowały wyżłobić w skórze system rzeczny. Natychmiast włączył się wentylator, który szumiał jak wiatr i dotąd wysysał kropelki z dywanu oraz kafelków o barwie zroszonych chabrów, aż ustaliła się wilgotność właściwa dla wyspy Euryale w tych dniach sierpnia, kiedy wiatr znad Morza Śródziemnego przynosi przyjemne, troszeczkę mokre drobinki soli. Oczywiście wentylator szumi nie inaczej niż wiatr nad Euryale o godzinie piątej świeżego poranka. Co się jeszcze działo, kiedy Sylwia znikła na chwilę? Woda z wanny odeszła samoistnie, jakby pochłonięta przez rozwarcie Ziemi, później był ryk sztormu: bardzo krótki, gorący strumień podobny do nagłego gejzeru zmył czystą wodę wodą jeszcze bardziej czystą. Wanna niby małe jeziorko napełniła się łagodnie wodą czystszą od tej, która zmywała czystość. Temperatura, barwa i zapach stały się takie, jakie być powinny, i nic się nie zmieni, nawet gdyby wyłączono elektryczność, chrapnie wtedy prądnica w piwnicy i dostarczy energii. Pstrągi w tej wannie mogłyby zwariować z czystości. Sylwia jednak nie znosiła zapachu ryb, nawet tych z górskiej, krystalicznej wody. Kiedy Sylwia wróciła, w wannie stała druga woda, błękitna, mająca jednak barwę ubogiej krewnej w stosunku do kafelków hiszpańskich i szwedzkiej wanny, nie mówiąc o dywanie. Sylwia przydźwigała oburącz ciężką szufladę ze szlachetnego drewna. Całą zawartość szuflady wsypała do wanny, samo pudło odrzuciła, trafiając kantem w ścianę. Pękł kafelek o barwie andaluzyjskiego nieba, jakby niebo rozerwano pociskiem albo jakby niebo się nagle postarzało w jednym prostokącie, obnażając siatkę wyrazistych zmarszczek. Woda lubieżnie wchłonęła złoto oraz kamienie wciśnięte w złote okowy, na dnie wanny powstały formy życia właściwe podzwrotnikowym morzom: symetryczne ukwiały, słomianożółte koralowce i srebrne rozgwiazdy. Sylwia weszła do wanny i usiadła na skarbach, nie dbając o piękno pośladków, w które bezlitośnie wcisnęła się biżuteria. Nie patrząc na dno, nie patrząc w ogóle nigdzie, gdyż tkwiła w samym środku nieba, leniwie wsunęła dłoń między uda i wyszukała pod nimi dwa ciężkie, tureckie pierścienie. Złote, innych nie było. Spróbowała nałożyć pierścienie na duże sutki koloru podrumienionej miedzi, lecz nie zamierzały się trzymać. Nasunęła więc je na palce rąk, natomiast opuszkami w sposób przejęty od kogoś wytrwale przez pewien czas gładziła piersi, aż, stwardniały i stały się podobne do kciuków ubarwionych w łupinach cebuli. Wewnątrz ciała Sylwii płynąć począł mały wodospad, słodka woda brała początek w obfitych piersiach i spadała niżej. Teraz Sylwia wcisnęła pierścienie na sutki i pozostały tam. Z kolei na dnie wanny wygrzebała skromny pierścionek z ametystem, by umieścić go we wgłębieniu pępka. Rzecz udała się dopiero przy odpowiednim pochyleniu ciała. Brzuch złożył się w dwie poziome fałdy, które uchwyciły pierścionek. Wszystko należało jednak zacząć od początku, to znaczy od innego początku. Zamarł więc wodospad w ciele Sylwii, ciężkie złoto spadło w wodę barwy niezapominajek. Uklękła w wannie, opadając pośladkami na pięty. Wśród klejnotów wyszukała sznur drobnych perełek i rozchyliwszy palcami jedyne miejsce ciała, w którym perełki znalazły się jak w małży, troskliwie je tam wsunęła. Zaszumiał wodospad płynący teraz niezgodnie z prawami natury, doszedł do piersi i usztywnił sutki. Tureckie pierścienie wróciły na poprzednie miejsce, podobnie pierścionek z ametystem. Włączyła się klimatyzacja, gdyż temperatura spadła o jeden stopień. Sylwia wpięła w uszy klipsy z bardzo drogimi szkiełkami, a na palce obydwu dłoni nabrała tyle wisiorków, naszyjników oraz korali, ile mogła wychwycić w wodzie. Czekała w skupieniu na lekki, ciepły deszcz, który powinien przemyć ciało pod skórą i przygotować je na nagły, zimny, zacinający deszcz, od którego trzeba krzyczeć. W tym drugim deszczu miały być ostre i piekące jak igiełki lodu odłamki zmiażdżonych diamentów, spiczaste okruchy ametystów i złoty drut kolczasty. Rozkołysała biodra, po błękitnej wodzie przebiegły fale, ale z żadnego błękitu nie zamierzał spaść ciepły deszcz, bez którego nie był możliwy drugi zimny i odbierający przytomność. Wyrwała perły bezlitośnie, jak czynią to poławiacze pereł rozwierający ostrygi nożem, czymś podobnym do noża. Odrzuciła je i zawisły na żarłocznej, brazylijskiej roślinie, która sądziła, że wilgoć, ciepło i błękit łazienki właśnie dla niej tworzą parny las zwrotnikowy. Pierścienie Sylwia cisnęła między tysiąc słoików, pojemników, butelek i pudełeczek. Między tysiąc naczyń błękitnych, gdyż wszystkie miały barwę spłowiałego nieba. Później biła pięściami w wodę, aż płyn pryskał na sufit, lecz była to praca daremna zarówno dlatego, że aparaty uzupełniły wodę w wannie, wypiły wilgoć, ustabilizowały temperaturę, jak również dlatego, że nie miał spaść ostry, późno jesienny deszcz pod skórą Sylwii. Ochłonęła przecież, gdy ramiona zasygnalizowały zmęczenie. Od tego momentu poczynania Sylwii stały się bardziej zdecydowane. Pod innym, błękitnym kafelkiem tkwił telefon i Sylwia nie wychodząc z wody przeprowadziła krótką rozmowę. Wykręciła numer i posłyszała lakoniczne: — Tu pieczarkarnia. — Tu młoda żona starego Szczygły — powiedziała beznamiętnie. — Szefa nie ma. — W takiej rzeczowej informacji nie mogło być ironii, a jednak. — Proszę mi natychmiast przysłać duży, pełny kosz pieczarek — rozkazała i położyła słuchawkę. Dosyć długo leżała w wannie, zanim na ścianie pod sufitem łazienki zapaliła się pierwsza z kilku niebieskich lampek: ktoś dzwonił u drzwi wejściowych willi. Znów zabawiła się Sylwia w pstrąga, który wyskakuje z potoku o błękitnym dnie. Nie włożyła jednak szlafroka w barwie trochę mniej doskonałej niż kafelki, naga przeszła przez sypialnię, gdzie wszystko było błękitne prócz światła płynącego przez okno, a winne temu były jedynie zasłony rozsunięte razem z bladoniebieską firanką. Inne pokoje miały inne barwy, ale nikt w nich nie mieszkał. Zroszona wodą Sylwia otworzyła drzwi wejściowe, za którymi stał kierowca z koszem pieczarek u zaśnieżonych stóp. — Precz! — powiedziała natychmiast, zanim się jeszcze połakomił na nagie obfite piersi i wszystko, cokolwiek zobaczył. Pozostał za drzwiami pełen zdumienia i nagłego głodu, bo Sylwia zręcznie wciągnęła do wewnątrz kosz z grzybami za mroźny, żelazny uchwyt. Kosz zbudowany z grubego stalowego drutu rysował parkiet, niszczył momentami wymuskaną boazerię i darł chodniki oraz dywany, ale Sylwia nie zważała na te skutki i ciągnąc ładunek parła do łazienki. Dywan w sypialni wybrzuszył się w błękitne fale, do kosza przyczepiły się delikatne, blade pióropusze wełny. W sumie ładunek nie był ciężki i Sylwia nawet nie westchnęła, kiedy dotarła z nim do wanny. Zamknęła drzwi od łazienki, ale umknął natychmiast zapach szyszek, sosen i pinii, rozpalonych w słońcu cedrów, zwyciężyły natychmiast wonie grzybów i końskiego nawozu, na którym pieczarki stają się takie młode i ładne. Grzyby nie były dokładnie oczyszczone, tu i ówdzie wczepiły się w nie grudki czarnej ziemi oraz sfermentowanego gnoju. Nos Sylwii zareagował protestem, nie chciał przyjąć do wiadomości białkowych zapachów i wydał polecenie żołądkowi Sylwii, by wziął udział w proteście, ale Sylwia nie zważała na wymagania swych organów i wysypała do wanny całą zawartość kosza. Woda wystąpiła z brzegów, chociaż grzyby pływały po powierzchni. Wentylator wziął się ostro do pracy. Sylwia wstąpiła do wanny między obfitość białoróżowych pieczarek. Woda znów się przelała i porwała trochę grzybów, które osadziły się w puchu dywanu jak w błękitnej ściółce błękitnego lasu. Wszystko, co pierwotne, jest silne, więc zapach stajni odniósł zwycięstwo w łazience zaprogramowanej na wonie wyspy Euryale, maszyny nie mogły się z nim uporać. Zanurzyła się po szyję w wodzie skażonej drobinami błota i końskiego nawozu, grzyby otoczyły szyję Sylwii jak naszyjnik. Czekała spokojnie na dreszcz, który powinien przyjść. Gdyby się opóźniał, pomoże mu. W dłoni złożonej między udami trzymała w tym celu jedną z setek pieczarek. Piękne ptaki „Wrony są pięknymi ptakami, prawda, mają tylko złą literaturę”. „Tak” — zgodziła się Cindy. Uczyniła to zbyt pospiesznie, aby jej uwierzył, ale było mu przyjemnie, że potwierdziła. Z drugiej strony świadczyło to bardzo źle o sprawie, bardzo źle, zimny pot trysnął wszystkimi porami ciała, jego organizm gorzej przyjmował takie przypuszczenia aniżeli umysł pochłonięty wronami. Wrony zimowały od października, siedemnaście ptaków. Usiłował dowiedzieć się czegoś od Cindy, wrony były w całym mieście. Najokropniej jest w parku, spędzają moce na wszystkich drzewach i paskudzą na asfaltowe alejki, paskudne śmierdzące łajno lepiące się do zelówki. Nie to chciał wiedzieć. Wydaje się, że nocują stadami, o świcie stado dzieli się na zespoły, które odlatują w swoje rejony. Tak, podzieliły miasto na rejony, prawdopodobnie rejon stanowi jeden duży śmietnik oraz okolica. Tak przypuszcza Cindy, to również temat do nikłych rozmów. Wieczorem zespoły łączą, się znów w stada i nocują na szczytach drzew. Prosił Cindy, by po zmroku w czasie śnieżycy wyszła do parku. Była wściekła, lecz nie odmówiła, pojął wtedy po raz pierwszy, jak jest źle. Wiatr łamał gałęzie w parku, a śnieg zalepiał oczy. Wrony, podobne do białych gołębi w świetle jarzeniówek, siedziały na gałęziach oblepionych śniegiem, pokrakiwały, zeskakiwały z łamiących się konarów na sąsiednie, spały. Trzeba być nie lada łobuzem, żeby wysyłać kobietę do parku nocą w taką paskudną pogodę. Z pewnym zdziwieniem zdał sobie sprawę, że odczuł zawiść. Nie miękkie, łagodne światło, lipcowe ciepło kaloryferów i spokój pokoju malowanego ongiś na żółto, lecz lodowata śnieżyca, ostry wiatr i zimna ciemność wydały się godne pozazdroszczenia. To czepianie się pazurami oblodzonych gałęzi, jęk wichury i lepka maź śniegu. Swoich wron nie widział, przy buku nie stała żadna lampa. Wrony z buku o świcie otrzepały się ze śniegu i po chwilowym wrzasku poleciały do pracy. Cindy dość często musiała myć okno, nie zaniedbywał przypominać jej o tym przy jej znajomych, szczególnie górne części szyb, aby mógł widzieć ptaki wyraziście. Około piątej manewrował poduszkami, by się wygodnie oprzeć i zdobyć najdogodniejszą pozycję do obserwacji. Płacił za to daninę dodatkowego cierpienia, lecz interes był uczciwy. Ptaki budziły się w czerwonym blasku mroźnego słońca lub w szarej zawiesinie, jeżeli dzień był pochmurny. Unosiły ciała prostując nogi, trzepotały skrzydłami, skrzeczały, póki nie otworzyło oczu całe stado. Nie personifikował wron i nie odnosił wrażenia, by omawiały cokolwiek, plany czy przeżycia. Jedna w każdym razie wzywała do zajęć przez przykład: zrywała się i całe stado szło w powietrze. Nie wiedział, czy zawsze była to ta sama, były bardzo podobne, a odległość z łóżka do szczytu korony drzewa względnie duża. Zmagał się z myślą zaproponowania Cindy, by poszukała w bibliotece książki o tych ptakach, ale przecież nie chciał wiedzieć naprzód, wszelkie poznanie odziera z uroku. Zresztą nie chodziło o urok, wyłącznie o ptaki, które żyły. Wrony jadły wszystko. „Jadły kota potrąconego przez samochód” — powiedziała Cindy z obrzydzeniem. Kot nie był świeży, skruszały jak zając na mrozie, podgniły w dniach odwilży. Rwały go sprawnie. Pomyślał, że były szczęśliwe, kując drapieżnika, odrywając zeń mięśnie i pochłaniając z apetytem. Dziób wrony jest dosyć długi, trochę zakrzywiony ku dołowi i wydaje się ostry, to ładna praca rozrywać padlinę i połykać kęsy, od których robi się ciepło w żołądku. W świetle teorii estetycznych byłby naturalistą, lecz wrony nie posiadają teorii estetycznych i śmietnik jest wytworną, restauracją z rozmaitością dań: stężałe zupy, chleb ze zjełczałym masłem, nie ogryzione kości, zepsute mięso, gotowane ziemniaki, resztki ryb, makaron, kasza lub ryż wyskrobany z garnka. Piątego listopada, po otrzymaniu renty, Cindy sąsiadowi z dołu zaniosła butelkę wódki. „Nie wygoni wron — powiedziała — nie wygoni, przez miesiąc, chociaż fajdają na podwórko”. Piątego grudnia również zaniosła i wrony zyskały prawo do drzewa przez kolejny miesiąc. Przyszło mu na myśl, że Cindy nadal sądzi, iż ma ciężkie życie, lecz nie wykrzesał z siebie współczucia, nie sądził, by to trwało dłużej niż do wiosny. Chyba żeby się uparł. Szykowało się piękne lato, nie współczuje się nikomu, kogo czeka łagodne, spokojne lato w mieście pełnym zieleni. W styczniu poprosił Cindy o małe blaszane pudełeczko z wieczkiem po mielonej kawie. Wyjątkowo, nie spytała po co, więc nie musiał kłamać. Kiedy osądził, że zapomniała o pudełeczku, zażądał kawałka świeżego mięsa i okłamał Cindy twierdząc, iż jest to pragnienie, którego sam nie rozumie. „Co zrobiłeś z tym mięsem?” „Ach, owinąłem w papier i wrzuciłem do kosza na śmieci”. Dopiero po pięciu dniach uznał, że mięso zamknięte w pudełku musiało stać się padliną. Uchylił z wysiłkiem wieczko. Czy ptaki mają węch, zwłaszcza wrony? Jeśli mają, taka woń musi sprawiać im przyjemność, jest nadzieją na smaczne jadło. Poczuł nudności, gdyż odebrał woń jak człowiek. Próbował przyzwyczaić się do zapachu, zażywając go jeszcze kilka razy, był jednak zbyt wycieńczony, aby siła woli zmogła reakcję zmysłu powonienia. Pudełko z zawartością powędrowało do kosza. Rankiem ósmego stycznia na buku siedziało tylko szesnaście ptaków. Zaniepokoił się, gdyż na nocleg przyleciały wszystkie. Wysłana na podwórko Cindy stwierdziła śmierć jednej wrony, której truchło leżało pod drzewem. „Wrony też umierają — powiedziała Cindy niebacznie — była stara jak my”. Pod koniec stycznia zdechła jeszcze jedna. W żadnym wypadku nie rozpaczał, Cindy nie rozumiała jego zachowania, przecież tak się przywiązał do ptaków za oknem. Niektóre wrony wracały na buk w ciągu dnia, czasem aż pięć siadało na gałęziach odczekując godzinę, dwie i znów wracało do pracy. Wywnioskował, iż wracają ptaki wystarczająco nakarmione, jakaś solidna porcja jadła pochwycona indywidualnie pozwala robić przerwę w bezustannym poszukiwaniu żywności. Niektóre przynosiły kąski w dziobach na drzewo, trzymały je, czekając momentu wypróżnienia, potem połykały. Mimo przynależności do jednego stada ptaki uprawiały bezwzględny rozbój w stosunku do siebie, jeśli były głodne, nie budziło to w nim wątpliwości moralnych i postanowił pamiętać o tej zasadzie, zwłaszcza że po spożyciu zdobyczy towarzyszki wrony nie żywiły do siebie urazów. Nikt nie zakłócał mu spokoju, lekarz nie miał potrzeby już przychodzić, swoje znajome i przyjaciółki Cindy podejmowała w kuchni, gdzie piła agrestowe wino i zapominała o przyniesieniu mu herbaty. Nie wiedział, czy wrony potrzebują jakichś napojów, chyba jednak pijały wodę z brudnych kałuż lub mętnej rzeczki albo nie pijały, zimna woda pozbawiałaby je ciepła. Może odczuwały pragnienie tylko w czasie upalnego lata, przekona się. Przeczytał tyle książek, nawet o zwyczajach aligatorów i pająków, nic jednak o wronach, tak rzadko interesuje nas spowszedniałe otoczenie. Poza tym istnieje chyba powszechna niechęć do tych ptaków żyjących w gnoju i posługujących się skrzekliwym, nieprzyjemnym głosem. Od kilku miesięcy już nic nie czytał, nawet w okresach, kiedy prawie nie czuł bólu i mógłby zwrócić się myślą ku rzeczom i sprawom pozostającym za nim. Trochę zaniepokoiła go obserwacja, że wrony siedzą na gałęziach parami. Pierwszy rzut oka, a nawet dłuższe przyglądanie się nie prowadziło do takiego wniosku, gdyż siedziały w gromadzie. Później jednak zorientował się, że w tym pozornym bezładzie ptaki są dobrane po dwa, że każdą dwójkę dzieli od pozostałych pewna, trudno dostrzegalna odległość, bardzo jednak wyrazista, gdy sobie zdać z niej sprawę. Był już na skraju nerwowych kombinacji myślowych, co pocznie w takiej sytuacji, kiedy z ulgą stwierdził, iż par jest tylko sześć, pozostałe trzy ptaki siadywały wyraźnie same, mimo że możliwe było dobranie jeszcze jednej pary. Uspokoił się, gdyż nawet przy założeniu, że dwie spośród trzech wron były wspólnymi małżonkami niedawno umarłych, przecież trzecia pozostawała sama już od jesieni. Istniało więc prawo do bycia na uboczu, chociaż stanowiło się element gromady. Nie dlatego, że był przekonany, iż Cindy będzie żyła jeszcze bardzo długo, gdyż zamieniała się wyraziście w staruszkę, jedną z tych, jakie znał, żyjące nieskończenie, wcale nie dlatego nie chciałby jej potem przy sobie. Uważał, że Cindy znajdzie szczęście w poczuciu własnej dobroci i poświęcenia. Szklanka przynoszonej mu czasem herbaty rozmyje się w liczne, łagodne obrazy nocnych czuwań, gotowania ulubionych jego potraw, poprawiania poduszek, mnóstwa kłopotów, które znosiła z uśmiechem, aczkolwiek trafiła na wyjątkowego sukinsyna, który perfidnie ją dobijał. Uśmiechnął się, uczynił to również dlatego, że Cindy nigdy nie wpadnie na ten sam pomysł, wrony nie pijały alkoholu, nawet jeśli spożywały jakieś płyny. Drugiego marca dwie wrony nie wróciły na drzewo. Był zdezorientowany, jak przyjąć ten fakt, ale przecież przyszło mu na myśl, że fakty nie stają się inne przez to, że przyjmujemy je tak lub inaczej. Ptaki zdechły gdzieś zaskoczone przez śmierć, jest to zwykłe zjawisko. Nie wiedział nic o naturalnych wrogach wron, lepiej przypuszczać, że ich nie mają. Być może jastrzębie, ale zawsze wyobrażał sobie, że jastrzębie polują na szlachetniejsze i mniejsze ptaki. Wyrafinowani mordercy i bezbronne ptaki śpiewające, takie zestawienie jest bardziej życiowe. Jastrząb nie przełknąłby wroniego, brudnego mięsa. Ktoś mówił, że obecnie jastrzębie wymierają, brakuje im pożywienia. Wrony więc nie mają naturalnych wrogów. „Nie jestem irracjonalistą”— powiedział głośno, gdy myśl uczepiła się owej pewności dotyczącej wron. „Jesteś, skurwysynu” — krzyknęła z kuchni Cindy. Z pewnością nie dosłyszała wyrazu lub nie zrozumiała go, ale mówiący był według niej wszystkim, czym nie był. W sumie nieźle, wprawdzie przed laty już zastrzegła się, że nie poda mu herbaty w sytuacji, kiedy będzie zdany na czyjąś wolę, niemniej bardzo często odwiedzały ją kobiety, które umiały kiwać potwierdzająco głową dla uzyskania szklaneczki agrestowego wina. Kiwniesz głową i masz szklaneczkę przyzwoitego wina, bardzo przyzwoita cena w tym wieku, kiedy się już o nic nie walczy. Piły też herbatę i Cindy dostawiała szklankę dla sukinsyna, oczekując na podziw koleżanki. „Ja bym tam”- — mówiła koleżanka. „Nie potrafiłabym” — odpowiadała Cindy i szła utoczyć wina ze słoja, skoro ją rozumiano, po drodze zabierała herbatę do pokoju. Pierwsza połowa marca przyniosła zwariowaną, prawie upalną pogodę. Wrony wstawały wcześnie i już ich nie było na buku, kiedy budził się otępiały od snu, w którym co minutę szukał nowej pozycji ciała. Ptaki wracały późno, a bywały noce, kiedy nie wracały, ciepła pora roku zmieniała ich obyczaje. Wynikało stąd niezbicie, iż wyniosą się zupełnie, kiedy ustali się wiosna, i będzie trudno do nich trafić. Postanowił więc zdać się na niepewność zjawisk meteorologicznych, czekać na ewentualny śnieg i wówczas… Pamiętał, że śniegi potrafiły tu spaść nawet w maju i przetkać białą watą seledynowe liście drzew oraz barwne kwiaty. Rozumiał, że czekanie do śniegów późnojesiennych przekraczało możliwości, no prawie przekraczało, przy pełnej mobilizacji i niewątpliwie wielkich wyrzeczeniach mógłby jeszcze gnić całą wiosnę, lato oraz jesień. Nie było jednak pewności, że wrony wrócą właśnie na to drzewo, w mieście było wiele parków i pojedynczych drzew, wolałby natychmiast przeskoczyć z łóżka na gałąź buku, w każdym razie ułatwiłoby to pierwsze kontakty. Skąd to wiedział, nie wiedział. „Nie jestem irracjonalistą — powtórzył zgodnie z prawdą. — Wie się różne rzeczy nie wiadomo skąd”. Dwudziestego siódmego marca przyszło od morza zimne zachmurzenie. „Lodowaty deszcz” — powiedziała Cindy, która od dłuższego czasu nie miała kogo wysyłać po drobne sprawunki, więc osobiście podreptała do kiosku po papierosy, przynosząc na twarzy zimne kropelki. Około południa do siekącego deszczu przyłączyły się śnieżynki walczące zajadle o dominację, w opadzie. Patrzył za okno z nadzieją, lecz bez życzeń, gdyż znał regułę. Reguła, tak starał się bez przerwy o tym zjawisku myśleć, była rzeczą wynikającą z najzwyklejszych przypadków, niemniej działała, nigdy nie zdarzało się tak, jak sobie życzył. Przytrafiały mu się radości, ale zawsze nie wtedy, kiedy ich oczekiwał, dziwaczny przypadek. Wieczorem zwyciężył deszcz i po zwycięstwie przestał padać. Na buku nie było wron. „Czy zaniosłaś sąsiadowi butelkę za marzec?” — spytał Cindy. „Tak — potwierdziła — to jest rzecz, której bym, nie zapomniała”. Rankiem dwudziestego ósmego marca nie od razu spojrzał w okno. Winien za nim trwać szaroczarny pejzaż marcowy, naturalna konsekwencja poprzedniego dnia. Brudna czerwień dachówek sąsiedniego domu przetkana była jednak śniegiem zrodzonym przez noc, mokra biel podcieniowała wszystkie gałęzie buka. Na drzewie siedziały dwie wrony. „Dziś, gdy przylecą nocować” — postanowił. Postanowił również w pełni odczuwać ból, który dopuszczony do świadomości bez ograniczeń winien uporać się z nim w ciągu kilku godzin. Przewidywał, iż przed zmierzchem ciało przestanie nierozumnie walczyć i zgodził się, aby organizująca je siła przeniosła się gdzie indziej. Zdarzyło się tak, jak się spodziewał. Jedyny raz w życiu. Nie szczędził sobie krzyku, krzyk był brzydszy niż krakanie wron. „Wezwą lekarza” — przekrzyczała go Cindy z obawą, że przyjmie propozycję. Pokręcił przecząco głową. Oferowała mu szklankę herbaty, ale wrony nie piją herbaty. Patrzał bez przerwy na drzewo, które coraz bardziej rozmazywało się. w zupełnej, piekącej bieli. „Czy są wrony” — wykrztusił. „Wszystkie, sukinsynu, wszystkie” — stwierdziła Cindy. W chwili, gdy zrzucał wyczerpaną powłokę dla przyjęcia nowej, Cindy opuściła małżeńskie gniazdo. Podreptała po schodach piętro niżej i zapukała do drzwi. „Już” — powiedziała do mężczyzny, który jej otworzył. „A płyn — rzekł obojętnie mężczyzna — gdzie jest butelczyna?” Cindy powiedziała z wahaniem, że da pieniądze. „Mogą być” — potwierdził mężczyzna i poprosił ją do środka. Z denerwującą powolnością poszedł do drugiego pokoju, gdzie marudził długo i w Cindy zagotowało się ze złości. Przecież wrócił i otworzył kuchenne, okno. „Do której?” — spytał. „Do każdej, która teraz przyleci na drzewo” — powiedziała żywo Cindy. Mężczyzna złożył się, oparł łokcie o parapet i ze spokojną uwagą wymierzył dubeltówkę we wronę, która zaraz przyleci. Eudajmonia Rozsądek wzdraga się przed nadaniem skrzypiącemu i podrdzewiałemu pociągowi towarowemu imienia własnego brzmiącego zbyt pięknie i głęboko. Wymyte z rozsądku uczucie, na przykład przez krótki nocny deszcz, aprobuje taki pomysł. Greckie słowo z czasów, gdy z żelaza nie robiono jeszcze towarowych wagonów, tylko krótkie miecze do zarzynania hoplitów, ostrza włóczni, topory i rzeczy podobne, takie słowo godzi umysł i serce. Przyjmujemy więc, z lekkim podejrzeniem o sentymentalizm (uczucie bezwstydne i hańbiące normalnego człowieka), że pociąg towarowy nazywał się Eudajmonia. Który pociąg, czy były dwa, może jeden i drugi miast po szynach pędziły po zwojach mózgowych ogłupionych koniecznością śmierci i nie zdarzyło się nic, co się zdarzyło, w tym przelotny, ciepły deszcz niewidzialny z racji ciemności? Pierwszy z tych pociągów szedł z Przemyśla do Wrocławia w ostatnich dniach maja 1945 roku. W Przeworsku, na ten fakt wskazywałyby badane później dokumenty podróżujących, wsiedli doń dwudziestoletni Franciszek Kosaciec oraz szesnastoletnia Agnieszka Tracz. Wydaje się, iż najpierw jechali wagonem towarowym krytym, albo jechali takim w dzień, natomiast w nocy na długiej lorze, którą zwykle transportuje się dłużyznę. Nie wiadomo, dokąd się wybierali w tamtych ekscytujących czasach, ich szlak skończył się w każdym razie w Kluczborku, gdzie stali się zaczątkiem polskiego cmentarza. Chłopak miał już kenkartę, dziewczyna jedynie świadectwo chrztu w języku łacińskim. Pochowano ich razem, zawiniętych w prześcieradło podarowane, przez repatrianta. Ktoś rozsądny i jednocześnie romantyczny nie kazał ubierać zupełnie nagich zwłok, a może nie było na to czasu czy chęci. Potem, gdy przenoszono z terenu przydworcowego na