1 GDYBY WIEDZIAŁ, NIE KOPAŁBY TAK OCHOCZO... Wielu już

Transkrypt

1 GDYBY WIEDZIAŁ, NIE KOPAŁBY TAK OCHOCZO... Wielu już
GDYBY WIEDZIAŁ, NIE KOPAŁBY TAK OCHOCZO...
Wielu już mówiło mi, że ciekawy ze mnie człowiek, o ile człowiek w moim wypadku to dobre
określenie. Obdarzony dziewięcioma życiami, potrafiący na zawołanie przybierać postać
kota... życie, a raczej pięć żyć, jakie już przebiegły, nie skąpiły mi ciekawych przygód.
Najbardziej jednak bawiły mnie perypetie moje w Morongorze, we wsi, gdzie lud czcił śmierć
zamiast życia. Trafiłem tam przypadkiem, po kilku dniach jednak uznano mnie za
podejrzanego i bezceremonialnie zabito, jako dziwaka i odmieńca. I pewnie nikt w
Morongorze, na czele z Ojcem, co wpakował mi nóż w żebra, nie wpadł na to, jakie to
przyniesie konsekwencje...
MOSA
Spodziewałem się, że – jak zwykle po kolejnej śmierci – obudzę się w ramionach jakiejś
przerażonej porodem kobieciny, ewentualnie oszalałej z bólu kotki, bo i tak bywało.
Zastanawiałem się, gdzie tym razem rzuci mnie los i co tam będę mógł ciekawego zdziałać.
Nowe życie w końcu to bardzo piękna rzecz, czysta karta i piszemy od początku!
Dlatego kiedy obudziłem się gdzieś, gdzie było ciemno i zimno, nie ucieszyłem się ani
trochę. Bok, gdzie Ojciec wpakował mi nóż, piekł niemiłosiernie, a piwniczny zapach i kilka
ruchów ręką uświadomiło mi, że jestem w trumnie. Taka sytuacja obca była nawet dla mnie,
stałego bywalca na salonach kostuchy, toteż lekki dreszcz przeszedł moją skórę.
A potem usłyszałem, jak ktoś dobija się do mojej trumny z góry. Jakieś szelesty,
stukoty, głosy... Ratunek – pomyślałem przez chwilę. A zaraz potem przypomniałem sobie, że
w tym świecie i tak nikt raczej nie chciałby mnie ratować, już raczej prędzej dobić. Dlatego
zacisnąłem zęby i gotowy na wszystko, co tylko może się przydarzyć, również na to, że
zdechnę od coraz bardziej bolącej rany, czekałem na dalszy rozwój wypadków.
Niby to nie pierwszy raz, ale ten piąty kroił się wybitnie żałosny...
Ci, co gmerali przy mojej trumnie, rozmawiali dość głośno, a ja, słuchając tego,
przestawałem się bać. Ciekawa historia – dwoje młodych wieszczaków, uczniów szkoły
wieszczby bogini Vede, wpadło na pomysł badań na trupie. Wybór miejsca padł na
Morongor, na moją mogiłę, bo świeża.
Na nasłuchiwaniu ich obelg czas mi uciekał, a z mojej trumny znikało coraz więcej
ziemi, pierwsze promienie księżyca wpadały przez szpary. Wieszczaki pokrzykiwały na
siebie niemiłosiernie, ale mimo wszystko z sympatią. Pierwszy poleciał gwoździk. Potem
1
wieko uniosło się do góry... Leżałem sztywno i czekałem, aż mnie wyniosą, los jednak jak
zwykle wymyślił swoją wersję.
Nie chciałem im tego robić. W miarę, jak nasłuchiwałem głosów, od których dzieliła
mnie nędzna deska, pojmowałem, że to moi sprzymierzeńcy, tacy sami wyrzutkowie ze
świata porządnych, zwykłych ludzi. Dogadalibyśmy się. Oni by mnie wynieśli delikatnie, ja
bym poruszył łagodnie ręką czy nogą, ona by powiedziała „Och, och, on żyje”, ja bym sobie
westchnął, otworzył oczy i w taki piękny sposób nawiązalibyśmy przyjaźń.
A oni oczywiście musieli wpakować moją prawie że śmiertelną ranę na brzeg dołu!
