Rok szkolny 2013/2014 1. Gimnazjum Były już późnopopołudniowe
Transkrypt
Rok szkolny 2013/2014 1. Gimnazjum Były już późnopopołudniowe
Rok szkolny 2013/2014 1. Gimnazjum Były już późnopopołudniowe godziny, kiedy Jan wybrał się niespiesznie na codwutygodniowy spacer po kniei. Poniekąd można by było odwiedzać las częściej, ale Jan tylko z rzadka miał taką potrzebę. Nie w smak mu były spotkania z watahą rozkrzyczanych przepiórek, hałastrą długoskrzydłych jerzyków przypominających jaskółki, pohukiwania puszczyka, postukiwania dzięcioła czy brodzenie w ohydnej brei błota. W niekłamany zachwyt wprawiały go natomiast chwile, kiedy słońce z wolna chowało się za drzewa, kiedy blask sczerwieniałych wierzchołków sosen był doskonale zharmonizowany z jasnobeżowymi łachami piachu na ścieżkach. Podziwiał ażurowe pajęczyny gdzieniegdzie przeplatane kropelkami wieczornej rosy. Tego dnia Jan znów postanowił porzucić swój nowo wyremontowany dom, by niespiesznie zanurzyć się w otchłani leśnych ostoi. Na pewno zastanowiłby się dwakroć, gdyby wiedział, co go czeka. Dopiero jednak poniewczasie przekonał się, że ta wyprawa nie zakończyła się jak zazwyczaj. Jan dotarł na polanę oblaną różowym światłem niczym przezroczystą żorżetą. Pobieżnie przyjrzał się ponadrocznym drzewom sczerniałym z lekka od mrozu, rzędom tui (albo: tuj) stojących w poprzek polany i zheblowanym pniom buków. Na polanie beztrosko hasały zające, dostojny jeleń chyżo przemknął i zniknął we wnętrzu leśnej ściany. Nie opodal (albo: nieopodal) Jan dostrzegł zszarzały cień. Podszedł bliżej, żeby mu się dokładnie przyjrzeć. Cień najpierw chrząknął niedwuznacznie, potem zamachał czymś, co przypominało ogromne rozcapierzone (albo: rozczapierzone) ręce, a potem znienacka z dzikim rykiem ruszył w kierunku Jana. Wprawdzie Jan nie był tchórzem, ale niepodobna było zachować zimną krew w tej sytuacji. Jego reakcja wydawała się w pełni uzasadniona. Mimo że był zagorzałym przeciwnikiem sportów ekstremalnych, tym razem zrobił najlepszy użytek ze swoich nóg. Półprzytomny zaczął uciekać, biegł przez chaszcze, z lewa i z prawa zahaczał o wystające gałęzie, przerażony nie mógł wydostać się spomiędzy ostrych krzewów jeżyn. W końcu poharatany przez kolce, półżywy ze strachu i zmęczenia, zszokowany tym, co mu się przydarzyło, wydostał się na pole pełne chabrów i kąkoli. Ten widok uspokoił go bardziej, niżby chciał. Wszak niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Obejrzał się za siebie. Na skraju lasu stał zażywny jegomość uśmiechający się do Jana jakby od niechcenia. Jan w ogóle nie mógł uwierzyć, w to co się stało. Był zażenowany, że tak poniosła go wyobraźnia i że uciekał z tak błahego powodu. Nieprędko wróci do lasu. 2. Szkoła ponadgimnazjalna Był dżdżysty, senny jeszcze poranek, gdy w zoo mieszczącym się przy ulicy Rzepichy, żony Piasta, wybuchła prawdziwa bomba. Szarobura mysz, nielegalna rezydentka ogrodu zoologicznego, przyniosła z wczesnorannej przechadzki, a tak naprawdę z codziennego rekonesansu śmietników przy budynku dyrekcji zoo, zatrważającą nowinę, że wskutek kryzysu na rynku nieruchomości, raptownego spadku podaży i niepohamowanego wzrostu popytu, bessy na giełdzie oraz ogólnej recesji każdemu zwierzakowi będą dziś dokwaterowywać współlokatora. Jasnożółta kanarzyca Józefinka, jak co dzień plotkująca co niemiara, udatnie postarała się, aby rzeczona wieść lotem błyskawicy rozeszła się wśród zwierząt. „Ohyda” – zahukała z obrzydzeniem sowa Melania, nadęła policzki i odfrunęła jak najdalej. „Niech sczeźnie ten, kto to wymyślił! Niech mu wszystkie