właściwy cmentarz te ciała, siłą rzeczy całą lepką masę spojoną ze sobą do ostateczności włożono do jednej trumny i wydaje się to bardzo ładne. Wie, gdyż widziała. Była prawie w wieku zabitej, no, trochę młodsza. Pracowała w kuchni stacyjnej działającej z inicjatywy urzędu repatriacyjnego. Ciepła zupa w pewnych warunkach to również rodzaj szczęścia. Przeszła wzdłuż wagonów tego pociągu, aby zaproponować ludziom posiłek. Nikt jednak owym składem nie jechał, być może był to pociąg wojskowy. Dzień słoneczny, gorący, południe. Albo rano. Nie, około dziewiątej. W każdym razie woń desek i żelaza, jak zwykle przy nagrzanych składach. Dziewczyna miała piękne, pełne biodra i nie powinna leżeć z nagą pupą. Po stacji kręcili się przecież ludzie. Krzyknęła do niej: — Ej, ty! Bezwstydnico! Tyle było widać z ziemi między torami. Białe, wymarmurowane pośladki dziewczyny, która nie zareagowała na okrzyk i trwała w bezruchu. Może spała. Więc weszła na wagon przy buforach, bo tam jest się czego chwycić. Wówczas zauważyła, że było ich dwoje, bo jeszcze chłopak, również nagi, wtulony w dziewczynę. Ale nie musiała wywoływać w sobie rumieńca oraz wstydu. Podziurawione kulami plecy chłopaka leżącego na boku pokrywała zaskorupiała krew, która spłynęła również na deski wagonu. Zabita dziewczyna dostała tylko jedną kulę, poniżej lewej piersi. Trupów się nie zlękła, gdyż to rzecz przyzwyczajenia. Spokojnie podeszła do nich bliżej. I wtedy źle zrobiła. — Dlaczego? — spytał Wikłacz. Wygładziła szczupłą dłonią szpitalny szlafrok i popatrzyła przed siebie. Ktoś na klombach posadził begonie, jakby nie wiedział, że to kwiaty cmentarne. Albo był w tym zamysł. — Ujrzałam wzór. Zamilkła szukając właściwych słów, trafnej konstrukcji myśli, aby wyjaśnić jednoznacznie. — Powiem inaczej: dowiedziałam się, jak wyglądają twarze ludzi uszczęśliwionych do głębi. Kule musiały dosięgnąć ich w pewnym momencie i utrwaliły ten moment. Potem wymyśliłam, a myślałam przez całe trzydzieści lat, że nie odczuli śmierci, tylko zupełnie, coś innego. — Byli złączeni ze sobą? — spytał Wikłacz ostrożnie. Odgonił muchy, które już chciały go jeść. Cecylia uśmiechnęła się. — Byli — powiedziała. — Umarli kochając się na platformie otwartego wagonu towarowego w pędzie. Godne zazdrości — rzekł Wikłacz. — Kto ich zabił? — Człowiek — powiedziała Cecylia. — Zniszczyli mi pewną część życia. — Nie mogę twierdzić, że rozumiem — Wikłacz spojrzał przepraszająco na twarz Cecylii. Płynęły po niej rzeki zmarszczek, ale krajobraz był nadal piękny. — To moja niesłodka tajemnica — wyznała. — Powiem jednak panu. I w panu, i we mnie już niedługo będzie trwała — rzekła okrutnie. Lekki powiew wiatru wrzucił do parku splątaną woń szpitala. Wikłacz zadrżał. — Tak — potwierdził. — Tajemnica nie dotrwa nawet następnego roku. — Uspokoił się, jak zawsze, kiedy miał oparcie w niezbitej pewności. — Próbowałam wielu mężczyzn — wyznała Cecylia spokojnie: — Kochanych i nie. W pewnym momencie miałam zawsze oczy otwarte. Szukałam wyrazu twarzy tego chłopca. I nigdy. — Ach — rzekł Wikłacz łagodnie. — Nic pan nie wie — powiedziała sucho Cecylia. — On nie brał, jak to czynią wszyscy. On dawał. Ona zresztą też. Oni umarli nie od kul. Oddali wszystko sobie i nie musieli już żyć. Przerwała znów, szukając właściwych słów. Skrzywiła lekko wargi, szło cierpienie. — Umieramy inaczej — wykrztusiła. — Umieramy obrzydliwie. Wikłacz zapalił papierosa. Pani Cecylia nie wypominała mu już nałogu, który niczego nie przy spieszał. Lekarze również nie strofowali. Teraz już wiedział, skąd oschłe stosunki między Cecylią a jej mężem, któremu został przedstawiony w przyszpitalnym parku. Tamtego człowieka rozgoryczać musiała kobieta nie znajdująca w jego cezach określonego wyrazu. Natomiast dorosła córka Cecylii nie potrafiła, opanować płaczu przy matce, czym przyznała, że wie o wyroku. Cecylia poprosiła rodzinę w obecności Wikłacza, by ograniczyła odwiedziny. Wskazując na Wikłacza, powiedziała do męża i córki: — Ten pan będzie mi towarzyszył na szafot. Nie umrę w samotności. Oczy męża Cecylii zdawały się mówić: więc i tu?! Było to niesłuszne, ale posądzenie częstokroć skłania do potwierdzenia. Wikłacz nigdy nie zdradzał swej żony, ale jej zawiść nie tylko o ludzi, lecz nawet o zjawiska i przedmioty, które lubił, zniszczyła wszystko. Była to zawiść agresywna w słowach i czynach i miała na celu uczynić wokół Wikłacza pustkę dla wypełnienia jej wyłącznie osobą żony. Wikłacz wystawił prosty rachunek: twardo zażądał niewpuszczania małżonki na oddział. — Teraz idź pan do diabła! — powiedziała Cecylia. Nie chciała, by widział to, co się zaczynało. — Tak, tak — rzekł w zamyśleniu i przyszłość stała się jasna. Poczuł w sobie energię dwudziestoletniego chłopaka. Przykląkł u stóp Cecylii i zdjął z jej lewej nogi szpitalny chodak. Potem jak gdyby pogładził podeszwę stopy kobiety. Następnie uniósł głowę i patrząc na jej wyniszczoną twarz rzekł: — Być może już od jutra nie będę mógł zwlec się z łóżka. Proszę cię więc, Cecylio, przyjdź dzisiaj przed północą do świetlicy, gdzie jest kolorowy telewizor. Chcę cię pożegnać. Skinęła głową wcale nie zdziwiona, iż po raz pierwszy zwrócił się do niej w tak bliskiej formie. Podniósł się i odszedł energicznie, jakby przed chwilą wymieniono mu płuca na zupełnie nowe, nie zżerane przez nowotwór. Miał do załatwienia tak wiele rzeczy, że przestraszył się, czy zdąży. Wiatr przyniósł od strony szpitala słodką woń kwitnących lip. — Prosił pan o rękę ? — spytał go któryś z chorych obserwujących scenkę z drugiej ławki. — Zjada pana samotność w upalne noce? — Prosiłem o nogę, drogi kolego w nędzy. Od nogi bliżej do celu. — Wybuchnęli śmiechem, pod którym, jak zawsze tutaj, ukrywało się przerażenie. Po dojściu do sali Wikłacz położył się na swoim łóżku. Nigdy nie działał metodycznie, lecz teraz postanowił przemyśleć każdy szczegół. Leżał do obiadu. Potem się ogolił i wziął prysznic. Zaczynała się pierwsza część akcji. Najpierw przestudiował plan niezbyt znanego mu miasta, do którego przybył trzy tygodnie temu. Potem wyczekał, aż zamrze nieco popołudniowe życie na korytarzu, przy którym mieścił się podręczny magazyn leków, i podpalił wypchany uprzednio papierami kosz na śmieci. Wtedy podszedł do magazynu, otworzył gwałtownie drzwi i powiedział: — Siostro, na korytarzu pożar. Pielęgniarka wyjrzała zdziwiona i spostrzegłszy dym, popędziła ku przyczynie. Wikłacz poznał już magazyn, miał pamięć do szczegółów. Wziął pudełko z lekami uśmierzającymi, strzykawkę z kompletem igieł oraz butelkę denaturatu. Wychodząc zabrał jeszcze nożyczki i pomaszerował do świetlicy, która w upalny dzień o tej porze powinna być i była pusta. Owoce przestępstwa ukrył w stojącym tam nie wiadomo po co biurku, w którym po dniach odwiedzin chorzy przechowywali alkohol. Potem powrócił do sali, gdzie na stoliku znalazł przeznaczone dlań lekarstwa zwane potocznie pomostem do jasnej przyszłości. Zażył trochę, gdyż otępiały, i zapadł w niespokojną drzemkę. Po kolacji w sąsiedniej sali kupił od bywalca szpitali spodnie oraz buty na tę noc. Dostał znaczek upoważniający go do odbioru towaru u ogrodnika. Poczłapał tam tuż przed dziesiątą, starannie wymijając dyżurne pielęgniarki. Za duże na niego trzewiki wypchał papierem i schował je wraz ze spodniami w krzaku dzikiej róży. Następnie wrócił na salę, być dać się policzyć przed gaszeniem świateł. Wprawiony w aktywność prawie nie odczuwał bólu. Gdy wychodził, po raz ostatni omiótł wzrokiem salę, ten przedpokój śmierci, i pożegnał w myśli kilku wspaniałych ludzi umierających godnie, a także tych, którzy nie ukrywali strachu. Spojrzał na zegarek, było dziesięć po jedenastej. — Do toalety — bąknął do pielęgniarki siedzącej przy oświetlonym stoliku na korytarzu. Poszedł jednak dalej i na stosownej ścianie otworzył nożyczkami tablicę rozdzielczą. Wykręcił dwa korki sumiennie oznaczone napisem: korytarz. Korki schował do kieszeni. Otarł pot z czoła i w zapadłej ciemności odszukał pokój personelu medycznego. Wewnątrz siedział lekarz i czytał książkę. Po otwarciu drzwi Wikłacz powiedział: — Światło zgasło, a siostra nie może sobie poradzić. — Niech to szlag trafi! — rzekł lekarz i podniósł się niechętnie. — Czemu się pan włóczy? — rzucił medyk i zniknął w korytarzu. Wikłacz wszedł do środka i zdjął z wieszaka jego marynarkę. Wszystkie dokumenty oraz drobiazgi wyłożył na stół i dorzucił do nich zwitek swoich pieniędzy. Następnie zabrał jeszcze letni płaszcz oraz pantofle pielęgniarki i spokojnie udał się do świetlicy otwieranej przez chorych wytrychem. Czekał spokojnie, siedząc przy otwartym oknie, skąd szło ciepłe, wilgotne powietrze. — Jesteś, Cecylio — stwierdził łagodnie, kiedy skrzypnęły drzwi. — Jestem, Romeo — powiedziała. — Przyszłam do ciebie jeno w gieźle śmiertelnym. Czy będziemy się kochać? Zróbmy to na kolorowym telewizorze. — Później — rzekł. — Teraz opuszczamy to miejsce. Mam dla ciebie płaszcz i pantofle. Są dobre, mierzyłem dłonią. — Więc porywasz mnie, kochanku mój — zachichotała. — Jedźmy do Meksyku. Nie wspomniała o wybiegach, których musiała użyć, by opuścić w koszuli oddział kobiecy. W milczeniu pomógł nałożyć jej pantofle oraz płaszcz, a potem nożyczkami obciął na wyczucie nazbyt długą koszulą Cecylii. Włożył marynarką, kieszenie wypełnił łupem z magazynu i wyszli. Tu i ówdzie przywierali do gładkich ścian, gdy zaniepokoiły ich odgłosy kroków lub rozmowy. Przed budynkiem pod krzakiem róży pomógł jej spocząć na trawie, a sam włożył spodnie oraz buty. Następnie dolną część piżamy zwiniętą w wałek oblał obficie denaturatem i udali się w kierunku bramy wyjściowej. W oświetlonej dyżurce siedział portier. Wikłacz podprowadził Cecylię za budynek i szepnął: — Gdy portier wypadnie, szybko na ulicę. Potem zapałką podpalił zwitek przepojony denaturatem i cisnął go za krzak naprzeciw okna dyżurki. Portier nie spał i zareagował szybko, wyskakując na oślep z pomieszczenia. Droga była wolna. Na postoju taksówek Wikłacz zapakował Cecylię do auta. Sam usiadł obok kierowcy i zadysponował: — Ulica Magazynowa. Na samym początku. Mimo zbliżającej się północy miasto żyło wściekle wyrazistymi neonami, jasnością sklepowych wystaw i licznymi przechodniami. Gorąca noc nie dawała zdrowym spać. Marnowali swój czas pełzaniem po chodnikach, pewni, że zdążą jeszcze odpocząć, kochać się, pracować i tworzyć. Wikłaczowi w oczach wirowała tęcza pocięta na kawałki. Kiedy wysiedli z taksówki, Cecylia trzymała się dzielnie, ale nawet w świetle ulicznej lampy widać było, że płaci wielką cenę za eskapadę. — To gdzieś niedaleko — rzekł Wikłacz, prowadząc ją pod ramię. Podeszli do brudnoczerwonych magazynów. — Tu pachnie koleją — stwierdziła nagle Cecylia. — Gdzie idziemy, kawalerze? — Poczekaj — powiedział Wikłacz. Mur magazynu skończył się nagle i w wolnej przestrzeni ukazały się błyszczące w świetle nielicznych latarni szyny kolejowe, a w dali oświetlony jasno dworzec osobowy. — Siadajmy — zaproponował Wikłacz, wskazując na stos kamieni. Cecylia przyjęła propozycję z wdzięcznością, a Wikłacz ujął jej szczupłe dłonie w swe kościste ręce. — Są dwa plany, Cecylio — rzekł miękko. — Tylko pierwszy — odpowiedziała szybko. — Tylko pierwszy. — Pojedziemy pierwszym towarowym donikąd. — Niech to diabli! — powiedziała. — Właściwi; ludzie spotykają się tak późno. — Mamy razem dopiero sto lat, Cecylio — rzekł Wikłacz. — Przed nami cała noc życia. — Do diabła! — rzekła. — Postaram się wytrzymać. Co jednak będzie, kiedy… — Ukradłem leki przeciwbólowe. Umiem robić zastrzyki — stwierdził niepewnie. — Jesteś Bogiem. — To duża cena. — Zrób dwa od razu. W udo. Pośladki mam już jak sito. Podwinęła płaszcz i koszulę. — Możliwe zakażenie — ostrzegł. — Umrę dwa razy — zaśmiała się beztrosko. — Ja też cię ostrzegam: nie mam majtek. Starsza pani bez majtek, to chyba brzmi wulgarnie, kawalerze?! W półmroku zrobił zastrzyki Cecylii oraz sobie, przywracając zdrowie i skracając życie. Wkrótce przejechał towarowy, lecz nie zatrzymał się. — Będzie! — powiedziała Cecylia z mocą. — Zdarza się wszystko. Później był osobowy, którego postój obserwowali z daleka w milczeniu. Dwanaście po pierwszej wtoczył się na stację długi skład towarowy, ciągnięty przez lokomotywę spalinową, i stanął. — Wolałabym parowóz — rzekła Cecylia, ale podniosła się i razem z Wikłaczem prawie biegła ku pociągowi. Ktoś krzyczał, lecz wpadli w mrok poza kręgiem światła. — Oczywiście lora — powiedział Wikłacz dysząc. Wszystko się zdarza, więc znaleźli wagon platformę tylko w połowie załadowany sosnowym drewnem. Wdrapał się pierwszy i z ogromnym cierpieniem pomógł wsiąść Cecylii. Na wolnej przestrzeni wagonu było pełno złuszczonej sosnowej kory. Pachniało lasem. Chodząc po deskach na czworakach zgarnęli korę i położyli się na niej obok siebie z oczyma utkwionymi w niebo bez gwiazd. Wikłacz, który sądził, że pewne sytuacje wymagają jednak powagi, rzekł śmiało, gdyż nie dostrzegał Cecylii: — Martwi mnie, Cecylio, twój sposób bycia. Mówisz jak rozwydrzona panienka. Mam pięćdziesiąt sześć lat, nie jestem młodzieńcem. Milczała dosyć długo, zanim powiedziała: — Mam pełną świadomość sytuacji i skutku podróży, kawalerze. Nie czynię ze słów dekoracji, by się łudzić. Konieczność tłumaczenia się zmroziła ich. Rozległ się dźwięk wagonów szarpanych dla wyprowadzenia z bezwładności, pociąg ruszył. Można przypuszczać, że gdyby nie deszcz, byłaby to smutna podróż dwojga obcych ludzi. Na szczęście wkrótce spadł letni, rzęsisty opad grubymi, ciepłymi kroplami. Po takim deszczu podnoszą się zwiędnięte trawy. — Przyjemnie! — krzyknęła głośno Cecylia, zdejmując płaszcz i koszulę. Mimo ciemności i strug wody Wikłacz dostrzegł rozmazaną biel jej ciała. — Co robisz?! — odkrzyknął, mocno, gdyż wymagał tego turkot pociągu i szum wody. Przytuliła się do niego, śliska jak pijawka, i powiedziała mu wprost w ucho: — Jestem goła, czysta i bezgrzeszna. A ty, kawalerze? Opowieść tę zawdzięczam panu Tadeuszowi Kryzie, a następnie udzielanym niechętnie informacjom personelu medycznego z dwu oddziałów szpitala w G. Pielęgniarki bardzo niedwuznacznie przedstawiły tam panią Cecylię jako nimfomankę, podając jako uzasadnienie jej ucieczkę z Wikłaczem, który uzyskał miano satyra. Szczególnie oburzał młodszy personel medyczny sposób bycia Cecylii, określony jako nieznośny i podbarwiony erotyzmem. Pan Tadeusz Kryza był maszynistą pociągu towarowego wiozącego Wikłacza i Cecylię w gorącą, wilgotną noc 17 lipca 1975 roku. Rankiem tego dnia maszynista był zmuszony zatrzymać pociąg na małej stacyjce z powodu niesprawności hamulców w jednym z ostatnich wagonów składu. Kiedy omawiał problem z zawiadowcą, jego pomocnik pobiegł obejrzeć uszkodzony wagon. Wrócił podekscytowany z wiadomością: — Na platformie dwudziestego trzeciego jakaś chuda babcia p… się z chudym dziadkiem. Na golasa! Przepisy zabraniają podróżowania składem towarowym. Poszli więc w trójkę, zwłaszcza że pomocnik poprzednio nie dotarł do niesprawnego wagonu. Cecylia i Wikłacz ściśle przylegali do siebie martwi i obojętni na sensację. Widok to groteskowy i niesmaczny, lecz kiedy Tadeusz Kryza rozchylił zwrócone ku sobie głowy Cecylii i Wikłacza oraz obejrzał ich twarze, bardzo ostro zgasił potok wulgarnych dowcipów pomocnika. Były to twarze odmłodzone, pełne ufności i subtelnej radości. Pomocnik zawstydził się, gdy się przyjrzał umarłym. — Jako chłopak — powiedział maszynista — widziałem podobną scenę w 1945 r. na stacji, w Kluczborku. Wilkołacy zastrzelili w podobnej sytuacji młodego mężczyznę oraz dziewczynę. Natomiast ta para starszych zmarła od zastrzyków, na ich parujących jeszcze po nocnym deszczu ubraniach leżały opakowania od leków. Widać więc, iż przypisano tu pani Cecylii świadomość faktów, które znał jedynie maszynista. Czy można tak czynić, to rzecz do rozważań, zwłaszcza, że nie ma argumentów za czy przeciw temu, iż pani Cecylia pracowała w wieku dojrzewania na stacji w Kluczborku. Dla uzyskania efektu lirycznego, a może dla zadrwienia sobie z lęku przed śmiercią, obydwu pociągom towarowym nadaję godną, starożytną nazwę: Eudajmonia. Złośliwy portret donii Ayi Deliria Karton, zwinięty w rulon, tkwił za wersalką i kiedy właściciel odszedł do kuchni przechłodzić butelkę z winem (na nalepce tańczyła seniorita), Bagnicki, jak zawsze ciekawy cudzych spraw, rozwinął obraz. Ten smutny człowiek, pierwszy lub drugi oficer na drobnicowcu znany Bagnickiemu z lat, kiedy posiadał własny, wyrazisty cień młodzieńca, zabrał go teraz z ulicy, z autobusu, bo Bagnicki pamiętał jego stanowczy cień, a oficer potrzebował tego wspomnienia w jakimś celu. Urzeczenie czy oczarowanie — świeżość tych słów tak zatracona, że nie można ich użyć. Wcale nie podziw dla jakiegoś rodzaju piękna, bo chyba nie piękna, raczej podziw dla syntezy, gdyż kobieta na obrazie zawierała w swej twarzy treść starej powieści w wielu tomach. Bagnicki miał co przetrząsać w poszukiwaniu układu odniesienia, cały lamus ukłuć serca w galeriach i muzeach, jednak najwłaściwszym określeniem będzie ostre pożądanie, i gotów był zabić marynarza, aby posiąść obraz. Jako bardzo młody człowiek pragnął starszej, tłustej kobiety przez tygodnie, gdyby umiejętnie oddzielić owo bolesne uczucie od niejasnych dążeń ciała, siła pożądania była ta sama. Oficer domyślił się tego stanu, nie był autorem obrazu, według jego wyjaśnień rzecz malował niejaki don Isidro, oczywiście nigdzie nie napisano ani słowa o don Isidro, Bagnicki domyślił się żartu. Absolutna przewrotność twórcy kazała użyć malarzowi najbardziej niewłaściwej techniki dla uchwycenia istoty owej kobiety. Wyostrzony, wąski nóż, ostre szydło, kawałek niebezpiecznego sierpa, oto narzędzia odpowiednie do takiej pracy i rycie w stalowej płaszczyźnie dla wydobycia, jej duszy, skoro ją ma czy miała. Don Isidro niewątpliwie jednak działał świadomie, używając pasteli oraz kawałka śnieżnej tektury. Kiedy Bagnicki był gotów zabić, może tylko ukraść, by mieć, oficer stwierdził, iż byłby rad z samej możliwości podobnego łaknienia, które daje życiu nieoczekiwany, wyrazisty sens. Woził do Gdyni cytrusy ładowane w Kadyksie czy Bilbao (dlaczego więc nie don Isidro, co jest tylko imieniem chytrego malarza). Nie cierpiał na brak pieniędzy, nie zaczynał z Bagnickim rozmowy w tym sensie, dostrzegł głód w jego oczach (przyczyna w rzeczywistości była inna) i zaproponował, żeby Bagnicki powiedział o niej, żeby czytał z kartonu, z pasteli, z zamierzeń don Isidra i jeśli odczyta prawdę, wtedy dostanie ten portret (właściwie nie portret, bo było i bogate tło wypełnione szczegółami dla jakiegoś sensu). Oficer znał tę kobietę, ba, znał, wiedział o niej wszystko i jeśli Bagnicki odczyta taką, jaką widział oficer, zaspokoi jego żądzę, otrzyma obraz. Bagnicki nie zamierzał opowiadać o kreskach, barwach, światłocieniach, to jest sposób malarza i jego sprawa. Imię kobiety pozwolono mu wymyślić dla wygody, w ogóle imiona, nazwy nie zawarte w pastelach. Bagnicki wypił łyk słodkiego wina, może nie tyle wypił, ile zwilżył nim wargi, aby oszukaństwo, którego się podjął, wydało się stanem natchnienia, znajomości duszy ludzkiej, w żadnym wypadku wynikiem doświadczenia. Mówił gładko, nie patrząc na obraz, to znaczy nie patrząc ani na twarz kobiety, ani na cień drugiego człowieka umieszczonego w tle. Oficer siedział milcząc wprawiony w zdumienie. — Pochodzi ze wsi w prowincji Estramadura. Wszystkich, którymi pogardza, nazywa wieśniakami. Stąd wieśniakami jest ludzkość! W jej żyłach płynie krew ogarów z Świętego Officium, krew bezżennych cudem wlała się w krwiobiegi wiejskich przodków donii Ayi. Jest możliwe, że uczynił to diabeł, by przechować w szufladzie czasu charaktery inkwizytorów. Bo jeszcze nadejdzie ich termin. Donia Aya podejrzewa i węszy. Podejrzany jest człowiek i krąg, w którym się obraca. Bagnicki wypił łyk wina, co znaczyło, że uwertura skończona. — W czasach, kiedy stary Bóg dogorywa na emeryturze dla mało zasłużonych, powstają wątpliwości, kogo bezwzględnie czcić. Donia Aya wypełnia tę lukę sobą. Ma niepłonną nadzieję, że mały płomyk jej, kultu rozpali się kiedyś serdecznym ogniem. Łatwo pojąć, że donia dba o żar w lampce wiecznego uwielbienia. Nie dostrzega faktu, że wierny trwający u jej boku ogarnięty jest wątpliwościami. Ta myśl została źle wypowiedziana: donia Aya nie pozwala mu mieć wątpliwości. Dla istot takich jak ona podstawowym dogmatem jest ich nieomylność. Sądy donii są kategoryczne. Mogą dotyczyć dnia, który jutro wstanie nad miastem. Będzie dżdżysty oraz zimny. Jeśli jednak poranek rozświetli łagodne słońce, a ciepło wypełni pokój przez drzwi balkonu, donia Aya potwierdzi swój wieczorny pogląd o ciepłej łagodności dnia. Boży duch przenikający umysł donii Ayi szczególnie trafnie pozwala jej obłuskiwać do brudnej nagości charaktery kobiet. Może nie wszystkich. Tych, które przewijają się przez dom donii Ayi ciałem, ruchomym lub statecznym widokiem, głosem w telefonie. Żywe zdradza uśmiech lub słowo. Niekoniecznie ich uśmiech, zdradza je także uśmiech jedynego wiernego donii Ayi skierowany nie do niej. Donia zna konsekwencje przelotnych słów i radosnych wykrzywień warg. Jest bardzo wąska przestrzeń między dobrym słowem kobiety a jej udziałem w sabacie na górze czarownic. Każda z nich w ślinie zwilżającej usta ukazuje wiernemu donii Ayi twardość swych piersi i połyskliwość bioder. Nie pojawiają się już nigdy w domu donii Ayi ze swoim bezwstydem. Diabeł przestaje się ucieleśniać, korzysta z techniki przewodowej. Pod prawdopodobnym, lecz niezbyt przemyślnym pozorem pomyłki telefonicznej przemawia słodkim głosem kobiet. Poluje na wiernego donii. Donia Aya dopada diabła, rozpoznaje bezbłędnie lubieżne westchnienia kurtyzan i nazywa je ich potocznym imieniem. Kobiety jednak wdzierają się nadal do domu donii. Są bezkrwistymi cieniami na luminoforze telewizyjnego kineskopu, stanowią jednak zagrożenie. Blade światło strumienia elektronów nie niweczy drgania mięsistych pośladków ani smukłości nóg długich jak sztylety. Wierny donii Ayi nie wyraża zainteresowania błyskiem martwego oka. Jednak taki błysk dostrzega donia pod jego powieką. Wykręca wówczas, jak kawałek miedzianego drutu, nogi baletnic w ohydne krzywizny, znajduje rozkisłość w ich biodrach tak bardzo penetrowanych przez setki strażaków. Wcale nie delikatnymi słowami przemienia piersi piosenkarek w focze wymiona pachnące tranem. Na barwnych ilustracjach pism toleruje jedynie uroki posiadane przez siebie. W dużych piersiach odnajduje pucułowate, wygolone pyski złego, w maleńkich kwaśną niedojrzałość agrestu. Bagnicki przerwał, sięgnął po papierosa i zapalił go. Mówił monotonie, a jednak oficer słuchał w zapamiętaniu. — Ta pewność dalekich wieków utwierdzająca w przekonaniu, iż diabeł wymościł legowisko w brzuchach niewiast, jest uwspółcześniona przez donię. Nieczysty przesiąka również umysły niektórych mężczyzn. Są łatwi do rozpoznania: nie reagują na aurę donii, poświęcając uwagę tylko jej wiernemu. Jeśli nawet rozmawiają z nim tylko o kruchości młodych liści na drzewach albo o zabetonowanych ogrodach lub nikłych światełkach radiowych lamp, przecież przeskok ich myśli do kruchości dziewczęcych ramion i światełek dziewczęcych oczu może być nazbyt szybki. Śmiech, który rodzi się na wycementowanych, niejasnych płaszczyznach ich myśli, jest uszczypliwością w stronę donii Ayi. Po prostu zapominają o należnej jej czci, płyną strumykami nieważkich rozważań, miast w rzece, która nazywa się Aya. Donia zrywa z nich maskę bez subtelności, jak chirurg zaskorupiały bandaż. Objawia się interesowność oraz egoizm mężczyzn. Zwłaszcza ich ślepota: w kościele nie czci się księdza, lecz Boga. Onieśmieleni szatani opuszczają dom donii Ayi. Jej wierny może skupić się na przedmiocie kultu. Donia Aya nie jest pasożytem, pracuje. Ma skromny, piękny zawód wymyślony już przez Rzymian, może nawet Hindusów. Albo starszy. Przewrotność ślepych opinii sprawia, że pracę urzędnika uważa się za lekką, przecież trud donii Ayi, wypełniony nieustannym cierpieniem, pożądający stalowych mięśni i niewątpliwej inteligencji, krwawi i ocieka nadmiernym potem. Jest w nim zmęczenie nosicieli i układaczy kamiennych bloków świątyni Słońca. Jest