Krzyknąłem sobie zdrowo – któżby nie krzyknął – na co krzyknęli sobie oni, a ja poczułem,
że krew znowu zaczyna mi wyciekać, przed oczami pociemniało mi nagle. Instynkt
samozachowawczy włączył mi się niezależnie od rozsądku i zacząłem na nich wrzeszczeć, że
jak są tacy wieszczowie, to niech ratują, co wykopali. I jeśli im trzeba trupa, to ja załatwię,
niech tylko mnie ratują. I jeszcze wiele, wiele innych bzdur, a oni mi takimi samymi
bzdurami odpowiadali, aż wreszcie on zaczął swoje magiczne sztuczki uzdrawiające i
zamknął mi ranę, podczas gdy ona trzymała nad nami swój wieszczy naszyjnik, tak na
wypadek, gdybym się jakąś strzygą okazał.
Ale przecież ja nie okazałem się strzygą. I kiedy czułem, jak rana mi się zasklepia, a
przed oczami zamiast wirującej ciemności ujrzałem twarz młodego mężczyzny, życzliwość
do tych młodych ludzi rosła w zastraszającym tempie. W tej anormalnej wsi, gdzie żałobę
powodują narodziny, normalni ludzie muszą trzymać się razem.
Chciałem to im powiedzieć, to i jeszcze wiele więcej innych rzeczy, kiedy w końcu
mężczyzna skończył swoje cuda.
– A teraz śpiewaj, kim jesteś? – zapytał groźnie, ja jednak się nie bałem, wspomniawszy jego
niedawne wrzaski.
– Zakazana gęba w tej wioseczce – mruknąłem. – A wy też zapewne przypadkiem tu się nie
znaleźliście, ciekawe miejsce na schadzki.
Młody przez chwilę mi nie odpowiadał. Albo się speszył, albo zagniewał moją
docinką, pomyślałem, dlatego podniosłem głowę, by zobaczyć, o co chodzi.
Widok nie był przyjemny. Młody patrzył się na lewo z niezbyt mądrym spojrzeniem.
Twarz młodej zamarła, gdy popatrzyła w tym samym kierunku. Ja dostrzegłem kątem oka i
doprawdy, nie miałem ochoty odwracać głowy w lewo.
Na cmentarzu nad nami stał Ojciec, ten sam, co wpakował mi nóż w żebra.
2
MYLLA
Na początku to miała być wesoła przygoda. Terro wszystko wymyślił, on wpadł na
pomysł badań, on chciał się przenieść. Znaliśmy oboje gesty dwukrokowe, przenoszące w
miejscu i czasie, czasem nawet udawał mi się ten trzykrokowy, ale to tylko mnie, ja bowiem
miałam być Wieszczem Talentu, tym najsilniejszym. Miało być ciekawie, mieliśmy poznać
nowy świat i zgłębić tajemnicę śmierci, która nam obojgu spędzała sen z powiek. A może... a
może to właśnie my wymyślilibyśmy jakiś odwrót, coś, co powstrzyma ogarniającą świat od
zarania jego istnienia falę śmierci i żałoby?
Wyszło nam trochę inaczej.
Przeniosłam nas do Morongoru, małej wioseczki z czasów już po wojnie duchowej, na
pograniczu ziem Duchów i Wilków. Ludzie mieli tam ciekawy obyczaj – śmierć uznawali za
wyzwolenie, na nią czekali przez całe życie, jej oddawali cześć. Spowitą puszczą okolicę
śmierć upatrzyła sobie na swoją dziedzinę – wyrwać kogoś stamtąd wydało mi się jeszcze
większym tryumfem.
Wrota wyrzuciły nas prosto na morongorski cmentarz, porośnięty wielkimi drzewami
z wiszącymi groźnie koronami. Świeża ziemia zdradziła nam świeży grób, zaczęliśmy kopać.
Trumna nie była bogata, nie dokopaliśmy się do wioskowego pana na włościach. Działaliśmy
szybko i sprawnie, jak wszyscy konspiratorzy od początku dziejów. My jednakże
konspirowaliśmy w wyższym celu, walczyliśmy ze śmiercią i ustalonym porządkiem świata.
Awangarda buntu, tym byliśmy, heretycy w świątynnych murach.
