Uwięziona w klatce - Gimnazjum Miejskie nr 2 w Mińsku Mazowieckim
Transkrypt
Uwięziona w klatce - Gimnazjum Miejskie nr 2 w Mińsku Mazowieckim
Uwięziona w klatce Natalia Sułek Gimnazjum Miejskie nr 2 im. Jana Pawła II klasa 3F, opiekun: Izabela Saganowska Mińsk Mazowiecki Najciszej jak umiem prześlizguję się przez lekko uchylone drzwi. Spoglądam za siebie. Mam nadzieję, że nikogo nie obudziłam. Przez chwilę uważnie nasłuchuję. Tata cicho chrapie w sypialni na dole, jakiś kot pomiaukuje, szukając w pobliskim śmietniku resztek z obiadu, wiatr delikatnie muska gałęzie drzew, słowem – zwykłe odgłosy nocy. Nieco spokojniejsza, robię parę kroków. Zimne, mahoniowe panele zastępuje puszysty dywan z długim włosiem. Co za ulga. Zmęczona padam na łóżko. Jedyną rzeczą, jakiej teraz pragnę, jest długi, głęboki sen. Zamykam oczy i całkowicie pogrążam się w objęciach Morfeusza. * Otaczają mnie stare, majestatyczne drzewa. Biegnę boso wąską ścieżką pokrytą dywanem zbutwiałych liści. Temperatura jest tak niska, że z moich ust wydobywają się obłoczki pary. Dookoła panuje kompletna cisza, przez co mam wrażenie, że każdy mój krok głośnością dorównuje wybuchowi bomby atomowej. Nigdy nie miałam dobrej kondycji, więc już po chwili dostaję lekkiej zadyszki. Chcę się zatrzymać, ale coś mówi mi, że powinnam biec dalej. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, ścieżka się urywa. Wpadam w gęstą plątaninę korzeni. Z całych sił staram się nie potknąć, jednak moja koordynacja wzrokowo-ruchowa nie jest najlepsza, więc po chwili leżę jak długa na ziemi. Szczęśliwie udało mi się upaść na plecy. Korzystam z chwili wytchnienia i leżę w bezruchu, oddychając głęboko. Wdech, wydech, wdech, wydech. Zdaje się, że moje tętno wróciło do normy. Podnoszę się na łokciach, przekręcam na brzuch, a następnie wstaję. Strzepuję ziemię z ubrania, ściągam z ramienia lepką pajęczynę, wyjmuję z włosów fragmenty połamanych korzeni. Dziwne uczucie, które nie pozwalało mi się zatrzymać, zniknęło. Nie wiem, co powinnam teraz zrobić. Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu odpowiedzi. Robię parę wolnych kroków w przód. Mimo że stąpam bardzo ostrożnie, coś wbija się w moją lewą stopę. Ból jest tak silny, że jak poparzona odskakuję na bok. Spoglądam na ziemię w poszukiwaniu winowajcy. Nic jednak nie dostrzegam. Przyklękam i przeczesuję podłoże dłońmi. W końcu trafiam na mały, lśniący przedmiot. To pozłacana broszka. Wydaje się być bardzo stara. Kiedyś pewnie piękna, teraz nieco zardzewiała. Nic dziwnego- powietrze jest tu bardzo wilgotne…. Tu, czyli właściwie gdzie? Obraz małej ozdoby zaczyna się rozpływać, a ja czuję się niesamowicie lekka. Po chwili otacza mnie jedynie nieprzenikniona ciemność. * Zanim otworzę oczy, leniwie się przeciągam. Najchętniej zostałabym w łóżku cały dzień, ale wiem, że to niemożliwe, muszę przecież wyjść na spacer z Moną- moim owczarkiem szetlandzkim o umaszczeniu blue merle. Wstaję więc i rozsuwam zasłony. Od razu lepiej. Podchodzę do dużego lustra stojącego w przeciwległym rogu pokoju. Przez chwilę uważnie się sobie przyglądam, analizuję każdy fragment mojego ciała, od stóp do głów. Porozciągana pidżama, podkrążone oczy, włosy związane w niechlujny kok- trzeba coś z tym zrobić. Chwytam żółty ręcznik wiszący na oparciu pobliskiego krzesła i podchodzę do drzwi. Delikatnie chwytam za klamkę, po czym lekko je uchylam i nasłuchuję. Zdaje się, że wszyscy jeszcze śpią. Na palcach przechodzę do łazienki, znajdującej się na drugim końcu krótkiego korytarza. Mieszkamy