też poświęcenie gladiatorów idących w walce poza granice istnienia, przede wszystkim stargana, umęczona myśl. Wątpiący w świętości czciciel donii Ayi, jak każdy człowiek skażony przez szatana i nie będący Bogiem, wyszukał sobie pracę, w której rozkosz przetykana jest przyjemnością. I jest pewne, że jeśli stoi przy tokarce szumiącej od wysiłku albo wytrzeszcza oczy słone od wiatru nad bezkresną wodą, nie znajduje się ani przy maszynie, ani za relingiem, lecz wymyka się w setkach minut do setek mieszkań, gdzie kobiety pozbawione bielizny rozpinają szybko sukienki dla czynów hańbiących. Serce donii Ayi przepełnia smutna gorycz. W wyczernionych zużyciem oczach wiernego dostrzega bezbłędnie skrawki ciał lubieżnych samic. W jego wykrzywionych palcach piąstkę po energii przelanej w bezużyteczne gładzenie obcych ud. W bólach jego wewnętrznych organów strawioną siłę życiową, parującą teraz ze stygnącej pościeli w nieznanych sypialniach. Skoro szlachetny cel kazał malarzowi Isidro malować portret donii Ayi, artysta umieścił ją wśród ulubionych przedmiotów. Tylko pozornie można by sądzić, że donia kocha wyłącznie siebie. Zaproponowane przez don Isidra tło wydaje się zbyt abstrakcyjne albo nadto wulgarne, usprawiedliwienie tkwi w zamierzonej złośliwości. Za krajobraz przyjął tedy wyniosłe butelki. Nie flasze spospolitowane przez Rabelais’go, lecz szklane pojemniki wydmuchane przez szklarzy z proporcją miłą oku. Z szeregu barw wybrał ciemnozieloną niby dalekie lasy świerkowe. Baterie butelek tak zgromadzonych wydają się szeregami pachnących drzew. Lśniące fałszywym złotem nakrętki przyjąć trzeba za dziesiątki małych słońc. Tylko w ten sposób można ukryć prostą myśl, nadając jej głębię wieloznaczności, malachitowe butelki bowiem, same w sobie, nie są tym, co kocha donia Aya. W tym powszednim krajobrazie donia Aya Deliria krzyczy, milczy i płacze. Zgodnie z zasadą zdania złożonego współrzędnie, określone czynności odbywają się w tym samym czasie. Użyłem tego zdania z rozmysłem, by wykazać przewagę słów nad ołówkiem czy farbą w malowaniu portretu donii Ayi. Nie na miejscu byłoby kwalifikowanie tego rodzaju postępowania jako dążenia do paradoksów. Nie chodzi także o to, że milczenie donii jest krzykiem lub płaczem. Każde z jej zachowań jest tylko tym, czym jest. Bagnicki musiał odpocząć, więc zamilkł. W tej chwili gra nie toczyła się o barwny karton, o coś zupełnie innego. Słuchający Bagnickiego marynarz odstawił lampkę z winem, jakby nabrał do niego obrzydzenia. Z postawy tego człowieka można było domyślić się, że przeglądał jakiś kawałek swego życia. Bagnicki przypalił ponownie zgasłego papierosa i poprawił pozycję na fotelu, zanim podjął temat. — Rozsądne wydaje się spostrzeżenie, że wypowiedź o szklanym lesie oraz twierdzenie o ciągłym stanie emocjonalnym donii Delirii sąsiadują że sobą. Wynika to z kompozycji życia donii. Uciąć trzeba bezwzględnie przypuszczenie prostej korelacji przyczyny i skutku. Natomiast właściwa byłaby przenośnia o uzyskiwaniu wyrazistego obrazu za pomocą płynu, raczej manipulacji płynem, który nazywa się wywoływaczem emocji. Donia Deliria, nasiąknięta wywoływaczem, po prostu nie pamięta. Bierze w dłoń mosiężny moździerz albo dzwon okrętowy i rzuca nim. Moździerz nie trafia w skorupę głowy i nie dokonuje się rzecz ostateczna, nie tryska krew ani nie wypływa jajecznica mózgu. Później, na przykład po roku lub dwóch, kiedy przypisuje się jej ten czyn, jeden z licznych, strząsa z siebie przypuszczenie z odrazą i poczuciem bolesnej krzywdy pomówienia. Mrugnięcie powiek, jak nagłe opadniecie kurtyny, odcina ją od zdarzenia, w którym moździerz był oczywiście rzucany przez tego, w którego rzucano. Szkoda też, że nie trafił, gdyż przerwałby pasmo cierpienia, do którego dodaje się posądzenie donii o samą możliwość i donia Deliria wskazuje na swe połamane żebra. Przypuszczenie, że donia Deliria działa z perfidią, to znaczy świadomie wypiera się wulgarnych czynów, aby wprowadzić w zakłopotanie jawną bezczelnością, zakłada posiadanie przez donię znakomitego intelektu bawiącego się swoją przewrotnością i w związku z tym dokonującego prostego zabiegu z pamięcią przez odwrócenie faktów. W takim ujęciu dopisalibyśmy donii Ayi Delirii duchową głębię, a nawet wspomnianą boskość. Boskość w tym sensie, że nie jesteśmy uprawnieni do wypowiadania sądów o motywach postępowania Boga, by przewidzieć błogosławione skutki pewnych przyczyn. Odwróceniem boskości jest szatańskość. Jeżeli tedy działania donii przyjąć za moralnie złe, i tak zostanie rodzajem Boga. Ale donia po prostu nie pamięta. Działa tu mechanizm natychmiastowego wycierania z jej świadomości czynów, które w ogólnym odczuciu mogłyby zostać ocenione jako nieludzkie. W jakimś sensie wydaje się to zabawne, donia Deliria zadaje bolesny cios oszalałą pięścią, żelaznym pogrzebaczem lub ciężkim szklanym słojem z huty w Naranja i natychmiast czuje ból w tym odcinku ciała, w który został uderzony wierny. Jednocześnie także powstaje w niej poczucie krzywdy, zwłaszcza moralnej, że rzeczy takie mogą się w ogóle stawać. Zewnętrznie wyraża to krzykiem, w którym niezmiernie doskonale splata się wściekłość oraz cierpienie. W takich sytuacjach bity sam zaczyna mieć wątpliwości, kto kogo uderzył. Ta wątpliwość narasta, kiedy donia Deliria przykłada mokre ręczniki na swoje połamane żebra i odkłada w mózgu bolesne wspomnienie. Dochodzimy tedy do wniosku, że ów proces dokonuje się w niej mechanicznie, a siłą napędową jest energia zawarta w jednej z ciemnozielonych butelek. W tym, co spożywa donia Aya jako posiłki, zawarty jest zmysłowy stosunek do świata. Nade wszystko przedkłada budulec istot żywych przybierający formę wielopostaciowego mięsa. Rzadko, z konieczności raczej, sięga po produkty z ziarna i jeszcze rzadziej po owoce tak łatwo osiągalne w prowincji Estramadura. Gardzi pomarańczami pełnymi słodko-cierpkiej wody i nienawidzi miąższu nadgniłych bananów. Jej dłoń z niechęcią sięga po rzadkie jabłko i łaską cieszą się jedynie plasterki cytryny, ma to związek z mięsem wymagającym doprawienia kwasem. Stąd też jej łaska dla pieprzu, liści laurowych, ostrej cebuli złagodzonej piekącą warstewką soli. Więc mięso, w tych formach, jakie nadała mu cywilizacja, z pełnym także uznaniem dla kuchni Maurów, tedy pieczone i smażone, w ostrych sosach. Ale donia Aya nie odrzuca mięsa gotowanego, sążnistej porcji baraniny, wołowiny, smażonego boczku, szynki z czarnych i różowych świń, ale też spieczonej na krucho kaczki, nawet gotowanego uda starego koguta. Miażdży to w zębach z tym rodzajem miłości, jakiego brakuje jej kiedy indziej, odrywa ząbkami duże porcje, całuje tłuszcz otłuszczonymi wargami. Ten zbyt naturalistyczny opis nie powinien się wiązać z wulgarnym przypuszczeniem o pierwotnych instynktach donii Ayi. Wprost przeciwnie, mięso wiąże ją z naszym białkowym światem — albo jest manifestacją, tą samą, na jaką zdecydował się Jahwe, aprobujący dymy z pieczonych baranów czy smutny zapach krwi jagnięcej na kamieniu wyprażonym przez słońce. Zbyt często duchowa głębia przybiera sobie prymitywny parawan z rzeczy wstrętnych, aby wprowadzić w błąd. Słuszne też wydaje się przypuszczenie, że donia Aya wybrała nieznośny dla niej rodzaj posiłków, by cierpieć i w ten sposób. Tedy owe pozorne oznaki apetytu, odgłosy smakowania cieknącego sosu, energiczne ruchy szczęki przy żuciu byłyby jedynie maskowaniem wstrętu. Może również stosuje znany wybieg, podkładając w myśli pod kawały mięsa smak razowego chleba. I to jest wszystko, co wyraził don Isidro, malarz. Bagnicki wypowiedział to zdanie, ostatnie już, i pozbył się pragnienia. Zdanie było niby podpis na asygnacie po odbiór towaru, wygasł stan podniecenia, jakby otrzymał tamtą grubą kobietę i wypełniony możliwością spełnienia przestał jej chcieć. Była w nim także w porę powstrzymana ochota ryzykownego stwierdzenia, że wie, kim jest, kim był wierny donii Ayi Delirii zaznaczony na obrazie nikłym cieniem wśród mnóstwa ważniejszych niż on przedmiotów, nie będący nawet butelką. A mężem tego cuda jest don Pedro Puppina, chciał powiedzieć i nie powiedział. Tak, obraz należał do Bagnickiego, oficer potwierdził ten fakt z ulgą, więc nie żałował barwnego kartonu, a w jego oczach jarzył się podziw, skoro malarz jest w stanie swą mazaniną powiedzieć wszystko o człowieku i skoro można to bezbłędnie odczytać. Bagnicki szukał wyobraźnią miejsca i obmyślał ramę pełną zadziorów oraz ostrych sęków, stosowną do tematu obrazu. Jeśli jednak to miejsce na ścianie, już zajęte prostym zabiegiem nie tyle wyobraźni, ile przez rozwiązanie zadanego problemu, miało nie pozostać puste, nieodzowna stałą się ostrożność wobec właściciela obrazu. Mógł go urazić przenikając do końca myśl don Isidra (jeśli to jakiś don Isidro), który kiedyś zasłynie w świecie sztuki, skoro odkrył drapieżność łagodnych pasteli. Myląca była owa iberyjskość don Isidra skojarzona z pływaniem marynarza do Malagi czy Bilbao oraz fakt posiadania przez donię Ayę granatowych włosów, jak wszystkie kobiety w Estramadurze. Na wszelkich obrazach (podobno można je także tworzyć dźwiękami) nie należy lekceważyć cienia, pozornie nieczytelnego. Wszakże trudno zaprzeczyć, czy nie właśnie w nim skupiona jest istota człowieka, możliwe też, że cieniem staje się czasem drugi człowiek. Bagnicki dopił tę jedną lampkę wina, ostrożnie związał karton i wyniósł go poza dom znajomego z młodości marynarza. W swoim mieszkaniu rozwiesił natychmiast obraz na słomianej macie i wpatrzył się nie tyle w portret donii Ayi Delirii oraz cień człowieka poza nią, ile w swoją przeszłość. — Kto jest dziś twym cieniem? — powiedział pytająco. — Kogo ty teraz przywodzisz do szaleństwa, pani Bagnicka? Ale była żona, nadal wśród umiłowanych butelek, nie odpowiedziała wiernemu. Kwadratura czasu I. Śnieg w 49 W roku 1949, albo nigdy, Zieloną Górę zasypały miliardy ton śniegu. Był to śnieg zmrożony w granicach wyobraźni, chrzęszczący oraz sypki, zupełnie fioletowy, nigdy biały, by minąć się z frazesem, jedyny w dziejach, nie tak długich, człowieczeństwa, kojarzący się ze srogą wojną lub sentymentalnym niemowlęctwem czy miłosnym wyznaniem, jeśli dla kogoś ważne, albo z samotną na śniegu śmiercią, z momentem, w którym śnieg zasypuje nasze interesy, prezesury, ordery, związek z matką lub z synem, wszystko powinien pokrywać śnieg płynący w żyłach suchą krwią, dający mroźne odczucie istnienia na Ziemi przez kilka śnieżnych minut, oczywiście kilka minut wydłużonych w godziny stężałe na mrozie, ogłuszone wystrzałami pękających sęków w jaśnieniu księżyca, bo sosny łuszczyły się od mrozu, rozbierały do śmierci, a w twardym powietrzu ich zapach opadał przy pniach, więc nie wkraczał w pamięć, wymyślam go tylko dla przesycenia nocy i dla tych, co nie zrozumieją bez niego tej siwej nocy. Zabarwiwszy bielą oraz mrozem kilka iglastych drzew, także zwały śniegu amarantowego od kilku kropli egotycznej krwi, mogę spojrzeć na dłonie, dłonie były rozdarte ranami rozjątrzonymi żywicą albo szkłem księżyca lub są tylko okaleczeniem pamięci. Zardzewiały gwóźdź, który rozrył opuszek jednego z czterdziestu czterech palców zamierza być ostrym soplem lodu z 1949 roku, wbijającym się w mój ciepły brzuch z 1949. Śmiem przypuszczać, że byłem tej nocy nagi, do szczupłych stóp skórzanymi paskami przypiąłem narty jak rodzaj nienależnych mi odznaczeń, chłód tych pasków wrzyna się w świadomość i tnie ją niby mróz, który podrzynał wtedy gardła sosnom na szczycie moreny oraz kurczył moją płeć, by w białej czerwieni była niewidoczna, zresztą między chudymi udami przepływał jedynie wiatr wywołany pędem, zupełnie nieprawdziwy, a chłopięce pośladki zamarzły jak dwie połamane gałęzie sosny. Sądzę, że ciąłem wtedy śnieg na poboczu niby dwiema brzytwami, po prostu pierwszy siwy zarost. Potrzaskany nartami kurzył wrzątkiem i chłodził rozpalone zimnem łydki, piersi oraz ramiona, oczywiście nie miałem jeszcze włosów na piersi i łonie, by chroniły przed chłodem, spadałem w dolinę na lodowe bagnety, niewątpliwie pagórki uformowane przez zawieję w sterczące kopce, które mogły być kobiecymi piersiami, a mech na drzewach ołowianym kożuchem na wulkanie, ale nie przypuszczam, by mech oraz śnieg były czym innym oprócz lodowatego zimna, jechałem tedy na oczach zalepionych śnieżynkami, próbując lizać zimne szkliwo myślącym językiem, otóż narty nie były mi posłuszne i rozdzierały od krocza po podbródek, natomiast gałęzie sosen opadały ugniatane wolą śniegu, by chlastać mnie po żebrach, nawet nocne gwiazdy wpadały w płuca jak stalowe odłamki. Wątpię, czy ktokolwiek wymyślił nagiego chłopca, który do nóg przyczepił zmalałe od chłodu narty na wierzchołku śnieżystej moreny w mroźną noc 1949 roku, kiedy sosny pożądały braterstwa i trzaskały jak w wielkim ogniu, można oczywiście wprowadzić inną ciszę niż nie zorganizowana śmierć zwykłych drzew, lecz wierność rzeczywistości jest prawem. Narty, pomalowane szpitalną farbą, wnosiłem powoli do góry, zapadając się w śnieg, który ogrzewał mi płeć, chociaż nie miałem jej wtedy, tak zarzewie każe myśleć o ogniu, opierałem się o starą sosnę, kiedy wlepiałem stopę w narty, potem drugą dłonią budziłem nadzieje w drugim drzewie żyjącym sekundę dłużej dzięki ciepłu moich palców. Oddech, oczyszczony przez sito mrozu, piął się ku górze i podrywał do krótkiego lotu śnieg leżący wygodnie w miękkości sosnowych igieł, śnieżynki myliły jednak drogę do bezwolnego nieba, gdzie były poczęte, spadały więc na mój źrebięcy kark z pieszczotą, jaką daje wyostrzony opiłek żelaza. Skoro nie, żyje się elementami chwili, w której się jest, lecz wszystkimi elementami tego, co było w każdej chwili, tamte warunkują sens tej, ta natomiast nastrój oraz sens tamtej, zmrożonej jak chłodny beton, tak więc w ciepłym powietrzu poczekalni, w posypanej pyłem kurzu ciemnej przestrzeni sypie ostry śnieg z gałązek sosen i trwa w zagłębieniach obojczyków, tylko tutaj nie stopniał od działania czasu oraz wewnątrz mnie, otóż co robiła dziewczyna w tę samą albo inną noc, kiedy chłopak raszplowany mrozem przywiązywał zesztywniałe paski od nart do nagich stóp i rozcierał uda twarde od mrozu garścią szkła, aby krew ożyła w nogach i pozwoliła zjechać koleiną wyszarpaną w puchu od nieudanych prób. Dziewczyna, jeśli była taką, przebudziła się właśnie, gdyż zawył pociąg, i dłoń skierowała ku udom, by pogładzić samiczkę rozgrzaną od kołdry i wspominającą chętnie jedenastu chłopców, których połykała w stosownych okolicznościach swą rozwartą buzią, palec dziewczyny nie dał stworzeniu tej satysfakcji, jaką czynią, rozgorączkowani chłopcy drżący z emocji, lecz wyprężeni w pewnym odcinku swego ciała, tedy dziewczyna poskubawszy niepotrzebnie włosy obudzonej samiczki zasnęła, kiedy uderzyłem w krzak jałowca chlaśnięty boleśnie smrodliwym drzewkiem w brzuch, plecy, a przede wszystkim w pamięć. Równie dobrze jedenastu chłopców dopadło mnie w cieniu ośnieżonych lip wyznaczających drogę od czy ku stacji, wygięło moje ramiona do tyłu niby zbyt miękkie pręty i w ciszy poprowadziło przez miasto, raczej w chrzęście śniegu czarnego od cherlawych lamp ulicznych. Stanowiliśmy grupę bojową, właściwie oni — grupę żandarmerii, w której byłem tylko bezsilnym więźniem, wątpię, czy podziwiałem tańczące cienie naszych postaci kręcące się jak igły kompasów pod każdą latarnią, duma mieszkająca w moim lichym ciele zabraniała mi wezwać pomocy od nielicznych przechodniów mijanych w mroźnym powietrzu, przyjąłem los godnie i teraz jestem zadowolony, gdyż mogę mu nadać dowolny, nieprawdziwy kształt, wtedy nie znałem tego losu zrodzonego przed chwilą, droga dłużyła się, noc bowiem rozciąga przestrzeń, więc maszerowaliśmy cały zimowy miesiąc wypełniony wciąż tym samym śniegiem, szliśmy przede wszystkim ulicą główną, co nie miałoby znaczenia, gdyby nie fakt, że musieliśmy iść właśnie nią, bo tylko ona łączyła wtedy dworzec z miastem, czyli cały świat z miastem ogromnym niby tajga, nie jestem pewien, czy już na tej ulicy nie sprawiono mi potężnego lania, które rozgrzało krew i otarło mi nadgarstki dłoni, gdyż daremnie broniłem się przepełniony jednocześnie świadomością fizycznego bytu. Na podgórzu, za winnicą przysypaną zaspami, wkroczyliśmy w park, który ktoś chwalił ze względu na drzewa z całego świata, jak gdyby Ziemia była całym światem. Nie zamierzam twierdzić, jakoby wrosły tam w glebę cyprysy i drzewa różane, ale wszystkie, pogodzone z klimatem, były tam co do jednego tej nocy i każda gałązka okryła się zimnym futrem ze śniegu, o czym wiedziałem intuicyjnie, gdyż związane z tyłu ręce kazały mi patrzeć tylko przed siebie, a przed sobą miałem plecy chłopaka, który nas prowadził, był to, być może, trzynasty chłopak, który miał dziedziczyć dziewczynę, oczywiście nie wiedział, iż dostanie ją w spadku nie uszkodzoną tylko przeze mnie i uodpornioną na poezję, jaką usiłowałem ją karmić, by tym bardziej odczuwała głodną samiczkę, która, śmiem sądzić, była jej zwierzchnikiem w tamtych latach, albo popełniam niesprawiedliwość, by chronić własne niedołęstwo, gdyż chłopców było tylko jedenastu, wszyscy obeznani ze zwierzątkiem Neny, właśnie to ich łączyło, tak różnych w czasie, wieku i charakterach. Droga prowadziła bez przerwy pod górę i zmęczenie, wówczas nieistotne, daje mi się teraz we znaki, bo wysiłek kumuluje się jak chwile życia i wystawia rachunek wtedy, to znaczy dziś. Najstarszy z chłopaków zatrzymał pododdział, by zapalić papierosa albo tylko ogrzać się. płomykiem zapałki, bo cały mróz owej zimy zebrał się za parkiem, w lesie, do którego wkroczyliśmy w obojętnym świetle gwiazd. Na szczycie moreny, do ukrzyżowania potrzebna jest zawsze jakaś górka, by ludzie mogli dostrzec efekt albo by skazaniec patrzał na marność świata, właśnie na szczycie twardymi paskami od spodni chłopcy przywiązali mnie do skarlałej sosny z nieprzyjemną korą, która przytuliła się, aby niespodziewanie ogrzać się chłopięcym ciałem, czułem jej pożądliwe kości w pośladkach i plecach bardzo wyraźnie, gdyż chłopcy rozebrali mnie do naga, aby odmarzł ten nie używany kiełek uwłaczający biednej dziewczynie, którą oni posiedli i zapomnieli. Kiedy obdarzyłem ją uczuciem, nie mogli jednak znieść, iż było to inne uczucie, niż doznawane przez nich w różnych miejscach w mieście oraz poza nim. Dreptałem w sypkim śniegu bosymi stopami, gdyż mróz lizał bezlitośnie, i byłem chłopakom wdzięczny, kiedy wpadli na myśl obrzucenia mnie kulami ze śniegu, właściwie nie kulami, tylko garściami tych szklistych opiłków gorętszych od iskier z lejącego się żelaza, mróz bowiem odszedł ode mnie i przypomniałem sobie pobyt w łonie matki, ten sam rodzaj ciepła, i być może zniknąłbym zupełnie przeistoczony w zalążek człowieka, potem w nic, gdyby trzynasty chłopak, którego jeszcze nie było wówczas, nie wbił mi w udo chirurgicznego skalpela, miałem nim potem wycinać w drewnie żyrafę, bo dziewczyna była wysoka i miała długą szyję, w bukowym jak sądzę, ból od zimnego ostrza spowodował ponowne przyjście na świat, wyciekła jakaś purpurowa krew, którą mróz zmienił w zajęcze bobki, chłopcy odpięli paski i zrzucili mnie ze stoku, koziołkowałem w śniegu odepchnięty od tej nieformalnej grupy pogardzającej mną za dziwaczny rodzaj uczuć, ośmieszających dziewczynę, nadziałem się na ukryty w śnieżnym kopcu krzew jałowca i wróciłem na czworakach po ubranie zawieszone przez chłopaków na złamanej gałęzi sosny. Na czworakach właśnie dźwigałem dwie skostniałe deski nart, które ponownie zamierzałem przyczepić do obolałych stóp, by posiąść umiejętność jeżdżenia potrzebną w następnym dniu i nigdy więcej albo potrzebną, by w głębi siebie, kiedy jechałem licznymi pociągami albo patrzyłem zewnętrznie na brudne gazety leżące na posadzkach sinych poczekalni kolejowych, móc ślizgać się z polodowcowej moreny i wzniecać zamieć śnieżynek, żadna oczywiście ucieczka od rzeczywistości, tylko wytchnienie dla mięśni zmęczonych czekaniem, nawet nie wiem, czy uczyłem się tej sztuki dla dziewczyny, w lesie ustalonym przez nocny mróz w kształty ostre oraz gorące. Ci chłopcy wszczepiający swe kiełki w samiczkę dziewczyny nie mogli nigdy zwołać się razem, by w ordynku poprowadzić mnie nocą przez Zieloną Górę i park miejski do sosnowego lasu, po śniegu sięgającym do krocza, ani przyłożyć do języka kawałka żelaza, który przylgnął do końca języka i oderwał trochę skóry, bo tak łakomie ssał ciepło, gdyż zamarzł bardziej niż cokolwiek. W intencji chłopców miało to mnie pozbawić na zawsze możliwości wypowiadania dziwacznych myśli mogących oczarować dziewczynę, która miała inne potrzeby niż słuchanie zdań przyrównujących ją do Matki Boskiej Winnicy, nic bardziej fałszywego, bo wprawdzie powstawały we mnie różne porównania tworzące piedestał dla Nemy, ale z wrodzonej nieśmiałości nigdy ich nie wypowiadałem, któż tedy mógł o tym wiedzieć, na pewno nie ci chłopcy, z których jeden zapałkę, płonącą z trzaskiem, rzucił ma mój nagi brzuch. Przecież sam, po pierwszych próbach zjechania ze stoku na nartach, próbach nędznych, gdyż deski, śmigłe i zadowolone z wypełniania swych funkcji, biegły do przodu, ja natomiast, zbyt niezręczny oraz ociężały, zostawałem za nimi, chociaż wyrywały nogi z ciała, oceniłem krytycznie własne możliwości i postanowiłem uruchomić rozsądek, po raz pierwszy w życiu i jedyny, wobec tego zbierałem zeschłe gałęzie sosen i łamałem żywe, aby zapalić ognisko na zamarłych wrzosach pod warstwą śniegu. Tedy zapałka roznieciła płomień nie na moim brzuchu, lecz we wgłębieniu, uczynionym w zaspie, uznałem też, że ubranie krępuje naturalną zręczność ciała, był to ów przebłysk rozsądku, więc zrzuciłem ciepłe swetry oraz spodnie, wszystko, czym matki zabezpieczają synów przed zimą, nagi zupełnie runąłem w fioletową dolinkę na nartach, skąd przez chwilę patrzałem na ogień różowiejący na szczycie moreny zamienionej w wulkan, trzeba przyznać, że gdy znów znalazłem się przed ogniskiem, właśnie ono wydało mi się zimniejsze od zmrożonego powietrza, a zapach węglejących gałęzi odrzucił mnie swą wrogością, obrzydliwa, czarno-różowa jama w bieli śniegu buchająca ciepłem i wstrętną wonią, sadze zniszczyły też czystość okalającej przestrzeni, na szczęście nie rozumiałem tego symbolu, potem zapomniałem, co mógł znaczyć, i poparzyłem sobie dłonie, dorzucając nie zetlałe resztki gałęzi na tę płonącą samiczkę, albo chłopcy rozpalili ogień tuż przed moimi nogami, bym jednocześnie doświadczył gorąca oraz zimna, przychylam się ku tej wersji jedynie z uwagi na modę, być może sadyzm ożywi wrażliwość ludzi, przed moim brzuchem, skrępowanym paskiem od spodni, bladoróżowiło się zwierzątko dziewczyny w białych prześcieradłach, chłopcy podniecali ogień, gdyż każdy dorzucał garść kiści sosny, delikatnych gałązek spalających się szybko i bezwzględnie, tylko ja, przywiązany do kostropatego pnia, nie mogłem podsycić ogniska, więc wbito mi nóż w udo, ostrze oparło się o kość, a trzynasty chłopak wziął w owłosioną już dłoń, był najstarszy, palącą się głownię i przyłożył do rany, by ją skazić czarnym brudem, dowiedziałem się wówczas, iż nic nie śmierdzi bardziej niż moja skóra przypalana ogniem na mrozie. Zwracano mi uwagę, abym był podobny do wszystkich chłopców, przynajmniej tych jedenastu, stanowiących chyba reprezentatywną populację z roku 1949, i czy tylko, nie wydałem krzyku, zabiłem był bowiem już w dzieciństwie nieprzyjacielskiego żołnierza, w związku z tym traktowałem siebie jako mężczyznę, przynajmniej w świetle istniejących wyobrażeń o zadaniach mężczyzny i jego cechach, poza kontaktem z kobietami. Chłopcy byli oczarowani taką postawą, następnie skalpel wbito w korę sosny, by zaraziła się moją krwią, i rano, kiedy wlokłem się do domu, zabrałem go, aby tym ostrzem rzeźbić żyrafę na tle symbolicznego serca, oczywiście umiałem już tego ranka jeździć na nartach, przynajmniej, na tyle, aby dotrzymać kroku dziewczynie, skoro powiedziałem jej niebacznie, że posiadam tę sztukę. Doprawdy, jeśli po więcej niż dwudziestu pięciu latach od tamtej nocy dowiedziałem się przypadkowo na dworcu kolejowym (zadziwia ta sprawność kolejowej informacji na niektórych stacjach), że byłem dwunastym chłopcem w młodzieńczym życiu Neny oraz jedynym, co przeoczył