Niebieskie śniegi

Transkrypt

Niebieskie śniegi
Niebieskie śniegi
Piotr bednarski
1- MARYNARSKA KOSZULKA
Nieustannie byliśmy głodni, obdarci i zawszeni. Strzyżono nas na zero, ale nie maszynką, lecz nożyczkami,
w schodki, więc nasze głowy wyglądały jak źle zbudowane piramidy. Nosiliśmy wojskowe bryczesy, zawsze za
duże, niemal sięgające ramion. Każdy uzdatniał je dla własnych potrzeb jak potrafił, sam, a nie matka czy siostra
lub- nie daj boże- krawcowa. Chodziło głównie o to, aby nogi miały swobodę ruchu i w każdej chwili mogły
spełniać swoją powinność. Zaś wierzchnie okrycie stanowiła kufajka, ów sowiecki smoking wygnańców i
zesłańców.
Na ogół nie dostrzegaliśmy naszej nędzy oraz panoszącej sie śmierci. Był to nasz świat, nasza rzeczywistość,
nasza codzienność. Niczego innego nie znaliśmy albo zapomnieliśmy. Najważniejszą sprawą było zaspokoić głód i
przepędzić chłód - te dwa oblicza przeznaczenia depczącego nam po piętach.Tęskniliśmy za pełnoletnością. Zginąć
od kuli a nie z głodu czy chłodu- to nas trzymało przede wszystkim przy życiu, zmuszając do nadludzkich
wysiłków.
Rzeczywistość była okrutna, gorsza niż jaskiniowców, lecz nam było dobrze, bo nie znaliśmy dobra. Mało
kto mówił o przeszłości. A jeśli któryś z europejskich dziadków rozklejał się i zaczynał opowieść o cywilizowanym
kraju, słuchaliśmy tego niczym bajki. Jeśli potrafił zawładnąć naszą wyobraźnią, otrzymywał od nas zaszczytne
miano szamana i, od czasu do czasu, odwiedzaliśmy go, aby się uczłowieczyć. Ale dziadków było coraz mniej,
zwłaszcza europejskich, więc Europa zniknęła.
Nie targały nami pyszne pokusy. Mieliśmy tylko życie, ten tlący się płomyczek nieba na ziemi, delikatny i subtelny,
wystawiony na podmuchy żelaznych czasów. A przeciw życiu sprzysięgło się wszystko, szczególnie przeciwko
naszemu życiu.
Większość była przesiedleńcami, ja - zesłańcem. Ale różnica pomiędzy zesłańcami a wolniakami znana była
tylko organom NKWD. Nikt nie wiedział jakie ma prawa. I nikt nie dopytywał się o nie z obawy o finał w obozie.
Intrygowało mnie to. Nie moglem dostrzec wyrażnej granicy pomiędzy łagiernikami, zesłańcami czy
prześladowcami, stąd też pewnego razu – nie bacząc na ryzyko- zapytałem na ulicy starszego pełnomocnika NKWD:
dlaczego łagierników pilnują żołnierze a nas uczniów nie. Przecież osiemdziesiąt procent naszej gromady, wraz ze
mną było synami wrogów ludu pracującego.
Zapewne był w dobrym humorze, być może machnął sobie sto gram samogonu bo zwichrzył mi włosy i schylając się
odparł:
−
−
−
Oni są ważniejsi. Oni zawsze uciekają.
Dokąd? Przecież stąd nie można uciec.
Też wiedzą o tym, ale chcą umierać na wolności. Im się wydaje, że poza drzwiami rozpoczyna
się wolność. Ech, kretyni!- Zgrzytnął zębami i odszedł.Od tej rozmowy każdy łagiernik był dla mnie kapłanem,
nie wiem jakiego bóstwa, ale był. Był kapłanem bo miał jeszcze mniej niż ja, a przecież posiadał większe serce,
mimo mniejszych możliwości.
Wymianę zdań z pełnomocnikiem NKWD powtórzyłem chłopcom. Moje słowa wprawiły ich w zakłopotanie.
−
−
Są lepsi od nas szepnął Izaak Goldman z Odessy.- W porządku. Ale kto jest gorszy od nas?
O tym nie możemy rozprawiać- odezwał sie milkliwy, z trudem wysławiający się
Koreańczyk Kim- Nie godni jesteśmy. Nikt z nas nie ma przecież marynarskiej koszulki.A gorszych od nas nie
znajdziesz nawet ze świecą.
