Rafał Syska - hekko24.pl
Transkrypt
Rafał Syska - hekko24.pl
Rafał Syska Labirynt uczuć Eugène’a Greena Wyobraźmy sobie idealną w proporcjach mieszankę Bressonowskiego rygoryzmu i Rohmerowskiego „zachwytu nad naturalnym pięknem świata”. Dodajmy krystalicznie deklamowane słowa, urok renesansowych pieśni i blask świec, a także precyzję przestrzennej symetrii i melancholię współczesnych dwudziestolatków. A jeśli wyobraźnia nas zawodzi, wystarczy sięgnąć do dzieł Eugène’a Greena – reżysera, o którego istnieniu mało kto wie, ale który powoli wykuwa legendę jednego z wielkich artystów kinematografu. Premiera Mądrości na tegorocznym festiwalu w Locarno stanowi dobry powód, by zagłębić się w jego wyjątkowy świat. Czapka bujnych i ciemnych włosów, sumiasty wąs, nieodłączny szalik noszony na modłę Saint-Germain-des-Prés, świdrujące spojrzenie czarnych oczu i majaczący na ustach przyjazny uśmiech. Do tego słowo: deklamowane powoli, klarownie i z mistrzowsko artykułowanymi końcówkami. Nie tyle wypowiadane, co wygłaszane – z szacunkiem i dumą godną członka Akademii Francuskiej stojącego na straży poprawności dawnej prononciation. A przecież Eugène Green to Amerykanin. Urodzony (rocznik 1947), wychowany i dojrzewający w Nowym Jorku, który w 1968 roku – jak bohater Nieustających wakacji (1980) Jima Jarmuscha – wyjechał do Paryża, już na zawsze. Nie wsiąkł w amerykańską emigrację, poprawił znajomość języka francuskiego, jadał bagietkę z serami i popijał bordeaux zamiast burbona. Rozkochał się we francuskim dramacie epoki baroku i założył trupę teatralną, smakując każdą frazę wypowiadaną przez nowych rodaków. Lekko zafałszował tożsamość: dodając wyniosłe l’accent grave do swego imienia, został czystej wody paryżaninem, a nie Amerykaninem w Paryżu. Do kina trafił przez teatr i operę, wykłady w La Fémis i pogłębione studia nad literaturą francuską doby Moliera. Stał się ekspertem od inscenizacji dzieł Pierre’a Corneille’a i Jeana Baptiste’a Racine’a. Własne sztuki pisywał na zmianę z esejami o epoce baroku. W Paryżu zyskał sławę nauczyciela dykcji i sztuki deklamacji, opierając się na odtworzonej barwie i rytmie barokowej francuszczyzny. Na dużym ekranie zadebiutował późno, jako pięćdziesięcioczterolatek, ale w wielkim stylu. I choć wciąż pozostaje reżyserem mało znanym i ekscentrycznym, to już jego pierwszy film, Każda noc (2001), posiada znamiona prawdziwego arcydzieła. Gasnąca młodość Green scenariusz debiutanckiego filmu oparł na pierwszej redakcji Szkoły uczuć Gustave’a Flauberta; nie sięgnął więc po finalną wersję powieści, lecz po jej mniej znany i nieakceptowany przez pisarza wariant zdarzeń. Uwspółcześnił fabułę i przeniósł ją w czasy kontestacji, a epilog ulokował w późnych latach 70. XX wieku. Pozostał jednak wierny nie tylko Flaubertowskiej intrydze, ale też nostalgicznemu klimatowi dzieła. Pisarza i reżysera powiązała bowiem podobna (choć w pierwowzorze krytyczna, a w filmie już tylko smutna) perspektywa pięćdziesięcioletnich mężczyzn, którzy przywołując czasy swej młodości, dostrzegli, że dawny idealizm ich pokolenia zastąpił wpędzający w alienację pragmatyzm lub bezczynność melancholii. Flaubert ukończył prace nad pierwszą wersją Szkoły uczuć w 1865 roku. Opisał w niej wydarzenia o kilkanaście lat wcześniejsze, a za bohaterów obrał Juliusza i Henryka – dwóch młodzieńców, którzy w odmienny sposób zareagowali na dramatyczne wydarzenia rewolucji lutowej 1848 roku. To wówczas powstała II Republika, stanowiąca manifestację drzemiącego we Francuzach sentymentu za czasami republikanizmu. To wtedy głoszono wartości demokratyczne, na ulicach demonstrowano w idealistycznym uniesieniu, zabroniono cenzurowania dzieł i zakazano niewolnictwa. Euforia podobna do tej z 1968 roku trwała jednak krótko. Po kilku latach Napoleon III ogłosił się cesarzem, a w wyniku zamachu stanu przywrócił dyktatorską monarchię. Gustave Flaubert pisał swą książkę z trudem i bez wiary w słuszność dokonanych wyborów. Patrzył na przeszłość z chłodnej, zdystansowanej i niekiedy