w tym domu odkąd pamiętam, toteż dokładnie wiem, po których panelach można w miarę bezgłośnie przejść, a których lepiej unikać. Wchodzę 2 do łazienki i cichutko zamykam drzwi. Odwracam się i za szybą malutkiego okna dostrzegam ogromnego kruka. Ptak przez chwilę mnie obserwuje, jakby był ciekaw, co robię, a potem odlatuje. Biorę gorący prysznic, zakładam moje ukochane wytarte rurki i luźny, czerwony T-shirt, rozczesuję włosy i splatam je w warkocz. Gdy wychodzę z łazienki, okazuje się, że Mona już czeka na mnie na dole schodów i wyczekująco merda puszystym ogonem, więc schodzę na parter. Nic jeszcze dziś nie jadłam, dlatego zaglądam do kuchni i w biegu chwytam jedną z bułeczek maślanych leżących w plecionym koszyczku na stole. Wiążąc kolorowe martensy, przytrzymuję ją w zębach. Pachnie cudownie, na co mój brzuch reaguje głośnym burczeniem. - No, Mona, idziemy!- wołam szeptem, jednocześnie zdejmując z wieszaka na klucze białą smycz. Chwilę później zamykam pięknie zdobioną żeliwną bramę i ruszam chodnikiem w stronę parku, rozkoszując się smakiem mojego śniadania. Jest dość ciepło, jednak wieje chłodny wiatr. Powoli zaczynam żałować, że nie założyłam chociażby bluzy. Spoglądam w niebo z nadzieją, że nie zobaczę na nim posępnych deszczowych chmur. Mimowolnie uśmiecham się, widząc nieskazitelny błękit. Sekundę później o mały włos nie dostaję zawału, gdy Mona nagle zaczyna szczekać. Odwracam się w stronę, w którą wyrywa się suczka, ale jedyną rzeczą, którą udaje mi się dostrzec, jest spadające z korony najbliższego drzewa duże, czarne pióro. Idąc dalej, obserwuję, jak miasto budzi się do życia. W pobliżu kręci się listonosz, parę domów dalej jakiś mężczyzna myje samochód, a na podwórku po przeciwnej stronie ulicy małe dzieci bawią się w berka, robiąc przy tym sporo hałasu. Ot, zwyczajny sobotni poranek. Powolnym, miarowym krokiem docieram w końcu do parku. Spuszczam Monę ze smyczy, a sama siadam na ławce pod rozłożystym kasztanowcem. W milczeniu obserwuję, jak mój pies z radością ściga stadko gołębi. Takie wyjścia, to jedna z niewielu okazji do pobycia zupełnie sam na sam ze swoimi myślami, jednak dzisiaj nie mam ochoty na żadne burze mózgów. Rozluźniam się, zamykam oczy, lekko wysuwam twarz w stronę słońca i rozkoszuję się chwilą. Mija minuta, następna i kolejna. Szkoda, że to nie może trwać wiecznie. Jak na zawołanie mój spokój zostaje zburzony- Mona opiera się łapkami o ławkę i kładzie mi na kolanach dość pokaźny patyk. Śmieję się pod nosem i głaszczę psa po głowie, równocześnie starając się wypatrzeć w pobliżu miejsce, w którym mogłybyśmy bawić się bez ryzyka, że trafię przypadkowego przechodnia. Dochodzę do wniosku, że najlepszy będzie do tego teren wokół małego jeziora- mało kto się tam zapuszcza. Biegnę w tym kierunku co sił w nogach, jednak Mona i tak po chwili mnie wyprzedza, po czym czeka na mnie, wesoło merdając ogonem i przekręcają łepek z zaciekawieniem. Gdy rzucam jej patyk, z radością za nim pędzi, chwyta jeszcze w locie i z dumą mi go przynosi. Suczka aportuje już przez dobre pół godziny, a mnie zaczyna brakować sił. Moje rzuty stają się coraz słabsze, a każdy zamach wywołuje ból ramienia, jednak nie zaprzestaję zabawy- nawet pies zasługuje na trochę radości w życiu. W końcu jestem już tak zmęczona, że bez zastanowienia ciskam patyk przed siebie, nie patrząc nawet, w którą stronę celuję. Gałązka szybuje w stronę jeziora, więc na wszelki wypadek gestem ręki każę Monie warować- mycie psa z tak długą sierścią zdecydowanie nie należy