To była prawda. Jasna i przezroczysta niczym chińska porcelana. Byliśmy jednocześnie i pariasami i janczarami;
gliną, którą modelował Stalin swoim prymitywnym, chamskim talentem. Ów fakt przeraził mnie. Poprzysięgłem w
duchu, że muszę zdobyć marynarską koszulkę za wszelką cenę. Głównie dlatego, że Stalin nie lubił marynarzy. O
tym powiedziało mi Piękno. Piękno było moją matką i autorytetem naszej ferajny, co pochodziło z jej serca,
stanowiło dla nas świętość. W chwili alkoholowej szczerości Piękno wyszeptało mi do ucha, że marynarze nie są
ludźmi, pomimo hartu i zasług dla rewolucji; że Stalin w ogóle nienawidzi ludzi, że kocha tylko samoloty.
Przypominają mu anioły, są jego prywatnymi serafinami latającymi po Bożym niebie, które zdradził, od którego się
odwrócił jeszcze wówczas, gdy uczęszczał do seminarium duchownego. Samoloty łagodzą jego wyrzuty sumienia.
Samoloty i wódka. Ale koszmary i tak go zamęczą, czestują go tym samym czym on nas karmi. Nie pomogą ani
samoloty, ani wódka.
Pomimo tych wieści nadal chcialem zostać lotnikiem, a może jeszcze mocniej zapragnąłem tego.
Zamierzałem być aniolem Boga. Zostać lotnikiem w przyszłości i posiadać marynarską koszulke w teraźniejszości.
Nieustannie trawiło mnie to marzenie. Ale od momentu uwagi Kima, że bez marynarskiej koszulki nie mamy prawa
rozprawiać, o czym tak wznioslym jak godna śmierć, zdobycie owej pasiastej rzeczy stało się moim « `być albo nie
być ». Nie wiedziałem wtedy jeszcze o tym, że jeśli człowiek pragnie całym sobą, do trzewi, jeśli wierzy że kiedy
pragnienie nie spełni się to nieuchronnie przyjdzie śmierć, wówczas staje się cud. Ni z tego, ni z owego natrafia na
coś, co umoźliwia mu zrealizowanie marzenia.
Czyż bowiem nie można cudem nazwać tego, że ja, ktory niczego nigdy nie znalazłem, wprost przeciwnie,
wszystko gubiłem, stałem sie nagle posiadaczem złotej dziesięciorublówki? Czy to nie cud, że właśnie szedłem
sam, ja który prawie nigdy sam nie chodziłem, że maszerowałem na przełaj przez łąkę, rzadko uczeszczaną scieżką.
Na tej właśnie błonistej dróżce leżała moneta, prawie nie zabrudzona, jak by ją ktoś przed chwilą zgubił lub
podrzucił, abym mógł ją znaleźć. Podniosłem złote dziwo, z niedowierzaniem podrzuciłem pare razy do góry, by
natychmiast popędzić na dworzec. Odruchowo.
W chwilach szczęścia lub nieszczęścia zawsze biegłem na dworzec. Do mojej świątyni. Tu zawsze byli ludzie gdzieś
zdążający. Tu spotykało się tych, których pogłaskał Stalin swoją demoniczną ręką. Dworzec mnie przekonywał że
szatan nie jest zabobonem, że to realna istota. Na dworcu wciąż spotykałem i aniołów i diabła. I tym razem nie
ominęła mnie ta przyjemność.
-O Pietia, dawno cię nie widziałem - wylewnie zamanifestował swoją przychylność Kosych, inkwizytor naszego
miasteczka, starszy pełnomocnik NKWD. - Jak tam Piękno?
- Kocha ludzi- odrzekłem zadziornie.- Po to jest Piękno!
- A ja to nie człowiek?- zapytał już ciszej i ścisnął me ramię aż do bólu. - No powiedz.
- Nie wiem- odparłem wyszarpując rękę.
Kosych zakochał się w mojej matce na zabój. Miłością od pierwszego wejrzenia. Jednak bez wzajemności.
Był władny zesłać nas do łagru, ale serce nie pozwolało. Choć po wódce zaklinał się że wyśle nas tam, gdzie diabeł
mówi dobranoc.
- No dobrze- mruknął pojednawczo- Dokąd pędzisz?
- Chcę kupić marynarską koszulkę.