tę zasadniczą cząstkę dziewczyny, z której sok pili moi poprzednicy, to nie jestem pewien, czy wiadomość ta spłynęła ze skrzekliwego megafonu, czy też usłyszałem ją od rewizora, starego człowieka, który kiedyś na innej stacji, bo w Zielonej Górze, wpuszczał podróżnych na perony, znał więc bufetową oraz jej córkę i tych jedenastu chłopaków bywających w jakiejś kolejności u dziewczyny, kiedy, jej matka serwowała piwo chłodniejsze od wody z potoku, rozpoznał mnie natychmiast ten rewizor w płaszczu świecącym od brudu niezliczonych pociągów, ale nie szepnął na ucho, chociaż przysiadł się na chwilę, byśmy rozpoznali nasze twarze i wymienili uwagi o karierach, z których jego była niewątpliwie większa, tylko przez megafony dworca opowiedział wszystkim, że Nena… właśnie całą tę historię, nie zapomniał nawet o lipie pod budynkiem stacji, którą wygładziłem plecami w noce letnie i zimowe, trwając w pobliżu dziewczyny, skupił uwagę bez mała wszystkich podróżnych tym opowiadaniem beznamiętnym jak „proszę odsunąć się od toru”, zrobił to, bo nie pochwalał mego stanowiska w tamtych czasach. Jedenastu chłopców, których istnienia przez tyle lat nie podejrzewałem, ożywionych nagle i konkretnych oraz poruszonych moim postępowaniem, zebrało się ranem, mogli to uczynić tylko w 1949 roku i dlatego, chociaż nie znali się wzajemnie, stworzyli zwartą grupę przy pamiątkowym głazie otoczonym szpalerem ozdobnych krzewów niedaleko dworca, tam drżąc z zimna czekali, aż będę wracał spod stacji, i w stężałym powietrzu uchwycili, aby zaprowadzić ulicą główną przez miasto i potem przez park w polodowcowy las. Oczywiście nie mogłem, chociaż nago .wystawiono mnie na mróz, umrzeć wtedy, skoro w ćwierć wieku później miałem się dowiedzieć, że znieważyłem ich dziewczynę i właśnie za to… dlatego też natychmiast po powrocie do domu z niepotrzebnej podróży wbiłem sobie w udo skalpel, a krew zatamowałem płonącym końcem sosnowej gałęzi, była to wodnista krew pozbawiona kolorowej barwy. II. Włóczęga pod drzewem Wścibski pracownik kolei sprawiający wrażenie półgłówka nie oszczędził mi niczego, co wiedział lub zmyślił, tak głęboką żywił pogardę dla chłopaka z 49, i uważam, że wykroczył poza swoje kompetencje, gdyż jeśli nawet obowiązek nakazywał mu bacznie śledzić wydarzenia na peronach, na które wpuszczał ludzi po obejrzeniu ważnego na przejazd biletu, to życie przed dworcem winno mu być obojętne, można się bowiem spodziewać, że wnikając tak głęboko w zjawiska przed barierką odgradzającą tereny kolejowe od miasta, zaniedbywał podstawowy obowiązek, jestem też przekonany, iż takie spełnianie funkcji biletera spowodowało w konsekwencji zlikwidowanie tego zawodu i dziś przy wejściu na kolejowe posiadłości nie stoi żaden człowiek. Nie śmiem w ogóle sądzić, że ówczesny bileter stacji w Zielonej Górze opuścił stanowisko, aby zajść do bufetu, gdzie pobiegłem po piwo dla włóczęgi. Bileter, którego tak niesłusznie awansowano na rewizora, wygrzebał nieważny epizod ściśle złączony ze mną i zaledwie skończył mówić o śniegu w 1949, natychmiast, po podregulowaniu wzmacniacza mikrofonowego, zawiadomił pracowników dworca i sennych podróżnych, że pewnej letniej nocy stałem pod drzewem z włóczęgą i było to co najmniej śmieszne, biorąc pod uwagę dalszy rozwój wypadków. Od razu spytałem włóczęgę o imię, ale powiedział je dopiero na końcu, kiedy wytwornym gestem dłoni poruszył powietrze i pobłogosławił mnie lub drzewo, bom był drzewem, równie nieczuły i obojętny. Pytał o kobietę, która umyłaby mu nogi, nic więcej tylko umyła nogi, na które popatrzyłem, były w butach starych jak wojsko, należy powiedzieć, że ujrzałem sandały rzymskiego legionisty z nie wyprawionej skóry, i piękne stopy młodzieńca w butach zeskorupiałych od potu, zaschłych niby kawałek drewna umęczonego przez słońce, nie sądzę, aby się nadal bał, żeby bał się w ogóle, dlatego nie wzruszył mnie i nie znałem kobiety od mycia nóg. Poza tym nie chciał nic, tylko prosił, abym mu natarł plecy olejkiem, co uczyniłem ze wstrętem, nie widziałem jego pleców w cieniu drzewa, ale moja dłoń zrozumiała natychmiast ugór. jego pleców zaorany przez rzemienie, kije, czubki butów, twarde skiby, olejek wsiąkał w nie jak w piasek, chciałbym mieć takie plecy nadające się do bicia metalowym prętem. Miał węzełek z kawałka lnianej chusty, jak zdrowa wieśniaczka, w nim zgliwiały, śmierdzący ser oraz połamany chleb, przyniosłem mu piwo z bufetu dworcowego, matka Neny nie zauważyła mnie, jak gdyby pieniądz za płyn spadł z kolejowego nieba, zostawiłem też drugi pieniądz równoważący wartość szklanego kufla, pił tę gorycz z przyzwyczajeniem do goryczy albo jak wodę z kałuży, na drodze pełnej kurzu i pyłu z innych dróg w Galii, na via Appia Antica i ulicy głównej w Zielonej Górze, na młodych dłoniach obejmujących naczynie miał rany starsze od ciała i skóry, kufla nie mogłem zwrócić bufetowej, gdyż uszkodził go palcami, wyciskając na szkle dziesięć dołków od opuszków. Otóż drzewo, kiedy oparł się o nie, zaczęło żyć intensywniej, zmiękczony pień dostosował się do kształtów jego ramienia i podtrzymywał je delikatnie, wyczułem też stan napięcia w ścięgnach drzewa, chęć usłużenia, które nigdy przedtem i potem, a przecież nie przybłęda, tylko ja współżyłem nocami z tym drzewem w chłodzie i cieple, niewdzięczność drzew równa niewdzięczności ludzi. Mówił, lecz nie pytał o nie, wiedział bowiem, albo nie mówił i wiedziałem, gdyż powiem, co mówił i tylko tyle, ile wiem, stał ze mną całą tę noc pod drzewem niby jego odrośl z równie zastarzałą korą, wyjaśnił ze znawstwem różnicę między aniołami upadłymi oraz tymi, co wytrwały, jakby był jednym z nich, zabawne, bo trudno przypuścić byt anioła tak pobitego przez ludzi, że musi nosić zgrubiałe, ohydne blizny na plecach oraz dłoniach pijące chętnie olejek do opalania. Niewątpliwie, skoro trzeba było mu uwierzyć, nigdy nie istniały anioły upadłe, natomiast każdy anioł ma swoją kroplę czasu na Ziemi, przebywa w człowieczym manekinie jak kornik w sośnie, jest to dlań rodzaj zabawy chroniącej przed wiecznym znużeniem, tę rozmowę przerwał nam krzyk w bufecie poczekalni dworcowej i przypomniałem sobie, że zamawiając piwo dla przybłędy, spostrzegłem na ławie jedenastu młodych, krzepkich, nie śmiem powiedzieć mężczyzn z uwagi na ich delikatną urodę, na ich twarzach nie było nawet nadziei na zarost mimo wyraźnej dojrzałości, tylko sadza i brud pociągów, oszczędny zawiadowca stacji dał w bufecie nędzne żarówki świecące pomarańczowo, sądzę, że matka Neny mogła dzięki temu wlewać do piwa większe ilości wody, utrzymując kolor napoju. Jeśli od pięciu miesięcy, które przestałem razem z drzewem pod oknem mieszkania Neny znajdującym się nad bufetem, w bufecie zorganizowano jakąś rozrywkę, tedy musiałem pobiec, zanim jednak uczyniłem pierwszy krok, przybłęda powiedział: „Powinieneś nas kochać”, potem pozwolił mi odejść i przeszedłem wzdłuż połowy czarnego budynku, który był czerwony, aby wejść do środka, po północy odchodził pośpieszny do Warszawy i kasa umieszczona w hallu pracowała dla grupki podróżnych; skierowałem się na lewo, do poczekalni. Aniołowie, siedzący pod ścianą karnie jak stadko kleryków, pili piwo, nie wszyscy, jeden robił z zielonkawej butelki kufel, giął ją palcami w secesyjne floresy, z szyjki, którą musiał przedtem odjąć, uformował miękko ucho do kufla, podobne trzymali w dłoniach jego koledzy, popijając w milczeniu, i nie widziałem powodu, dla którego rozległ się był niedawno ostry krzyk w bufecie, tłustą matka Neny odpoczywała na niklowanym kontuarze, położywszy głowę na pulchnych dłoniach, oczy miała zamknięte, poza tym nie było w bufecie nikogo, tym bardziej wstrętnego biletera. Stałem w drzwiach, jeśli były to właśnie te wahadłowe, białe drzwi do bufetu, rozczarowany, oczywiście noce pod budynkiem stacyjnym przyuczyły mnie do zwykłości zdarzeń, w krzyku tkwiła jednak obietnica, w tym momencie otarła się o mnie Nena w piżamie, której kolor czy wzór spłowiał przez dwadzieścia pięć lat w pamięci, zeszła z góry po wąskich schodach obok wejścia do poczekalni i nie zauważyła mnie, obdarzając jedynie ciepłem rozespania, „mamo — powiedziała, gdy doszła do kontuaru — chce mi się pić coś gorzkiego”, jej matka zabulgotała tylko przez sen albo pogłaskała lśniący wilgocią kontuar, a dziewczyna odwróciła się bezradnie ku sali, wtedy zauważyłem, że spodnie jej piżamy są za krótkie, sięgają Nenie tylko do połowy ud, nie zobaczyła jednak mnie, tylko jedenastu gładkolicych chłopaków bez płci i uśmiechnęła się do nich jak ryba. Jedenasty, który modelował naczynie, zespolił kufel ze szklanym uchem i podniósł się z ławy z wiejską elegancją, jego dłoń proponowała kufel dziewczynie, która nie zawahała się, by podejść szybko i wziąć, anioł nachylił prawą dłoń nad kuflem, a drugą dłonią urwał wskazujący palec swej lewej ręki, z palca trysnęło burzące się, żółte piwo, Nena łapczywie przyłożyła wargi do brzegu naczynia, ale odjęła je natychmiast, „za słodkie — powiedziała leniwie — zbyt słodkie i ciepłe”, zerwał się więc drugi anioł i ukręcił swój palec, aby utoczyć napoju, ale i on nie zaspokoił pragnienia dziewczyny. Piwo aniołów było zbyt rzadkie lub gęste, pozbawione chmielu albo spaprane nim zanadto, zrobione z niewłaściwego jęczmienia, źle sfermentowane lub zleżałe w nie umytej beczce, w każdym razie żaden z jedenastu aniołów nie usatysfakcjonował rozespanej dziewczyny, mimo że wpatrywała się w nich jak w anioły, jeden z nich po nieudanych próbach wziął Nenę za rękę i przyprowadził ku mnie, spostrzegłem, iż jej spodenki od piżamy są rozpięte, być może też jakąś ruń, mech albo wrzosy w tych spodenkach, anioł odczepił mi kciuk od lewej dłoni, z leśnym szumem pociekło piwo i doszedł mnie jego świeży zapach, oczywiście patrzałem na twarz Neny, ale jej oczy widziały tylko anioła, kiedy kufel napełnił się młodą krwią, wypiła ze smakiem, podziękowała gorąco aniołowi, a ten wsunął mi w rękę mój własny kciuk, bufetowa spała nadal lekko poświstując. Nena odsunęła mnie energicznie od framugi drzwi, by zamknąć je od wewnątrz na zasuwkę, zatoczyłem się i usiadłem na pojemniku do śmiech by patrzeć, jak dziewczyna zdejmuje górną część piżamy i wpatruje się bacznie w szereg aniołów, rozumiałem jej niezdecydowanie, byli bardzo piękni, ale jednakowi, nawet ich rozchełstane koszule, bielsze od świeżego wapna, były rozpięte w ten sam sposób, zdeterminowana przypadła do tego, który znalazł dla niej właściwe piwo, więc anioł wziął ją bez wysiłku na ręce i zaniósł ładnie na duży stół, przy którym podróżni zwykle jadali bigos, rybne sałatki, jajka na twardo oraz własne specjały odwijane z papieru. Po raz pierwszy na tym stole pojawił się biały obrus wzięty znikąd, Nena uniosła się po złożeniu jej na obrusie i siedząc rozplotła warkocze, potem zsunęła spodenki od piżamy i opadła bezwolnie, jak białe ciasto, na lniane płótno, było mi jej żal, albo dopiero teraz, gdyż już wtedy lub niedawno rozstrzygnąłem tę bolesną wątpliwość: anioły nie posiadają płci, niezbyt tedy wiedziały, co począć z dziewczyną tak oczarowaną ich urodą, stanęły nad nią wszystkie, a jeden ruchem dłoni zmiótł jej piersi, więc nie widziałem wówczas tych prawdziwych, drugi usunął lekko włosy z podbrzusza i zasklepił ją przyzwoicie, ten kształt Neny uformowanej na pewne ich podobieństwo nie wydał im się jednak właściwy, więc trzeci z oszklonej gabloty wyjął półmisek ze śledziową sałatką i z tej organicznej substancji ulepił nowe piersi podobne do drobnych, szklanych kul, pozostałe anioły naśladowały kolegę i wkrótce Nena posiadała jedenaście par piersi ułożonych od obojczyków po kolana, podszedłem do nich i anioł pozwolił mi z dwu ostatnich garści sałatki o ostrym zapachu uczynić jeszcze jedną parę, ułożyłem je na kolanach dziewczyny, śmiem twierdzić, że były najładniejsze, ale nie mogłem jeszcze wiedzieć, że był to właściwy sposób sprawiedliwego ukształtowania Neny dla dwunastu jej chłopców, i nie mogłem też wiedzieć, że byłem chłopcem dwunastym, piersi zrobione przez anioły wrosły w ciało Neny, tylko moje obsunęły się i spadły na obrus, powracając do dworcowej egzystencji rybnej sałatki. „Zróbmy coś dla niego — powiedział anioł — on chce być z nią połączony”, wskazał na mnie, nie zaczerwieniłem się, bo nie przyszło mi nic na myśl, „a szef” — spytał któryś, „szef czeka, zabiorą go o świcie”, wtedy zostałem schwytany bez uprzedzenia, rozebrany i położony obok Neny. Popatrzyła z odrazą nie rozpoznając i odwróciła twarz, stąd niewiele wiem o jej twarzy, anioł rozłupał nam czaszki jak jabłka i kilkoma przewodami, być może był to zastygły makaron z bufetu, złączył nasze mózgi i natychmiast: zacząłem myśleć o urodzie aniołów, ich oczach z długimi rzęsami, miłych, miękkich ustach, o konieczności odczuwania dotyku ich dłoni, niejako najbardziej zapragnąłem zespolenia z nimi wszystkimi naraz, sama możliwość dawała nieprzyzwoite zadowolenie, natomiast w ogóle nie pomyślałem o dziewczynie, dla której przez pięć miesięcy, z konieczności jedynie nocami, stałem pod dworcem kolejowym w Zielonej Górze i miałem stać jeszcze długo. W końcu aniołowie pojęli, iż ta kombinacja nie jest dobra, połączyli wówczas nasze krwiobiegi, co wprowadziło mnie jedynie w stan omdlenia, a żyły i tętnice huczały niby wodospad, jeden z aniołów przełożył na moje ciało kilką piersi Neny bez odczuwalnego przeze mnie efektu prócz przyjemności dotyku rąk anioła, od którego piersi mi pęczniały tracąc doskonałość, w efekcie dziewczyna została powalana śledziową sałatką, ja natomiast skostniałym makaronem, aniołowie jednak nie doszli sposobu połączenia chłopaka z dziewczyną, aby mieli jedną duszę lub przynajmniej jedno ciało. Zagwizdał pośpieszny z Poznania, był jeszcze za miastem, lecz bufetowa ocknęła się i zobaczyłem, że sprawność aniołów jest niezmierzalna w czasie, znów stałem przy drzwiach poczekalni, aniołowie pili piwo z dziwacznych kufli, a Nena wracała na górę schodami, przeszła obok mnie niby wskazówka zegara, nie dostrzegając człowieka. Przecież nie ruszyłem się nawet spod drzewa aż do świtu, a on, skoro pił napój, mógł skorzystać jedynie z nikłego zapachu, który płynął w ciepłą noc przez otwarte okna z poczekalni razem z mdłym światłem, jeżeli nie był to zapach kwitnącej lipy i blask młodych liści albo kwiatów lub woń nóg nie mytych po długiej wędrówce, „powinieneś jednak umyć te nogi” — powiedziałem, skinął głową życzliwie, wobec tego uchwyciłem go za rękę i wyszliśmy spod cienia drzewa chroniącego od dokuczliwych promieni gwiazd i poszliśmy zakurzoną ulicą wzdłuż torów, wśród pyłu i sadzy, gdyż sądziłem, że Katarzyna umyje mu te nogi. Obudziłem ją małym kamykiem wrzuconym na balkon, gdzie sypiała na pluszowej kozetce wyleniałej jak stary pies, „umyj mu nogi!” — wrzasnąłem do jej rozczochranej głowy, „baranie” — szepnęła przeciągle, przecież wylazła na kamienną balustradę, zeskoczyła i o brzasku myła nogi przybłędzie wodą zimną, bardzo świeżą, nie kochałem tej dziewicy. Tedy opowiedziana bez swady, bez w ogóle żadnego talentu wersja biletera, musi być uznana za mylną. Obraźliwe jest dla Neny przypuszczenie, że włóczęga po wypiciu kufla piwa, które mu przyniosłem, wdrapał się po pędach winorośli do sypialni Neny, i to przy moim aplauzie, a nawet pomocy, gdyż podsadzałem go ponoć i jeśli nawet uczyniłem to, pełzać musiał po gładkich cegłach, gdyż dworca w Zielonej Górze nie spowijały odrośle dzikiego wina, kolej nie znosi takich ozdób. Nadużywający radiowej aparatury dla celów nie związanych z działalnością kolei rewizor chciał mnie jedynie ukarać, a przecież byłbym szczęśliwy, gdyby Nena oddała się właśnie włóczędze, który miał piękne, młodzieńcze stopy i myślał jedynie, aby jakaś kobieta zdjęła z nich brud licznych marszów. III. Chłodna pierś w gliniance Wzburzony niepomiernie przez rewizora opuściłem gmach dworca i poszedłem na trzeci peron, na sam jego koniec, gdyż pamiętałem, że stoi tam ławka, na której zamierzałem przeczekać gadatliwość niesubordynowanego pracownika kolei, który uważał, że jego zasady moralne są słuszniejsze od moich, tych z 49. Dął tam przenikliwy zimny wiatr od morza, jak zwykle na gdyńskiej stacji, i był to wiatr lepszy od zimnych słów rewizora, bardzo nieustępliwego tej nocy, nad ławką bowiem charknął nagle nie używany głośnik i rewizor beznamiętnie, ale oskarżycielsko, wdał się w niejasne opowiadanie o piersiach Neny. Mróz latem przebywał w gliniance, w tłustej wodzie obdarzonej świeżością źródła prawdy. Wychowany w wodzie stawu jako ryba zlekceważyłem mróz kołyszący się pod powierzchnią wody, miał postać kuli wielkości szarej renety i byłem przed nim przestrzeżony, zabił bowiem w upalny dzień chłopaka, mnie, będącego raczej żabą, takie mam wyobrażenie własnej urody młodzieńczej, ten mróz przesypiający lato oraz jesień, niejako rozmoczony w okolicach środka glinianki, uderzył nagle w nogi, więc podążyłem ku dnu, gdzie w wypełnionej, niebieskiej glinie rósł szpaler tui, drzewek grobowych, poznałem je raczej przez zapach, gdyż woda nie przepuszczała światła, ale miałem jeszcze dłonie, które schwytały wodę jak pręty drabiny na wysokim kominie i wyniosły nad powierzchnię, abym krzyknął, że świat kończy się w tej sekundzie, zawiadomiłem, nieutulony w żalu, bez długiego cierpienia, niespodziewanie, czyli tragicznie, w wieku dającym nadzieje, wszystkie te frazesy brane wówczas serio, kiedy mróz poraził mi ramiona i, jak sądzę, utonąłem, gdyż nie tyle na śnieżystej morenie, ile w zimnej gliniance umarłem ostatecznie. Czyż istnieje sposób, aby stwierdzić, że nadal trwam wśród żywych? Wystarcza założyć, iż śmierć biologiczna nie stanowi rzeczywistego zgonu, może tylko wtedy, kiedy umiera coś niepojętego; ta kula mrozu usadowiła się w moich dłoniach, była gładka, więc trudno myśleć, że właśnie reneta, raczej inne zimne jabłko wprowadzające w odrętwienie, myślę o dwu jabłkach z cienką skórką, ale trzymałem jedynie jedno, o drugim wiedziałem, że jest, również podtrzymywane przez jedwab, niezbyt potrafię sobie wyobrazić, z czego robiono staniki w 1949. W sytuacji, kiedy woda, śnieg oraz mróz sprzęgają się w jedną substancję, i to nie w świecie zewnętrznym, ich oddzielenie wydaje się poza mocą. Na liściach rudych jak wiewiórczy tyłek nocował szron, nie śmiałem spojrzeć w twarz Neny, więc badałem uważnie wyschłe dębowe liście, gdyż ławka stała pod dębem, niedaleko glinianki albo jeszcze bliżej, pod bukiem, a najprawdopodobniej w gliniance, kiedy się utopiłem i w mętnej, zimnej wodzie zobaczyłem szron, gdy w dłoni usadowiła mi się drobna pierś dziewczyny, zimna jak owoc na szczycie jabłoni zaskoczony przez mróz. Jest rzeczą pewną, iż utonąłem wcześniej, niż nastał był ten listopad, późny rześki wieczór oraz ballada o wyprawie z dziewczyną do lasu, gdzie stosy liści jak żelastwo na złomie, strupieszała ławka oraz obrzydliwa woń gliny, konieczne również wydają się brzozy okalające polną drogę, brzozy zrośnięte we frazeologii z panieństwem, dziewictwem i śmiercią, bardzo stosowne jako znaki drogowe, skoro szedłem po raz pierwszy z dziewicą, by zostać porażonym jej piersią zimniejszą od mrozu doskonałego, wszystko to ujrzałem w nieprzezroczystej wodzie glinianki, kiedy nad moją głową zamknęła się jej powierzchnia. Myślę, że dążyłem w pewien sposób, aby ten obraz urzeczywistnił się w sensie bardziej dotykalnym, a teraz nie wiadomo, który zaistniał fizycznie, i co to znaczy fizycznie, skoro obydwa, albo tylko jeden, powstały, lub nie, latem czy późną jesienią na marginesie miasta Zielona Góra, jeżeli takie miasto gdzieś jest, oczywiście miasto z 1949 lub następnego roku, nie to. Na porośniętej żarnowcem górce, obok glinianki, niezbyt przyjaznej i zeskorupiałej, z której zeskoczyłem do wody po swoją śmierć, tę rzecz podkreślam starannie, aby zbytnio nie zobojętnieć, leżał Jerzy I albo Jerzy II, być może III, lub tylko dwóch, jeżeli nie wszyscy, co daje siedem możliwości połączeń, w tym jedno trafne i ważne, bo pozbawione znaczenia, Jerzy I usłyszał mój krzyk, choć mógł myśleć, że kusi go Świtezianka, o której dowiedział się w gimnazjum, bo te rzeczy studiowaliśmy właśnie z pełnym przekonaniem, by przygotować się do życia, albo właśnie dlatego Jerzy I skoczył z urwiska, był to umysł ścisły, nie mający przekonania do rusałek, niemniej chciałby zobaczyć boginkę wodną, by ją dokładnie opisać w wypracowaniu i raz chociaż zachwycić Deskę, której chude życie tworzyło na lekcjach zdrowe, krwiste dziewuchy bytujące w jeziorach, popłynął tedy z zazdrością, że byłem, pierwszy, i nurkował za mną w tej cieczy, dosyć długo, skoro najspokojniej siedziałem sobie obok Neny na ławeczce sparaliżowany jesiennym chłodem i ważyłem w dłoni jej drobny cycuszek nie wiedząc, co dalej począć, lub niezdolny do jakiegokolwiek działania z powodu zimna, gdyż ubrałem się elegancko, więc za lekko na noc z tęgim przymrozkiem, i zęby mi szczękały, a dziąsła obmywała cuchnąca, gliniasta woda. Nena miała bluzkę bielszą od koszuli anioła i bardzo chłodną, otóż stwardniała sutka, podobna do kolca akcji, zraniła mi dłoń i bałem się poplamić tę jasną bluzkę, więc dygotałem coraz bardziej, zanim doszedłem do wniosku, że należy dziewczynę pocałować w wąskie wargi, ale skoro nie panowałem nad ciałem, a ostre zakończenie małej piersi przebijało rękę i krew odpływała ze mnie, byłem pewien, że brudzi jej brzuch, którego nigdy nie, widziałem, wtedy Jerzy I złapał mnie za włosy, albo jeszcze później, i nie był to I tylko III, który bacznie śledził moje pływanie i natychmiast wkroczył z interwencją, kiedy pierwszy raz zachłysnąłem się wodą, był chłopakiem z refleksem, dlatego zniknął w życiu, gdzie liczy się spokojne oczekiwanie na bieg wypadków, to on uchwycił mnie za majtki, ogłuszył uderzeniem w głowę, i holował jak marlina, którego złapał stary człowiek, stało się wtedy, że oderwałem dziewczynie ten ołowiany cycuszek i ze zdobyczą pobiegłem do domu, z tym pars pro toto, aby dokonać wiwisekcji, zawsze bowiem interesowała mnie istota zagadnienia, nie jego zewnętrzność, łakomie skorzystałem z możliwości wydobycia tkwiącej w dziewczęcej piersi przyczyny męskiego zainteresowania, zostawiłem więc Nenę samotną na ławce pod bukiem, oszronioną zupełnie, z jedną piersią wymodelowaną jedenastoma parami rąk, stąd tak gładką, niestety, ta ciężka kulistość wymyła mi się z dłoni przy brzegu glinianki, kiedy Jerzy III ciągnął mnie po śliskiej glinie lub śliskim mule, świadomość odczepiła się od mojego ciała i wróciła do znieruchomiałej dziewczyny. Oczywiście ratował mnie Jerzy II Mały, dla którego woda stanowiła tylko chemiczną substancję i fizyczną mieszaninę różnych gnijących gówien, ten naukowy stosunek do płynu zalewającego mi gardło oraz płuca pozwolił Małemu zastosować racjonalne podejście do zagadnienia, chwycił mnie mocno za pierś i oderwał od mrozu przywracając społeczeństwu, ksiądz prefekt, zapoznany z cudownym ocaleniem niedowiarka, chciał mnie godzić z papierową Panną Marią, gdyż jego bystre oczy, maleńkie w tłuszczu i przenikliwe jak u inteligentnego prosiaka, wyśledziły mnie w nawie podczas majowych nabożeństw zapatrzonego w ponadzmysłową dal, w tej metafizycznej dali, którą Jerzy I oceniał na dwadzieścia metrów, zgodnie ze wzorem w Sevres, na kościelnym balkonie siadywała Nena, do której modliłem się pięknie, gdyż także była dziewicą, Jerzy I modlił się obok do słodkiej blondynki z obfitymi piersiami, których nikt nie dotykał. Śliska, gliniasta pierś Neny ociekając wodą z powrotem popłynęła na środek glinianki, by czyhać na ofiary, i wcale nie pragnąłem utonąć, dlatego, zupełnie nieprzytomny, świadomie wyrwałem się ze słonecznej przestrzeni i zanim któryś Jerzy zrozumiał moje chęci, ciąłem wodę rękoma, bezbłędnie płynąc ku gliniastej kulistości, tak szybko powróciłem do dziewczyny na ławce, że bardzo wątpię, czy zauważyła nieobecność, zwłaszcza że przerwa w dzierżeniu piersi trwała jeszcze krócej, poza tym czy można cokolwiek czuć piersią zlodowaciałą w przenikliwie zimnym powietrzu, byłem trochę rad z utopienia się, ostatecznie ten tragiczny wypadek mógł tłumaczyć moje zachowanie, nieruchomość i niezdarność, aczkolwiek wiedziałem, jaką duchową więź należy nawiązać z kobietą, jeżeli w ogóle przedtem żyłem, zastępowałem przecież jednorazowo męża pewnej otyłej kobiecie, która brutalnie zniszczyła idealizm dziecka, ale z tą dziewczyną było coś zupełnie innego, w istocie nie posiadała cielesności, ściślej posiadała ją częściowo, myślę, że właśnie tę pierś, bom trzymał ją w dłoni, była tedy potomkinią amazonek, o których nauczycielka historii mówiła z dumą, bo także była kobietą, i wymachiwała nad głowami uczniów krótkim i zardzewiałym mieczem w celach estetycznych oraz wychowawczych, tak fizycznie dowodziła istnienia kobiecej duszy obdarzonej wieloma możliwościami, dusza Neny objawiała się więc w elemencie jej dziewczęcego ciała. Gimnazjum wypłukało ze mnie pierwotność dzieciństwa i zwróciło uwagę ku ideałom, za skorupą wulgarnej materii postrzegłem wielopłaszczyznowe możliwości, w tym gliniankę z nimfą skondensowaną w dziewczęcy gruczoł piersiowy, być może Nena specjalnie przechowywała w wodzie ten aspekt swej psyche, aby utrzymać go w pożądanej świeżości dla trzynastego chłopaka lub tylko dla mnie, stąd ta absolutnie wypruta z erotyzmu, oszroniona randka w lesie wieczornym, jakże niezbędne jest ciepło do splatania się ramion oraz nóg w bladoróżowe wężowisko, żaden z jedenastu chłopców nie przyszedł z Neną w listopadzie na tę ławkę, kiedy pokonywałem przestrzeń, by szczękające zęby zbliżyć do drobnych zębów dziewczyny w zamyśle pocałunku, miałaby tedy Neną zęby, jeszcze jeden złudny element ciała, ugryzłem ją w bezkrwistą wargę, gdyż nie panowałem nad skostniałym ciałem, od niczego nie chroniła przewiewna koszula oraz lekka marynarka, bo tak wybrałem się na to strwożone spotkanie, i już po drodze byłem pewien, że Najświętsza Panienka szła za mną lekko na wiotkich, długich nogach, jeżeli tak duchowe zjawiska, jak Nena oraz Najświętsza Panienka, posiadały nogi, pora jednak wyjść na dwór, gdyż z dłoni przedziurawionej stwardniałym koniuszkiem piersi Neny z 49 bije fontanna krwi, niebieskiej jak woda w gliniance, zamierzam potrzymać ją w listopadowym przymrozku, póki nie wykwitną wokół rany igiełki siwego szronu. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o istotę sprawy, nie żywię do rewizora pretensji, gdyż nie zniekształcił zdarzenia nawet w najdrobniejszym szczególe, powstaje natomiast pytanie, czy fakt nabycia przez kogokolwiek biletu na przejazd koleją uprawnia jej pracowników do rozgłaszania o podróżnych wszelkich wiadomości, jakie posiadają, że nie wspomnę też o istotnym elemencie całego zagadnienia, to jest o przebywaniu ówczesnego biletera poza obszarem dworca i torów, czyli, zarówno obok jak i w gliniance, i to prawdopodobnie wówczas, gdy należało stać przy barierce odgradzającej kolej od świata. IV Goła dziewczyna wystrzelona z czołgu Przemarznięty wróciłem z peronu do poczekalni, w działaniu tym była już rezygnacja, która wypłukała żal do rewizora, do nieważnych zdarzeń w czasach, gdy kolejarz ten był zaledwie bileterem posiadającym zdecydowany osąd w sprawach między chłopakiem a dziewczyną. Podejrzewałem go nawet o brak złośliwości, czyli o pozytywną motywację tego, co robił, gadając przez stacyjne megafony, a mianowicie, że powinienem był wziąć Nenę jak pozostali chłopcy i zapomnieć o niej jak wszyscy. Przypuszczenie to potwierdził dokładnym opisem jej nagiego ciała, nie unikając szczegółów, które nawet dzisiaj trudno przemycić w publicznym opowiadaniu, narażał siebie, kiedy zbliżył się do szczupłych ud Neny, z którymi jednak nie miał do czynienia, stał jedynie w jednej z bram domów okalających rynek w gorącą noc, kiedy dziewczyna biegła pozbawiona ubrania z własnej woli. Ten bileter był wszędzie, gdziekolwiek się wówczas znajdował, był też w 1945 pod Grójcem, gdyż właśnie on połączył te dwie sprawy, których łączenie nie przyszłoby mi na myśl, znał się na swoim fachu rewizora. Jeżeli mogą być dwie różne przyczyny tego samego skutku, tedy pocisk wystrzelony w marcu 1945 roku za miasteczkiem Grójec spadł ponownie i eksplodował w lipcu 1950 obok ratusza w Zielonej Górze, nie roznosząc przy tym żadnego budynku, żadnej chłopskiej stodoły i nie czyniąc huku, przynajmniej na zewnątrz, huk i błysk bowiem wypełniły moje piersi, zwłaszcza głowę, ale wytrzymałem to, gdyż wybuch miał sens jedynie w przypadku — jeśli w ogóle mogłem go pamiętać i rozważać lub zobaczyć go w tej chwili — kiedy nie ma nowych eksplozji i trzeba żyć. Nie spodziewaliśmy się, że wojna urobiła ludzi na słodsze ciasto, ale też nie żądaliśmy wiele, dwóch snopków żytniej słomy ze stodoły wypełnionej tą słomą po dach, później (kiedy później) pięknie i szybko płonącej i wieś miała spóźniony karnawał w fajerwerkach iskier, oraz spóźnionej, żywej krzątaninie, by nie zajęły się inne, niewinne stodoły czy chałupy, zaginęliśmy wśród biegających ludzi i być może czerpaliśmy wodę z prymitywnych studni albo nosiliśmy ją w wiadrach, drewnianych i ciężkich, by gasić resztki stodoły, która śpieszyła się do zniknięcia z powierzchni Ziemi i czasem teraz płonie we mnie z czystą radością, wreszcie zrobiło nam się ciepło, przeszło nawet zmęczenie, które było powodem wystrzału, gdyż do wsi dobrnęliśmy późnym wieczorem po marcowej grudzie i chciało nam się spać, ale także zjedlibyśmy chętnie kilka ziemniaków pieczonych w popielniku i zapili serwatką, wieśniak bowiem spożywał to danie i od niego oderwał się niechętnie, aby otworzyć drzwi i z miejsca odmówić noclegu w swej norze, niemniej nie była to jedynie obojętność starego chłopa, lecz wyraźna złośliwość wobec potrzebujących, oo podkreślił kilkoma słowami, których nie uważałem za stosowne zapamiętać, wystarczył nam sam ton albo świadomie poprzestaliśmy na intonacji oraz barwie jego odmownej odpowiedzi skłaniającej nas do działania, którego mieliśmy się podjąć tego wieczoru mimo zmęczenia. W zasadzie marudziliśmy przy tym czołgu z rozprutą gąsienicą, ze smutnie zwisającym nosem lufy, otóż taki pancerny pojazd w żaden sposób nie zmieściłby się w wąskiej uliczce przy aptece, skąd miał wystrzelić, wobec tego wystrzelił tylko pod Grójcem, ale kiedy przekonywałem Nenę, by jednak dotrzymała słowa, pocisk już leciał, nawet nie przypuszczałem, że wbrew wszelkim teoriom zjawisk zajdzie tu jakiś związek i w istocie nie zaszedł, tylko w tej chwili, która trwa, dwa zjawiska stopiły się w jedno lub rzeczywiście były tym samym, tylko nikt o tym nie wiedział, a dziewczyny nie musiałem przekonywać, gdyż była wierna swym kaprysom. Przy czołgu strawiliśmy dużo czasu, godzi się też wyjaśnić wojskowym, iż było to działo pancerne, a nie czołg, czas został zużyty na obrzynanie gumy okalającej kółka, po których toczyły się gąsienice, guma twardsza od żelaza nie cięła się łatwo, chociaż ojciec zmagał się z nią za pomocą brzytwy. Pomagałem mu ciągnąć nadcięty kawałek kombinerkami i zwilżając śniegiem całą operację, ta guma została przytwierdzona gwoździkami do naszych butów, były to najtrwalsze zelówki w całym kraju, rzecz bardzo istotna, gdyż mieliśmy na nich dojść do Zielonej Góry i doszliśmy, w ten sposób osiągnąłem ostatni cel w życiu, przy czołgu uchwycił nas zmierzch, zdążyliśmy jednak być w wieżyczce i sprawdzić, że stały tam naboje w dużych, błyszczących gilzach i że żołnierze, którzy wówczas dochodzili do Zielonej Góry, nie dopełnili obowiązku unieruchomienia działa przez zabranie elementu zamka, za pomocą korbek manewrowałem lufą i zapamiętaliśmy ten fakt, bo sądzę, że już wtedy chcieliśmy strzelić, brakowało jednak rozsądnego powodu i ojciec go szukał, bo dlaczego poszedł z nami właśnie do tej chałupy, skoro w drugiej przyjęto nas gościnnie i poczęstowano ziemniakami z kawałkiem słoniny, przyjaźni ludzie znali wartość konkretnego posiłku po całogodzinnym marszu wśród zawiei śnieżnej, spać mieliśmy przy rozgrzanym, kuchennym piecu i matka zasnęła natychmiast. Tym razem spali oboje rodzice, kiedy opuściłem pokój i przeszedłem przez ich sypialnię z wprawą nabytą przez miesiące nocnych wypraw pod stację, gdzie wartowałem do świtu i znów wracałem cicho, aby złapać godzinę snu przed pójściem do gimnazjum, gdzie nadal sypiałem, oczywiście jedynie na lekcjach chemii, gimnastyki i biologii, na innych nauczyciele budzili do pobierania tak potrzebnej wiedzy, teraz, kiedy nie musiałem już chodzić pod dworzec, bo wreszcie zbliżyłem się do dziewczyny, męczyły mnie noce w domu, więc ta noc z konkretnym zamierzeniem spadła na mnie jak niezasłużone odznaczenie, chłopcy czekali już na podwórku, pod młodym, znędzniałym drzewkiem gruszy i liczyli gwiazdy w tym kwadracie letniego nieba, który nie był jeszcze zliczony, niezbyt wierzyłem, że Nena przyjdzie pod aptekę, ale ona już tam była, siedziała na kamiennym schodku i rozplatała warkocz, bardzo długi, sięgający do piekła, ten warkocz owija mi teraz szyję i oczy wychodzą z orbit, wtedy rozpadł się w ciemną fontannę, w środku której siedziała dziewczyna, w sumie taka sobie pipka. Ojciec wytrącił mnie z sennej martwoty, unosząc do góry za ramię, nie sądzę, bym pytał go o przyczynę, byłem szczęśliwy, że coś wymyślił, albo wiedziałem, że będę szczęśliwy, wieś spała, kiedy wyszliśmy na zaśnieżone podwórze, tylko psy rozmawiały ze sobą, nie znoszę psów za bezpodstawne służalstwo, była ta sama godzina, która miała być w lipcu w Zielonej Górze, takie drobne realia chytrze spajają czas, szliśmy do martwego czołgu na poboczu szosy, ojciec pracowicie naciskał dynamko ręcznej latarki, którą pozostawił nam kiedyś żołnierz, nazwiskiem Koepke, bo nie była Mu potrzebna, nic nie było mu potrzebne po wizycie u nas, psy informowały się o trasie naszego marszu. Skoro wiadomo, że w nieprzebranych ilościach śniegu nigdy nie ma drugiej takiej samej śnieżynki, informacja, iż w marcu 1945 roku na polu oddzielającym wieś niedaleko Grójca od szosy prowadzącej do tego miasteczka leżał śnieg, wydaje mi się niewiele mówiąca i należy dodać, iż śnieg, o którym mowa, był śniegiem nocnym, zawierającym śnieżynki o wzorach, jakie nie wystąpiły nigdy przedtem i nigdy, potem, czyli zupełnie inny, stąd blisko do uwagi o nieoznaczoności zdarzeń wśród takiego śniegu, można przyjąć, iż nie zaszły, chociaż w końcu kulawy czołg objawił się naszym oczom, był pokurczony od wilgotnego zimna, wydaje się słuszna uwaga, że wiadomości o kształtach śnieżynek udzielono mi na lekcji. fizyki w gimnazjum w Zielonej Górze. Z uwagi ma potrzebę dialogów, kiedy gromadzą się ludzie, dziewczyna powiedziała: „tu es aimé”, gdyż posiadała ten język, a także pianino i inne rekwizyty zacnego wychowania, które często idzie na marne, „je suis aimé” — szepnąłem, aby nie rozpętać hałasu w letnią noc, „vous êtes aimé“ — rzekli Jerzy I, II oraz III, jeżeli tam byli, w tym Putainville, i jeżeli znali ten język, którego nie znali, więc zakończyłem dialog frazesem: „on doit aimer ce qui est beau”, gdyż także, jak oni, równie dobrze mówiłem po francusku, oczywiście tylko w 1949, a wąska uliczka idąca schodami pod górę wydała mi się zakątkiem, gdzie przy murze powinienem spędzić resztę życia, życzenie to los spełnił i niezależnie od miast, w których przebywam, bez przerwy tkwię przy murku niedaleko apteki w Zielonej Górze, pozwalając sobie tylko na spacery do dworca, którego już nie ma dla innych, tym bardziej jest dla mnie, a raz do roku na śnieżystej morenie stoję zupełnie nagi przy ognisku i jest to słuszne, gdyż mnogość rzeczy rozprasza i nie można dojść do żadnej sensownej prawdy, i trzeba żywić się cudzymi, spisanymi w książkach stojących jak puszki z oślim mięsem w spiżarni, mięso z tych puszek wydaje się smaczniejsze od świeżego, „pourquoi le clair de lune est-il plus beau en hiver qu’en été ?” — spytała Nena. Voilà l’hiver, klapa włazu do czołgu, odchylona i przez nas poprzednio, zimna i szorstka, ułatwiała Wejście do wnętrza, księżyc rzucał umarłe światło, potwierdzając późniejszy sąd Neny, lecz oprzyrządowanie ojciec badał za pomocą latarki, wycelowanie lufy działa na stodołę nie sprawiło kłopotu, gdyż nie umieliśmy tego robić, więc szybko i nadzwyczaj sprawnie ustawiliśmy ją właściwie, albo tak miało być i lufa przygotowana do strzelania na wprost czekała na nasze zabiegi, co, jeśli nie zboczyć z tego rodzaju rozumowania, prowadzić może do uznania predestynacji lub ostatecznej sprawiedliwości, przed czym się wzdragam i myślę, że po prostu sam czołg nam pomagał, wściekły na ludzi za pozostawienie go w samotności i skazanie na zgubę, może żądny był radujących wybuchów i zniszczenia, wyraźnie bowiem ułatwiał ojcu naukę obsługi działa, nie było to proste, wziąwszy pod uwagę liczbę rozmaitych korb i uchwytów, lecz w końcu udało się otworzyć zamek armaty i wpakować, w nią nabój dźwigany przez ojca z trudem i stękaniem, przedtem jeszcze ojciec wkręcił, lub nie, zapalnik w żelazo pocisku, zamek działa szczęknął z zadowoleniem i wyjrzeliśmy z wieżyczki, czy akurat stodoła starego skurwysyna zobojętniałego na ludzkie zmęczenie zastąpi pociskowi drogę, i ojciec odpalił. Nic się jednak nie zdarzyło od tego pociągnięcia za niewłaściwą dźwignię i dlatego zdążyłem, na długi czas, powrócić w uliczkę obok apteki, gdyż rok 1949 był wtedy wcześniej niż 45, w powojennym zaambarasowaniu rzecz ta uszła, uwagi wielu ludzi. Przy murku noc wydawała się ciemniejsza oraz cieplejsza niż w innych punktach miasta, a Nena właśnie nadchodziła powoli i z gracją, ów wdzięk jej ruchów w załomach cieni był niewidoczny, dlatego można śmiało go przypuścić, także mnóstwo innych uroków, skoro kilkoma słowami można je dodawać, nadeszła, z niecierpliwości byliśmy pierwsi i przesiedzieliśmy na schodkach niejedną noc, zanim to się zdarzyło, jeśli w ogóle, cichutko też nuciliśmy piosenkę o nieznanej melodii, której tekst dziś właśnie odnalazłem w książce napisanej przez biskupa przemyskiego z, uwagą: „śpiewając tupali masoni nogami”, a wiadomość pochodziła z „Le Drame maçonnique”, w zasadzie było to zakończenie każdej zwrotki: ,,Quand l’ombre couvrira la terre nous viendrons encor t’adorer oui t’adorer t’adorer t’adorer”, i jeszcze trzy razy „t’adorer”, albo z prostej uciechy śpiewania trzy miliony razy powtórzyliśmy: „t’adorer”, zwłaszcza ja, gdyż Grand Architecte de l’Univers, przedmiot uwielbienia, był przez masonów rozmaicie rozumiany, jeśli wierzyć księdzu biskupowi, a wtedy już nie wierzyłem biskupom, dla mnie oznaczał wyłącznie dziewczynę wyłaniającą się z mroku chaosu, jestem przekonany, że właśnie ta piosenka obijała się o mury uliczki, gdyż, kiedy ją dziś po raz pierwszy poznałem, wydaje mi się stosowna, szczególnie jeśli pomyśleć o dziwnych obrzędach i zwyczajach masonerii, tej zabawy dorosłych. Oto chwila wahania, czy przypisać ojcu ową sprawność i zuchwałość, jaką chłopcy chętnie widzą u rodzica, wtedy wystrzał nastąpiłby szybko, gdyż ojciec z właściwą sobie inteligencją rozpoznał działanie mechanizmu zamka armaty, załadował nabój, pociągnął za spust i stodołę diabeł rozproszył z hukiem na przeszłość, przyszłość oraz teraźniejszość, a słoma, na której stary wieśniak nie pozwolił nam się wyspać, płonęła spokojnym ogniem, stałem w wieżyczce jak dowódca pancernej dywizji i zaznałem uczucia, które musiał mieć Grand Architecte de l’Univers, kiedy stworzył świat i patrzał na dzieło z zachwytem, gdyż jego doskonałość była nie do opisania, jeśli dobrze pamiętam, był to zachwyt równy temu, jaki objawił mi się zaraz po wysadzeniu głowy z łona matki, wspaniała, radosna biel prześcieradeł i pierwsze powietrze w płucach, dlatego krzyczałem. Ojciec jednak marudził, badając nieznane przyrządy, zwłaszcza te, które dały się poruszyć, i przycupnąłem w żelaznym pudle, lekki mróz skłaniał do snu, czekałem na Nenę mającą nadejść, w końcu nadeszła po cichu, nosiła płaskie obcasy, by zamaskować wzrost, w zmroku była dziewczyną piękną jak palma, dziś widzę ją ostrzej i nie wiem, czy jestem rad, że po mnie był jeszcze jeden chłopak, trzynasty i pechowy, albo szczęśliwy, gdyż nie wiem, jakie on miał wyobrażenia o szczęściu, huk i smród spalonego prochu przeniósł mnie z powrotem do czołgu, ojciec znalazł właściwą dźwignię, nie widziałem, jak stodoła unosi się w powietrze, dostrzegałem tylko słomę płonącą niby bożenarodzeniowe drzewko i słyszałem swój krzyk witający z uniesieniem narodziny Boga lub człowieka, jedno i drugie, może w ogóle nic, ten pocisk, który rozbił i zapalił stodołę, nie wybuchł jednak, lecz poleciał w przestrzeń, by za cztery lata, w lipcu, eksplodować na rynku w Zielonej Górze, przestrzeń oraz czas miały go odrzeć ze stali, wypatroszyć z ładunku i masy, doszedł jedynie swą istotą, jaką jest oszołomienie. Doszedł nie wtedy jeszcze, kiedy dziewczyna wychynęła z nocy, i nie wówczas, gdy rozebrała się w nagiej uliczce, gdyż prosiła, aby nie patrzeć, a my, w tych średniowiecznych czasach, wcale nie lepszych, uszanowaliśmy jej wstyd i rozmawialiśmy o gwiazdach, które Jerzy I znał po imieniu, poufałość, do jakiej nie był zdolny z ludźmi, może tylko ze mną, gdyż wiązało nas nieszczęście miłości, przynajmniej do chwili, kiedy zbliżyłem się do Neny, on do końca był daleko od piersi blondynki, Nena rozpuściła właśnie włosy i była krzakiem agrestu na wysokim pniu, nietrudno było mi ją widzieć, skoro patrzyłem na nią oczyma duszy umieszczonymi na plecach, więc ona złożyła na murku swój letniczek, a także tę bieliznę, o której nie przyszłoby mi pomyśleć, gdyż musiałbym także myśleć o tym, co okrywała, a nie okrywała niczego, ta dziewczyna nie miała nic zmysłowego, bo przy dwunastym chłopcu wyzbyła się tych cząstek umęczanych przez jedenastu chłopców, o których miasto nic mi nie powiedziało. Jerzy II obejrzał puste ulice, Jerzy III wycenił słuchem nieobecność ludzi, ich obecność stanowiła element ryzyka, skoro Nena, naga żyrafa w rozgrzanym mieście, zdecydowała się przebiec te ulice wokół ratusza na nagich stopach z jakiegoś powodu istotnego dla jej ambicji. „Leć” — rzekłem, jak gdyby była pterodaktylem, o którym także uczono mnie w gimnazjum, bym nie zaginął w świecie. Zamknęliśmy oczy, kiedy rozległ się łomot jej skrzydeł, w rozgrzanym powietrzu ciężko nabierała rozpędu, chociaż w ubraniu wydawała się lekka i szczupła niby pijawka, miałem za powiekami jej obraz białego ptaka z głową nietoperza i ostrymi ząbkami, tak było na rysunku, kiedy objawił mi się podczas lekcji zoologii ten pierwszy lotnik na Ziemi, pterodaktyl, potem otworzyłem oczy i spojrzałem na nieruchome sandały Neny, gdyż gwiazdy błyszczały w klamerkach, niepotrzebne buty pierwszej dziewczyny latającej jedynie dzięki silnej woli, dziewczyna zniknęła za krawędzią muru ratusza, kiedy zobaczyłem stodołę w ogniu powstałym bez żadnej przyczyny, gdyż jeszcze nie trafił w nią pocisk, jeszcze leciał, nawet nie wiedziałem, że leci, biały, w pióropuszu nie. splecionych włosów, po ciepłych płytach chodnika lub kamieniach ulicy, wszyscy zresztą odwróciliśmy się plecami do ratusza, bo nie ma większego nieszczęścia niż nagość płci przeciwnej, co innego, gdybyśmy wyszarpywali Nenie wątrobę kowalskimi obcęgami z brzucha rozciętego tasakiem lub narzędziem delikatniejszym, nożem do krajania chleba, jej brzuch nie budziłby podniecenia, zaspokajałby tylko naturalny instynkt okrucieństwa. Ale nie ja, chciałem zobaczyć, skąd wziął się urok, można przypuścić, że oczarowanie Neną miało charakter duchowy, organizowała je jednak materia, tak nas uczono w gimnazjum, nigdy nie wiedziałem, czy dziewczyna była szczupła, czy posiadała jednak sporo pulchnej materii, rekonstrukcja na podstawie jednej drobnej piersi (czy drobnej?) wydaje się wątpliwa, wytężyłem oczy, by dostrzec nie tyle duszę czy nagie ciało, ile to, co wiąże te elementy, i dusza przemawia ogłupiająco do chłopca, albo oszukujemy się dla odróżnienia od przyrody, spoglądałem tedy na tę krawędź ratusza, zza której miała wybiec, i choćbym ją teraz albo wtedy przetrzymał całe lata za zwalistym ratuszem, nie jestem zdecydowany czy wybiegnie, gdyż mam pomysł, aby ktoś, jakiś mężczyzna, młody lub stary, czekający właśnie na taki bieg wydarzeń, schwycił ją, wciągnął do wielu zakamarków, wielu sieni, drzwi i wypił wszystką krew, ogryzł uda, połknął pierś, tę, którą trzymałem w dłoni tłustą od gliny. Chęć jednak nie przekreśli rzeczywistości, młoda, zupełnie naga dziewczyna, może niezupełnie, gdyż z medalikiem, na którym wyobrażono Jezusa, była za ratuszem i miała stamtąd wyfrunąć, całą noc wpatrywałem się w krawędź budynku i białe ciało Neny nawet nie mignęło, więc właśnie wtedy oddała się tym jedenastu chłopakom, to oni stali w bramach, w drzwiach, siedzieli na chodnikach i brali ją po kolei bez nastrojów, wierszy, nużących oczekiwań, przechodziła chętnie od bram do załomów muru, od progu drzwi do obrzeża chodnika na krótką (może nie krótką?) pieszczotę, z własnej woli, bo wyznaczyła im te miejsca, tak jak moje w uliczce obok apteki, ale ja miałem dla niej jedynie modlitwę, co jest dobre tylko na zakończenie wszystkiego, otóż ostry zapach jej potu później jest tu problemem nie do wyjaśnienia i to, że gwałtownie chciała się wykąpać. Oczywiście, kiedy przed świtem, po okrążeniu ratusza wypadła zza czerniejącego muru i kiedy w świetle gasnącego księżyca mogłem ją zobaczyć jak pod szkłem, ten pocisk wystrzelony przez ojca pod Grójcem, zmęczony i szczęśliwy, eksplodował na ulicy w Zielonej Górze, zamieniając otoczenie w słomiany, duszący ogień, gdy opadł dym, stare deski, rozżarzone odłamki, Nena splatała z powrotem warkocze, nie dbając w charakterystycznym rozleniwieniu o ubranie się, być może, nie czuła woni swego potu, potu młodych chłopców, tylko zapach spalonego ładunku wybuchowego, stąd pewnik, że właśnie ją w marcu 45 ojciec wystrzelił z czołgu gołą jak pocisk. Odtąd żyję wyłącznie w roku 1949 oraz trochę w następnym i cokolwiek można by o tym powiedzieć, jest to bardzo dobry powód do życia. Oczywiście tę myśl wyraził o mnie ów rewizor na gdyńskim dworcu, w świetle obserwacji, jakie mimochodem przeprowadziłem, muszę przyznać, że jeśli nawet jacyś podróżni czy senne pracownice bufetów słuchały obnażania moich śmiesznostek, to przecież bardzo rzadko czyniły to do końca, gdyż na dworcu, nawet nocą, w tej przerwie, kiedy nie odchodzą ani nie przychodzą pociągi, zdarza się zbyt wiele, aby zwracać uwagę na jedno. Dlatego też natychmiast po powrocie do domu z niepotrzebnej podróży wbiłem sobie w udo skalpel, a krew zatamowałem płonącym końcem sosnowej gałązki, była to wodnista krew pozbawiona kolorowej barwy. Figurki z Edo Zajmiemy się przewrotną, może nawet zepsutą dziewczyną, Marią Czarcikęs. W czasie, kiedy rozmawiała z wdową Wyżliną, przeżyła już lat szesnaście i siedem miesięcy. Wdowie powiedziała jednak, że liczy sobie nieco ponad piętnaście, by wynikało, że wówczas, kiedy Paweł Wyżlina podarował jej figurki, była absolutnie niepełnoletnia, nawet w świetle naszego prawa, jeśli już nie dobrych obyczajów. Była szczupła, miała drobne piersi i w oczach bezbrzeżną naiwność. Wdowa nie rozumiała, czego dziewczyna chce. — Coś ci się pokręciło — uznała wdowa, traktując Marię jak nierozsądną dziewczynkę. Wewnątrz trzasnęły jakieś drzwi zamknięte podmuchem przeciągu, — Przyszłam po lalki z Edo — powiedziała Maria. Wdowa uchyliła drzwi wejściowe tylko częściowo. Jedną dłonią trzymała się ściany, w drugiej twardo dzierżyła klamkę. Dziewczyna powiedziała najpierw: lalki. Potem naprawiła błąd i nazwała lalki figurkami. Oczy wdowy, matowobiałe jakby je ściął alkohol, nie zdziwiły Marii. Zajrzała w nie i odtąd wiedziała, że Wyżlina mówił tylko prawdę. — Podarował mi je pan Paweł Wyżlina — powiedziała Maria. — Gdzie, kiedy? — W sanatorium. Miesiąc temu. — A — rzekła wdowa. — Wejdź. W ten sposób spotkały się te dwie kobiety Pawła Wyżliny albo — żeby określić rzecz dwuznacznie — zetknęły się ze sobą trzeźwa młodość i pijana starość. Miały dwie wspólne cechy: obie były brunetkami i obydwie umiały nienawidzić. To drugie musiało doprowadzić do trzęsienia ziemi. Na stole w pokoju stały śmierdzące, zgniłe kwiaty, a w popielniczce ogryzione kości. Otwarte drzwi na balkon dawały jednak świeże, pachnące lipami powietrze. Wdowa uderzyła biodrem o krzesło i sklęła je. Potem wzięła ze stołu talerz z przyschniętymi listkami pietruszki i wyniosła go do kuchni. Marię doszły stamtąd kobiece głosy. Wprawdzie wdowa zamknęła drzwi za sobą, nie na tyle jednak, by dziewczyna nie usłyszała