do przyjemności. Patyk tymczasem jest już tuż nad taflą wody. W ostatnim momencie swoimi szponami chwyta go duży, czarny ptak. Patrzę, jak odlatuje 3 w stronę centrum miasta, dopóki nie znika za horyzontem. My też powinnyśmy już wracać do domu. Przypinam psu smycz i wracam na ścieżkę prowadzącą w kierunku osiedla domków jednorodzinnych. Siedzę już przy stole w kuchni i ze smakiem pochłaniam jogurt truskawkowy. W ręce trzymam małą, żółtą karteczkę i dokładnie studiuję jej treść- to wiadomość od rodziców, piszą, że pojechali na jakąś aukcję charytatywną. Nie mam nic przeciwko, to oznacza, że będę mieć więcej czasu dla siebie, a oni być może komuś pomogą. Kończę drugie śniadanie i idę do salonu. Po drodze, jak zwykle, w zadumie oglądam czarno-białe portrety wiszące na ścianie korytarza. Rozpoznaję tylko niektóre postacie- głównie członków mojej rodziny, którzy żyli w okresie wojennym- reszta to w większości mężczyźni w mundurach, zapewne generałowie, których nazwisk nigdy nie będę w stanie zapamiętać. Przechodzę pod okazałym, misternie zdobionym, kamiennym łukiem będącym wejściem do salonu. Zatrzymuję się i pogrążam w rozważaniach nad tym, co tak właściwie chciałabym robić. Pierwsza myślfortepian. Lubię na nim grać, sprawia mi to wiele przyjemności, jednak tym razem zwyczajnie nie mam na to ochoty. Przenoszę wzrok na stojącą przy przeszklonych drzwiach na taras sztalugę. Malowanie zwykle pomaga mi oczyścić umysł, ale wymaga skupienia- też odpada. Następnie moją uwagę przykuwa niemałych rozmiarów biblioteczka po brzegi wypełniona opasłymi książkami- to jest to! Pogrążanie się we wspaniałym świecie fantasy od zawsze było dla mnie rozrywką numer jeden. Uśmiechnięta na samą myśl o tym, że zaraz zatonę w jakiejś porywającej opowieści, wychodzę z salonu i niemalże wbiegam na piętro. Pamiętam, że lata temu podchodziłam do tej biblioteczki, zamykałam oczy i brałam z niej przypadkową książkę, po czym siedziałam nawet do rana, dopóki nie skończyłam jej czytać, mimo że byłam jeszcze zbyt mała, by zrozumieć większość treści. Od tego czasu niewiele się zmieniło, nadal często zdarza mi się czytać przez całą noc, ale nie losuję książek z biblioteczki, ponieważ wszystkie znam już prawie na pamięć- teraz, jak na normalnego człowieka przystało, odwiedzam księgarnię lub bibliotekę i zabieram jedną z dostępnych akurat pozycji do domu. Aktualnie jestem mniej więcej w połowie niezwykle zajmującego horroru. To właśnie po niego idę do pokoju. Otwieram drzwi i zaraz za progiem skręcam w stronę biurka. Przekładam parę zeszytów, podręczników i zabłąkanych kartek, aż w końcu docieram do zakamuflowanej na samym dnie książki. Odkładam ją na bok, po czym zabieram się do układania wszystkiego, co leży na blacie w zgrabny stosik, a to wbrew opinii wielu ludzi, w tym mojej mamy, wcale nie jest takie proste, wieża ma się przecież trzymać przez cały dzień, a czasem nawet dłużej. W moim przypadku „czasem” należy zamienić na „prawie zawsze”. Można powiedzieć, że funkcjonuję w myśl zasady „Każdy może mieć porządek, tylko geniusz panuje nad chaosem”. Na szczęście moja mama, przynajmniej częściowo, pogodziła się już z tym faktem i, aby uniknąć niepotrzebnych spięć, stara się po prostu jak najrzadziej zaglądać do mojego królestwa. Ostrożnie kładę podręcznik do biologii na samym wierzchu stosu i cofam się o krok, aby ocenić swoje dzieło- trochę nierówne, ale na pewno stabilne. Zadowolona z siebie, jakbym przed chwilą co najmniej wygrała maraton, biorę książkę, odwracam się i… wypuszczam