−
Co za naród – parsknął, patrząc mi w oczy. Zawsze chcą tego czego nie ma. Nieustannie widzicie to, czego inni zobaczyć nie potrafią. Taki sam jesteś
jak twoja mama- machnął ręką i ruszył w swoją stronę, rzucając przez ramię:- O koszulkę zapytaj maszynistę lub kierownika pociągu z
władywostockiego kierunku. Właśnie stoi na peronie.
To byla myśl. Aż wstyd się zrobiło, że sam na tę myśl nie wpadłem, że właśnie diabeł musiał mi ją podsunąć. No
cóż oni zawsze są sprytniejsi i zaradniejsi od zwykłych ludzi. Pognałem na peron. Obiegłem cały pociąg.
Daremnie. Konduktora ani śladu. Zbliżyłem się więc do maszynisty, który coś tam oglądał i czyścił przy kotle.
Poczekałem aż skończy. Jakby czuł natarczywe spojrzenie, bo wstał i zszedł do mnie.
−
−
−
No co powiesz, bohaterze? Kawa na ławę.
Wujku nie kupiłbyś mi we Władywostoku marynarskiej koszulki?- zagadnąłem nie śmiało.- To sprawa życia lub śmierci- uzupełniłem, aby podkreślić
ważność mojej prośby.
A czy masz pojęcie ile kosztuje marynarska koszulka? Dziś wszystko na wagę złota. Nie mowiąc już o marynarskiej koszulce. Wiesz o co prosisz?
Wiem – odrzekłem, - jestem Polakiem...
Ho! A więc jesteś orłem. Patrzcie, patrzcie. Znam Polaków, byłem na wojnie w dwudziestym. Ech, życie- westchnął- No dobrze, co dajesz za
koszulkę?
Może to wystarczy- pokazałem złotą dziesięciorublówkę. Obejrzal i schował do kieszeni na piersi.
Trochę za mało- stwierdził kręcąc nosem.- To o wiele za mało.
Nic więcej nie mam- rozłożyłem błagalnie ręce- a i to znalazłem.
Co ja mam z tobą zrobić? No, dobrze, spróbuję. Nie obiecuję ale spróbuję- Wyciągnął kopiowy ołówek i na listku gazety, służący do skręcania
papierosów, zapisał datę oraz godzinę swego powrotu.- W przyszły wtorek o dwudziestej czterdzieści pięć. Nie zapomnij.
Postaraj się, wujku.
−
−
Piękno, wujku. Jak kupisz, nie pożałujesz.
Piękno?- zdziwil się- Piękno. Powiedziałeś, że mi pokażesz piękno- szepnął z ową rosyjską
−
−
−
−
−
−
−
Maszynista był wysoki, szczupły, a jego naznaczona zmarszczkami twarz promieniowała dobrocią. Oczy miał modre
niczym letnie wysokie niebo. Właśnie jego oczy podsunęły mi pewną myśl.
- Jeśli kupisz pokażę ci coś... - dodalem tajemniczo.
- Cóż takiego mi pokażesz?
wylewną tęsknotą, zamkniętą w melodii głosu.- Kiedy ja je tańczyłem, kiedy ja je śpiewałem...Piękno- Otrząsnął
się na koniec- No, dobrze, zmykaj, muszę jeszcze zupę zjeść.
Nie zapomnij o dacie, a i o obietnicy pamiętaj.
Od tamtej pory, wiem, czym jest czekanie na coś upragnionego. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Cuda-niewidy
przychodziły mi do głowy. Stałem się tak usłużny i pracowity, że nawet koledzy skłonni byli osądzić mnie, iż coś
zbroiłem. Również Piękno zmianę moją zauważyło i przyparło w pewnym momencie do muru:
−
−
No co masz na sumieniu, mów!
Powiem ale ubierz się ładnie i chodź ze mną. Bardzo cię o to proszę.
Kamień spadł mi z serca. Problem został rozwiązany. Niepotrzebnie przez ten czas martwiłem się, jak namówić
Piękno do pójścia na dworzec. Zwlekałem z prośbą do ostatniej chwili. Gdy tu nowy cud. Znużony czekaniem, a
teraz uradowany, rzuciłem się mamie na szyję. Wkrótce była gotowa do wyjścia. Jakże cudowne było moje Piękno!
Kiedy weszliśmy na dworzec, ekspres władywostocki już stał. A gdy pociąg stoi, żyje peron. Przeciskaliśmy się
powoli przez pulsujący i rozkrzykany tłum w kierunku parowozu. Ujrzawszy maszynistę, poprosiłem matkę, aby
poczekała. I pobiegłem.
Maszynista uśmiechnął się na mój widok.