Nie przewidzieliśmy tylko jednego, co nas wybiło zupełnie z naszego obrazoburczego
rytmu. Nasz materiał badawczy, nasz oręż walki okazał się żywy. Przypłaciliśmy to sporym
przestrachem, paroma chwilami solidnego wrzasku, po czym pojęliśmy, że człowiek ów zaraz
umrze, że dotknęliśmy jakiejś podejrzanej lokalnej historii. Aż tak perfidni nie byliśmy, żeby
czekać na jego zgon, dać mu nadzieję i ją brutalnie zabrać – Terro zaczął go uzdrawiać.
A potem było już tylko gorzej. Kiedy bowiem mężczyzna zaczął z nami rozmawiać, z
mroku wyłonił się ktoś czwarty, na widok kogo mężczyzna pobladł tak, że widziałam to
nawet w mroku księżyca. A chwilę później pobladłam i ja, w jego dłoni bowiem naszyjnik
Wieszcza Talentu lśnił najsilniejszym blaskiem, jaki kiedykolwiek widziałam. Dobrze nie
będzie, pomyślałam, a instynkt odebrał mi panowanie nad sobą. Odruchowo postawiłam
pierwszy gest, gest miejsca. Dorzuciłam drugi gest, gest czasu, musieliśmy się przecież jakoś
ratować. Chwila namysłu i postawiłam trzeci gest, ten, co mi czasem nie wychodził. Teraz
jednak zadziałał bez zarzutu – Wrota Zdrajcy, najpewniejsza ucieczka w takim wypadku, były
otwarte. Pozostawało mi tylko pociągnąć w nie Terra...
3
Stary Wieszcz był jednak szybszy niż moje gesty i znad Wrót zobaczyłam, jak blask
naszyjnika ogarnia Terra, który pada bezwładny na ziemię. A potem blask zaczął się
przenosić i przepływać w stronę moich Wrót, mojej ucieczki, podczas gdy starzec miotał na
nas jakieś obelgi.
To nie ja, to mój instynkt kazał mi wskoczyć w te Wrota i zostawić przyjaciela na
pastwę starucha. I tylko gdy już stałam jedną nogą na granicy dwóch światów, usłyszałam
przeraźliwe miauczenie kota, a kątem oka ujrzałam, jak zamiast wykopanego mężczyzny
koziołka w powietrzu fika dorodny kocur.
**********
Z przestrzeni, w jaką rzuciły mnie Wrota Zdrajcy, znad wielkiego morza w nieznanym
mi czasie i miejscu, wróciłam oczywiście do Morongoru. Musiałam przecież jakoś ratować
Terra, choć nie wiedziałam zupełnie, co go tam czeka. Wróciłam w morongorski poranek, gdy
wieś jeszcze spała, Wrota wyrzuciły mnie na jednej z dróg, łączących las po jednej stronie wsi
z lasem po drugiej stronie.
Poruszałam się po Morongorze powoli, pełna lęku i strachu. Pierwsze promienie
słońca niepewnie wychylały zza muru drzew, wiszącego ponuro nad dachami domów; było
szaro i chłodno, taką szarością i chłodem poranka, z którego wykluwa się dzień. Domy w
Morongorze były stare, wyrastające z zagraconych, zarośniętych chwastami podwórek,
ogrodzone chylącymi się płotami, osuwające się delikatnie ku ziemi w mniejszym lub
większym stopniu. Bo przecież skoro śmierć, to o co troszczyć się za życia?
Z jednego z takich podwórek porwałam czarną burkę, która suszyła się na ubogim
sznurku, zaczepionym między najbardziej prostym przęsłem płotu a wielkim kasztanem,
pnącym się majestatycznie do góry. Owinęłam się nią szczelnie, tak, aby mnie nikt nie
poznał, chociaż nikt tu w oparach śmierci i przemijania nie mógł mnie znać. Przechodząc
między kolejnymi domami, rozglądałam się, czy nigdzie nie ma Terra, było to jednak
łudzenie się zdezorientowanego człowieka.