ironicznej perspektywy, nie ukrywając wszelako żalu za utraconym idealizmem młodości. Eugène Green, studząc krytycyzm, pogłębił nostalgię. Z perspektywy 2000 roku przyjrzał się wydarzeniom kontestacji, zaczynając akcję filmu jeszcze w roku poprzedzającym paryską wiosnę, ale skończył ją pod koniec lat 70., gdy z marzeń młodych ludzi niewiele zostało. Sam pojawił się w epizodycznej roli barmana: stał w milczeniu za kontuarem i świdrującym spojrzeniem przypatrywał się bohaterom – być może sobie sprzed 30 lat. W Każdej nocy opowiedział o przyjaźni dwojga młodzieńców – Jules’a i Henriego (obu grają ulubieni aktorzy reżysera – odpowiednio: Adrien Michaux i Alexis Loret). Obaj kończą naukę w znajdującym się gdzieś na francuskiej prowincji liceum, obaj też przeżywają pierwsze seksualne fascynacje i marzą o rychłym wyjeździe na studia do Paryża – co Henriemu udaje się wcześniej. Jules zostaje więc sam: subtelny i wrażliwy, spaceruje odtąd po ulicach, próbuje sił w poezji, a zasypia w blasku świec. Jeszcze w rodzinnej miejscowości doświadcza bólu zdrady, gdy w miłosnym uniesieniu napisze sztukę dla nadal dziewczęcej, choć już pragmatycznej Lucie, która porzuci go dla dojrzałego szefa trupy teatralnej. Julesowi pozostanie na pamiątkę jej list pożegnalny i tęsknota, która na kolejne 10 lat wpędzi go w depresję. Jak u Flauberta, lekiem na odczucie straty miała się stać egzystencja flâneura i niemal sensualna kontemplacja sztuki – ważniejszej niż wszelkie polityczne przewroty i ideologiczne zmiany. Ale i ona zdradza bohatera, nie przynosząc ukojenia, lecz bierność i poczucie bezsilności. Na pozór lepiej wiodło się Henriemu. W Paryżu zapisał się do ekskluzywnej szkoły przygotowującej do studiów na Sorbonie, w ciągu dnia debatował z jej dyrektorem – depozytariuszem chylącego się ku upadkowi konserwatyzmu i burżuazyjnego porządku, wieczorem zaś romansował z jego znacznie młodszą żoną Émilie (zjawiskowa w tej roli Christelle Prot). To ona przejęła nad Henrim kontrolę, wprowadziła w świat seksu i przekonała do zakwestionowania dawnych wartości. Uczyła go nonkonformizmu, choć w istocie potrzebowała tylko wsparcia w samodzielnym doświadczeniu jakiegokolwiek – choćby pustego i pozbawionego celu – buntu. To miała być jej ostatnia szansa przeżycia czegoś innego niż tylko odgrywanie roli idealnej żony paryskiego intelektualisty, ozdoby jego mieszczańskiej kamienicy. Henri i Émilie uciekają więc z Francji, docierają do Stanów Zjednoczonych i jak para owładniętych namiętnością kochanków przemieszkują w symbolicznie pustym mieszkaniu. Wszystko to trwa krócej, niż myśleli. Uczucie gaśnie szybciej niż erotyczne napięcie, on – jak dzieciak – bawi się z nudów z kotkiem, ona – wciąż nienasycona – nerwowo śledzi telewizyjne doniesienia z płonących ulic Paryża. Coraz bardziej ujawniają się między bohaterami różnice w charakterach: Émilie czuje, że przez palce przelatuje jej prawdziwa rewolucja i żąda rychłego powrotu do Francji; Henri tęskni co najwyżej za mieszczańską stabilizacją. Gdy pewnego dnia Jules wysyła do niego rozpaczliwy list, informując przyjaciela o głębokiej depresji wywołanej przez zawód miłosny, ten ze złością zemnie papier, przez zęby krytykując Jules’a za „te jego młodzieńcze kryzysy i rozczarowania”. Henri dotarł już do tego drugiego etapu miłości, gdy ze związku wyparowała seksualna namiętność, gdy niegdyś gotowa do szalonych czynów para zderzyła się z codziennymi problemami w postaci niezapłaconych rachunków, bezrobocia i braku znajomych. Tak jak bohaterów Flauberta minęła gorączka rewolucji lutowej, tak protagonistom Greena gdzieś zapodziało się uniesienie kontrkultury. Wprawdzie Jules próbuje przeszczepić na ulice prowincjonalnych miast stołeczne demonstracje, ale uciekając przed policjantami z pochodnią w ręku, okaże się bardziej estetą niż ideologiem. W ekstazie nazwie rewolucję „piękną”, choć wszyscy wokół z pogardą przypomną, że „piękno jest już tylko burżuazyjnym przesądem”. Rolą sztuki jest nieść polityczną treść, na co Jules – deklamujący jak w transie frazy z Rimbauda – zgodzić się nie może. Jego samotne spacery ulicami Paryża przecinają się niekiedy z wędrówkami Émilie, która ostatecznie wróciła do Francji, związała się z agresywnym środowiskiem feministek, choć zamiast zmienić świat, stała się jedynie ofiarą lesbijskiego uwiedzenia. Znów najlepiej wiedzie się Henriemu. Wspinając się po szczeblach kariery, wkroczył na salony dyplomacji, a za żonę pojął córkę ambasadora. Zaniedbał Jules’a. Obietnice wakacyjnych spotkań nad tym samym stawem, gdzie obaj chłopcy podglądali kąpiącą się nago Sauvage (pierwszy obiekt ich seksualnej fascynacji), okazują się mrzonką; przerwy w spotkaniach stają się coraz dłuższe, przyjaźń nieuchronnie słabnie, a gest wybrania Jules’a na świadka ślubu będzie niemal przymusem. Przeszłość odchodzi w dal. Émilie, udręczona życiem i samotnym macierzyństwem – jedynym owocem związku z Henrim – nie wróci już do męża, wyjedzie na wieś, obejmie gospodarstwo po rodzicach i resztę życia poświęci dojeniu krów. Gdy po 10 latach odwiedzi ją Henri, nie będzie miała mu już nic do powiedzenia. „Nigdy nie szukałam szczęścia, lecz tylko radości” – stwierdzi na odchodne ze smutną powagą. Utraci też siłę na dalszą opiekę nad córką. Jak przyznanie się do życiowej klęski zabrzmi więc jej decyzja o oddaniu dziewczynki pod opiekę swego wciąż prawowitego męża. Jest rok 1979, o kontestacji mało kto pamięta. Rezolutne dziecko próbuje zrozumieć zawiłości świata, wypytując o nie odwiedzającego ją Jules’a. Często brakuje mu sensownych odpowiedzi, pamięć zawodzi, a zawieszone w próżni pytania staną się piękną kodą tego zwiewnego jak jedwab filmu. Wolniejszy krok Jego tytuł Eugène Green przejął z pieśni Toutes les nuitz (ortografia z epoki) Clémenta Janequina, renesansowego kompozytora słynącego z urokliwych inventiones. Każda noc należy do najpiękniejszych i najsmutniejszych zarazem. W tłumaczeniu ze starofrancuskiego jej słowa brzmią mniej więcej tak: „Każdej nocy nawiedzasz mnie we śnie – pełnym słodyczy i wdzięku, Ale każdego ranka znikasz, pozostawiając w żalu i niespełnieniu. Zatem skoro w nocy jest mi lepiej, to wolę w ciągu dnia śnić, Biedne oczy zamknąć i bez końca marzeniami żyć”. Tematyką filmów Greena są więc owe marzenia, alternatywny świat wyobrażeń, młodzieńczego idealizmu i doświadczeń delikatniejszych, choć głębszych, od tych, które czekają nas w codziennej gonitwie. Jak w innych dziełach neomodernizmu aktywności filmowego mainstreamu przeciwstawiona jest niemoc i apatia, a w najlepszym wypadku kontemplowanie klasycznej sztuki. Przeważa tęsknota, pozbawione celu spacery i wieczorna lektura dzieł poetów i filozofów – najczęściej przy blasku świec, które – co symptomatyczne – zastępują typowe dla naszych czasów lampy, napędzane bezduszną elektrycznością, mechanicznością i mocą nowoczesności. Nie jest jednak tak, że Green opisuje świat fałszywy i obcy, odseparowany od otaczającej nas rzeczywistości, bo pytania stawiane przez bohaterów i refleksje gaszące narzucony przez media entuzjazm są naturalne dla ludzi w ich wieku – choć dziś od młodzieńczej melancholii, pierwszych smutków i rozczarowań odciąga nas jazgot popkultury i zbiorowość Facebooka. Najczęściej bohaterami Greena są ludzie młodzi: wrażliwi studenci lub licealiści, czytujący Heideggera, dyskutujący o wierszach Rimbauda bądź śpiewający pieśni Monteverdiego; przyszli artyści, poeci albo intelektualiści. Czasem racjonaliści i pragmatycy, czasem wrażliwi sensualiści, którzy doświadczają świat nie przez ciężką, niemiecką filozofię precyzyjnych kategorii, lecz poetycki bergsonizm i erotyczny deleuzjanizm. Zakochują się szczęśliwie i nieszczęśliwie, zdradzają lub są zdradzani. Żyją z piętnem pierwszych dylematów, które każą buntować się przeciw przeznaczeniu, choć ostatecznie wpadają w pułapkę bądź to materializmu, bądź nostalgii. Jak w filmach Rohmera chcą kontemplować „piękno naturalnego świata” i szukają dla siebie szczęścia, mimo że wciąż oczekują czegoś więcej i inaczej. Los to ledwie zbieg