udzielonego nieznajomym wyjaśnienia: — Jakaś młoda kurewka. Powracając wdowa uderzyła łokciem o szafę. Nazwała szafę kobietą upadłą i usiadła przy stole. — Jakie figurki? — spytała. Maria wyjaśniła swobodnie: — W zasadzie jedna, lecz przedstawiająca dwie postacie. Z polichromowanego drewna, anonimowa, jak sądzą niektórzy, mała rzeźba w rodzaju netsuke. Przedstawia starca i dziewczynę. Pana Iharę Toju, poetą na dworze shoguna w Edo, i pannę Yoshiko Takuboku, córkę daima z Kobe. Wdowa pokręciła głową przecząco. — Rzeźba ma około piętnastu centymetrów wysokości — ciągnęła obojętnie Maria. — Jest bardzo realistyczna. Szata na starcu leży bardzo źle, bo jest chudy. Twarz okrągła, gdyż azjatycka, lecz wyorana zmarszczkami. Ale to twarz szczęśliwa, rozjaśniona uczuciem. Pan Ihara Toju miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata tak jak pan Paweł. Wdowa jakby zbudziła się i spojrzała uważniej na dziewczynę. — A ta dziewczyna? — spytała. — Dwanaście. Panna Yoshiko — siedzi na kolanach starca, który, lewą ręką podtrzymuje ją za kark zważając, by nie zburzyć jej pięknej fryzury. Yoshiko rozwiera swymi dłońmi kimano, by podarować Iharze widok swoich piersi. Małych, takich jak moje. Zresztą pani wie, skoro posiada tę figurkę. — Nie! — krzyknęła wdowa. — Nie ma żadnej świńskiej figurki! — Pan Paweł nie mógł kłamać — powiedziała Maria mocno. — I prosił, żebym, kiedy… odejdzie, przyszła odebrać rzeźbę. — Kłamał jak zawsze — stwierdziła wdowa. — Był przeklętym erotomanem. Umierał, a jeszcze zmyślał obrzydliwe historyjki. — To nie jest obrzydliwa historyjka — rzekła Maria oschle. -— Figurkę wyrzeźbiła panna Yoshiko Takuboku, kiedy siedziała w bambusowej klatce, zanim shogun wrócił do tej sprawy. Kochała więc Iharę. — Dwunastoletnia dziewczynka i staruch! Co za pieprzone bzdury! Tknięta jednak jakimś przypuszczeniem wdowa dodała w miarę grzecznie: — Niech pani poczeka. Pójdę podlać koleżankom i posłucham dokładniej. Napije się pani herbaty? — Jeśli ma pani… wolną filiżankę. Zamierzała powiedzieć: czystą, ale była mądrą. Kiedy wdowa wyszła, rozejrzała się po pokoju. Żaden ślad nie wskazywał, że żył w nim kiedykolwiek mężczyzna, nie było również fotografii i obrazów. Napój otrzymała w świeżo mytej szklance. Nie była to ceremonia goszczenia herbatą. Wdowa Wyżlina jakby postarzała się wyraźnie podczas kilku minut nieobecności. Jej śniada z natury twarz poczerniała. Drugi raz nazwała Marię panią. — Niech pani opowie całą tę historię. — Którą? — zapytała dziewczyna. Istniała ewentualność, że wdowa jest ciekawa ostatnich tygodni Pawła Wyżliny. — O tych Azjatach. Chwyciła więc nić, pomyślała dziewczyna i świadomie unikając emocji przedstawiła znane sobie fakty. — W 47 roku shogunatu Tokugawa poeta dworski, dawny żołnierz, Ihara Toju zaproszony został do budynku w ogrodzie na ceremonię picia herbaty. Nie chodziło jednak o uroczystość, wyznaczono go do roli manekina podczas ćwiczeń praktycznych dla dziewcząt, które uczyły się trudnej sztuki parzenia i podawania napoju. Herbatę dla Toju przygotowała i podała mu Yoshiko. Poecie wydawało się, iż tak bardzo posiadł ustalone przez obyczaj szczegóły uroczystości, iż bez obawy o nietakt mógł skupić całą uwagę na dziewczynie. Wyraźnie oczarowany miękkością jej ruchów, szczupłością barków, co wyśledził z ułożenia kimona, a nade wszystko z ułożenia włosów spiętych surowo szpilkami ze trzciny, stworzył na poczekaniu jedno ze swoich najlepszych haiku. Haiku to bardzo zwięzły wiersz japoński. Czy mogę zacytować? — Proszę — szepnęła wdowa. — Wiatr przygiął pęd ku staremu drzewu Bardzo splątane gałązki Maria postarała się, aby przez każdy wyraz starego utworu przepłynął strumień świeżej, namiętnej krwi. Wdowa wyraźnie zadrżała. — Być może — ciągnęła dziewczyna, przechodząc błyskawicznie do oschłej relacji — właśnie to haiku wskazało dziewczynie los. Albo Ihara był podobny do kochanego ojca. W tym wieku nie ocenia się jeszcze skóry człowieka, po prostu się jej nie widzi. Natomiast wyczuwa się głębokość duszy i krystaliczną wodę na jej dnie. Jeśli jest tam czysta woda. Jeszcze tej nocy Yoshiko Takuboku dokonała rzeczy nieprawdopodobnej, jeśli zważyć odległość, nieznajomość konkretnego miejsca, czujne straże na murach i dróżkach, a także przebiegłość kobiet odpowiadających za dziewczęta dworskie. Zamek w Edo był zbiorem budynków większych od największego sanatorium. W tym miejscu opowiadania Maria napiła się herbaty. Wdowa natomiast zapalała z trudnością następnego papierosa, zmarszczki na jej twarzy stawały się coraz bardziej głębokie, ale nie przebijała przez nie czysta woda dna duszy. — Dziewczynka odnalazła Toju w pomieszczeniu do pisania zwanym shoin. Siedział jak dobry demon, usiłując w oceanie słów wybrać osiem i określić nimi ocean życia. Odnalazł je natychmiast, kiedy weszła Yoshiko. Powiedział: Płatek wiśni spadł na kroplę żywicy Trzęsienie ziemi. Niewątpliwie wówczas miała miejsce sytuacja, którą Yoshiko oddała potem w polichromowanym drewnie. A także inne sytuacje. Wdowa zupełnie już trzeźwa, jeśli przedtem nią nie była, stwierdziła z wielką, pełną irytacji powagą: — Jest pani bardzo młoda, prawie dziewczynka. I uważa pani takie zdarzenia za naturalne? — Tak. — Dlaczego? — Ihara Toju miał przed sobą niewiele życia. Powinien umrzeć szczęśliwy. Wnoszę, że pani, jak prawie wszyscy ludzie, uważa, że dla dziewczyny stosowniejszy jest bezmyślny, młody chłopak kochający jak królik. Szybki partacz zapatrzony w siebie, dla którego dziewczyna jest wyłącznie przedmiotem doznań. Nawet w przyrodzie pyłek starych drzew spada na młode. — Pani, pani jest… zepsuta — powiedziała wdowa ostro, używając prawdopodobnie nie tych słów, które miała w zanadrzu. Oburzenie zostało jednak pohamowane przez ciekawość, bardzo osobistą. — Wspomniała pani — podjęła wdowa — że ten… poeta był chory. Miał przecież umrzeć. — Miał umrzeć już następnego dnia, ale nie był chory. Zabrała go tsunami, wysoka fala, bo był to dzień trzęsienia ziemi. Widzi pani: demony oburzyły się na bezecne igraszki miłosne starca z dzieweczką i zatrzęsły ziemią. Trzeba wiedzieć, że w roku 1650 Edo zostało zniszczone przez potężne trzęsienie ziemi. Nikt nie wiedział, że ziemia zadrży, i Iharze Toju zezwolono przed wykonaniem wyroku zejść nad morze, bo w nim chciał się obmyć z brudu doczesności. Tam, w dzisiejszym Shitamachi, Dolnym Mieście, które jest dzielnicą Tokio, zagarnęła go fala. Myślę, że miłośnie. — Powiedziałaś o wyroku — rzekła wdowa z radością. — Ukarano go za świństwa z głupim dzieckiem?! — Nie, chociaż widziano dziewczynkę wracającą rano do siebie i wykryto prawdę. Muszę też wyjaśnić, że Yoshiko przeszła już była pierwsze krwawienie. I że była bardzo rozwinięta intelektualnie. Iharę Toju skazano za zakłócenie ceremonii picia herbaty. Powiedział swoje haiku, gdy był czas milczenia. Kazano mu popełnić samobójstwo. — A dziecko? — Wdowa z uporem nazywała Yoshiko dzieckiem. — Dziewczyna również była winna: zasłuchała się w wiersz zamiast wypełnić przewidziane ceremoniałem gesty. Sądzi się jednak, że shogun chciał w ten sposób ukarać nieposłusznego daima z Kobe, ojca Yoshiko. Dziewczyna przetrwała trzęsienie. Potem trzymano ją w klatce, gdyż shogun miał kłopoty związane z klęską żywiołową. Gdy rzeczy wróciły do ładu, przypomniano ją sobie i otrzymała nożyk do poderżnięcia sobie gardła. Więc widzi pani, traktowano ją jak dorosłą kobietę. Miała wtedy dużo czasu, więc rzeźbiła, a kiedy kazano odejść, wbiła sobie w krtań dłutko do drewna. Rzeźbę polichromowano z rozkazu shoguna. Ludzi cieszyła ta ładna miłość. Figurka przybyła do Europy dzięki Holendrom, którzy ją kupili albo ukradli. Pan Paweł otrzymał ją od ojca i podarował mnie. Powiedział, że pani nie ośmieli się nie przekazać, gdyż boi się zmarłych. Wdowa oblizała wąskie, lepkostarcze wargi koniuszkiem języka. Kipiała już wewnętrznie i nie potrafiła tego ukryć. — I on ci to wszystko opowiedział? Ten… Nazwała męża okropnie. — On — potwierdziła Maria. — W sanatorium?!— głos wdowy wibrował w wysokiej tonacji. — W sanatorium. — Przy herbatce? — Przy i nie przy herbatce. — Ty mała dziwko! — wdowa splunęła i zadławiła się w krzyku. Patrząc tylko na Marię, schwyciła wazon z szarozielonym nalotem gnijącej wody i patykami dawnych kwiatów. Z olbrzymim rozmachem rzuciła nim w dziewczynę. Maria uchyliła się, a szkło rozprysło się o drzwi szafy. Na bluzkę dziewczyny spadło jedynie kilka źle pachnących kropel płynu. Wdowa wyszukała dłonią na stole kryształową popielniczkę wypełnioną ogryzionymi kośćmi. Do pokoju wpadły wówczas dwie kobiety. Obie grubo ponad pięćdziesiątkę, w wieku wdowy Wyżliny. W ostatnim momencie zdołały uchwycić za uzbrojoną dłoń koleżanki i popielniczka upadła na podłogę przy jej rozkraczonych nogach. Rozwścieczona kobieta krzyknęła z nadzwyczajną mocą: — Won! Maria Czarcikęs wyszła bez pośpiechu, ledwo unikając ciosu pięści rozszalałej wdowy, która wyrwała się trzymającym ją kobietom i rzuciła za dziewczyną. Koleżanki wdowy błyskawicznie zamknęły za Marią drzwi wejściowe do mieszkania. Dochodziła stamtąd szamotanina, tłuczenie pięściami i głośne okrzyki w renesansowej polszczyźnie. Ponad dwudziestoletni chłopak, który siedział na kamiennym parapecie okna na półpiętrze, powstał zobaczywszy Marię i zauważył: — Wywołałaś trzęsienie ziemi. — No. Prawie — powiedziała dziewczyna. Schodzili po schodach coraz dalej od epicentrum. Drgania w mieszkaniu wdowy gasły. — Ułożyłam moje własne haiku — rzekła Maria. — Posłuchaj: Piorun sprawiedliwy uderzył w skarlałą wierzbę Ogień trawi próchno. — Nieźle — stwierdził chłopak. — Tam jest brudno — dodała po chwili. — Dopiero jutro będzie lepiej. Wyzwoliłam w niej energię do sprzątania. Ona sprząta tylko w bardzo wielkiej złości. Nie ma już Pawła Wyżliny, by robił to na co dzień. — Dlaczego się z nią nie rozwiódł? — spytał chłopak poważnie. — Trzymała go na sznurze i gazie. Gdy dostrzegła, że chce odejść, inscenizowała własną śmierć. — Powiedziałaś: inscenizowała. — Jest tak zła, że zrobiłaby to rzeczywiście, aby cierpiał. Zrobiłaby wszystko, aby cierpiał. — Miękki. — Jeśli miękkością jest brak zgody na czyjąkolwiek śmierć. Była zawistna nawet o jego myśli. Me mógł się wpatrzyć w drzewo lub obłok, chyba że ona pierwej dostrzegła urok tego drzewa. Ale musiałoby być podobne do niej. Kamerdyner, kucharz, zbyt mało zarabiający, z humorystycznej opowiastki. Wrażliwy, oczytany i bezinteresowny. Wlał we mnie chęć do życia i może dlatego nadal jestem. Komiczne czy tragiczne życie Pawła Wyżliny? — Pił? — Nie. To ona piła. Z rozpaczy, gdyż człowiek nie dostrzegał w niej boskości. Szli ulicą słoneczną i pełną technicznego jazgotu. Maria uchwyciła dłoń chłopaka i powiedziała serdecznie: — Dziękuję ci za tę japońską historię. Myślałam, że coś pokręcę, ale poszło gładko. Może zresztą dałam Yoshiko nazwisko Ihary i odwrotnie. Czy istnieje figurka z Edo? — Może. Chłopak przystanął zadziwiony swymi myślami. — Trudna mi uwierzyć, że ten miły pan — powiedział. — Miły, starszy pan, tak go określiłaś, był od początku do końca wierny takiej zgadze. Ja bym przynajmniej w takiej sytuacji dziurkował wszystkie babki dokoła. — Umierał, więc mówił prawdę. — I nigdy? — Nigdy. Nie było nic do zyskania, by kłamać. — Jednak staroświecki wariat. — Chłopak prawie zamknął sprawę, ale wpatrzony w życie przed sobą spytał jeszcze: — A ciebie czasem nie chciał? — Nie wiem, co zrobisz, gdy powiem ci prawdę. Jak przed śmiercią. Przecież możemy umrzeć tu, na ulicy. Może już płynie tsunami, trzydziestometrowa fala i porywa sprawiedliwych oraz niesprawiedliwych… — Jesteś przedwcześnie dojrzała. — To z ocierania się o nieżywych tam, w sanatorium. — Więc jak z tym starcem? — On nie wyraził takiego pragnienia. Miałby mnie bowiem. Żart szejcha Ibn al-Mudżtahida Informacje te pochodzą z tradycji. Przemielone przez setki ust recytatorów są jak piasek pustynny z trzynastego wieku, niby ten sam, przecież inny, drobniejszy i zanieczyszczony. Chrześcijańska Europa nienawidziła Arabów tak, jak śmierć nienawidzi życia. Było za co. W ponurych kościołach przepojonych wonią zaschłej krwi, potu i żółci Ukrzyżowanego wstrętem napawały dalekie zapachy różanych olejków Wschodu. Pieśni o Golgocie w samym założeniu musiały być wrogie miłosnym kasydom. Skazani na byt u boku jednej kobiety, nierzadko jędzy, musieli nienawidzić zmysłowych posiadaczy całych stad Nubijek, Beduinek, a nawet Europejek. Tak jak nędza nie znosi bogactwa, ciemnota kultury, a wyrzeczenie przyjemności, tak nie znoszono ludzi z północnych wybrzeży Afryki. Niewątpliwie dlatego dobry Bóg nakazał ich zabijać. Zawsze trzeba zabijać lepszych. Szejch Ibn al-Mudżtahid, mały król małego skrawka Tunezji, u schyłku przyjemnego życia uznał za stosowne uczynić żart giaurom. Nawet nie myślał, że są głupsi lub gorsi. Dobry żart świadczy, że ludzi będących jego przedmiotem uznajemy za równych sobie. Szejch żył w wieku dwunastym lub trzynastym. Trzeba żmudnych badań, by dociec konkretnego czasu. My, Europejczycy, jesteśmy za poważni, by trwonić lata dla takiej sprawy. Dla maddachów, bajarzy, którzy przechowali imię szejcha i jego czyn w ludowej pamięci, czas historyczny był mniej ważny niż nawóz białych antylop. Łajno to, drobne i rozsiewane w biegu, nie nadaje się do wzniecania ognisk w zimne noce. Ihn al-Mudżtahid był znawcą kobiet. Powiedzmy łagodnie, bez wzniecania papierowych pożądań za pomocą czarnych literek, że spędził życie doskonaląc sztukę kochania. Kobiet miał wiele i tyleż doświadczenia. Nadal wierni średniowiecznym obyczajom opuścimy opisy finezyjnych praktyk szejcha w miłości. Oni posiadają swoją kulturę, my naszą. Nasza jest lepsza i nastawiona na inną aktywność. Żywotność szejcha w jego ulubionym zajęciu wspomagały środki farmakologiczne. Maddachowie opowiadają o bogatej bibliotece Ibn al-Mudż-tahida. W wąskotematycznym zbiorze wspominają „Księgę erotyki i sułtańskich leków”, być może autorstwa Nusajra ad-Dina al-Fusiego. Nie ulega wątpliwości, że szejch osiągnął wielką biegłość w wykorzystaniu roślin, owoców, narządów zwierząt oraz minerałów dla praktyk miłosnych. Studia w tej mierze wsparł praktyką i własnymi poszukiwaniami, osiągając takie efekty, które wprowadziły go do ludowej pieśni. Uzyskana przezeń w pięćdziesiątym trzecim roku życia maść lub ładniej: wonność, była kwintesencją w dziedzinie afrodyzjaków. Opowieść wymienia składniki, lecz spowija tajemnicą proporcje i sposoby ich łączenia. Być może zechce ktoś zbawić nieszczęśników oraz nieszczęsne pozbawionych odczuwania lub pragnień i odtworzyć przepis szejcha. Niech zgromadzi drobne porcje szafranu, zielonego imbiru, muszkatołowej gałki i pieprzowej esencji. Winien się także zabezpieczyć w kilka nasion palmowych, odrobinę piżma, sykomorowej kory oraz garść morskiej soli z Zatoki Perskiej. Dalej potrzebna jest tylko szczypta gliny mądrości, kilka kropel oślego mleka oraz jądro koguta, który wprawdzie dojrzał do swych zasadniczych funkcji, ale jeszcze nie dopadł żadnej kury. Ingrediencje owe niech połączy obfitość wywaru z liści ogrodowej mięty. Większość egzotycznych składników jeszcze dziś nabyć można na bazarze Sidi Mahraz w Tunisie. Ibn al-Mudżtahid zauważył w swym długim życiu, a żył lat dziewięćdziesiąt sześć, że czas był dla pachnidła najważniejszym składnikiem. Na przykład czterdziestoletnia maść zdołała rozpalić tłustą Niemkę — takie malhuma, pulchne i przeokrąglone, były akurat w modzie — której siedmiu poprzednich właścicieli zrezygnowało, szukając nadaremnie nerwów w białym sadle. Szejch otrzymał ją jako dodatek do nabytego kobierca, spadła poniżej ceny garści daktyli. Maść, niby kamień filozoficzny, przemieniła w złoto odpadek z targowiska niewolnicami. Powodem żartu, który potem uczynił Ibn al-Mudżtahid, była, być może, litość nad Europejczykami zmuszonymi do współżycia z pojedynczymi połciami przechłodzonej słoniny. W dowcip swój zaangażował znaczne środki, czego nie należy przeceniać: zbliżał się do wrót raju dla wiernych, nie musiał tam zabierać ziemskich zasobów. W dziewięćdziesiątym czwartym roku swego istnienia kazał sprowadzić nieco gliny i jednej z kobiet, Egipcjance o zręcznych palcach, ulepić małą amforę bez ozdób. Własnoręcznie na wybrzuszeniu naczynia wygrawerował sztyletem pierwszy werset„Fatihy”, sury otwierającej Koran: ,,W imię Boga Miłosiernego, Litościwego”. Drugie zdanie dopisał po łacinie kanonik katedry St. Nicholas w Nancy zajmujący się u szejcha czyszczeniem wielbłądzich zadów, bo tak Najwyższy kieruje losami ludzi. Zdanie to brzmiało następująco: „Posmaruj brzuch twój wonnością, będzie jak gładki owal jaja strusiego”. Słońce pustyni wyssało wilgoć z gliny. Model zawieziono do garncarza w L-Kudur, takie szczegóły są tchnieniem życia w zmyśleniu. Rzemieślnik, spełniając życzenie szejcha, ulepił sto czternaście amforek, powielając ich kształt oraz napisy. Sto czternaście, bo tyle jest sur w Koranie, dobrze, kiedy Allach wspiera zamysły wiernego. Naczynka uzyskały bardzo trwałą polewę obliczoną na wieczność, gdyż wiemy o jednym naczynku, że niedawno miało się dobrze. Wypalone starannie i opakowane przybyły do szejcha w wielbłądzich jukach. Ibn al-Mudżtahid sam, bo lubił zapach wonności, napełnił je porcjami maści. Szyjki, smukłe, gdyż lepiąca je niewolnica lubiła gazele, zalepił szejch żywicą schnącą na kamień. Potem wydał polecenie, które wypełnił średni syn szejcha z czterema sługami oraz kanonikiem z Nancy. Tych sześciu ludzi wybrało się do Europy, udając kupców i nawet kupując drobiazgi, na przykład bursztyn wielkości pięści. Ich zadaniem było pozostawienie stu czternastu amforek z wonnościami w różnych punktach głupiego świata giaurów, epitet pochodzi od maddachów. Wypełnili życzenie szejcha, zakopując z reguły naczynka na uprawnych polach w różnych krajach. Wrócili po półtora roku, lecz tylko w czwórkę, dwóch służących zmarło we Francji na cholerę, choć twierdzi się, że jest to choroba wschodnia. Zastanawiające, że wrócił ponoć kanonik, choć mógł pozostać w swoim kraju, być może uważał, że ziemia należąca do Allacha i jego raj są bardziej ludzkie. Szejch od miesięcy był już zaniemógł i ze wszystkich ciążących nań spełniał jedynie obowiązki mężczyzny. Mówi się, że zmarł w paroksyzmie śmiechu, kiedy syn zameldował mu, że żart został zasadzony w ziemi giaurów, więc musi kiedyś wydać owoce. Jest oczywiste, że Ibn alMudżtahid na śmiertelnym łożu wyobraził sobie jedną lub kilka kobiet, które użyją wonności do posmarowania brzucha, by zyskał gładkość strusiego jaja. Szejch jest chyba pierwszym i przypuszczalnie ostatnim w ogólnych dziejach ludzkości, który przygotował żart do realizacji po wiekach i jeśli Najwyższy wyróżnił go łaską fatnazji, to pozwoli mu chyba również ujrzeć tę kobietę, która znalazła naczynko z wonnościami w roku 1977 w brzozowym zagajniku niedaleko miasteczka Połczyn. Szejch, widząc ją przez matowe szkło zbliżających się wieków, musiał skonać ze śmiechu. Rzekł bowiem Prorok: „Za Twoim rozkazaniem żywe z martwych wstaje…” (Koran 3, 26). Następnie maddachowie opowiadają o stu czternastu kobietach z Europy, które użyły znalezionej maści. Zamiłowanie opowiadaczy do matematyki, a także nienaruszalność świętej liczby sur, zepsuła te historie. Jest wprost nieprawdopodobne, aby odnalezione zostały wszystkie naczynka, należy też wziąć pod uwagę nieufność ludzi wobec znalezionych przedmiotów. Niektóre wprost znakomite pomysły, jak historia sułtanicy angielskiej, tracą na skutek wprowadzania do nich świata ponadzmysłowego. Oto żądza brytyjskiej królowej spowodowała, że po zniewoleniu wszystkich mężczyzn rozpłomieniona kobieta dobrała się do gulfów i dżinów, które z przerażenia masowo opuściły wyspy, szukając azylu w krajach arabskich. Tłumaczy to z pewnością ich obfitość w wierzeniach muzułmańskich. Jest również chytrym argumentem dla sformułowania twierdzenia, że za pierwszorzędny towar importowany od Arabów, mowa tu o zdobyczach matematyki oraz medycyny, Europa płaciła podle eksportem ciemnych duchów. Potwierdzamy jednak udany żart Ibn al-Mudżtahida wydarzeniem świeżym i prawdziwym. Na początek pochwalimy jego syna, który wypełnił skrupulatnie wolę ojca i zaszedł był aż tak daleko, na Pomorze, w czasach, kiedy nie było to zabawne ani bezpieczne. Takie posłuszeństwo synów wydaje się dziś bardziej nieprawdopodobne niż wszystko inne. Posadził on amforę z wonnościami na jakimś słowiańskim polu, które później łakomie wypełnił las, i tak przetrwało do niedzieli 28 sierpnia 1977 roku. Ulewny nocny deszcz wydobył z leśnego podłoża brzuchate naczynko, które zostało wzięte, z racji brązowej barwy, za kapelusz zdrowego borowika. Bo grzyb schyliła się Joanna Przytulia. Dziewczyna miała lat dwadzieścia i ongiś na Wschodzie osiągnęłaby dobrą cenę mimo tak podeszłego wieku, gdyby nie zasadniczy, mankament, a raczej pewien brak. Brak ten zostałby na bazarze łatwo stwierdzony za pomocą wskazującego palca, o czym można przeczytać u AsSamawwala Ibn al-Magribbiego al Isra’ilijjego. Lektura ta jest zalecana nawet przez wychowawców młodzieży, gdyż wymaga uprzednio opanowania języka arabskiego. Oczywiście nachchasun — handlarze niewolnikami podobnie jak nasi Cyganie przy sprzedaży koni, próbowali oszukiwać kupujących, ale czego brakuje, tego nie ma. Joanna Przytulia byłaby więc towarem przechodzonym, nie uwłaczając godności kobiet, które mają dziś te same prawa co mężczyźni, a brak swój zawdzięczała kierownikowi młodzieżowej orkiestry. Była to świadoma transakcja handlowa szesnastoletniej wówczas Joanny. Coś do zepsucia za stanowisko wokalistki. Żeby śpiewać, trzeba jeszcze posiadać jedną dobrą błonę zwaną strunami głosowymi, o czym Joanna wówczas nie wiedziała. Wymiana tedy ograniczyła się do zdobycia przez dziewczynę wiedzy na ten temat. Jesteśmy bez przerwy w kręgu problemów miłosnych. W prowincjonalnych miasteczkach rodzą się jeszcze, jak zdrowe jabłka w przydomowych sadach, silne i szczere uczucia. Są długie jak życie, gdy trafią na wzajemność lub jednostronnie opanują głupca. Bystry mężczyzna potrafi je przenieść na właściwą kobietę, gdy zajdzie potrzeba. Joanna nie przypuszczała tej możliwości. Jej chłopak, opętany miłością do tej ghusn al-ban, dziewczyny z talią osy, był w spiżarni jej świadomości jak ostatni słoik kompotu z wiecznie tych samych gruszek. Stanowił rezerwę na czas ostatecznego głodu, przy nadmiarze innych nie zostałby spożyty. Nie ma nic złego w tym, że dla jednych małe miasto jest oazą z wodą dającą sens życia, a dla drugich autobusowym dworcem w pustynię świata. Ekspedientka Joanna Przytulia szukała człowieka, który opłaci bilet. Do sklepu wchodzili mężczyźni przebywający w sanatoriach Połczyna. Bez oporów badali rozmaite kwalifikacje dziewczyny uzdolnionej jednostronnie, jak większość kobiet. Upór oraz wytrwałość rodzą nieraz słodkie owoce. Siwowłosy i godny mężczyzna o twarzy Rzymianina, a nie jakiś typ podobny do obleśnego Araba, stwierdził określony talent Joanny. Był bezinteresowny, nie wziął, co brali inni. Przyjąć trzeba, że skoro mężczyźni z radością oglądają rozbierające się kobiety na małych, kolorowych estradach, jest to zawód pożyteczny. Joanna nie sięgała wysoko, realistycznie oceniała swe możliwości, propozycja sprawiła jej przyjemność. Urok kobiecego ciała podarowany najczęściej pojedynczym łobuzom jest marnowaniem piękna. Joanna ćwiczyła cierpliwie zwiewny taneczny krok, niewymuszoną delikatność w odrzucaniu elementów garderoby. Mężczyźni patrzyli życzliwie, jak chłopcy na wyłuskiwanie kasztana z kolczastej skorupy. Raz na tydzień Joanna podsycała miłość w chłopaku, który o niej roił. Pocałunki i nieśmiałe dotyki, nic więcej. To stary sekret dziewczyn z prowincji — odmawiać tylko temu. Chłopak był stolarzem, pachniał jak pięć gatunków liściastych drzew, więc bardzo zwyczajnie, a wiórki w jego włosach nie były strużynami ze złota. Ciosy przyszły dwa, bo los trzyma się banalnych ustaleń, a jeszcze ze swoim czekał szejch. Pierwszy wynikał z kryteriów estetyki. Ma je każda sztuka, podlega im więc również ciało kobiety, która się rozbiera dla wrażeń estetycznych. Joanna miała wprawdzie talię tego zgrabnego owada zwanego osą, tak rzadką u współczesnych klocków, niemniej