Dotarłam wreszcie na cmentarz. W szarości poranka wyglądał zupełnie inaczej, kir
mgły, jaki go otulał, dodawał mu pełni majestatu. Ogradzał go kamienny mur, żelazna,
pordzewiała brama, a zza bramy wystawała niska wieża. W bramę wchodziłam z lękiem, coś
mnie jednak tam ciągnęło. Omiotłam wzrokiem mogiły, przycupnięte pod koronami drzew,
wsłuchałam się w śpiew ptaków, co odprawiały żałobne modły, aż wreszcie wzrok mój
zatrzymał się na wieży. Wieża stanowiła część małego, niskiego budynku, stawianego z
ciężkich, czerwonych cegieł, porastających gdzieniegdzie mchem, chylącego do ziemi jak
wszystko w tej wsi. A wielkie, dębowe, rzeźbione drzwi były uchylone.
4
Weszłam w chłód i ciszę ceglanych murów, a okrzyk utkwił mi w gardle. Ściany
bowiem wyłożone były czaszkami, z sufitu zwisały kościane żyrandole, a zeschłe kwiaty w
wazonach i donicach dopełniały atmosfery.
Dopiero potem, pomiędzy dwoma rzędami ław, pod wielkim stołem będącym
zapewne ołtarzem w tym piekielnym przybytku, zobaczyłam Morakotha. Leżał na jednej z
ław, ustawionej na środku przejścia między ławami, leżał zupełnie bez czucia. Podchodziłam
do niego ostrożnie i z przestrachem, jakby każdy krok przybliżał mnie do własnej śmierci, a
kiedy ucałowałam zimne czoło, mimowolne łzy pociekły mi po policzkach. Terro żył, stary
wieszcz rzucił jednak na niego swoje czary. Mój naszyjnik je wyczuwał, byłam jednak mimo
wszystko jeszcze wieszczakiem i nie wiedziałam, co z tym zrobić.
A potem usłyszałam jakieś krzątanie się, a mój instynkt wygonił mnie dzikim pędem
w otulający Morongor las.
**********
To wszystko, co przez lata naszego współbytowania w Twierdzy Ognia, w szkole
wieszczby, się zebrało, uderzyło we mnie teraz ze zdwojoną siłą. Przecież przez kawał czasu
byliśmy skazani tylko na siebie, nauczyłam się traktować Morakotha jak swoją drugą
połówkę, jak jedną część tego samego. I teraz, kiedy ta połówka została mi zabrana, a ja
uciekłam jak głupia, czułam się z tym doprawdy nieszczególnie.
Nie wiem, kim Terro był przed szkołą wieszczby, pamiętam tylko wielkie zdziwienie
wszystkich przy tych rzadkich okazjach, gdzie młode wieszczaki spotykały się razem, z tego
właśnie powodu, że my uczymy się razem. Że razem pokonujemy Krainę Bogów, gdzie Vede
kreuje przed nami kolejne światy, zależne od jej humoru i pomysłu, gdzie rozwiązujemy
kolejne zadania, zawsze razem, i razem ćwiczymy tą siłę psychiczną, która jest mocą każdego
wieszcza. Wszystko, zawsze razem, od wielu, wielu lat.
Dlatego teraz czułam się dziwnie w tym lesie, w ciemnej, posplatanej pajęczynami i
pnączami puszczy, wiedząc, że ten problem muszę rozwiązać sama. Właściwie nie miałam
pomysłu, jak to zrobić – jeden zaświtał mi w głowie na samym początku, ale odrzuciłam go
jako zbyt zuchwały. Błąkałam się po lesie, przedzierałam przez zarośla, a myśli coraz
węższym pierścieniem oplatały moją głowę. Wszystkie te chwile, które spędziłam z
Morakothem, stawały mi przed oczami jak żywe, a świadomość, że ja nie zrobiłam teraz nic,
by jego i ten nasz świat ratować, bolała coraz bardziej. Bezpieczny był to świat, tyle rzeczy
razem w nim przeżyliśmy, a jeszcze więcej mieliśmy w nim przeżyć. Teraz zaś przestał dla
mnie istnieć, stałam się kimś praktycznie bez imienia, nazwiska, własnej historii. I, co bolało
najbardziej, bez przyjaciela.
5
Nie wiem, jak to się stało, że akurat na tym pniu usiadłam. Wydał mi się taki
przytulny, taki w sam raz do schowania się, leżący pod wielkim świerkiem z opadającym
gałęziami, martwa kłoda łącząca się z żywa tkanką świerku przez pokrywający je obie mech.
Usiadłam tam, starając się odgonić myśli choć na chwilę, a wtedy mój wzrok padł na roślinkę,
która nieśmiało wyrastała z mchu wprost u moich stóp.