okoliczności, przypadkowa wymiana spojrzeń, rzut oka w inny punkt niż zwykle. Bronimy się przed nim, próbujemy nadać serii doświadczeń jakiś sens i jesteśmy zdolni do heroicznych czynów w imię idealistycznie wyznawanych wartości, ale w istocie pozostajemy równie krusi i delikatni jak nasi protoplaści. Green w kulminacyjnych scenach swych filmów jest zwykle poważny, ale w fabułę lubi też wplatać mistrzowski urok łagodnej ironii. To ona rozprasza potencjalną pretensjonalność i paryską z ducha wyniosłość poruszanych kwestii. Czyni to przez ekscentryczną formę opowiadania, prostoduszność bohaterów i dialog – jak ten z Mostu artystów: – Co czytasz? – Heideggera. – Czy to ładne? – Nie bądź wulgarny! Naiwność nastolatków przeciwstawia zgorzknieniu starszych – widząc w nim prawdopodobny kres młodzieńczego idealizmu. Ta antynomia stała się zresztą kluczowa w większości jego filmów, najczęściej przybierając posępną formę – jak choćby w najbardziej mrocznym ze swych portretów, postaci Guigui. Głos anioła Z tym bohaterem przyjdzie nam się spotkać w drugim arcydziele Eugène’a Greena – Moście artystów (2004). Reżyser oparł oryginalny tym razem scenariusz na zestawionych z sobą i splecionych w finale dwóch wątkach: popadającego w depresję Pascala, rozpamiętującego odejście ukochanej, i dręczonej przez sadystycznego reżysera Sary, która w akcie oporu (bo nie rezygnacji!) decyduje targnąć się na swoje życie. Pascal (znów grany przez Adriena Michaux) wydaje się wariantem Jules’a z Każdej nocy. Jak współczesny flâneur, dodatkowo owładnięty splinem obłomowszczyzny, przedpołudnia spędza w łóżku, a resztę dnia i wieczory na spacerach ulicami Paryża. Nudzą go wielkie idee i wykłady, które w myśl nowoczesnej edukacji zamieniono w performensy. Krytykując feminizm i intuicjonizm, wybiera konserwatyzm poezji Michała Anioła, choć nie proponuje światu niczego więcej niż tylko pogłębiającą się pasywność. Zmęczona nim Christine, pełna życia i pragmatycznych planów, rzuca go w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. W jednej z najlepszych scen filmu Pascal prosi ukochaną, by ta, kładąc się do łóżka, nie gasiła świecy: „Chcę na ciebie wciąż patrzyć!” – wyjaśnia. Christine z rezygnacją przystaje na prośbę, ale zakłada na oczy opaskę. Nie ma już czasu na werteryzm i młodzieńcze uniesienia, rano musi na nowo podjąć walkę z konkurentami o społeczny awans. Pascal zostaje więc sam w wielkim mieszkaniu. Powoli osuwając się w apatię, snuje się bez celu i ostatecznie wybiera samobójstwo. Z jego wątkiem splecione są losy Sary, wrażliwej śpiewaczki operowej, która mimo wsparcia ze strony kochającego ją bezkompromisowo męża-informatyka (nieprzypadkowo w tej roli pojawia się znany z Każdej nocy Alexis Loret) popada w coraz głębszą depresję wywołaną sadyzmem niejakiego Guigui. To na nim od pewnej chwili skupi się uwaga Greena. Zgorzkniały, bezwzględny i zepsuty do szpiku kości dyrygent muzyki dawnej jawi się nam jako esteta i niezawodny ekspert, ale w gruncie rzeczy jest mistrzem intryg, spisków i koterii. Grany z mistrzowską precyzją przez gwiazdę Comédie-Française, Denisa Podalydèsa, kontroluje każdy gest i wyraz twarzy. Z natchnienia wywołanego muzyką płynnie przechodzi w furię, a oblicze wykrzywia mu bądź to grymas sadyzmu, bądź uśmieszek starzejącego się satyra. Piękno to dla niego matematyczny porządek nut w partyturze, więc gdy ktoś taki jak naiwna Sarah dotarł do doskonałości przez naturalne dlań dobro i uczucie, staje się dla Guigui największym wrogiem. Celem sztuki – powiedziałby – nie może być sentymentalny widok załzawionych ze wzruszenia oczu, lecz odczucie metafizyki wynikłe z kontemplowania idealnych w swych proporcjach reguł. Tak ma być też w życiu, które w wypadku Guigui zamieniło się w czujną grę. To Sarah jednak zwycięża w tej konfrontacji, choć przypłaca swój cichy opór samobójczą śmiercią w wodach Sekwany. Wygrywa, bo to jej głos, nagrany na płycie CD słuchanej przez Pascala w chwili największej desperacji, kazał mu jakąś wewnętrzną mocą