natura przedobrzyła, wyposażając dziewczynę w owadzi odwłok. Przez cały turnus sanatoryjny nie zauważano tego faktu, chociaż sporo było kulturalnych widzów w pokoju wynajętym przez Rzymianina dla pracowitych ćwiczeń. Gdy Joanna tańczyła, zwrócona przodem szła jak po obłokach, z wdziękiem zapadając w rozpadliny między chmurami. Nikt wtedy nie miał innych wrażeń jak przekonanie, że obcuje z pięknem. Kiedy jednak odwróciła się, przyciągała uwagę nie całością, lecz jedynym elementem ciała, a skojarzenia oglądających przestawały mieć. związek ze sztuką. Uczciwie powiedziano jej to, więc znów wyniosła tylko wiedzę. Drugi cios losu wynikał z właściwości zmysłu powonienia u dziewczyn. Ten sam zapach, przykry lub obojętny dla jednej, drugą wprowadza w oszołomienie. Aromat powiązanych ze sobą woni drewna bukowego i dębowego ze szczyptą jesionu i grabu oraz odrobiną olchy, jaki tkwił w odzieży i włosach chłopaka Joanny, oczarował inną dziewczynę. Oferowała ona trwanie w małym miasteczku, wspólne przyjmowanie klęsk i te pieszczoty, jakie on zdoła wymyślić. Każdy, kto lubi spokojną pracę w drewnie i przyjemność wracania do ciepłego domu, wziąłby. Przyszli obydwoje do sklepu Joanny, aby kupić kompot z gruszek. I znów banalna reguła: tracone zyskuje na wartości. Joanna pomyślała, iż odbierze go łatwo. Sześć lat miłości, najpierw chłopaka, a potem mężczyzny, musiało skroplić się w pragnienie zbyt silne, aby zaspokoiła je przypadkowa dziewczyna bez wyrazistej talii. Jest to smutna prawda, która powoduje, że wiążemy się nie z tymi, którzy są dla nas. Zaprzeczyć jednak trzeba innemu truizmowi: że w małych miasteczkach wszyscy wiedzą o sobie. Tubylcy nie gładzili ciała Joanny, mogli przypuszczać, nikt nie twierdził. Była bez przerwy dziewczyną stolarza. Kobiety, obdarzone zwykle tą piekielną intuicją, stawiały ją za wzór swym córkom rozpoczynającym zbyt wcześnie życie dolną częścią ciała. Można by stąd wyprowadzić błędny wniosek: nie ma sprawiedliwości w losach ludzi. Sądzić jednak należy, że szejch Ibn alMudżtahid przewidział to wszystko przed siedmiuset laty, bieg wypadków i triumf uczciwych. Joanna umówiła się ze stolarzem, aby go odzyskać. Przystał, sądził bowiem, że będzie to ostatnia rozmowa. Był bystry, ale prostoduszny. Nie wiedział, że ostatnie rozmowy nie są potrzebne, kiedy pączkuje nowa i lepsza miłość. Miał pojąć to później. Ustalili termin spotkania na niedzielny wieczór 28 sierpnia. Nowa dziewczyna stolarza wyjechała do rodziców na wsi. W niedzielę rano Joanna Przytulia wyszła do brzozowego zagajnika. Z dala od ludzkiej podłości zamierzała zastanowić się, czy oddać się wreszcie swemu narzeczonemu, czy igrać dalej. Nie zamierzała zbierać leśnych płodów, każdy jednak podniesie borowika. W ten sposób trafił do niej prezent szejcha. Ładnie jest przypuścić, że Ibn al-Mudżtahid kazał wyjść po papierosy do kiosku poloniście z miejscowego liceum w tym czasie, kiedy Joanna wracała ze spaceru, dzierżąc w dłoni naczynko z wonnościami. Polonista ten biegle znał łacinę, co jest ostatnio tak rzadkie, że trudno uznać za przypadkowe. Znał Joannę, gdyż każdego ranka sprzedawała mu mleko w sklepie spożywczym. Przetłumaczył z amforki napis ułożony przez kanonika na życzenie szejcha. Rozpoznał też arabskie pismo, które oddawało żart Ibn al-Mudżtahida pod opiekę Allacha. Oczywiście nie przeczytał, doszliśmy tego później ze stłuczonej skorupy. Joanna była odważną dziewczyną, podkreślmy tę cechę, jeżeli wbrew zamierzeniom powiedziano o niej cokolwiek złego, albo obawy przeważyła chęć, by stolarz zobaczył brzuch tak piękny, że pragnąłby go do końca życia. Około południa rozebrała się w swej izbie, którą wypełniało słoneczne ciepło, i namaściła brzuch wonnościami przygotowanymi ongiś przez Ibn al-Mudżtahida, oczywiście po obtłuczeniu szyjki glinianego naczynka. Od początku tej historii nie ukrywano, że szejch skomponował silne środki podniecające. Nie służyły do upiększania, na tym polegał jego prosty żart. Naga dziewczyna, dopadająca mężczyzn bez różnicy wieku i urody na ulicach sennego w niedzielę miasteczka i domagająca się czynności publicznie nagannych w sposób natarczywy, nie może być tematem rozważań w przyzwoitej literaturze. Być może wydłużymy tę historię w języku arabskim. Teraz natomiast należy pomyśleć, czym jest czas, przestrzeń i wola człowieka. A także o tym, czy godzi się traktować śmierć w ten sposób, by umierać w paroksyzmie śmiechu. Aqua tofana „Pan Ludovico della Buco kończył wieczorną modlitwę słowami pożyczonymi od Michała Anioła: «Ammezzami la strada che al ciel sale, Signor mio caro». Prosząc Boga o skrócenie drogi do nieba, nie sądził, że Stwórca zrozumie jego życzenie dosłownie, czyniąc narzędziem swej woli młodą kobietę ze słodkim pyszczkiem. Agnesa della Buco modliła się obok męża. Jej myśli nie strzelały jednak ku niebu, przyczyną był twardy, ostry klęcznik. Natomiast przyczyną twardego, klęcznika żywiołowy uśmiech skierowany w stronę Minghina Tartarugi, młodego żołnierza, syna szafarki. — Jeśli — rzekł Łudovicor — tak łatwo rozchylasz usta na widok obcego, zwyczaj ten mogą przejąć twoje nogi. Zniechęcę je. Z wysiłkiem ułatwionym przez złość zdarł atłasową poduszeczkę z tego miejsca na klęczniku Agnesy, gdzie opierają się kolana. Odleciały wówczas łby brązowych gwoździ pozostawiając ostre sztyfty. Strupy z małych ranek na gładkich ongiś kolanach Agnesy miał scałować Minghino, ale to było później. Natomiast pod suchymi kolanami Ludovica w miękkim materiale zaszyty był gęsi puch, nogi starca, to naturalne, mają inne prawa. Słowa wypowiedziane w porządnej intencji bywają odbierane inaczej. Agnesa słuchając męża pomyślała, że istnieje możliwość rozwierania nóg dla obcego. Jej oczy wypatrzyły Tartarugę tam, gdzie w istocie winien być obraz przedstawiający św. Sebastiana. Stało się tak być może dlatego, że święty posiadał młode ciało Minghina lub odwrotnie. Proste, wewnętrzne życzenie pozwoliło kobiecie wyjąć trzy strzały z ciała św. Sebastiana. Tę przeszywającą mu szyję oraz te dwie: z lewego boku oraz lewego uda. Święty, pozbawiony przyczyny cierpienia, wyprężył się z wdzięcznością i obmywał ze krwi jak Manghino Tartaruga z kurzu drogi, którą przebył, by zobaczyć się z matką. Potem św. Sebastian Minghino Tartaruga zoczył żonę szlachcica i zawstydził nieco, gdyż przewiązany był jedynie kawałkiem płótna w pasie. Agnesa uśmiechnęła się po raz wtóry, tym razem świadomie. Potem, nadał klęcząc, raptownie rozwarła uda, stąd właśnie pochodziły poziome zadrapania na jej kolanach. Nie było jeszcze grzechu, gdyż nie było chęci nawet w myślach. Była tylko próba, bolesna z powodu gwoździ pozbawionych łbów. Po modlitwie oraz wygaszeniu świec Ludovico pieścił swoją młodą żonę. Agnesa była powolna i niezbyt zdziwiona koniecznością odwracania się na wszystkie strony. Było tak, jakby jej mąż sprawdzał, czy w ciągu dnia nie pękła jej skóra jak polewa na dzbanie. W pewnym momencie pomyślała, że św. Sebastian ma nazbyt kościste palce jak na dorodnego młodzieńca. Ludovico, zdaje się, uzyskał coś, czego nie uzyskała Agnesa. Nie była też pewna, czy w ciszy wyolbrzymionej przez noc trzeszczy drewniane łoże czy kości starca. Może tylko siennik wypełniony zeschłą trzciną. Wreszcie Ludovico usnął zmęczony nadmiernym wysiłkiem. Agnesa słuchała, jak szumi ciepła ciemność. Bolały ją kolana, nic nadzwyczajnego, jeśli wziąć pod uwagę, że ojciec niedawno wyłamał jej dwa palce dłoni, zanim powiedziała: tak. Ojciec był zbyt biedny, aby postąpić inaczej. Ziemia pana Ludovica della Buco, nawet gdyby miał żyć jeszcze dwadzieścia lat, tylko ta ziemia mogła podnieść ród di Piantina. Tych, którzy wątpią w sens takiej transakcji, można spytać, ile też starcze, nieliczne zęby mogą urwać młodego mięsa z sarniego udźca? «W kuchni — szepnął św. Sebastian — w kuchni, trzeci woreczek od końca». Wdzięczna świętemu za przypomnienie Agnesa zmówiła wreszcie tego wieczoru modlitwę i zeszła z małżeńskiej łożnicy. Boso, w przyjemnej ciemności, szła utykając przez wielki dom. Nie myślała, że trzeba jej będzie rozdmuchać ogień w palenisku, zaczerpnąć wody z kadzi i ogrzać do wrzenia. Potem dopiero wsypać szczyptę ziół z woreczka, odczekać i zmoczyć w naparze szmatę dla ukojenia cierpiących kolan. Mogły to zrobić dziewczyny kuchenne, ale Ludovico dowiedziałby się, że jego żona nie zniosła bólu, który jej podarował. W kuchni, oparty o nagie deski stołu i ukryty w mroku, drzemał św. Sebastian. Jego matka, panna Niccolosa Tartaruga, nakarmiła go, obficie szafując jadłem swego pana. Przysnął w koszuli, gdyż żołnierz nie zawsze nosi zbroję. Rozbudziło go pełganie płomyków na palenisku albo małe trzaski drewna tak w istocie podobne do odgłosów wyschłego małżeńskiego łoża. Napar okazał się niepotrzebny. Minghino Tartaruga scałował zeschniętą krew z kolan Agnesy i wyssał cały brud podejrzeń Ludovica. Z uwagi na to, że kara nastąpiła wcześniej niż jej przyczyna, Agnesa rozchyliła dla żołnierza nie tylko usta. Przekonała się wówczas, iż szukanie pęknięć na skórze daje piękne wrażenia, gdy czynią to palce św. Sebastiana. Szczodra jak zawsze dla ludzi dobrych pomyślała, iż jej dłonie mogą natychmiast zwrócić dług, i uczyniła to. Kiedy rozpoznała Minghina Tartarugę w św. Sebastianie, była tylko rada, święci bowiem muszą wracać do swych pożytecznych obowiązków, ludzie natomiast mogą o nich zapominać. Napar ostygł, gdyż nie został użyty. Później został użyty inny napar i w innym celu. Człowiek obserwując bliźnich oraz działając z cudzej woli uczy się różnych rzeczy. Zazwyczaj sądzi, iż niepotrzebnie, przecież niesłusznie. Każdą wiedzę można wykorzystać, gdy nadejdzie konieczność. Agnesa jako mała dziewczynka pomagała ojcu zbierać pewne zielone żuki na drzewach niedaleko rzeki Arno. Nie była to przyjemność, lecz obowiązek. Można sądzić, iż poszukiwanie chrząszczy jest zajęciem niegodnym szlachcica. Jeśli jednak uświadomić sobie, że od kilku żuków biegających szybko w rozpadlinach kory zaczynają się niektóre zręczne posunięcia polityczne, sprawa zyskuje inny wymiar. W momencie, w którym Agnesa wskazywała owada krzycząc: «Il grillo», nazywała je bowiem świerszczami, ktoś mógł liczyć swoje dni na tym padole. Ojciec Agnesy nigdy przy tej okazji nie wymieniał imienia Wielkiego Cosimo. Bezwzględnie książę Toskanii Cosimo Medici był u góry, mały szlachcic di Piantina u dołu. Łączyły ich zielone chrząszcze wożone z podgórza Monti del Chianti do Florencji, ale o tym niedobrze było wiedzieć. Agnesa zmuszana przez ojca do niezmiernie dokładnego mycia rąk po udanym polowaniu zrodziła w sobie ciekawość. Kilkadziesiąt żuków złapanych na własną rękę, a potem utopionych w czarce kwaśnego wina, podała w tajemnicy prosiakowi z porcją własnej kaszy. Było to wieczorem, następnego dnia mała, czarna Świnia stała się padliną. Polityka bywa mała i wielka. Po wielkiej, kiedy Cosimo I dołączył w niebie do swych wrogów, pozostało wspomnienie w umyśle bezrobotnego szlachcica z rodu di Piantina. Za małą schwyciła się Agnesa della Buco już przed południem tego dnia, który nastąpił po nocy spędzonej ze świętym Sebastianem Tartarugą. Rozumowała jasno i prosto: umarłaby, gdyby wieczorem Ludovico, po modlitwie oczywiście, próbował znów gładkości jej skóry. Wiedziała, że zadusi ją wstręt, i musiała dokonać wyboru między życiem starca, który, prosił Boga o skróconą drogę do nieba, a życiem młodej kobiety, której św. Sebastian stworzył niebo na ziemi. W majątku Ludovica della Buco rosły również drzewa ulubione przez chrząszcze w zielonych, metalicznych pokrywach z miedzianoczerwonymi brzuszkami. Były nieco większe niż paznokieć na serdecznym palcu dłoni kobiety. Pachniały mysią stęchlizną, ale Ludovico pijał mocne, ziołowe napary, których woń skryłaby nawet aromaty wydzielane przez trupa na toskańskim słońcu. — Egli é morto, umarł — powtórzyła sucho wiadomość następnego ranka. Ziemia należąca do bezdzietnego della Buco stała się ziemią di Piantina. Ojca Agnesy pochłonęły prace nad rozwinięciem plantacji winorośli, zapomniał o owadach, które przynoszą śmierć jednym, a drugim fortunę. Agnesa zaś, będąc cząstką tej ziemi, uprawiana była przez Minghina Tartarugę. Każdy otrzymał, czego pragnął, na tym polega sprawiedliwość doskonała“. Kornelia Edyta Orszoł, kiedy skończyła lekturę, zniszczyła czasopismo. Ślady zacierać należy od początku, od pierwszej myśli. Dobry, gładki papier, taką skórę musiała mieć w dotyku Agnesa della Buco, płonął z niechęcią na dnie wanny, żółcąc biel polewy i wypełniając łazienkę nieprzyjemnym dymem. Spłukała popiół wodą, potem dokładnie umyła wannę. Mycie jest czynnością łagodzącą brudne zamiary. Następnie gotowała krupnik, ze wstrętem myjąc kości pod kranem, ze wstrętem czyszcząc marchewkę oraz pietruszkę. Patrzyła, gdy jadł. Ktoś może jeść zupełnie normalnie, a jednak jego sposób spożywania posiłku wydaje się obrzydliwy. Wystarczy, że poruszające się usta należą do starej twarzy. Gdy niosła sałatkę z żółtych pomidorów oraz cebuli, talerzyk przechylił się, krążek owocu spadł na dywan. — Cosa da nulla — powiedział Orszoł. — Drobnostka. Tylko tyle nauczył się po włosku. Oczywiście jeszcze: prego i grazia. Człowiek niezdolny przyswoić sobie więcej z języka, w którym drukuje się tyle czasopism oraz książek leżących w domu stosami, jest starym durniem. Patrzyła, gdy pił. Starał się pochłaniać herbatę bez tych odgłosów, jakie można uznać za denerwujące. Bez śladów siorbania, łakomych przełknięć. Taką staranność przy naturalnej czynności wykazywać może jedynie człowiek, który przeżył zbyt wiele, aby pić w sposób nieskrępowany, hałaśliwy. Patrzyła, gdy rozbierał się wieczorem. Młody człowiek rzuciłby gdziekolwiek spodnie oraz marynarkę, jeśliby jej w ogóle używał. Orszoł złożył ubranie porządnie, zawiesił na wieszaku i wprowadził do szafy. Dyskretnie ściągnął kalesony, których we wrześniu nie nosiłby jeszcze nikt młodszy. Nałożył dolną część piżamy stojąc za krzesłem, by nie widziała jego starzejącego się brzucha oraz nieładnych z pewnością ud. Ktoś inny, mógłby to być św. Sebastian, pewny swej urody, nie pomyślałby o ukrywaniu ciała wobec żony. Nie poszedłby również przedtem do łazienki. Nic tak nie pachnie jak skóra młodego mężczyzny po dniu wysiłku. Jeśli mężczyzna wstydzi się swego potu, smug kurzu na przedramionach, to wątpi w miłość bliskiej mu kobiety. Może przecież umyć się później albo dopiero rano, kiedy idzie między obcych ludzi. Orszoł poszedł pod prysznic, mydło miało zastąpić ostry, nęcący zapach wydzielany przez mężczyzn. Obmyty jak dziecko był tylko starym dzieckiem. Mógł ssać pierś i wywoływać uczucia matki wówczas, kiedy żona pożądała uczuć kochanki. Pocałował ją delikatnie w czoło, smutne muśnięcie niemożności. Była pewna, że nawet św. Sebastian, patrząc na prawie nagą dwudziestoczteroletnią kobietę we własnej sypialni, i rzekłby: — Dlaczego masz zaciśnięte nogi? Dlaczego trwonisz czas? A może starość jest stosownym czasem, by zarabiać na świętość? — lo non faro mai eió che tu vorrai — mruknęła, kiedy poczuła zimny dotyk ust na swym młodym czole. Nigdy nie zrobi tego, co on chce. Moment, w którym rodzi się zamiar, jest nieuchwytny. Chrząszcz nazywał się Lytta vesicatoria, autor opowiadania we włoskim czasopiśmie objaśnił rzecz skrupulatnie. Atlas owadów posiadał leśniczy. Kornelia Edyta szukała w nim zielonych żuków bez przekonania i nadziei, może przyroda pobłogosławiła nimi tylko Italię. Żona leśniczego usiłowała przekonać Edytę Kornelię, że aktywny udział synka w lekcjach wychowania muzycznego nie jest warunkiem powodzenia w życiu. „Czy pani nauczycielka nie pojmuje, iż na wsi śpiewa ten, kto ma głos oraz konieczny nastrój? Gra się natomiast ze słuchu, tego daru natury”. Orszołowa w zamyśleniu przewracała sztywne karty atlasu i znakomicie zamaskowała bicie serca, mocniejsze bicie serca, gdy objawił się zielony, trujący owad. — Och, dam mu trójkę, pani leśniczyno. — Chce pani obejrzeć książkę z innymi robakami? — Naturalnie, przede wszystkim z innymi. Kiedy leśniczyna wyszła do kuchni po wianek suszonych grzybów dla nauczycielki, Kornelia Edyta odnalazła najważniejszą informację: „Chrząszcze te żyją na wierzbach, jesionach i innych drzewach w południowej i środkowej Europie”. Ale że żona leśniczego marudziła w kuchni, wybierając wianek nie za duży, lecz nie za mały, tedy jeszcze dwie przyjemne informacje: „kantarydyna, zawarta w ciałach chrząszczów, a zastosowana w dużych ilościach, działa śmiertelnie. W czasach Medyceuszów czyniono z niej napój, aqua tofana. Truciznę stosowano też jako napój miłosny wątpliwej wartości”. Można by mylnie sądzić, że istotniejsza była informacja pierwsza, gdy bez drugiej, a zwłaszcza trzeciej, stawała się prawie bezużyteczna. Kiedy sądowy toksykolog znajdzie ślady kantarydyny w narządach zmarłego, wszyscy spytają: „Po co?” Potem uśmiechną się: „Co za głupiec!” We wsi, gdzie czasem musi się kończyć ledwo napoczęta kariera wokalistki, nie ma żadnego Sebastiana Tartarugi. Nikt nie powie: „Trywialna sprawa, zbyt młoda kobieta, stary mąż, kochanek”. Powiedzą: „Jałówka i stary wół. Nazywał się Orszoł, jadł gówno, by sprostać obowiązkom”. Roztopią ofiarę w łajnie sprośności, sprawczynię owiną w dwuznaczne współczucie. Będzie tak lub inaczej. Język włoski jest językiem muzyki, ale to jeszcze nie powód, by opanować, go biegle. Kornelia Edyta nie wątpiła, że zaśpiewa w La Scali, więc przygotowywała się, by rozumieć, co powiedzą już w pierwszym antrakcie partnerzy, maszyniści, garderobiana. Chciała też dobrze rozumieć, co śpiewa, aby móc pieścić poszczególne wyrazy. Potem porcja lodów, przed którą nie przestrzegły koleżanki, nikt nie lubi lepszych od siebie. Z głosu wyjątkowego głos po prostu normalny. Dwa tygodnie, które ucięły drogę na scenę, gdzie śpiewała Meneghini Callas. — Pani pobyt w konserwatorium… pani rozumie… Ucieczka przed tymi, którzy poprzednio zawiścili. Ucieczka przed radością przeciętnych. Potem ucieczka, przed wiejską, bieloną izbą dla pani nauczycielki, przed czerpaniem wody ze studni. — Uczyć dzieci radości muzyki, triumfu wspólnego śpiewania, to powołanie, kto wie czy nie większe od kariery artysty… Tak, nie dała się zniszczyć płonnym już nadziejom. Ale brnąć przez podwórze wiejskich zabudowań w gumiakach do miejsca, gdzie powinny być włoskie kafelki i niklowane przewody wodociągowe, a gdzie była tylko wyszorowana deska. — Inżynier Karol Orszoł, nasz specjalista od buraka pastewnego… Oto burak inżyniera Orszoła: nabity żółtym miąższem, zdeformowany przez niezwykłą wielkość. Zdumiewający szacunek wieśniaków dla buraka i jego twórcy. Burak podziwiany jak wielka artystka na wielkiej scenie. Zdumiewające mieszkanie Orszoła w nowym budynku stacji hodowli roślin. — Jestem dwadzieścia lat starszy od pani. Przestrzegam… Chciała się myć w tej łazience, spać w tym pokoju, gdzie hiszpańskie meble. To, czym zapłaciła, było pierwszy raz bolesne, potem obojętne. Jeśli podczas śmiesznych czynności wypełnić umysł słyszaną w sobie muzyką, reszta ciała odczuwa bardzo mało. Później jednak przyszło zmęczenie mężczyzną chętnie czołgającym się na niej wieczorami. Wprawdzie coraz rzadziej, tym wstrętniej. W okolicy nie rosły wierzby, a nie była zdolna rozpoznać jesionu. Nie chciała pytać w tartaku, wreszcie znalazła ilustrację w książkach męża. Jesiony jednak również nie lubiły tej ziemi. Po lekcjach, we wrześniowe popołudnia maszerowała od jednej grupy drzew do drugiej, poznała wilgotny las i grusze na miedzach. — Zaczynasz żyć — powiedział Orszoł. — Obyś polubiła to życie. Kiedy była bliska myśli, że los jest przeciw niej, znalazła owady na klonie przed dawnym pałacem junkra. Schwytała kilka, były szybsze od koni w swoim środowisku. Kilka. Inne uciekały jak nadzieja. Ususzyła je nad gazowym palnikiem z bezmyślnością kobiet pochłoniętych absorbującą pracą. Utłukła na pył w mosiężnym moździerzu, który otrzymała od matki Orszoła, kiedy wyraziła zachwyt dla tego przedmiotu. Metodycznie tłukła swój los na dnie naczynia. Myślała o dostojnym życiu wdowy w jasnym, funkcjonalnym mieszkaniu. Zapach rozdrobnionych chrząszczy był nieprzyjemny. — Sama? — spytał Orszoł. — Sama upiekłaś? Nie. Uczono ją tylko śpiewać. Nikt nie sądził, że artystka potrzebuje znać sztukę tworzenia wiejskich serników. — Kupiłam — rzekła. — Wydał mi się apetyczny. Orszoł ugryzł. — Coś tak jakby — zauważył ostrożnie. Nie chciał jej zrobić przykrości. — Jest świeży — powiedziała cicho. — Spróbuj. Wymówiła się. Już zjadła prawie połowę, nie chce więcej. Orszołowi nie smakował sernik i nie umiał tego ukryć. Zażartował: — Może chcesz mnie otruć?! Dość masz starego męża. Z pasją, która na wielkiej scenie przyniosłaby jej miłość całego świata, schwyciła w dłoń kawał ciasta. Wsadziła go sobie w jamę ustną, odważnie przemieliła zębami i połknęła. Potem następny. — Nie znałem cię! Masz temperament! Szedł zmierzch. Chłodne powietrze poruszało firaną. Orszoł zaproponował żonie dużą lampkę hiszpańskiego, słodkiego wina. Skinęła głową. Nie myślała, co się stanie. Orszoł stwierdził, że zajrzy na krótko do kiełkujących buraków w pracowni i szybko wróci. Wyszedł z energią. Nie zapaliła ani jednej lampy. Położyła się bezwolnie na tapczanie, patrząc i nie patrząc w mrok. Potem zaczęła śpiewać bezgłośnie. Wtedy właśnie nadszedł sukces. Wyśpiewała ostatnią nutę nieokreślonej arii, zamilkła hucząca orkiestra po ostatnim takcie. Nad widownią w milczeniu zapłonęły wszystkie światła. Było tak, jakby widownie wszystkich wielkich teatrów muzycznych świata zbiegły się przed jedną scenę, na której stała Kornelia Edyta z otworzonymi, suchymi ustami. Publiczność świata odczekała chwilę, aby odczuć bieg wieczności, a potem krzyki podziwu zmieszały się z hukiem oklasków tak mocnym, jakby pękała Ziemia. Nawałnica słodkiego hałasu zogniskowana w jednym punkcie szła twardo ku śpiewaczce oczekującej z drżeniem na jej uderzenie. Kornelia Edyta Orszoł rozsunęła nogi, nie dlatego, by się nie dać jej zmieść, lecz aby ją pochłonąć. Był to, być może, miękki piorun. Trafił nie w głowę, siedzibę umysłu gotowego do odebrania sukcesu, i nie w serce, siedzibę uczuć. Trafił w brzuch. Stwierdziła ze zdumieniem w przebłysku świadomości, że leży właśnie na brzuchu jakby po to, by nie wypuścić słodkiej kuli, która tam tkwiła i pęczniała rodząc nieznaną radość ciała. To, co zrobiła następnie Kornelia Edyta Orszoł, było szybkie. Wstała, zasunęła rolety, zapaliła lampy i zdjęła wszystko, cokolwiek ją okrywało. Nie bez szkody dla bielizny. Potem położyła się w pozycji, której nigdy by nie przyjęła dotychczas. Wiedziała i nie była to sprawa nawet instynktu, że do domu idzie jej mąż Karol Orszoł. Że jest silny, szybki i opętamy jednym pragnieniem. Że nie schowa ubrania do szafy. Była słusznie przekonana, że dowie się, jaką radość dawał Agnesie della Buco żołnierz Minghino Tartaruga. Minęło czterysta lat, św. Sebastian postarzał się trochę i został zwykłym człowiekiem, specjalistą od pastewnych buraków. Miał jednak nadal czułe dłonie, oczywiście dla Kornelii Edyty Orszoł, która prawie zwariowała od prostego uczucia i prostych pieszczot. Jaka jest w końcu liczba żuków majka kantaryda, która zabija, a jaka, która budzi? To, co zobaczył w wodzie Suche trzciny, wyżej nażółkłe brzozy, nad nimi czarne zielone świerki, to nie to, co zobaczył w wodzie. Tamto odsunął dłonią i wgniótł w horyzont. Między wodą a ogniem oraz samotną kobietą, ten rodzaj samotności w grupie połączonej, czym? Z paleniska oznaczonego ostrymi kamieniami unosił się w górę biały, ołowiany popiół, być może płonęły mądre książki, takie trzeba palić, nim powstaną. Więc strzępki nie zapisanych kart, nie utrwalone myśli, małe idee prószące we włosy. To miał za sobą: wiatę na świerkowych słupach gładkich jak ładne niewiasty bez umysłu, skwierczenie kropli tłuszczu wpadających w ogień z podpiekanych kiełbasek, alkohol niby rzadki klej spajający ludzi na trzy godziny. Niedoskonałość kleju, więc grudki z ludzi młodych osobne, z innych również. Samotna kobieta stojąca prawie na uboczu musiała się zdecydować na przyklejenie, z trudem znosiła nieśmiałe wyodrębnienie. Gorysz nie patrzył już na nią, można widzieć plecami zwróconymi do tego wszystkiego, co jest tylko