Mylla fregina, poznałam ją bez trudu, pamiętałam jednakże tylko nazwę ze starych
ksiąg duchowych. Z dwóch liści otulających łodyżkę wyrastał nieśmiało mały kwiatek,
dzwoneczek o miedzianej barwie. Barwie moich włosów, a kolor był drugą rzeczą, która
łączyła mnie i niepozorny kwiatuszek. To było owo zuchwałe rozwiązanie, jakie przyszło mi
jako pierwsze do głowy, a teraz, dziwacznym zbiegiem okoliczności, przyszło i do mojej ręki.
Ja bowiem nosiłam imię Mylla. Kwiatuszek zaś ów, tulący się do moich stóp, był
moją Wieszczową Ucieczką. Mogłam się do tej roślinki uciec raz w życiu, skorzystać z jej
mocy w sytuacji krytycznej. Wtedy działanie mylli freginy dałoby mi siłę do pokonania
każdej przeciwności, kiedy jednak działanie jej skończyłoby się, w najlepszym wypadku
utraciłabym całą swoją wieszczą moc. W najlepszym wypadku.
Patrzyłam na roślinkę z niedowierzaniem, zastanawiając się, jakiż znak bóstw ją tu
zasiał. Straszna to byłaby ofiara, gdyby użyła mylli freginy, i tak jednak nic już nie ocali
naszego wspólnego świata, niech zatem przynajmniej Terro ocaleje. A może – i tu już
pojawiła się pokusa – udałoby mi się przetrwać spotkanie z mocą rośliny? Może
zachowałabym tą siłę, jaką mi da, i została najsilniejszą wieszczką na świecie? Teoretycznie
to przecież jest możliwe. Nie dowiem się już nigdy, jak potoczą się nasze losy, jak rozwinie
się nasz wspólny świat, to przynajmniej dowiem się, jak to jest być najsilniejszym. Jak
błyskawica – zabłysnę, rozpalę, po czym zagasnę na wieki.
Nie, Mylla, to za duża pokusa, pomyślałam, nie możesz niszczyć swego życia u jego
początku, mylla fregina nic dobrego nie przyniesie. Zerwałam się z pnia i ruszyłam dziarsko
przez zarośla, chcąc uciec od małego kwiatka i wielkiej pokusy, jaką niesie, zostawić to
daleko za sobą. W ten świat wchodzić nie chciałam, to było ponad moje siły.
Magia jednak małego kwiatka była silniejsza. Parę chwil później wróciłam po niego,
zerwałam. Tak na wszelki wypadek.
KOTY
Gdy tylko umknąłem w kociej postaci przed naszyjnikiem Ojca, zacząłem myśleć, co
mogę zrobić, by uratować moich dobroczyńców. Dziewczyna gdzieś zwiała, jej szczęście, ale
chłopaka Ojciec zawlókł do Kostiarium, w sobie tylko znanym celu. Koty są z reguły
niesłyszalne, dlatego gdy minął mi pierwszy szok, ruszyłem za Ojcem; czaiłem się za
6
drzwiami, gdy układał chłopaka na ławie pośród patrzących się ze ścian czaszek, podreptałem
też za nim do baraczku dziewic cmentarnych, które Ojciec obudził w nocy. Czając się na
gzymsiku za uchylonym okienkiem, słyszałem, jak mówił im o święcie wieczornym, że
znalazł kogoś, na kim może pokazać ludziom we wsi, jak piękna jest śmierć, bo ma wrażenie,
że im wszystkim za bardzo żyć się zachciewa. Czyli młodego wieszczaka ma spotkać
morongorska łaska, pomyślałem sobie i postawiłem za cel honoru pokazanie Ojcu, że taką
łaskę to może sobie do kieszeni schować. Ja żyłem już cztery razy, czeka mnie jeszcze pięć, a
i tak żadnego z tych żyć nie oddałbym bez walki, tak piękne jest to zjawisko. Dlatego też
sytuacja, gdzie stary dziad mami ludzi i wkłada im takie bzdury w głowy, budziła mój
oczywisty sprzeciw. A jak sprzeciw, to w moim wypadku na myślach się nie kończył.
