Cień. Jakby się poruszył. Złowrogi. Pod nisko opadającymi

Transkrypt

Cień. Jakby się poruszył. Złowrogi. Pod nisko opadającymi
*
Cień. Jakby się poruszył. Złowrogi. Pod nisko opadającymi gałęziami krzaków. LeŜę na Ŝwirze
drogi wpatrując się w ciemność. Próbując pozbyć się z głowy wyobraŜeń, czym moŜe być ów
kształt, za wszelką cenę chcąc przebić mrok wzrokiem i sprowadzić ów straszny domysł do czegoś
znajomego. Sekundy przeciągają się w wieczność. Organizm przełamuje napięcie domagając się
przywrócenia podstawowych funkcji Ŝyciowych. Głęboki wdech Głośny jak ryk huraganu. Zdradza
mnie. Odsłania. Przywraca mnie do Ŝycia. Uruchamia napięte mięśnie. Powoli próbuję wstać, nie
hałasując i wciąŜ wpatrując się w cień. A on nagle staje się mniej złowieszczy. Mrowienie w
plecach ustępuje. Jakby to nienazwane zło, które jeszcze przed chwilą, mógłbym przysiąc,
wpatrywało się we mnie, gdzieś odeszło.
Chwieję się podparty dłonią o ziemię, wciąŜ schylony, ale gotowy do biegu. Gdyby zaszła taka
konieczność. Nie zachodzi. Czas mija. Trzeba to przerwać. Cisza powoli zmienia swój dźwięk.
Docierają do mnie odgłosy otoczenia, stłumiony szum znad drzew. Ośmielony, wciąŜ jednal się
kuląc, robię dwa kroki naprzód. Staram się nie szurać, ale w tej pozycji to trudne. Jeszcze jeden
krok. Cień, to tylko gałęzie małego modrzewia. Przynajmniej w tej chwili. Ale wcześniej... tam
musiało coś być. Rzucam się chwiejnym truchtem w stronę samochodu. Ręce mi drŜą, gdy próbuję
trafić kluczykiem do zamka, w końcu wsiadam, automatycznie zapalające się światło wewnątrz nie
dodaje mi otuchy. Wręcz przeciwnie, potęguje strach. Teraz jestem jeszcze lepiej widoczny,
samemu nic nie widząc. Wnętrze samochodu jest nienaturalnie ciche.
Szybko uruchamiam silnik. Bez problemów. Włączam światła. Ściana lasu w reflektorach jest
blada, pozbawiona koloru. I jest ścianą. Widzę tylko pierwsze pnie... Odjechać stąd jak najszybciej.
Ruszam drogą w dół, szybko, moŜe za szybko. Droga jest wyboista, piaszczysta, nieuwaga moŜe
uwięzić mnie tu na dobre. Ale po prostu chcę opuścić to miejsce jak najszybciej. Szybko zerkam w
lusterko. Dom na tle jaśniejącego zbliŜającym się świtem nieba jest czarnym monolitem. Ale nie
wygląda groźnie. Przez chwilę czuję się wręcz głupio, uciekając. Ale to bardzo krótka chwila.
Odrywam wzrok od obrazu w lusterku i w ostatnich chwili omijam pień drzewa wystający na
drogę. Głupi, przecieŜ wiedziałem, Ŝe tu leŜy. Jeszcze jeden zakręt i drugi, mrok tunelu, którym się
poruszam powoli zaczyna rzednąć, gdy między drzewami pojawiają się pierwsze prześwity.
I nagle pas nadbrzeŜnego lasu się kończy, a otwiera się przede mną widok na pokryte dzikimi
łąkami pagórki. Pełno tu krzaków dzikiej róŜy, oraz polnych kwiatów, których nazw nigdy nie
chciało mi się zapamiętać, a których otoczenie dodawało Ci w czasie naszych wspólnych spacerów
wyglądu letniej zjawy, południcy, zrodzonej z Ŝaru słońca, kuszącej ulotnym powabem. Dalej, po
prawej zdziczałe jabłonie pilnują ścian zrujnowanego domu, który wzbudzał w nas wzruszenie, gdy
snuliśmy historie jego byłych mieszkańców i ich świata, który gdzieś zaginął. Ale jest noc i rośliny
są nierównym czarnym konturem na gładkich stokach wzgórz. Ruiny i pozostałości sadu są rysują
się ciemniejszą plamą z białymi zębami pozostałego gdzie nie gdzie na murze wapna. Zęby...