zakręcić wydobywający się z piecyka gaz. Jej głos ofiarował życie, podczas gdy Guigui proponuje światu grę w śmierć. Między młodymi wybuchła więc spóźniona miłość – już nie cielesna, lecz duchowa i manifestująca się (jak podpowiada finał filmu) w ulotnych i nieprzypadkowych spotkaniach. A Guigui? Cóż mu zostało? Pogarda tych, którzy się na nim poznali, przelotny podziw całej reszty, koncerty w pustym od wiary kościele i homoseksualne intrygi prowadzone w towarzystwie równie jak on zgorzkniałych samotników. Kształty baroku Podobne antynomie zainicjowały fabułę dwóch najnowszych filmów Eugène’a Greena: Portugalskiej zakonnicy (2009) i Mądrości (2014), choć w obu wybrzmiały one w znacznie jaśniejszych i optymistycznych puentach. Oba dzieła połączyła jeszcze bardziej widoczna miłość reżysera do klimatu i form sztuki baroku – w warstwie fabularnej tematem stały się bowiem wędrówki do miast kojarzących się z tą właśnie epoką: Lizbony i Rzymu. Tę drugą destynację wybiera Alexandre z Mądrości, wzięty szwajcarski architekt, który uświadomiwszy sobie, że jest ledwie bezwolnym instrumentem w rękach deweloperów i polityków, popada w kryzys swego posłannictwa. Rusza więc w pielgrzymkę po sanktuariach zaprojektowanych przez wielkiego architekta epoki baroku – Francesco Borrominiego, a na cel wyprawy obiera mistrzowskie dzieło artysty – kościół św. Iwo na dziedzińcu rzymskiego Pałacu Mądrości (Palazzo della Sapienza). Zachwycony jego stylem, falistym, lekkim, pozbawionym monumentalizmu, ale pełnym dyskretnych metafor i alegorii, zamierza napisać o nim esej, choć długo nie potrafi dostrzec, że źródło geniuszu Borrominiego wynika nie tyle z artystycznej precyzji i odwagi w walce ze zleceniodawcami, ile z czegoś bardziej prymarnego i na pozór banalnego – z pasji i radości tworzenia. Gdy jeden ze sponsorów Borrominiego zabierze mu świecę, wzbraniając pracy w środku nocy i mówiąc, że „jest to pora na spanie, a nie projektowanie”, architekt odpowie samobójstwem. Dla Alexandre’a, oszczędnego w wyrażaniu uczuć i precyzyjnego w najdrobniejszym detalu, to trywialna nauka. Fakt, że „źródłem sztuki jest miłość, a wiedzy – światło”, brzmi jak naiwny slogan młodzieńczego idealizmu. Ale to właśnie on pozwolił bohaterowi przełamać małżeński kryzys i odzyskać sens swej profesji. Odnalazł więc uczucie do coraz bardziej oddalającej się od niego żony Aliénor i wykształcił w sobie przyjemność przekazywania wiedzy młodszym, wędrując po Włoszech z marzącym o studiach architektonicznych Goffredo. Znów konfrontacja młodości z dojrzałością i naiwności ze zgorzknieniem stała się motorem napędowym filmu. Tak jak Alexandre mógł przejrzeć się w lustrze swej przeszłości, spacerując po Rzymie z Goffredo, tak Aliénor stała się strażniczką Lavinii – delikatnej, mdlejącej przy byle okazji i spędzającej długie godziny w łóżku narzeczonej młodzieńca. Związek mężczyzn to rodzaj intelektualnej rywalizacji mistrza ze swym uczniem; relacje między kobietami to często milczące obcowanie z sobą. Alexandre i Goffredo niczym konkwistadorzy wędrują w przeszłość i tworzą listę precyzyjnych nazw i terminów; Aliénor i Lavinia tkwią w jednym miejscu, najczęściej przy łóżku, prowadząc dyskusje o nieokreślonej nigdy do końca naturze uczuć. Ze sprzecznymi emocjami musi też mierzyć się Julie z Portugalskiej zakonnicy, francuska aktorka, która w trakcie pobytu w Lizbonie ma wziąć udział w zdjęciach do awangardowego filmu reżyserowanego przez niejakiego Denisa Verde’a (w tej roli sam Eugène Green). Zadanie stojące przed Julie nie jest łatwe: dźwięk do filmu został nagrany już wcześniej, dialogów nie napisano, a aktorską ekspresję ograniczono do minimalistycznej gry sylwetkami ciał. Tymczasem fabułę wewnątrzdiegetycznego filmu O som e a fúria (Dźwięk wściekłości), jak też samej Portugalskiej zakonnicy rozsadzają od środka silne emocje. Julie gra bowiem dziewczynę, która przed wiekami rozstała się z ukochanym i resztę życia spędziła w klasztorze. Także poza planem zdjęciowym pętają bohaterkę zmienne uczucia: przeżywa krótkie romanse, rozpamiętuje kres właśnie zakończonego związku i podejmuje trud samotnego macierzyństwa, decydując się zabrać do Paryża osieroconego chłopca. W międzyczasie nawiązuje też więź z zakonnicą, która co noc czuwa w jednym z kościołów. I zapewne to właśnie spotkanie – z inkarnacją granej przez siebie postaci – wyzwoli Julie z narastającej melancholii i egoizmu, każąc odnaleźć szczęście w opiece nad drugą osobą. Choć oba opisane wyżej filmy nie zachwycają, poziomem odstając od tych wcześniejszych, wybrzmiała w nich jeszcze mocniej niż zwykle fascynacja Greena epoką baroku. Stanowiła ona nie tylko źródło fabularnych zdarzeń, lecz pozwoliła wzbogacić dzieła niezwykłą nutą anachronizmu. I nie mam tu na myśli staroświeckości, bo Green zaproponował styl, jakiego w kinie nigdy nie było. Słyszymy to w warstwie audialnej jego filmów: w rozmowach bohaterów – formalnych, klarownych i dworskich, a także w doborze oprawy muzycznej, w której dominują utwory wczesnobarokowe lub renesansowe. Widzimy to również w sferze plastycznej, gdy bohaterowie zamiast lampami oświetlają pokoje świecami, a ubierają się we współczesne, choć zawsze eleganckie stroje – korespondujące zresztą z klasyczną urodą aktorów i aktorek. Czujemy to też w warstwie światopoglądowej filmów, gdy w dyskusjach prowadzonych przez protagonistów wybrzmiewa tak ważny dla baroku dualizm antropocentrycznego sensualizmu i mistycyzmu, dynamizmu formy i ciążenia ku śmierci, cielesności i spirytualizmu. Gdy labrador jest lwem Łatwo jest z takim nastawieniem ku przeszłości popaść w naiwność i śmieszność. Nie udały się więc Greenowi dwa jego ostatnie filmy, a zwłaszcza najsłabszy z dotychczasowych – Portugalska zakonnica. Nie można tego jednak powiedzieć o uroczej baśni Świat pełne życia (2003), od której z wielką przyjemnością można zacząć przygodę z Eugène’em Greenem. Być może właśnie w tym dziele widać najpełniej związek reżysera z dwoma przywołanymi już we wstępie mistrzami francuskiego kina: Robertem Bressonem i jego Lancelotem (1974) oraz Erikiem Rohmerem i jego Percevalem z Galii (1978). Choć warto wspomnieć, że Rohmer, na sam koniec kariery, ale już po filmie Greena, nakręcił najbardziej mu bliską przypowieść Miłość Astrei i Celadona (2007). W Świecie pełnym życia Green przeniósł się do czasów wczesnego chrześcijaństwa, gdy katolicka wiara konkurowała jeszcze z pogańskimi gusłami i obyczajami, gdy rycerze walczyli z potworami zjadającymi dzieci, rozkochiwali w sobie uwięzione księżniczki, wskrzeszali zmarłych zaklęciami i zasypiali w ramionach kobiet zamienionych w drzewa. Niekiedy zaś, jeśli była taka potrzeba, konwersowali o współczesnej nam filozofii dialektycznej. U Greena wszystko to zaś czynili w dzisiejszych strojach, zamiast lwa prowadząc przy nodze labradora, a po miecze sięgając bardziej na niby. Reżyser znów sportretował tych samych co zawsze bohaterów, do głównych ról angażując trójkę aktorów znanych już z Każdej nocy. Michaux ponownie więc wciela się w pogrążonego w miłosnym uniesieniu nastolatka (tym razem o imieniu Nicolas), który porzucił rodzinny dom i ruszył w poszukiwanie przygód. Na rozstaju dróg spotkał Księcia Lwa (w tej roli Loret), odpowiednika bohaterskiego Lancelota lub króla Artura, który zdecydował się zabić okrutnego ogra porywającego dzieci i zmuszającego swą piękną żonę Penelopę (Prot) do przyrządzania z nich kolacji. Ta robi, co w jej mocy, by chronić niewiniątka i niekiedy udaje jej się przechytrzyć bestię potrawą ze świni, ale wie też, że podobna maskarada nie może trwać wiecznie. Wsparcie w walce z potworem obiecał Nicolas, lecz owładnięty urodą i intelektem zamkniętej w kaplicy Demoiselle, a potem złapany w szpony kobiety zamienionej w drzewo, przybywa za późno. Podła bestia zabija Księcia Lwa i tylko magiczne siły oraz substancje (których w ówczesnej Galii nie brakowało), połączone z dobrem i miłością żyjących wówczas ludzi, pozwalają pokonać zło i jej fizyczną emanację – brzydotę. Green bliższy jest więc Rohmerowi niż Bressonowi, z jego krwawymi jatkami, odcinanymi kończynami i mózgiem wypływającym z hełmu. W zamian dominuje liryzm, choć nie brakuje też okrucieństwa – w równym stopniu wynikającego z nikczemności, co z nieuchwytnego (choć jeszcze możliwego tu do przekupienia) losu. Green osadził fabułę gdzieś na marginesie wielkiego świata, w pierwotnej i przepełnionej magią puszczy, wśród krystalicznie czystych jezior i wyrastających poza wierzchołki drzew zamków. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby w jego świecie pojawiły się trolle, druidzi i elfy, chociaż reżyser – pewnie z braku funduszy – ograniczył swój świat do ledwie kilku postaci odzianych w wakacyjne stroje. Nie tradycyjny realizm jest jednak ważny, lecz wyobraźnia i specyficzny wariant nominalizmu. Nie możemy być bowiem zakładnikami konwencji przedstawiania – grzmi Green – nie możemy biernie poddawać się schematom opowiadania. Znajdźmy inne, dostrzeżmy uniwersalizm fabuł, stwórzmy nową ekspresję odbiorczą, bo ta, która dziś obowiązuje w mainstreamowym kinie, niekoniecznie musi być najlepsza i zawsze obowiązkowa. Książę Lew, wskazując na swego labradora, mówi, że to jest lew. „Jeśli tak mówisz – replikuje Nicolas – zapewne tak jest”. Nieprzypadkowo więc odpowiedzią psa jest lwi ryk. To my decydujemy, co jest prawdziwe, i zwłaszcza w sztuce nikt nam nie odbierze prawa do tego. Mikroekspresja Przywołana wyżej anegdota ma w istocie fundamentalne znaczenie nie tylko dla tego jednego filmu, ale też dla całej twórczości Eugène’a Greena. Któryś z bohaterów Każdej nocy stwierdził: „Model to zakłamywanie rzeczywistości, służący temu, żeby poznać prawdę”. I zapewne były to słowa samego reżysera. Ekscentryczny styl opowiadania nie jest więc tylko anachroniczny i nie stanowi jedynie reinterpretacji konwencji baroku. Nie musi być też wyłącznie twórczym przetworzeniem estetyki filmów Bressona lub Rohmera. Jest wszystkim na raz: eklektyczną i fantazyjną, choć spójną w minimalizmie i nieprzezroczystą w odbiorze formą opowiadania. Prostą do granic, ale dzięki temu zdolną unieść archetypiczne historie z mocą niemożliwą w głównym nurcie kina. Gdybyśmy chcieli wymienić kilka kluczowych zabiegów inscenizacyjnych Greena, nie mielibyśmy z tym wielkich trudności, tak bardzo odróżniają się one od popularnych wariantów filmowej narracji. Po pierwsze, w kadrze jego filmów obowiązuje zwykle dyktat symetrii (a dba o to stały operator Greena – Raphaël O’Byrne). Tak jest choćby w scenie kolacji Alexandre’a i Aliénor na początku Mądrości, gdy małżonkowie zwróceni do siebie twarzą w milczeniu spożywają posiłek, unosząc sztućce, kieliszki i filiżanki dokładnie w tym samym momencie. Po drugie, symetrii towarzyszy nieugięta logika spojrzeń. W trakcie rozmów (po nie zawsze koniecznym planie ustanawiającym) kamera zajmuje pozycję interlokutora, rzadko wyglądając zza jego placów i ramion (jak w klasycznie opowiedzianym filmie). Znacznie częściej obiera za to pierwszoosobową perspektywę POV i jeśli w rozmowę włącza się trzecia osoba, to wówczas żelazne następstwo kontrplanów zostaje zapowiedziane oczywistym dla sytuacji kątem o szerokości 45 stopni (jak w rozmowie Guigui, Juju i Cédrica w Moście artystów). Ktoś może powiedzieć: „banał” bądź „zestaw porad zawartych na pierwszych stronach podręczników filmowej reżyserii”. Jednak nie do końca. Green, upraszczając do granic język wypowiedzi, stosuje chwyty inscenizacyjne pozbawione konwencjonalnej ekspresji i dramaturgicznej nadbudowy. Stanowią one bardziej reprezentację modelowej narracji kina klasycznego, ale właśnie dlatego stają się wobec niej najbardziej zdystansowane. Idealna realizacja schematu jest niczym innym jak tylko wzorcem, nie zaś jednostkową i zindywidualizowaną reprezentacją. Innymi słowy, cały aparat filmowej narracji, choć wydaje się u Greena podporządkowany fabularnym zdarzeniom i pozornie nic nie dokłada do fabuły, będąc wobec niej usłużny i mechaniczny, właśnie dzięki temu staje się szczególnie widoczny i usuwa typową dla mainstreamu