Nie wiem, czy szukano mnie tu, czy nie; Ojciec nic dziewicom cmentarnym nie
mówił, po Morongorze jednak w kociej postaci mogłem chodzić bezkarnie. Kotów było tu
pełno, Morongor bowiem uznawał instytucję kota cmentarnego, zakopywanego wraz z
nieboszczykiem do grobu. Cały poranek zatem szlajałem się tu i ówdzie, popatrywałem na
domostwa, na ogoniastych współbraci, szukając jakiejś rady na to przeklęte święto i
morongorską łaskę. Sam nie mogłem nic zrobić, wieszczka też gdzieś przepadła. Mógłbym
zakraść się do Kostiarium, stary jednak rzucił na chłopaka jakiś swój czar, a tak sprawnie, by
mnie nie zauważono, to raczej bym go nie wyniósł, wieszczak był ode mnie wyższy o głowę.
W paru domach, które mijałem, widziałem w okna osowiałe pyszczki tych kotów, które były
hodowane na koty grobowe – popatrywały smętnie zza kratek, wiedząc już przecież, jaki los
je spotka. Zła wieś, myślałem sobie, nie do życia nawet dla kotów. Odruchowo miałem
ochotę ukarać za to starucha, wiedziałem jednak, że on jest tylko wyrazem przekonań całej
wsi, że śmierć tutaj mieszkała od wieków, a on jest kolejnym, który podtrzymuje tę gościnę
na życzenie mieszkańców. Zresztą gdybym go zabił, byłaby to tylko morongorska łaska...
Pomysł, na jaki w końcu wpadłem, liżąc łapki pod krzakiem bzu, był banalnie prosty.
Taka prostota kazała mi się zastanowić, czy to ma jakiś sens, po chwili jednak pojąłem, że to
najlepsze, co mógłbym tu uczynić. W oczy świeciło mi poranne słońce, jedyna piękna rzecz w
tej zahukanej wsi; i w tym porannym słońcu ruszyłem do działania, mając nadzieję, że uda mi
się morongorską łaskę obrócić przeciw nim samym.
TERRO
Ostatni obraz, jaki pamiętam, to światło z naszyjnika starca ogarniające mnie powoli.
Pierwszy zaś obraz, jaki ujrzałem po przebudzeniu...
– Patrzcie! – ktoś wrzasnął mi nad uchem. – Oto Żywy!
7
– Żywy! – podchwyciły setki głosów. Leżałem gdzieś i nie wiedziałem gdzie – nie mogłem
się ruszyć, dookoła mnie kłębił się tłum, co słyszałem i czułem, a nade mną wisiał wielki
żyrandol. Dopiero po chwili zobaczyłem, że jego misterne łańcuchy są splecione z ludzkich
kości i nie muszę chyba mówić, jak się wtedy poczułem. Lepiej Vede ukarać mnie nie mogła.
– To jest żywy, co powstaje ku śmierci – wrzeszczał ktoś za mną. – Oto ten, na którego
twarzy zakwitnie za chwilę wieczysty spazm, z którym pójdzie na śmiertelne łąki, oto ten
spoza nas, co przypomni nam, do czego dążymy! On jest spoza nas i jego możemy poświęcić,
aby przypomnieć sobie o radości, do jakiej wszyscy dążymy, baczmy jednak, byśmy się
wzajemnie nie zabijali, bo do nas łaska musi przyjść sama, Pani nie wolno poganiać!
Powoli wracało do mnie to, co wydarzyło się przed przebudzeniem: Morongor,
cmentarz, nasze plany, to wszystko, czego doczytałem się w Bibliotece Przyszłości i
Przeszłości o tej dziwnej wsi, gdzie czci się śmierć i... Stare księgi mówiły, że raz na jakiś
czas w Morongorze zabija się jakiegoś przyjezdnego dla przykładu, dla przypomnienia sobie
radości śmierci. Rachunek był prosty – teraz był ten czas, a ja byłem ten przyjezdny.
Pomyślałem od razu o Mylli, głos za mną mówił jednak o jednej osobie, a zatem jej tu
nie było, musiała stąd uciec. W pierwszej chwili ukłuł mnie żal, druga chwila przyniosła
radość. Niech ucieka, ta Mylla kochana, jedyna moja przyjaciółka, towarzyszka, niech...