ją. 4 To, co widzę, tak mnie zaskoczyło, że stoję teraz z otwartą buzią, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Dopiero dźwięk zatrzaskującego się pod wpływem silniejszego podmuchu wiatru okna, wyrywa mnie z letargu. Podchodzę do łóżka, by bliżej przyjrzeć się zniszczeniom. Moja ukochana poduszka zwisa z krawędzi, a z wyszarpanej w niej dziury, co jakiś czas na podłogę spadają kolejne puchowe piórka. Wszystkie są śnieżnobiałe, oprócz jednego. Tuż przy moich stopach leży duża, czarna lotka. Powoli podnoszę wzrok na okno i na parapecie dostrzegam dokładnie taką samą. Podchodzę bliżej i wyglądam z zamiarem odnalezienia włamywacza. Mam też cichą nadzieję, że gdy już go złapię, będzie mi on w stanie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego zniszczył moją poduszkę, zamiast zabrać coś cennego oraz co mają znaczyć te czarne pióra. Ku własnemu rozczarowaniu zauważam jedynie nagły ruch gałęzi na pobliskim drzewie, któremu towarzyszy łopot skrzydeł i przeraźliwe krakanie. Zrezygnowana odchodzę od okna i siadam na brzegu łóżka. Podnoszę poduszkę, by z wściekłością cisnąć nią o ścianę, jednak zamieram w połowie zamachu. Patrzę teraz na niewielką błyskotkę leżącą na podłodze wśród piórek. Powoli, jakbym bała się, że to złote cudeńko rzuci się na mnie, gdy tylko wykonam gwałtowny ruch, opuszczam rękę, którą do tej pory wciąż trzymałam w górze i odkładam poduszkę na bok. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że w niektórych miejscach spod kuszącego, złocistego lakieru wyglądają małe plamki rdzy. Kształt ozdoby zdaje się być znajomy… Nie wierzę! W jednej chwili wszystkie wątpliwości co do tego, czy w ogóle powinnam dotykać przedmiotu znikają, szybkim ruchem chwytam błyskotkę i teraz już jestem pewna- to ta sama broszka, która przyśniła mi się ostatniej nocy! Tylko jak to możliwe? W moim umyśle panuje kompletny chaos- jedna myśl goni drugą, część stara się przepchnąć na przód, inne stoją w miejscu, próbując zwrócić na siebie uwagę, w skrócie, prawdziwa myślowa autostrada w godzinach szczytu. Niestety wszystkie te iskierki na koniec i tak rozbijają się o gruby mur, oddzielający pomysły racjonalne od tych całkowicie niedorzecznych. Siedzę więc dalej, tępo wpatrując się w broszkę i nie wiedząc, co z nią zrobić. W tym momencie do pokoju wparowuje Mona, wskakuje na łóżko, chwilę węszy, po czym ucieka z czymś w pysku. Niewiele myśląc, rzucam się za nią w pościg. Wybiegam z pokoju, pędzę w stronę schodów i w zasadzie prawie z nich zeskakuję. Dalej, ślizgając się po niedawno pastowanych panelach, kieruję się w stronę tylnego wyjścia, prowadzącego do niewielkiego ogródka warzywnego. Dopadam Monę, zanim udaje jej się wyskoczyć przez drzwiczki dla psów. Okazuje się, że postanowiła mi ukraść skrawek papieru. Wzdycham zrezygnowana na myśl, że mój bieg z przeszkodami godny szóstki z wychowania fizycznego miał na celu jedynie zdobycie jakiegoś świstka. Biorę nieszczęsną kartkę do ręki i wpadam w jeszcze większe przygnębienie- jest cała pobazgrana. Wstaję z podłogi z zamiarem wyrzucenia papierka do śmieci, jednak w drodze do kuchni powstrzymuje mnie dzwonek do drzwi, więc odruchowo wpycham go do tylnej kieszeni spodni. Nieśpiesznie podążam na drugi koniec przedpokoju, przekręcam klucz w zamku i po raz kolejny tego dnia wpadam w osłupienie. Przed furtką nikt nie czeka, za to na chodniku leży dość osobliwy bukiet. Czym prędzej pokonuję krótki odcinek drogi między drzwiami a ogrodzeniem i chowam prezent pod bluzą. Wyjmuję go dopiero w salonie