przezroczystość stylu. A dzieje się to nie przez kontrast, lecz pełne podporządkowanie języka wypowiedzi tematowi, aż do granic przesytu. Kino Eugène’a Greena jest zatem oparte na najprostszej gramatyce filmowego języka, jasnej i komunikatywnej, sprowadzonej do mechanicznego deklamowania słów i wykonywania zwykłych czynności. W ten sposób być może stanowi realizację Bressonowskiej idei kinematografu, czyli powrotu do czystej formy zapisu esencjonalnego dla filmu ruchu. Green rzeczywiście preferuje strategie neomodernistycznego minimalizmu, stając w jednym rzędzie z innymi mistrzami tego nurtu – Albertem Serrą i Michelangelem Frammartino. Scenografię dobiera oszczędną i surową, z portretowanej przestrzeni usuwa zbędne dla fabuły obiekty, a także wybiera puste wnętrza i bezludne plenery. W kadrze pozostawia jedynie przedmioty, które identyfikują miejsce, a czasem budują nastrój sytuacji. Sypialnię definiuje więc przez łóżko i świecę stojącą na szafce nocnej, kawiarnię – przez stolik i wyłaniające się zza kadru ręce kelnera podającego filiżankę, a jadalnię w ubogim mieszkaniu Madaleny z Portugalskiej zakonnicy opisuje przez stół, ceratę, kilka krzeseł i charakterystyczną tapetę identyfikującą nie tylko miejsce, ale też klasę społeczną bohaterki. Rygoryzm formy idzie u niego w parze z oszczędnością w warstwie emocjonalnej. Dialog zastępują więc wyrafinowanie deklamowane zdania, z których jak gdyby usunięto wszystkie wykrzykniki i znaki zapytania, wyróżniając w zamian przecinki i kropki. Green zaproponował formę wypowiedzi najbardziej odmienną od niekończącego się jazgotu seriali telewizyjnych i hollywoodzkich filmów z ich licytowaniem się na uszczypliwości i szybkim tempem błyskotliwej riposty. U twórcy Mądrości bohaterowie wysłuchują interlokutora z uwagą, odpowiadają po chwili przerwy, precyzyjnie akcentują końcówki i rytm każdego zdania. Dbają też o dykcję, dobór słownictwa i poprawność gramatyczną. Filmy Greena – abstrahując od innych wartości – to bezcenny materiał pomocniczy do nauki języka francuskiego. Czy tego rodzaju prostota może znużyć bądź rozczarować? Być może, choć w istocie ma ogromną siłę wyrazu i moc ukrytych znaczeń. Izolowane obrazy, przedmioty i dźwięki są przecież tym bardziej widoczne i słyszalne, im mniej giną w chaosie wielobarwnego tła. Tak jest na przykład w Każdej nocy, gdy spacerujący w smutku i melancholii Jules definiowany jest przez odległy dźwięk kościelnego dzwonu, podczas gdy pochłonięty przez euforię Henri został zestawiony z dochodzącymi zza kadru śmiechami niewidocznych przechodniów. Niech nikogo zatem nie zwiedzie dramaturgiczny minimalizm Greena, bo ukryte są w jego filmach treści i rozwiązania narracyjne bogatsze od tych, którymi karmią nas twórcy mainstreamu. Już Michelangelo Antonioni uczył, że najprostsze zabiegi mają potencjał wielkich metafor. Tak jest choćby w Każdej nocy, gdy po rozstaniu Jules’a i Henriego kamera skieruje się na pusty mur, będący ekwiwalentem niewyrażonych przez bohaterów emocji. Albo inna scena z tego samego filmu, kiedy kamera, zamiast twarzy przyjaciół umówionych na spotkanie, pokaże (wzorem Bressona) jedynie ich buty. Kogóż nie wzruszy też scena ostatniej rozmowy Émilie z Henrim, gdy chłodna wymiana zdań dawnych kochanków zostanie spuentowana prostym planem ogólnym pustego już stołu i zwróconych do siebie krzeseł. Green nie opowiada historii niezwykłych. Woli skromne warianty inwariantnych zdarzeń, związków i relacji. Tylko przez prostotę dobranego stylu stać się one mogą alegorią. Obejrzawszy raz jeszcze te wszystkie niepozorne, choć mądre i zjawiskowe filmy, wciąż sobie zadaję pytanie, czy to życie musi być tak skomplikowane, czy – jak mawiał Yasujirō Ozu – to my je sobie tak komplikujemy, będąc zakładnikami tych samych błędów i odwiecznych namiętności? Zwykle wymagamy od siebie za dużo i oczekujemy od świata zbyt wiele. W ostatecznym rozrachunku mamy tylko siebie. I marzenia, w których możemy się schronić, opuszczając na chwilę ten codzienny labirynt pogmatwanych uczuć.