Z przodu, nieco niŜej i dobre dwa czy trzy kilometry dalej widać światła wsi. Jedynej latarni
stojącej dumnie przy sklepie i blask sączący się z jednego z okien. Tak, napięcie powoli mnie
opuszcza na widok tego pogrąŜonego we śnie krajobrazu i oznak ludzkiej obecności. Panuje tu
dziwny spokój; nadmorski wiatr nie dociera, jest cicho, duszno i sennie. Droga skręca w prawo,
wzdłuŜ linii brzegu, w dół, w spokojną kotlinkę, a potem z powrotem pod górę, do jakŜe
malowniczo usytuowanego kościółka, tego samego, w którym tak chętnie wzięlibyśmy ślub,
gdybyśmy nie wzięli go juŜ wcześniej, w zupełnie innym i niemalowniczym miejscu. Dalej juŜ
tylko kilkaset metrów w dół i pojawiają się pierwsze, bielone wapnem, parterowe domy. Ten
krajobraz tak nas urzekł kiedy tu pierwszy raz przyjechaliśmy. Zakochaliśmy się w zieleni i
czerwieni i bieli łąk i folklorze wioski od pierwszego wejrzenia, bez słów, czując, Ŝe to właśnie
tego miejsca szukaliśmy. Stary dom na klifie, nad spienionymi falami morza, rozbijającymi się
niezmordowanie dniem i nocą o skały, był jak wyjęty z bajki, tak róŜny od naszego wcześniejszego,
miejskiego Ŝycia. Ale to było tak dawno temu. To było całe wieki temu. Świat był wtedy inny.
Lubiłem go takim, jakim był.
Kościółek rośnie przede mną, gdy podjeŜdŜam pod pochyłość wzniesienia. Z tyłu, za drewnianym
budynkiem znajduje się jeszcze malutka, ceglana zakrystia z jasnym ościeŜnicami z kamienia,
otoczona niskim kamiennym murkiem. Pokonuję ostatnie metry i zatrzymuję samochód. Gaszę
silnik, wysiadam. Budynek zakrystii jest ciemny. Jest cicho, tu nie słychać juŜ szumu. Nie oglądam
się w stronę, z której przyjechałem, idę prosto do drzwi i głośno stukam. I jeszcze raz. Słychać
poruszenie w środku, okno oŜywa światłem, słychać odgłosy kroków, dźwięk zamka. Otwiera mi
niska kobieta, siwe włosy i głębokie zmarszczki sprawiają, Ŝe dałbym jej pięćdziesiąt lat, ale to
pewnie tylko lata cięŜkiej pracy i naprawdę jest o dobre dziesięć młodsza. Patrzy na mnie wzrokiem
zdziwionym, a potem, gdy juŜ wie, kim jestem, złym. Mówi. Oczywiście nic nie rozumiem, ale nie
brzmi to zachęcająco. Nie odpowiadam, bo nie wiem co, a jej ton staje się jeszcze bardziej
agresywny. Z tyłu, przez szczelinę w drzwiach dostrzegam sylwetkę księdza, w prąŜkowanej
pidŜamie, przygląda mi się zaniepokojonym wzrokiem. Patrzę mu w oczy, a on jakby czyta z moich
co mnie tu sprowadza, bo uspokaja gospodynie i odsyła ją od drzwi, samemu do nich podchodząc.
Pyta o coś. Jego oczywiście teŜ nie rozumiem. Gospodyni tłumaczy łamaną angielszczyzną:
- On pyta, co widziałeś - nie skrywa gniewu w głosie.
