Grob Nieznago Kota
Transkrypt
Grob Nieznago Kota
Grób Nieznanego Kota Codzienne dojazdy autobusem do pracy. Każdego dnia trzy godziny wyrwane z życiorysu. Taka jazda jest odwrotnością podróżowania. W przejeździe przez obcy kraj wybałuszasz oczy, by chłonąć nieznane tobie pejzaże. Jadąc po raz tysiączny przez podwarszawską okolicę mrużysz oczy przed obrazami znanymi ci na pamięć, oglądanymi do przesytu. Pewnego dnia nudę rannej jazdy rozproszył na krótko widok przejechanego kota. Biedne kocisko musiało dostać się pod koła przed kilkoma minutami: przylepiona do asfaltu miazga ociekała świeżą krwią. Gdym wracał późnym popołudniem, nie mogłem się powstrzymać od zerknięcia na asfalt: zwłoki stłamszone oponami niezliczoną ilość razy zamieniły się w placek. „Zniszczono cud natury – monologowałem bezgłośnie. – Bo czyż nie jest cudownym zjawiskiem ten drapieżnik? Kły, pazury, gibkość, błyskawiczny refleks, umiejętność spadania na cztery łapy czynią zeń wspaniały mechanizm bojowy. A co za wzrok, co za słuch! Jakim cudem jest kocia łapa! Poduszeczki pozwalają kotu stąpać bezszelestnie, ale w razie potrzeby wysuwają się spomiędzy nich ostre jak brzytwa pazury. I jakież toto zgrabne, zabawne, miłe dla oka, urzekające ruchami pełnymi gracji. A i rozumek niemały w tym czworonogim jegomościu. O kociej inteligencji dużo by mówić. Wszystko to w ułamku sekundy, w zderzeniu z pędzącym blaszanym pudłem – przepadło. Niepowetowana szkoda.” Innym razem byłem świadkiem, jak jeden z czekających na przystanku posłużył się teczką jak maczugą. Wściekły, że zamknięto mu drzwi przed nosem, zbił w nich szybę. Miejsce między krzyżem przydrożnym a szklarnią, gdzie przejechano kota, nieodparcie przyciągało mój wzrok. Po paru dniach, pod naciskiem niezliczonych opon, zwłoki rozpłaszczyły się maksymalnie, lecz wciąż jeszcze można było rozpoznać koci kształt. Każda jazda to była stójka z ręką w górze, z dłonią zaciśniętą na metalowej poręczy. Nieznośnie wlokące się kwadranse stania i myślenia o niebieskich migdałach Gdy od czasu przejechania kota minął tydzień, zarysu kociego ciała ledwie można się było domyślić. Ot, szara, płaska sylwetka. Przyszło mi na myśl, że metafora „kocie łby”, oznaczająca jezdnię wybrukowaną kamulcami, jest tworem czyjejś makabrycznej wyobraźni i mogła się zrodzić tylko w umyśle nieziemskiego sadysty. Półtorej godziny w jedną i tyleż czasu w przeciwną stronę. Uciążliwa, z przesiadkami połączona podróż w zaduchu jadowitych spalin. Po paru tygodniach, w miejscu, gdzie zmasakrowano kota, widniała już tylko szara, bezkształtna, cienka jak papier warstewka trudnej do zidentyfikowania substancji. Co rano, wmieszany w ciżbę, parłem do wnętrza chroniąc się łokciami przed zgnieceniem. Nabity do ostateczności autobus ruszał ociężale. Zaczynała się półtoragodzinna samotność w tłumie. A ślad kociny stał się z biegiem czasu prawie niewidoczny. Jeśli coś zobaczyłem, to dlatego, że o czymś wiedziałem. Było suche lato, toteż guma opon samochodowych wytarła wszystko z powierzchni drogi niczym ołówkowy rysunek z kartki papieru. Czasami, w drodze do domu, udawało mi się usiąść. Osuwałem się na fotel z westchnieniem ulgi i od razu zapadałem w drzemkę. Przeważnie jednak stałem, tkwiąc w tłumie z przymkniętymi oczyma. Chwilami opuszczała mnie przytomność i w ostatnim ułamku sekundy łapałem wyślizgującą się z dłoni teczkę. Zewłok potrąconego psa albo kota odrzuca się zazwyczaj na pobocze szosy. Lecz nie zawsze. Niekiedy krwawy placek pozostaje i z biegiem dni, prasowany nieustannie niezliczonymi oponami, robi się coraz cieńszy; schnie i szarzeje. Po tygodniu szary wydłużony owal przywiera do asfaltu jak znaczek pocztowy do koperty i trzeba by uprzednio zapamiętać miejsce, aby wiedzieć, że tu nie tak dawno skonało stworzenie boże. Jeszcze parę dni, tygodni i ślad znika. Zwykłym ołówkiem napisz na papierze słowo kot i zetrzyj napis gumką. Będzie to w miniaturze powtórzeniem opisanego zjawiska.