po wcześniejszym upewnieniu się, że dom jest zamknięty na cztery spusty, a zasłony nie pozostawiają żadnej szpary, przez którą można by 5 zajrzeć do środka. Wydarzenia dzisiejszego dnia wydały mi się na tyle niepokojące, iż zachowanie pewnych środków bezpieczeństwa uznałam za konieczność. Kładę podarunek na stole ze szklanym blatem, starając się go nie zniszczyć. Osoba, która mi go podrzuciła, musi być naprawdę kreatywna- nie każdy wpadłby na pomysł, żeby ułożyć bukiet z papierowych kwiatów. Wielokolorowe róże wykonane metodą origami wyglądają jak żywe, mają nawet kolce i zdaje się, że ktoś popsikał je perfumami, aby nadać im realistyczny zapach. Są dość urokliwe, być może byłabym nawet gotowa wstawić je do wazonu i ulokować w jakimś widocznym miejscu u siebie w pokoju, jednak wtedy musiałabym wyjaśnić rodzicom skąd je mam, a to nie byłoby proste. Pozostaje więc tylko jedno- trzeba się ich pozbyć. Wyrzucenie do śmieci wydaje się zbyt proste, potrzebuję czegoś skuteczniejszego- muszę mieć pewność, że nikt nigdy się o nich nie dowie. Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu jakiejś podpowiedzi. W końcu mój wzrok pada na kominek. Przez chwilę rozważam tę możliwości i, z braku jakichkolwiek minusów, uznaję ją za najlepszą opcję. Nieco się ociągając, ruszam na poszukiwania zapałek. Po paru minutach w końcu znajduję je ukryte głęboko w jednej z szafek kuchennych. Wkładam bukiet do kominka, podpalam i zamykam szybkę. Przez chwilę patrzę, jak jasny płomień stopniowo pożera niemal idealnie złożony papier. Szkoda, że czyjaś praca poszła na marne, ale nie bardzo miałam inne wyjście. Z posępną miną wracam do pokoju i rzucam się na łóżko. Leżę na plecach i analizuję wszystko, co mnie dzisiaj spotkało, gapiąc się w sufit. To takie nieprawdopodobne! Może tak naprawdę nadal śnię? Pośpiesznie szczypię się w ramię- raz, drugi, trzeci, jednak nic się nie dzieje. Biję się z myślami, czy powinnam komuś o tym opowiedzieć? A może dobrze by było zgłosić się do psychologa? Dałby mi jakieś tabletki i rozwiązał tę zagadkę. Na myśl o tym, że musiałabym otworzyć przed kimś swój umysł, rozbolała mnie głowa. - Chyba czas na zimny prysznic- wyszeptałam sama do siebie. Wstaję, zdejmuję koszulkę i składam ją w równą kostkę. Następnie ściągam spodnie i, widząc jak bardzo ubrudziłam je sadzą z kominka, postanawiam wrzucić je do prania. Nauczona doświadczeniem, dokładnie przetrząsam wszystkie kieszenie, a wszystko, co w nich znajdę bez namysłu odkładam na biurko- niepotrzebne śmieci wyrzucę, gdy będę bardziej przytomna. Zabieram ręcznik i idę do łazienki. Prawie godzinę i jakieś 150 litrów wody później zakopuję się w swojej ciepłej pościeli. Zwijam się w ciasny kłębek, który daje mi, jakże potrzebne teraz, poczucie bezpieczeństwa. Zaciskam powieki i próbuję całkowicie odciąć się od rzeczywistości. Niestety nie potrafię. Wszystkie dzisiejsze wydarzenia i emocje, które im towarzyszyły powracają do mnie ze zdwojona siłą. Czuję, jak po policzku spływa pojedyncza łza. Zawstydzona swoją słabością, naciągam kołdrę na głowę. Leżę tak do momentu, w którym zaczyna mi brakować powietrza. Pchana nagłym impulsem odrzucam pościel na drugi koniec łóżka i niemalże doskakuję do biurka. Przetrząsam kupkę rzeczy wyciągniętych z moich rurek. Tworzą ją głównie papierki po cukierkach, ale jest też kilka spinaczy biurowych, ściąga na matematykę z zeszłego tygodnia, para gumek do włosów. Na samym dole spoczywa ten sam świstek papieru, który udało mi się odebrać Monie. W pośpiechu zapalam