O tym myśleć nie mogłem, to sprawiało, że miałem ochotę tylko zapłakać szczerze z
żalu za naszym wspólnym światem, który właśnie został zniszczony, za naszym teraz i
kiedyś, które nam zabrano. A moja sytuacja i tak wesoła nie była, postanowiłem zatem zdusić
łzy i nie pokazywać łajzom żalu. Za chwilę to wszystko przestanie się liczyć...
To wszystko! Mylla, ja, nasze pomysły, plany i eksperymenty, nasze smutki i radości.
Do Krainy Bogów powrócę, i owszem, ale zupełnie inną drogą, tym smętnym korytarzem,
którym ciągną tabuny przerażonych dusz...
– Oto Narzędzie! – zakrzyczał znów głos. – Oto Narzędzie, które przynosi Łaskę! Powstań ku
śmierci!
– Narzędzie ! – zawył tłum żałobników, a ktoś z tyłu uniósł mnie i posadził, ja zaś poczułem,
jak niewidoczne więzy puszczają moje ciało. Nie miałem jednak czasu rozejrzeć się dookoła.
– A oto Głupiec! – zakrzyczała jakaś kobieta szyderczo. Odpowiedziała jej głucha, porażająca
w tym pomieszczeniu cisza, potem kroki odbiły się głuchym echem pod kościanym
sklepieniem. A potem kobieta, co wyszła przed tłum smutnych, wychudłych, osowiałych
twarzy pod czarnymi burkami, zsunęła swoją burkę i poznałem w niej Myllę, gniewną,
wzburzoną, bezlitosną Myllę.
8
– Oto za chwilę – powiedziała niskim głosem – poznacie prawdziwe znaczenie słowa śmierć,
jej mniej łaskawe oblicze. Mówię to do ciebie, upiorny staruchu – zwróciła się tutaj w naszą
stronę – ty bowiem jeden wiesz, co znaczy ten kwiat, kwiat mylli freginy w mojej dłoni, w
dłoni Mylli Rettis! Wasza krew za krew mojego przyjaciela! – w tej chwili, gdy zrozumiałem,
że to Mylla i że to jej Ucieczka, poczułem, że już nie chcę nadążać za rzeczywistością.
KOCIE ZABAWY
Dopiero kiedy pojawiła się ta dziwna kobieta, co Ojcu groziła śmiercią, Antylena
Wirra Rentymero zauważyła, że na parapecie Kostiarium od początku całej uroczystości
siedział czarny kot. Spojrzała na niego bliżej – taki właśnie uciekł jej przed kilkoma
tygodniami; gdy jednak z tłumu wyszła jakaś kobieta, której mała Antylena nie dostrzegała
nawet w tłumie, jaki się zgromadził, kot miauknął boleśnie i zeskoczył z parapetu, dając susa
między ludzkie nogi.
Dookoła niej zaszumiały ludzkie szepty – to, co wykrzyczała ta nieznana im kobieta,
poruszyło lud Morongoru zgromadzony na święcie. Antylena widziała, jak matka blednie, jak
pochyla się do jednej, drugiej, trzeciej sąsiadki, widziała, jak jej siostrzyczki próbują
zobaczyć, kto to, a dwaj starsi, wyżsi bracia wbijają wzrok w jeden punkt. Słyszała kolejne
szepty, to zdziwione, to przerażone – ludzie Morongoru, skupieni na swoim święcie, skupieni
na Narzędziu, nie rozumieli, co i dlaczego się dzieje.
Ojciec odpowiedział coś na te ciężkie i mroczne słowa, Antylena jednak nie do końca
go słuchała. Zauważyła bowiem, zagubiona gdzieś pomiędzy spódnicami kobiet i spodniami
mężczyzn, wpasowana w masę ludzką, jaka wypełniała Kostiarium, coś jeszcze bardziej
dziwnego. Oto od strony wejścia, blisko którego stała ich rodzina, poczęły się pomiędzy
ludzkie nogi, ludzkie szaty, wsuwać jakieś szare kształty. Poruszały się one bezszelestnie,
pełne gracji, ciała ich wydawały utkane się z mgły czy dymu. Dopiero po chwili Antylena
zorientowała się, że są to koty. Straszne, wychudłe kształty kotów, z pustymi oczodołami,
wypełniały przestrzenie pomiędzy ludźmi, wsuwały się zręcznie w ludzkie zgromadzenie. A
choć głowy wydawały się cieniem głów, zawieszonym na cieniach ciał, to jednak Antylena
widziała, jak każdy z kocich pysków układa się w mściwy uśmiech.