−
−
−
Witaj- rzekł pogodnie.- a gdzie piekno?
A koszulkę masz?
Pewnie że mam- zniknął na chwilę, by na powrót zjawić się z zawiniątkiem w dłoni.-Patrz!
−
Złaź z parowozu- krzyknąłem i biegiem wróciłem po matkę.
−
Oto Piękno – rzekłem, wskazując na mamę, gdy stanęliśmy przed nim.
−
O co chodzi, chłopcy?- spytała matka.
−
Tajemnica wojskowa- odparłem nie tając uśmiechu.-Maszynista stał jak urzeczony. Oczy mu znieruchomiały, a podniesione brwi nie chciały opaść.
−
Boże ty mój- szepnął bezwiednie, następnie ujął dłoń matki i przycisnął do niej swoją twarz. Po chwili ocknął się, szarmancko ukłonił. Wreszcie
ucałował obie ręce Piękna.
Wtrząsnął mną dreszcz.
- Walczylem z Piłsudzkim i wiem jak się traktuje Polki. Dziękuję ci synku- zwrócił się do mnie, podając
zawiniątko- Tobie też dziękuję- ponownie spojrzał na matkę.- No muszę iść, za moment odjazd. Do zobaczenia.
Jeszcze raz dziękuję, synku- podniósł mnie i mocno przygarnął do piersi.
Gdy ekspres wpłynął w ciemną ścianę tajgi- rozwinąłem pakunek. Zisciło się! Teraz ja byłem zauroczony. Z
wrażenia zwilgotniały mi oczy.
−
Dobrze już, dobrze- matka uspokajająco pogłaskała moją głowę.- Otrzyj łzy idziemy do domu. Ale bądź słony, bo sól nadaje wszystkiemu smak.
−
Będę słony- potwierdziłem te dziwne słowa.
W szkole, naturalnie sensacja. Kiedy powiesiłem kufajkę na wieszaku i przemaszerowałem w kierunku klasy- na
korytarzu zawrzało jak w ulu. Kipiało też na każdej lekcji i podczas przerw.. A moi przyjaciele nie odstępowali
mnie na krok. Kim ostrożnie dotknął palcem koszulki i powiedział « Teraz możemy o wszystkim dyskutować.
Teraz mamy prawo zostać nawet filozofami ».
Po lekcjach poszliśmy na błonie grać w palanta. Po grze, gdy odpoczywaliśmy, spostrzegłem, że wśród nas jest
Kola Dowżenko, chłopak z domu dziecka. Zjawił się w naszym miasteczku kilka miesięcy temu. Rodziców miał
w obozie. A jego samego, za opór, przerzucano z miejsca na miejsce. Nie chciał wyrzec się swoich rodziców
jako wrogów ludu. Nie pomagały ani prośby, ani groźby. Już nie musiał pisać, wystarczyło tylko podpisać
rutynowy tekst. Lecz on ciągle odmawiał, nieustannie powtarzając, że nie umie kreślić liter.
Spostrzegłem Kolę gdy usiadł, tak abym go zauważył. Mrugnąłem do niego porozumiewawczo. Za moment
przysiadł obok. Czułem że czegoś oczekuje. Jeśli ktoś z domu dziecka zjawiał się wśród nas, wolniaków, zawsze
miał jakąś prośbę w zanadrzu.
−
Gadaj, Kola, nie krępuj się.
−
Kiedy nijak...- odrzekł niepewnie.
−
Śmiało.
−
Wyśmiejesz...- dodał po chwili-chcę żebyś pożyczył mi na dziesięć minut marynarską koszulkę. Ubiorę, posiedzę przy tobie, i zaraz oddam.
−
Tak wiele cierpienia było w głosie Koli i tak bliska mojemu sercu była jego prośba, że poczułem łzy w oczach. Schyliłem głowę aby przypadkiem nie
dostrzegł tej człowieczej soli. Obaj zastygliśmy w milczeniu.
−
Dobrze, Kola- rzuciłem po chwili, i zdjąłem z siebie koszulkę. A kiedy naciągnął ją na swój gzbiet, klepnąłem go w ramię i dorzucilem niby szorstkodaję ci ją na zawsze.
−
A co, masz drugą?
−
Nie – odrzekłem- Nie mam. Ale noś na szczęście.
Włożyłem kufajkę i poszedłem do domu. Idąc czułem się tak, jak zapewne, czuje się pies, który po długiej
włóczędze odnajduje wreszcie, swojego pana.

Podobne dokumenty