lampkę stojącą 6 pod ścianą. Nie wiem dlaczego, ale czuję się jak przestępca, boję się, że zostanę przyłapana, w końcu rodzice powinni niedługo wrócić. Wsuwam karteczkę w bladożółty snop światła rzucany przez malutką żaróweczkę. Uważnie wpatruję się w nieregularne wzory, szukając jakiejś reguły, wedle której mogły powstać. Nic takiego nie zauważam, dochodzę jednak do wniosku, iż nie są to, jak wcześniej myślałam, bazgroły, a coś przypominającego symbole. Doliczyłam się jedenastu, ale dwa się powtarzają. Niewykluczone, że jest to jakieś pismo, jednak nie przypomina żadnego z tych, którymi posługują się ludzie, jak więc mam je odczytać? W tym momencie w mojej głowie rodzi się plan tak szalony, że zaczynam zastanawiać się, czy przypadkiem nie pojawił się w jednym z filmów akcji, które zdarza mi się oglądać. Zerkam na zegarek- do osiemnastej zostało piętnaście minut. Błyskawicznie rozważam wszystkie za i przeciw. Tych pierwszych wydaje się być zdecydowanie więcej. Rzucam się w stronę szafy, wyjmuję legginsy w całości pokryte nadrukiem czerwonawej galaktyki i długą, dżinsową koszulę. Szybko się przebieram i chwytam wciąż leżącą na biurku karteczkę. Niestety nie mam kieszeni. Idąc za pierwszą myślą, jaka pojawia się w mojej głowie, chowam papierek do lewej miseczki biustonosza- nigdy nie pomyślałabym, że będę na tyle zdesperowana, aby korzystać z tej skrytki. Zbiegając po schodach potykam się o różową, gumową kość, ale na szczęście w ostatniej chwili udaje mi się odzyskać równowagę i cudem uniknąć tragicznej i jakże idiotycznej śmierci. Siłą wciskam na stopy nierozsznurowane do końca martensy i zarzucam na plecy czarną ramoneskę. Drżącą ręką otwieram zamek w drzwiach, wyskakuję na zewnątrz i, odurzona gęstym, wilgotnym i niezwykle przytłaczającym wieczornym powietrzem, przystaję na chwilę. Odzyskuję świadomość dopiero po kilku sekundach i pędzę w stronę furtki, po czym wypadam na chodnik. Puszczam się biegiem w kierunku przeciwnym niż rano. Wszyscy są już w domach, więc jedynymi dźwiękami, jakie słyszę, są ciche pomruki silników samochodów w oddali, tupot moich stóp i własny, zupełnie niemiarowy oddech. Jest jednak coś jeszcze. Wewnątrz mnie głos zdrowego rozsądku zdziera sobie gardło, krzycząc w niebogłosy. Na początku nie potrafiłam zrozumieć, jakie słowa z siebie wydobywa, teraz jednak wyraźnie „słyszę”, jak woła, że jestem wariatką. Chyba ma rację. Tylko wariatka wierzyłaby, że w piętnaście minut jest w stanie przebrać się i pokonać prawie kilometr, dzielący mój dom od centrum miasta. Zwłaszcza, że ta wariatka od lat stroni od wszelkiej aktywności fizycznej i jest taką fajtłapą, że po prawie każdych zajęciach wychowania fizycznego ląduje u pielęgniarki cała poobijana. Mimo tych wszystkich przeciwności losu, ta sama wariatka wierzy, że w tym szaleństwie jest metoda i uda jej się zdążyć na czas. Nie zwalniam więc kroku ani na chwilę, pozwalam sobie nawet przebiec na czerwonym świetle, oczywiście wcześniej sprawdzając, czy prawdopodobieństwo, że rozjedzie mnie jakiś tir, nie jest zbyt duże. Gdy w końcu mijam centrum handlowe, ratusz, basen i kilka innych miejsc, w których zazwyczaj skupia się życie kulturowe miasta, docieram pod duży budynek w stylu klasycystycznym. Spoglądam na duży zegar wiszący nad ogromnymi, podwójnymi drzwiamioby nie było za późno. Na szczęście do osiemnastej zostały jeszcze dwie minuty. Mogłabym przysiąc, że moje serce prawie podfrunęło z radości. Ledwo żywa podbiegam do drzwi i z niemal nadludzkim wysiłkiem je otwieram. Czy one naprawdę muszą być takie ciężkie? 