świątecznym piknikiem pracowników jednej instytucji, zupełnie rude liście spadały z dębu pionowo, małe korkociągi ze świeżo zeschłej drewnianej krwi. W istocie Gorysz był na drewnianym pomoście wkraczającym w jezioro. Siedział na grubych deskach wyszarzałych od zniszczenia, któremu wszystko podlega. Woda skupiona przez październikowy chłód i odległość od brudnych ludzi, więc taka, jaka jeszcze jest pod ziemią albo w nas. Czy jest w nas kropla czystej wody, ten ciężar nie do uniesienia? Jeśli taka przezroczysta, co w niej zobaczył ślepkami, które chciał mieć chytre, by wypatrzyć za zasłoną zmysłów oraz rozsądku, oraz możliwości? Błękitną glinę wypraną z błękitu, tę tłustą ziemię, z jakiej uczyniono człowieka. Jego uczyniono z ziemi gorszej, można sądzić, że z rozkruszonej cegły, tej gliny przepalonej zwątpieniami. Przebłyski rozumu, które człowieka niby formują w sześcian dający się zestawić z innymi, przebłyski jak jęzory ognia nadpalające jednolitość gliny. Zobaczył to, oo za dnem lub między dnem a powierzchnią Wody, lub w nim tylko, w wodzie jego oczu coraz słabszych. Oczywiście, nim przyszli ludzie, by zobaczyć tę cegłę siedzącą na uboczu, podczas gdy należało uczestniczyć w radościach wódki oraz kiełbasek. Przyszli, potem przyszła ta kobieta, której nogi naprężone, wrastające w pomost lub wyrastające z grubej dechy jak bukowe konary, objął ramieniem, mając ją albo nie. Kto był lianą, kto drzewem w daremnym geście, zmąciło się, co zobaczył przedtem w wodzie. Ryby wielkopostne nie płynęły przez jezioro, ku górze nie szły wodorosty, nagie dno jakby odarte ze skóry, bolesne, cierpiące, wylizane mięśnie ziemi. Przezroczysta woda zawiera w sobie wszelkie rodzaje soczewek. Tych, które ludzie już wydarli przyrodzie, lecz także tych, jakich jeszcze nie poznali, więc najprostszych oraz złożonych, których nigdy nie zauważą, bo pędząc ku prawdzie tratujemy zjawiska dla prawdy istotne. W czystej wodzie z gliniastym, świetlistym dnem są też poznane i nie poznane formy zwierciadeł. Nie wszystkie wyjęliśmy z niej i nie wszystkie wyjmiemy, aby zobaczyć, co zobaczyć można najgłębszego. Rzecz zależy od światła, tego z nieskończonego nieba oraz tego, którym jesteśmy wypełnieni. Jest możliwe, że aby powstał obraz, musi połączyć się promień odbity od rudego liścia dębu, który spada wirując razem ze wszechświatem, z promieniem idącym od siedmiu liści brzozy w barwach trwających przez chwilę, a ten z kwantem światła oddanego przez źdźbło trzciny i z myślą człowieka siedzącego nad powierzchnią jeziora albo z jego uczuciem i znów z ciepłem płonących głowni w kamiennym palenisku. Wszystkie te światła płynące od rzeczy, zjawisk oraz emocji przesączone przez rozmaitość soczewek wody, rozbite i skupione, rozproszone oraz zgarnięte trafią na tłuste, sine wklęśnięcie gliny w dnie zimnej wody i utworzą obraz, małe przetarcie w nieprzeniknionym, błysk rozjaśniający. To nie wiązało się z nierozsądkiem, lecz tylko z nieopisaniem świata, i nie miało nic wspólnego z mdłymi duchami, które tak wiele mogą, gdyż nie istnieją. W obrazie widzianym niewątpliwie pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stosunku do dna jeziora najbardziej zastanawiające było to, że miał wiele szczegółów, jakby utwardzonych przez mróz, ostro obrysowanych i czystych w kształtach oraz barwach przynależnych przedmiotom. Potem Gorysz w zakamarkach pamięci wyszukał inne argumenty dostarczane przez ludzi myślących sprawniej i dochodzących do granicy zwątpienia po to jedynie, aby się nie dać omamić pozorom świata i niedoskonałości zmysłów. „Prawidłowość związku jest tworem naszego umysłu, wynikiem odczuwanej przez niego konieczności przedstawienia sobie faktów w formie racjonalnej. Umysł ludzki fałszuje zjawiska, podporządkowując je logice”. Skoro widział kształty przestrzenne, barwne i wyraziste, kształty rzeczy, z którymi zetknął się po raz pierwszy, więc nie budowała ich pamięć, tedy rzeczy te istniały w wodzie jeziora wbrew logice. Nie żałował, iż nie sprawdził, gdyż co było wczoraj, jest nadal, może tylko bardziej martwe. To jedynie nastroje, cóż mogło być w wodzie, w tym zimnym lanym szkle. Widziane w sobie wydało się widzianym poza oczyma, chociaż może to oczy rzutowały niby projektor na ekran dna, a potem odbierały ze zdziwieniem, że coś takiego w ogóle można zobaczyć. Na przykład widłaki, zielone kosmate girlandy przypięte do nonsensownie białego obrusa za pomocą nitki białej inuliny. Wyraziste gruzełki osnowy krochmalonego obrusa, jakby rzeczywiście możliwe było dostrzec takie gruzełki z odległości trzech metrów lub dalszej. Więc jeśli obrus, świąteczny biały, to opinający płaszczyznę stołu, rzeczywiście dwie drewniane nogi z pociemniałego jesionu pod falbaną zwisającego materiału skażonego seledynem widłaków. Suche płótno w wodzie już samo było racją dla rozsądku, aby nie przyjął wrażenia. Brak również oparcia w przeszłości, nigdy nie siedział za takim stołem ani nie stał za nim, nie widział, może słyszał. Skierował wzrok na horyzont, by uczepić się linii trzcin oraz drzew, to znaczy zabić wrażenie uformowane w wodzie realnością świata, ale kiedy wrócił oczyma w to miejsce, widłakom nie zabrakło ani jednego liścia oraz oczywiście materiałowi pokrywającemu stół sprasowanych przez żelazko wypukłości, jakie powstają ze zbyt grubych nici. Bardzo ważne szczegóły dla empirycznych wniosków, z reguły obrazy konstruowane w niejasnych stanach duszy lekceważą, jak dzieła malarskie, nieistotne drobiazgi, obiektywna rzeczywistość postępuje odwrotnie. Sam półmisek, zarówno w kształcie jak ozdobach, stanowiły je malowane niebieskie kwiatki wystylizowane zbytnio, aby były chabrami związanymi w wiejskie pęczki, więc sam półmisek z białego fajansu, bo przecież nie z porcelany, nie był taki, jakie nie bywają, lecz przeciwnie, oko wyśledziło szczerbę w obrzeżu uczynioną przy myciu naczynia. Wszakże półmisek o długości prawie dwu metrów, być może wyolbrzymiony przez zjawiska optyczne zachodzące, w wodzie, nie wydawał się prawdziwy, ale rozstrzygające były, powycierane od używania naczynia, tu i ówdzie symetrycznie rozmieszczone kwiatki, nawet woda nie dodawała im życia, gdyż pod polewą były suche, zresztą polewa także. Te potrawy, na półmisku, bo jakże inaczej nazwać skojarzenie, więc to jadło rozmaite rozpoznał z łatwością mimo dziwaczności artykułów, z jakich się składało, przemieszanych bez myśli przewodniej, bez zamierzenia kucharskiego, bez troski tego, kto przyrządził. Składało się głównie z rzeczy, jak się wydawało, niestrawnych, twardych, ostrych i jeśli wziąć razem ten melanż, nie miało żadnego sensu, nawet jako symbol, wyobrażenie ogólne. Natomiast poszczególne elementy nie kłóciły się zbytnio ani z rozumem, ani doświadczeniem, jeśli przyjąć, że spożywanie pojmujemy nie tylko dosłownie, gdyż dla przykładu czytanie książki jest spożywaniem cudzych myśli, a patrzenie w inne oczy spożywaniem cudzych pragnień. Zupełnie nie było wiadomo, jak określić zawartość owego półmiska, który dźwigał na swej w sumie delikatnej skorupie wspomnienie części ogromnego kontynentu jak przed setkami lat trzy słonie niosące całą Ziemię przez bezkresy wszechświata. Kawał kontynentu odbity przez swe elementy w małej cząstce wód jeziora to zaprzeczenie elementarnych pojęć fizyki, tedy zrozumiał, że obraz nie istnieje w wodzie, w którą patrzył, lecz zupełnie gdzie indziej, kraj bowiem, którego wytwory oglądał, jest nie tylko w świadomości. Jeśli wyobrażenie powstaje z okruchów wiedzy, logicznych przypuszczeń, przyrównywania do znanych układów odniesienia, intuicyjnych hipotez, to pewne jest, że nigdy nie przybierze kształtu odpowiadającego rzeczywistości z dokładnością oka kamery. To, co widział, nie mogło tedy być wyobrażeniem, bo skoro szczegóły, w jakie zechciał się wpatrzyć, rysowały się wiernie niby siatka gałązek oglądanego realnego drzewa, widział to właśnie drzewo, a nie jakieś drzewo, którego pojęcie w sobie nosimy. Drzewa bywają podobne, ale nie ma dwu jednakowych gałęzi na tym całym święcie. Mógł tylko przypuścić, że jest głupcem, i zrobił to, aby nie przyjąć odpowiedzialności za stan swego umysłu, wody w jeziorze i tysiąca przyczyn, które spowodowały, że widział. Tak odrzuciwszy racje chłodnego umysłu, spokojnie już odbierał to, co zobaczył. W jakiejś chwili ogarnął go estetyczny niesmak, nie znosił przedmiotów tak dosłownych, prostacko ubarwionych i nagromadzonych na półmisku niby sterta krągłych kamieni. W każdym razie nie przyszło mu na myśl, by utożsamiać dosyć nieporadne, jarmarczne czaszki z niepokojem rzeczy ostatecznych. Białe czaszki zrobione z cukru, odkrył to okiem wprawnym w określaniu wszelkich rzeczy, małe i duże, wielkości orzecha, jabłka, pomarańczy aż do normalnej głowy mężczyzny, tedy czaszki myszy oraz dziecka, kobiety i małpy, ale wszystkie ludzkie, z zębami oraz bezzębne, z płonącymi kolorowo oczodołami wymalowanymi w jaskrawą czerwień, ale także płonącą ostro zieleń czy żółtość słonecznika, jakby paliły się w miejscu oczu barwy widzenia świata zaprzeczające śmierci. Na tych słodkich czaszkach lukrem o kolorach jasnych i wyrazistych wymalowano kwiaty oraz girlandy podobne do widłaków, przecież z roślin innych, nieznanych i jeśli to on, Gorysz, rzutował ów dziwaczny, nielogiczny obraz w toń wody, był pełen pogardy dla wyobraźni, która obraz zrodziła, tym samym pogardzał sobą, skoro w jakimś niejasnym miejscu umysłu mogły powstać takie skojarzenia bez kontroli oraz udziału woli. Wszakże miał się dowiedzieć już nazajutrz, że obserwował nie wyobrażenie, lecz rzeczywistość, tyle że z innego kontynentu, owe calaveras, trupie główki, zalegające w okresie Zaduszek wystawy w Mexico-Ciudad, a także w Atlatlahuacan i wszystkich innych miastach oraz wsiach, w Tecolutli i Uruapanie. Więc ten ogromny półmisek z mnóstwem calaveras, ale nie tylko, wśród cukrowych czaszek mnóstwo kwiatów podobnych do aksamitek, jak uprzytomnił sobie w dzień później, oglądał owe cempasochiles, kwiaty zmarłych, chociaż nigdy ich nie widział przedtem i nie miał widzieć, nawet nie wiedział, że istnieją. W ten zbiór rzeczy jarmarcznych, w podłym guście, wciśnięte figurki pan de muertes posypane kolorowym lukrem i wyobrażające ludzi oraz zwierzęta, najczęściej bezwłose psy. Gorysz już nad jeziorem winien był odkryć pochodzenie tych figurek przedstawiających ludzi, mimo że ich szeroko-skrzydłe kapelusze nadzwyczaj nieporadnie ulepiono z ciasta, poza tym zniekształciło je ciepło wypiekania, przecież niezmiernie łatwo rozpoznać charakterystyczne sombrera, gdyż piekarze nie zapomnieli o niezwyczajnej Szerokości rond oraz geometrycznych wzorach oznaczonych kolorowym cukrem, ale nie pomyślał o tym omamiony imionami wypisanymi na czołach czaszek, jednym imieniem powtarzającym się wielekroć, chociaż malowanym różnymi rękoma barwami niebieskimi, brązowoczerwomymi, tych najwięcej, i wszelkimi innymi. Wokół półmiska płonęły rudawożółte latarnie z tykwy w kształtach trupich główek, coś się w nich paliło bez światła, światło płynęło bowiem z nieba, chłodnego, jesiennego nieboskłonu, jeśli nie z oczu patrzącego. To było prawie wszystko, co zobaczył, wcale nie w mgnieniu oka, gdyż dopóki siedział tam, na pomoście, i wracał oczyma w głąb wody, znajdował w niej stół z półmiskiem, na nim setki muertecitas, zawsze tych samych, w tych samych miejscach, z ukraszonymi kawałkami cukrowych kości, z tym samym imieniem na czołach, imieniem, kobiecym, były bowiem podarunkami, tego miał się również dowiedzieć, a na prezentach na życzenie ofiarodawcy należało wypisać drogie imię, co nie miało związku ze śmiercią, lecz długim, szczęśliwym życiem. Dopiero później, kiedy niecierpliwie szukał wyjaśnienia w sobie oraz poza sobą i kiedy już wiedział mnóstwo, a przynajmniej tyle, co widział, przypomniał sobie czarny kształt noża przed półmiskiem nie kojarzącego się z żadnym rodzajem stali, raczej z twardym kamieniem, i znów wrócił do książek, w których w istocie jest wszystko, cokolwiek wiemy i mamy się dowiedzieć, aby wyczytać, wykryć, iż leżał tam, na białym obrusie, kamienny nóż z obsydianu, twardego kamienia wulkanicznego, nożami takimi wyłuskiwano serca ofiarom na sześć Huitzilopochtli będącego słońcem oraz śmiercią w jednej boskiej osobie kiedyś tam. Był nierad właśnie temu przedmiotowi, serce bowiem łączy się w świadomości, z cierpieniem ośmieszonym przez sentymentalizm i wyrywanie serca jest najłatwiejszą przenośnią dotyczącą bólu złączonego z uczuciem skierowanym ku komuś, lecz nie odwzajemnionym. Za najosobliwszy można uznać fakt, że najpóźniej dostrzegł to, co pierwej zobaczyliby inni ludzie uznający wartości konkretne: u szczytu piramidy ze słodkich czaszek, wciśnięty w chlebowe figurki, stał, błyszcząc jak polerowany uschły liść brzozowy, posążek z okrutną, zdeformowaną twarzą, z oczyma geometrycznie złośliwymi i pewnymi swego znaczenia. Absolutny dysonans między kolorowym cukrem, spieczonym barwnym pieczywem, nonsensowne przywidzenie z racji bogactwa, jakie sobą przedstawiał. Patrząc na statuetkę, niewątpliwie ze złota, Gorysz zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście choć na chwilę kiedykolwiek utkwiło w nim marzenie o posiadaniu złota lub czegokolwiek równego złotu, za co się kupuje podobno wszystko, więc i kobiety. Kiedy poszukiwał źródeł tego obrazu, już następnego dnia siedząc w bibliotekach, odkrył fotografię tej samej albo takiej samej figurki, oczywiście doszedł już do wniosku, że widział przedmioty wytwarzane w Meksyku, nigdzie indziej. Złota statuetka wielkości męskiego przedramienia wyobrażała Mitclantecutlę, zapomnianego boga krwawej cywilizacji dobitej krwawo przez naszą. Prymitywna prawda, że można oszukać wszystkich, ale nie siebie, dopóki umysł znajduje się w tej niejasnej ogólnej normie, spowodowała, że uczciwie musiał przyznać przed sobą, iż nigdy nie zetknął się poprzednio z elementami, ze szczegółami obrazu, który stał w wodzie, a który, nie w całości oczywiście, rozsupływał teraz z łatwością. Gdy już tak długo siedział nad jeziorem, pierwsza nadeszła dziewczyna z rybimi oczyma, jej gałki oczne zawierały sok z zielonej gąsienicy, ostry i fałszywy, ale Gorysz wiedział otoczywszy ją ramieniem, gdyż usiadła przy nim, w odruchu poczucia wspólnoty ludzi trochę pijanych, że mógłby, gdyby zechciał, zaprowadzić ją do lasu, w gęste świerki na pośpieszne oddychanie, wspólne głębokie oddychanie ludzi połączonych w ten sposób, w jaki jedynie fizycznie można się z dziewczyną połączyć. Wiedział to i nie chciał, nie dlatego nie chciał, że mógł, więc dlatego tylko, że oszalał z powodu tej kobiety, która przyszła później, być może po to jedynie, aby zobaczyć, dlaczego dziewczyna siedzi z nim na pomoście i dlaczego otacza ją ramieniem, bo kobiety mogą nas nie chcieć, ale nie chcą nas oddać, to takie zwykłe. Więc gdy przyszła, stała przy nim w spodniach, z naprężonymi boleśnie łydkami, broniąc się przed możliwym przecież szaleństwem, bo mówił jej, żeby razem wskoczyli do tego jeziora, chciał zasiąść z nią za stołem i spożywać słodkie calaveras oraz pan de muertes, bo sądził, że po to właśnie są, a nóż do krajania. Nie spojrzała nawet na dno, więc uczyniła dobrze, gdyż bała się wszystkiego, więc również czaszek trupich odlanych z cukru. Wstał, bo nie godzi się dręczyć kobiety kochanej, ognisko wygasało i ten piknik kończył się, więzy zadzierzgnięte przez alkohol pękały w powietrzu jesieni. Tuż przy zajeździe, w którym zaczął się i przy którym skończył piknik, Gorysz namówił ją, aby razem wrócili pod drewnianą, wiatę przy jeziorze i po przedmiot, którego tam nie zostawił, uczyniła to z bezwolnym oporem, byli sami na sentymentalnej ścieżce wysypanej liśćmi, pocałował ją, miała usta zimne i miękkie, i nie zaznał większej goryczy tego dnia oraz może innych. Nie było w niej oburzenia, nawet niechęci, tylko obojętne zdziwienie, zdziwienie, które poraziło go wstydem, bo trzeźwy i pijany nie uznawał przemocy. Wówczas najwyraziściej w życiu ujrzał jej twarz, twarz białej Indianki poprzednio nie dostrzeganej w ten sposób. Dwa lata ukradkowego lub bezwzględnego wpatrywania się w tę twarz i żadnej wiedzy o brwiach biegnących ku górze ostrym skosem, o trochę płaskim nosie, wyrazistych liniach od nozdrzy ku końcom długich, umalowanych warg, więc niewątpliwie jasne włosy oraz oczy z wonnego błękitu, podobne do dna jeziora nie pozwalały przypuszczać, że jest to twarz Indianki, odkrycie wypełniło go czułością po to tylko, aby gorycz chłodnych, obojętnych warg stała się dotkliwsza. Gorycz ukrył w potoku słów o niczym, w każdym razie nie wspomniał o tym, co zobaczył w wodzie, a przerażenie, że znów czekają go dni i miesiące cierpienia, zniszczyło najprostszą z radości, że idzie z nią razem w jesienny dzień. Przecież dzień, w którym zobaczył w wodzie, nie tak się skończył, albo wymyślił to zakończenie, bez przerwy budując nadzieję, cokolwiek by się zwaliło, budował, bo tylko budowanie chroni przed zatonięciem w pustce. Tedy wymyślił zostawiając sobie przypuszczenie, że nie wymyślił, tylko tak się stało w niepewnej rzeczywistości, a pn jedynie nie był pewien, bo gdyby był, umarłby w krzyku, chociaż było to jedynie muśnięcie. Nie wiedział, czy trwożliwe, czy mocne, zdecydowane, w każdym razie krótkie, być może spontaniczne, ciepłymi wargami w jego rozgoryczone usta, kiedy odeszła z tego dnia na ludnej ulicy. Tylko z niewiary przypuścił potem, że jeśli to zdarzyło się, że jeśli na moment stała się odważna wśród mnóstwa ludzi mijających ich w miejscu rozstania, to w pocałunku, skóro tak można określić muśnięcie nagłe i krótkie, było wszystko prócz miłości, tedy słodycz niewyraźnego wspomnienia sprawiła mu ból największy, od którego musiał się oderwać w jakikolwiek sposób, nawet najgorszy. Kiedy już pojął, co zobaczył, i zrozumiał błahość swego widzenia, godzi się bowiem za przesłoną rozumu ujrzeć zjawiska ostateczne lub ważne, oo najmniej dla narodu, jeśli nie dla świata, natomiast za pozbawione znaczenia, a przeto przybierające cechę śmieszności, uznać trzeba wizje związane na przykład z nie spełnioną miłością, więc kiedy przeniknęła go ta przykra świadomość, że nie czeka go już nic innego, jak tylko bezsilne, codzienne duszenie męczących uczuć, wsiadł w autobus jadący w kierunku zajazdu. Nie był człowiekiem, który dobrowolnie zgadza się na jakiś rodzaj tortur w sytuacji, kiedy ma się wolne ręce oraz ciało i można coś czynić, zamiast odbierać ból w bezwolności jego narastania. Istnieje powszechnie uznawane przypuszczenie, że przegapiona szansa nigdy nie wraca, ale człowiek taki jak on nie uznawał ogólnych twierdzeń o losie, zresztą mniemał słusznie, że w jednej sprawie istnieje niejedna szansa albo szansa dotycząca czego innego, ale również zamykająca sprawę, może nawet dokładniej. Oprócz wielkiej wolności są codzienne, małe, i skorzystał z jednej nie przygotowując chleba na drugie śniadanie oraz z drugiej nie zabierając tej teczki, jaką nieodmiennie nosi się do pracy, a także z trzeciej, gdyż poszedł na stację autobusów, nie wywiedziawszy się pierwej o rozkład jazdy w pożądanym kierunku. Październik szalał prawie letnim ciepłem, a jesień stała się barwniejsza aniżeli w tamten dzień, od którego nie upłynęło przecież wiele czasu. Autobus nie był wypełniony pasażerami, tłok odczuwał zawsze jako przykry, zwłaszcza zapachy ludzi połączone razem w woń nie do zniesienia. W zajeździe wypił szklankę wina oraz szklankę kawy, pierwsze dla przyjemności podniebienia, a drugie, by pohamować swoje ciało spieszące nad jezioro, niecierpliwe, walczące z umysłem. Pił więc powoli, drwiąc z mięśni własnych nóg, które już chciały, by szedł, i chęci rąk już pragnących rozgarniać wodę i szukać owych calaveras na ogromnym fajansowym półmisku. Potem wyszedł powoli na drogę ku jezioru, przybyło na niej poskręcanych zeschłych liści, o których kobieta powiedziała, że lubi chodzić wśród nich, gdyż są, ładne, a chodzić znaczy deptać. Ominął kamienne palenisko, nie rzuciwszy okiem na sczerniałe, nie dopalone drewno, gdyż ponowne zapalenie wygasłych popiołów siłą naiwnego wspomnienia uznawał za marny sposób na szybsze bicie serca. Wszedł na drewniany pomost i nie zwalniając kroku ani przyśpieszając go, aczkolwiek była w nim chęć na jedno i drugie jednocześnie, myślał o dwu dotykach ust, chłodnym i ciepłym. Gdy przystanął w tym miejscu, z którego dostrzegł wówczas stół z białym obrusem i całą resztą, natychmiast spojrzał na gliniaste, błękitne dno, było to wbrew woli, wbrew ciału i duszy, gdyż dopóki nie spojrzał, mógł się łudzić, że to, co zobaczył w wodzie podczas pikniku, jest w niej nadal, więc wydobędzie i zaniesie owe prezenty z Meksyku. Jasny umysł, dotleniony świeżym powietrzem, nie oszukał go, nic nie było w wodzie, tak jak przewidywał, a ściślej: nic nie było w tym miejscu, w którym było, co nie znaczy, że nie było w innym, niezbyt szerokie, ale dosyć długie jezioro miało niejedno miejsce, na którym mógł stać stół zastawiony tak osobliwie. Gdyby badać ciepłotę wody, zanim wskoczy się do jeziora w październikowy dzień, powstałyby opory ciała niechętnego zetknięciu z lodowatym, przejrzystym płynem, dla tej właśnie racji nagle wskoczył weń z pomostu z niezgrabnym wyrzutem ramion. Oczywiście rozebrał się dokładnie, z przyjemnością stwierdził, że jest szczupły, bez oznak starzenia się tak deformujących twarz, chłodny powiew uderzył w ciało, obłuskał go ze świata i wszystkich namiętności, prócz jednej, z praw oraz obowiązków, prócz tego, jaki sam sobie narzucił, a raczej przyjął dobrowolnie, gdyż słusznie albo niesłusznie przeczuł w nim wolność, z tą radością runął w wodę. Był przekonany, a umysł poddał się tej logice, logika bowiem jest tylko systemem myślenia, że w którymś miejscu, na czystym dnie stoi stół przybrany w widłaki, zastawiony meksykańskimi głowami z cukru, figurkami z pieczywa i wetkniętą w sam środek złotą statuetką wyobrażającą Pana Świata Zmarłych Mictlantecutli. W zamierzeniu tym nie było polskiego romantyzmu ani sentymentalizmu ocierającego się o bezmyślność, była chłodna chęć wydobycia złotej figury, sprzedania jej za taką kwotę, jaka jest potrzebna, by dwie osoby mogły odbyć podróż do egzotycznego Meksyku. W takim rozumowaniu, nawet jeśli ów stół i drogocenny przedmiot na nim był jedynie projekcją świateł, tkwiła rozsądna racja dla ludzi rzeczowych, w jeziorach bywają różne przedmioty wymyte z dna przez ciągłe działanie wody, w tym złote figurki, których blask wywołuje dziwaczne przywidzenia, ale które tworzą ów blask, więc są. Wiedział, że ta kobieta pojedzie z nim, ponieważ przesiąknięta byłą pragnieniem zobaczenia świata innego niż codzienny, było to pożądanie silniejsze niż jej lękliwość, albo to, czego chciała, chowała pod prawdopodobieństwo bojaźni i nieśmiałości. Nie chciała bowiem jego uczuć i jego umysłu, jego rąk i jego ust, można nie chcieć i to jest w porządku, zgodziła się natomiast pojechać z nim do Meksyku, może dlatego, że uznawała tę możliwość za nieprawdopodobną. Ostrzegł ją, że pojadą wspólnie i że wówczas nie uszanuje jej oporu, uśmiechnęła się z przyzwoleniem albo tylko do żartu, w jakim potykała się z nim, przyłożył miarę swego pragnienia i nie wziął pod uwagę, że nie zdobędzie jej niczym. Płynął z trudem, zamierzał płynąć tak aż do zmroku, aż woda połączy się z niebem i jeszcze potem, by szukać po omacku. Było coraz zimniej, mięśnie twardniały od chłodu, ale była w nim duma ludzi, którzy, niczego nie dokonali i których nikt nie mógł kochać. Im bardziej słabł, tym bardziej wiedział, jakby jedno było funkcją drugiego w tym życiu zastanawiającym, błazeńskim lub tragicznym, że pojedzie do Meksyku z tą kobietą, pokaże jej kuliste kaktusy visnaga w stanie Chihuahua, fontannę na głównym placu miasteczka Mineral del Monte ozdobioną przez srebrne żółwie i Tzompantli, czyli zbiornik na czaszki w Calixtlahuaca, czaszki Indian mordowanych rytualnie dla zapewnienia szczęścia oraz powodzenia innym. Którejś nocy na statku lub w hotelu, kiedy ta kobieta przyjdzie do niego, skoro spełnił jej marzenie, więc przyjdzie, aby odpowiedzieć na cierpliwą, męczącą miłość, powie jej: „nie, nie chcę”, a wówczas wielka woda świata, w jakiej nierozsądnie pływamy, zamknie się nad nim.