Nie wiem. Nie wiem co widziałem, nie potrafię tego opisać. To co mnie przywiodło pod te drzwi w
środku nocy, to raczej to, czego nie widziałem, to jakiś przeraŜający domysł. Napięcie opada ze
mnie nagle, gdy uświadamiam sobie, Ŝe Ŝadne z nich nie jest mi wstanie pomóc. Nie dlatego, Ŝe nie
rozumiem ich języka, ale dlatego, Ŝe sam nie wiem, czego od nich oczekiwałem gnając tu przez
noc. Znów czyta z mojej twarzy, wie, Ŝe nic mu juŜ nie powiem, robi znak krzyŜa w moją stronę i
mówi coś niezrozumiałego. Wydaje mi się to waŜne, nie wiem dlaczego, jakbym oczekiwał
wskazówki, klucza do tego koszmaru, moŜe warto byłoby zapamiętać te słowa by później móc
sprawdzić, co znaczą, ale brzmią obco i natychmiast ulatują z pamięci. Powtarza, a mnie słowa
znów umykają. Odwracam się i ruszam do samochodu. Oświetlona kabina jest boją. To miejsce jest
obce, ci ludzie są obcy. To miejsce było nasze, bo siłą naszego dąŜenia do szczęścia takim je
uczyniliśmy. Teraz, gdy siły tej została tylko połowa, w dodatku ta słabsza i pełna wątpliwości, ten
kraj znów stał się obcy, obojętny.
Słowa modlitwy płyną od drzwi zakrystii, podejrzewam, Ŝe to jakieś błogosławieństwo, ale nie tego
teraz potrzebuję. Modły są dobre na diabły, duchy, zjawy, na to co nierealne. A to co widziałem w
cieniu, to co było w naszym łóŜku było jak najbardziej realne. Było ciepłe, oddychało. Przyglądało
mi się. I z pewnością było inteligentne. Jakąś koszmarną inteligencją. Jakąś obcą świadomością. To
wykracza poza zakres moŜliwości modlitw. To wykracza poza zakres zdrowej percepcji. To teren
szaleństwa, obłędu. Czuję się strasznie samotny. Ale, co dziwne, to uczucie daje mi siłę. Wiem, co
muszę zrobić. Przekręcam kluczyk w stacyjce i ruszam w stronę, z której przyjechałem. Widzę
jeszcze sylwetkę w jasnej szczelinie drzwi.
Lubiłem świat, takim jakim był. Takim, jakim był wczoraj.
*
Ten dom, tak tajemniczy, stary i piękny wabił nas odkąd dowiedzieliśmy się o jego istnieniu.
Odkąd po raz pierwszy zobaczyliśmy wyblakłą fonografię przypiętą do urzędowego pisma, w
którym wzywano Cię, jako jedyną znaną spadkobierczynie do stawienia się na sprawię dotyczącej
przepisania hipoteki. Nie mogliśmy zrozumieć jak to się stało, Ŝe istnienie tego wymarzonego
miejsca letniego odpoczynku, ba, nawet całorocznej samotni mogło pozostać tajemnicą przez 34
lata Twojego Ŝycia. Choć najwyraźniej tajemnicą jedynie dla Ciebie, gdyŜ jak się okazało Twój
nieŜyjący juŜ stryj regularnie opłacał podatki oraz reprezentował właściciela we wszystkich
sprawach podpierając się niewaŜnym pełnomocnictwem wystawionym jeszcze w latach
osiemdziesiątych przez Twojego ojca. DrąŜyliśmy razem tę zagadkę przez całą zimę wertując
grube, zakurzone albumy ze zdjęciami Twojej rodziny, przeglądając zniesione ze strychu pudła z
dokumentami, pytając dalszych, Ŝyjących jeszcze krewnych. Ale wszystkie wysiłki szły na marne i
nawet w przepastnej skarbnicy internetu nie znaleźliśmy o tym miejscu Ŝadnej wzmianki.
Zaciekawieni odkryciem i węsząc w nim korzyść w postaci darmowych urlopów w pierwszy ciepły
wiosenny weekend spakowaliśmy się w samochód i wyruszyliśmy w drogę zbadać wszystko na
miejscu. Droga zajęła nam dwa dni. Gdy po dwunastu godzinach za kierownicą byłem bliski
spowodowania wypadku zdecydowaliśmy się na nocleg w Holandii. W niedzielę rano byliśmy juŜ
we Francji a wczesnym popołudniem dotarliśmy na miejsce. Wieś, do której dojechaliśmy okazała
się jak wyjęta z innej epoki; sześć czy siedem niskich, bielonych wapnem domów, w których
mieszkali emerytowani juŜ rybacy, chudzi, o wygarbowanej słoną wodą skórze. W środku wsi
znajdował się sklep, nad którym dumnie wznosiła się jedyna w okolicy latarnia. Dalej, na wzgórzu
nad miasteczkiem malowniczo rysowała się bryła nieduŜego, kamiennego kościółka i stojącego
obok domu księdza.