pióra hurtem wypadną!” – zaczęła złorzeczyć ara hiacyntowa, na którą wszyscy mówili Mania, mimo że w jej papuzim dowodzie tożsamości wpisano imię Diana. Może dlatego biedaczka cierpiała na manię prześladowczą i doskwierały jej symptomy schizofrenii. „Ja mam minidomek, o nadmetraż w nim trudno. Poza tym śpię w negliżu, więc absolutnie nie wyrażam zgody na żadnego współlokatora” – rzekł żółw Hieronim. „Nie bądźże głupi i zdrożny” – patrząc nań z dezaprobatą, odparł siwobiały orzeł Wawrzyniec. Żółw ze zgorzkniałą miną schował się z powrotem w skorupie, skąd po chwili poczęło dobiegać chrobotanie, niechybny znak, że nerwowo ogryza [lub: obgryza] pazury. „Toż to skandal! Należy coś przedsięwziąć” – zbulwersował się jeżozwierz Jerzy. Struś Joachim oświadczył, że najlepiej będzie, jak wszyscy poszukają sobie schowków, po czym we własnym mniemaniu wcielił to w czyn, wsadzając głowę w piasek. „Mnie tu nie ma” – zachrypiał zakatarzony kameleon Gabriel, zastosował kamuflaż, upodabniając się do chaszczy, pod którymi akurat leżał, no i tyle go widzieli. Niedźwiedź Błażej, niby chłop na schwał, jednak mający różne zahamowania towarzyskie i lękający się małych stworzeń, odkąd we wczesnej młodości pewna pszczółka boleśnie ukłuła go swym żądłem w lędźwie, czym prędzej schował się zatrwożony w swej gawrze. Papużki nierozłączki Letycja i Oswald, świeżo upieczeni narzeczeni, zerknąwszy na siebie bojaźliwie, w te pędy czmychnęli do gniazdka. Klementyna, ponadczteroletnia [lub: ponad 4-letnia] hipopotamica hipochondryczka, wydawałoby się, że herod-baba, zszarzała bardziej niż zwykle i rzekła: „Od wczoraj mam refluks żołądka i na domiar złego teraz wpadam w depresję”. Następnie przewróciła oczami na znak ogarniającej ją melancholii, ułożyła usta w dzióbek, wróciła na legowisko uformowane na kształt szezlonga, spowiła się szalem z tiulu i zanurzyła w pełnej boleści kontemplacji swej jakże ciężkiej egzystencji. Z kolei lew Romuald, chojrak i nie lada hulaka, jak na próżniaka przystało, wciąż odziany w piżamę, niespiesznym [lub: nieśpiesznym] krokiem wyszedł na swój wybieg, popatrzył w kierunku północno-zachodnim, gdzie mieściło się terrarium węży boa, pomyślał przez chwilę, podrapał się w skołtunione kędziory na czubku głowy, leniwie ziewnął i oznajmił: „Może to i dobry koncept, bo głód mnie morzy i pożądam jakiejś porządnej przekąski. A nuż przydzielą mi kogoś smakowitego”. Uśmiechnął się chytrze, odwrócił na pięcie i chyżo skierował do swej spiżarni, aby nie bacząc na odgórnie zarządzoną prohibicję, sięgnąć na półkę po słój sfermentowanego kompotu z porzeczek, który zawsze trzymał na podorędziu. „A jaki będzie harmonogram działań?” – z wolna cedząc słowa, zapytał leniwiec Rajmund, który znienacka ocknął się z letargu. Jednak ledwo skończył artykułować ostatnie głoski, a już znów popadł w odrętwienie, toteż nikt się nim nie przejął. Zresztą wszystkie zwierzęta już się rozpierzchły, aby znaleźć kryjówki, przez co zrobił się taki rumor, że nawet mieszkający nieopodal [lub: nie opodal] słabowidzący kret wychylił łeb z kopczyka na klombie z hortensjami. Pokręcił głową z niedowierzaniem, nadstawił uszu, posłuchał i przerażony dał drapaka do swojego tunelu, wejście doń starannie maskując. Gdy całe towarzystwo już się pochowało, na samym środku opustoszałego trawnika stanęła mysz, hardo wypięła swą cherlawą pierś, nastroszyła rachityczne futerko, uśmiechnęła się usatysfakcjonowana i buńczucznie oświadczyła: „Nareszcie ja będę gwiazdą zoo! Gwóźdź programu może być tylko jeden i dziś będę nim ja. Chwała mysiej burżuazji!”.