Kiedy na jej ramię spadł jakiś ciężar, pomyślała, że pewnie ktoś czegoś od niej chce.
A kiedy odwróciła się, aby zapytać, o co chodzi, ujrzała na swoim karku wielkiego, czarnego
kota, którego pysk układał się w ten sam sposób, jak pyski cieni. Kątem oka tylko zdążyła
dostrzec kolejne koty na kolejnych karkach, kolejne ruchy głową i kolejne...
Potem został już tylko koci jęk i ludzkie wrzaski.
9
Tej nocy nikt nie zginął w Morongorze, koty jednak harcowały do białego rana. Zamykane
przez lata w grobach, hodowane na męczeńską wręcz śmierć, tej jednej nocy odegrały się na
Morongorze za wszystkie lata. Nie pozwoliłem im zabijać, wiedząc, jaką radość przynosi to w
tej wsi – pozwoliłem im natomiast sponiewierać każdego, kogo napotkają, wyrwać mu włosy i
oczy, odgryźć uszy, nos i zrobić to, co tylko jeszcze mogą. Dlatego gdy tylko wkroczyliśmy po
szaleńczym geście Mylli, w Kostiarium zaczęła się prawdziwa gehenna – koci tłum opadł na
ludzki tłum, a kocie, zgrabne ciała pozbawiły ludzkie ciała resztek zgrabności. Tak delikatnie
mówiąc.
Ja nie bawiłem się z moim kocimi współbraćmi, ja, Lakeri Mosa, poczekałem, aż cień
pierwszego kota grobowego, pierwszej ofiary morongorczyków, opadnie na Ojca, po czym
wyprowadziłem z tego piekła Terra i zapłakaną, prawie oszalałą Myllę.
Uspokajaliśmy ją później przez całą noc, siedząc na cmentarzu, przy mojej mogile. Mylla
mocno to przeżyła, dopiero bowiem po czasie pojęła, jaką siłę mogła wywołać, co mogło się z
nią stać. Gdyby wiedziała, co się wydarzy potem, nie wykopywałaby mnie tak ochoczo. Co by
było później, co bym zrobiła, gdybym wiedziała, gdybym nie wiedziała, zadawała sobie wciąż
pytania, my zaś sączyliśmy jej słowa ukojenia, gaszące jej niepokój. Z Morongoru dochodziły
nas ciągłe wrzaski ludzi i kocie pomiaukiwania, burczenia, syczenia i śpiewy – koty bowiem
nie zapomniały i o tych, co nie przyszli na uroczystość, po spustoszeniu Kostiarium ruszyły
między chaty, gdzie rozgrywał się ich codzienny dramat.
Nie powiedziałem wieszczakom, skąd wziąłem takie dziwne wojsko. Jak zmobilizowałem
morongorskie koty, jak zawezwałem cienie kotów grobowych, zamykane ze zmarłymi w
Moronogorze, by ich prowadziły do Krainy Bogów. Opowiedziałem im tylko o mojej drugiej,
kociej naturze i moich wszystkich śmierciach, oni zaś opowiedzieli mi o sobie. A kiedy
fundamenty pod piękną przyjaźń zostały położone, a na morongorskie niebo wzeszło słońce,
doszliśmy do wniosku, że pora nam chyba opuszczać tę wieś. Zajęła się tym uspokojona już
Mylla – jej Wrota rozesłały nas w różne strony świata. Dostałem od nich na pamiątkę kwiatek
mylli freginy – noszę go przy sobie do dziś, choć brąz zasuszonych płatków nie lśni już tak, jak
miedziane włosy wieszczki.
Dopiero po czasie dowiedziałem się, że jedyną ofiarą kotów tej nocy padł Ojciec, nie miałem
im jednak za złe odstąpienia od umowy w tej kwestii. Uśmiechnąłem się tylko pod nosem, gdy
powiedziano mi, gdzie został złożony – w tym samym miejscu, z którego wykopali mnie Mylla
i Terro. Ironia losu, westchnąłem wtedy, gdyby wiedział, co będzie potem, raczej nie kopałby
tak ochoczo...
10