Udaliśmy się do sklepu, ale okazało się, Ŝe znajomość angielskiego w niczym nam nie pomoŜe.
Francuzi wymachiwali rękami i zalewali nas potokiem obcych słów. Gdy wreszcie wpadłaś na
pomysł, by pokazać im zdjęcie domu popatrzyli po sobie, a potem grzecznie pokazali nam na migi
jak jechać. I w milczeniu odprowadzili nas wzrokiem, gdy ruszaliśmy we wskazanym kierunku.
Piaszczysta droga prowadziła nas przez obsypane wysokimi trawami, kwiatami i dzikim krzewami
łąki, później, nieco wyŜej zaczął się nadbrzeŜny las z którego nagle wyjechaliśmy wprost na bryłę
domu, wznoszącego się ponuro nad urwistym brzegiem oceanu.
Sam dom okazał się być w zaskakująco dobrym stanie. Poszarzałe od morskiego powietrza drewno
było mocne i bez śladów próchna, pokryty czarnym gontem dach nie miał ubytków, a dzięki
szczelnie zamkniętym okiennicom uchował się komplet szyb w oknach. Oczywiście wszystko
wewnątrz przykryte było grubą warstwą kurzu a powietrze miało nieprzyjemny zapach stęchlizny,
ale i tak byliśmy zaskoczeni stanem utrzymywanej w sekrecie rezydencji. Całą niedzielę
spędziliśmy na sprzątaniu kuchni i salonu, wietrzeniu oraz zwiedzaniu najbliŜszej okolicy a
wieczorem rozłoŜyliśmy na podłodze dmuchany materac, łóŜko w sypialni bowiem nie wyglądało
zachęcająco ani ze względu na wygnieciony kształt na środku materaca, ani ze względu na kłęby
kurzu unoszące się znad niego przy najlŜejszym dotyku. Za źródło światła musiały nam wystarczyć
znalezione w kredensie świece, bałem się bowiem uruchamiać instalacji elektrycznej nie wiedząc
nic o jej stanie i tak zasnęliśmy przytuleni, zbyt onieśmieleni tym miejscem, by się kochać.
Wiosną spędziliśmy na wybrzeŜu tydzień i wróciliśmy do domu w przekonaniu, Ŝe oto od losu
dostaliśmy prezent w postaci rewelacyjnego miejsca wypoczynku i romantycznego gniazdka na
starość. Podliczyliśmy nasze finanse, zrobiliśmy wstępne plany i gdy przyjechaliśmy na wybrzeŜe
ponownie latem byliśmy pod kaŜdym względem przygotowani by doprowadzić dom do stanu z
czasów świetności.
To było piękne, choć pracowite lato. Dom zdawał się być w dobrym stanie, ale i tak przystosowanie
go do naszych potrzeb zajęło nam całe wakacje. Nie wpuszczaliśmy zbyt wielu fachowców, raz
tylko dla sprawdzenia stanu dachu o stropów, no i elektryka, który wymienił prawie całą instalację i
wprowadził nas, a właściwie dom w dwudziesty pierwszy wiek. Mieszkanie na tym odludziu nie
naleŜało do luksusów, ale jak się przekonaliśmy obydwoje marzyliśmy o takiej ucieczce od
cywilizacji. Po zakupy jeździliśmy do oddalonego o dwanaście kilometrów miasteczka, w
pobliskiej wsi bowiem zakupić moŜna było jedynie najbardziej podstawowe towary, w dodatku
tylko w godzinach otwarcia sklepu, który z braku klientów funkcjonował od siódmej do dwunastej.
Jeździliśmy zresztą nie tylko po zakupy; okazało się, Ŝe w naszym nowym domu nie ma zasięgu
Ŝadnej sieci komórkowej i tak codziennie po południu jechaliśmy krętymi wąskimi drogami do St.
Elainê, gdzie piliśmy kawę pod parasolami małej kawiarenki na rynku, i kaŜde z nas zatopione w
ekranie swojego laptopa, czytając pocztę i wiadomości na chwilę wracało do świata, który
zostawiliśmy w domu. Po godzinie lub dwóch takiego rytuału wracaliśmy na klif, szliśmy na spacer
po plaŜy, czasem dyskutując o tym, co jeszcze musimy zrobić, czasem zastanawiając się jaki pies
pasowałby nam do tego domu, a czasem po prostu milcząc i trzymając się za ręce, zasłuchani w
szum morza i wiatru.
Wieczorami, w słabo oświetlonym pokoju na piętrze kaŜde zatapiało się w swoich zajęciach –
pracy, jeśli akurat taka do nas przyfrunęła mailem, lub lekturze, jeśli nic pilnego nie było do
zrobienia. A gdy robiło się juŜ naprawdę późno, zamykałaś mi laptopa, lub odkładałaś moją ksiąŜkę
nie dbając o zaznaczenie, w którym miejscu akurat skończyłem czytać i prowadziłaś mnie do łóŜka,
gdzie tonęliśmy w pościeli i sobie nawzajem kochając się bez umiaru i bez zahamowań.
Gdy na koniec sierpnia wyjeŜdŜaliśmy, było nam smutno i dziwnie, zwłaszcza, Ŝe dom był juŜ tak
oswojony, taki nasz, urządzony skromnie, schludnie i funkcjonalnie. W kaŜdym kącie widać było
Twoją rękę, Twój zmysł piękna, Twoje wyczucie smaku, którym tak umiejętnie łączysz stare z
nowym, tworząc całkiem nowe znaczenia. A po długiej, męczącej i milczącej podróŜy wpadliśmy
znów w nasze codzienne Ŝycie, tak odległe od tego, które zostawiliśmy na wybrzeŜu. Jednak, mimo
Ŝe po tygodniu wspomnienie lata zdawało się być nierealne jak sen, coś nie pozwalało nam o nim
zapomnieć, coś wciąŜ wyciągało nas z miejskiej rutyny i kazało myśleć, jak tam wrócić. Całą zimę
pracowaliśmy, jedliśmy, spaliśmy, spotykaliśmy ludzi, a gdy nastał pierwszy dzień wiosny, w
niemym porozumieniu spakowaliśmy mnóstwo rzeczy, klucze od mieszkania zostawiliśmy
znajomym, którym jak z nieba spadło takie rozwiązanie problemu lokalowego i wyjechaliśmy znów
nad morze.
Im bliŜej tego miejsca, tym bardziej czuliśmy się jak obudzeni z zimowego snu. Gdy jechaliśmy juŜ
znajomą polną drogą widziałem kątem oka Twoje zaciśnięte w napięciu wargi, widziałem, jak
zgniatasz nerwowo brzeg sukienki, a gdy wyjechaliśmy z pasu drzew i przed naszymi oczami
pojawiła się znajoma bryła domu ze Ŝwirowym podjazdem wyskoczyłaś z samochodu i ciesząc się
jak mała dziewczynka obeszłaś go dookoła, Ŝeby zobaczyć, co się przez zimę zmieniło. A gdy juŜ
wróciłaś, kazałaś mi zostawić rzeczy w samochodzie, poprowadziłaś wąską ścieŜką w dół klifu, na
plaŜę, kazałaś mi zdjąć buty i razem z Tobą brodzić w lodowatej jeszcze morskiej wodzie, a potem
rzuciłaś mnie na piasek, z figlarną miną ściągnęłaś spod sukienki majtki i dosiadłaś mnie w ubraniu,
w szumie wiatru i spienionych fal, pozwalając mi ze swoich ciepłych ust pić zimne, słone i pełne
piasku pocałunki. AŜ do samego końca.
**
Wszystko się zmienia. Moment przed tragedią. Słychać śmiech. I nagle świat się obraca. Uśmiech
jeszcze wygina usta, gdy umysł próbuje pojąć nową rzeczywistość. Ten ułamek sekundy dzielący
dwa wszechświaty. Ten ułamek sekundy, po którym nic nie jest tak jak dawniej, po którym to, co
jeszcze przed chwilą było świetną zabawa jest największym błędem w Ŝyciu. To lodowate ukłucie
w sercu, czy jak kto to tam nazywa lokalizację swojego jestestwa. Dotyk rzeczywistości. Prawda.

Podobne dokumenty