7 Gdy przekraczam próg przenoszę się do raju na ziemi- stoję w podłużnej, wysokiej sali wypełnionej setkami regałów, w powietrzu unosi się cudowna woń starego papieru, lawendy i wosku, służącego do konserwowania starych opraw książek. Teraz nie mam jednak czasu, by się tym wszystkim zachwycać- muszę jak najszybciej znaleźć dobrą kryjówkę. Odwracam głowę w prawo. Wygląda na to, że bibliotekarka gdzieś poszła, świetnie się składa. Nie chcąc rzucać się w oczy, krążę między regałami zamiast iść głównym przejściem. Gdy przechodzę obok schodów na antresolę, zauważam pod nimi małe drzwiczki. Dziwne, dałabym głowę, że nigdy wcześniej ich tu nie było. Duszę w sobie obawę, że to jakaś pułapka na zbyt ciekawskich czytelników i chwytam za klamkę. Muszę kucnąć, żeby zajrzeć do środka, jednak niewiele to daje, bo widzę jedynie nieprzeniknioną ciemność. O ile wcześniej miałam jakiekolwiek wątpliwości, czy powinnam zaryzykować ukrycie się tam, rozlegające się nagle kroki całkowicie je rozwiały. Z trudem wciskam się do skrytki i z cichym trzaśnięciem zamykam drzwi. Siedzę nieruchomo ściśnięta do granic możliwości i zastanawiam się czy wystarczy mi powietrza do momentu zamknięcia biblioteki. Po chwili zauważam jednak szparę pod drzwiami, przez którą sączy się żółte światło i drogocenny tlen. Słyszę zbliżające się kroki. Najwyraźniej bibliotekarka sprawdza, czy aby na pewno ktoś nie zabłądził między niezliczonymi regałami. Na parę trwających wieczność sekund wstrzymuję oddech. Kroki powoli cichną. Jakąś minutę później gaśnie światło. Mimo że jestem prawie pewna, iż budynek jest pusty, postanawiam policzyć do stu i dopiero wyjść z ukrycia. Jakiś czas później wypełzam z mojej małej, ciemnej klitki i staję w pięknej scenerii starej biblioteki oblanej księżycowym blaskiem, wpadającym do środka przez przeszkloną kopułę. Nieco onieśmielona tym patetycznym widokiem ostrożnie stąpam po wytartych panelach. Mijam kolejne działy, aż w końcu docieram do tego właściwego. Biorę głęboki wdech i zaczynam poszukiwania- wertuję każdą książkę po kolei, wypatrując na kruchych stronach symboli podobnych do tych z tajemniczej karteczki. Przebrnęłam już przez prawie połowę działu i nie natrafiłam na nic, co choćby jedną maleńką kreską przypominało tamto pismo. Zaczynam wątpić, że w ogóle coś znajdę. Może powinnam przemyśleć ten pomysł, przespać się z nim i podjąć decyzję dopiero jutro? Zaczyna chcieć mi się płakać na myśl, że mogłam zrobić coś tak głupiego. Odkładam trzymaną w rękach książkę na miejsce i sięgam po kolejną. Przytłoczona ciężarem wyrzutów sumienia, siadam na zimnej podłodze. Przecież rodzice będą się o mnie martwić, mogłam zostawić im chociażby karteczkę z informacją, że umówiłam się na nocowanie u jakiejś koleżanki. Patrzę, jak na pożółkniętym papierze pojawiają się małe, mokre plamki. Wycieram oczy rękawem kurtki- książka nie jest już w najlepszym stanie, nie chcę dokładać jej jeszcze cierpienia. Przekręcam kolejną kartkę, jest pusta. Następna również. Na rzecz zdziwienia chwilowo porzucam smutek. Nerwowo przerzucam strony w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku. Znajduję go dopiero na jednej z ostatnich stron. To nie byle jaki znak. Jest niezwykle zawiły i chaotyczny, wygląda zupełnie, jakby ktoś nakreślił go od niechcenia. Kilka kolejnych kartek również jest pokrytych takimi symbolami. Kładę książkę na kolanach i rozpinam dwa pierwsze guziki koszuli. Wyciągam papierek i przykładam go do jednego ze znaków. Żaden nie pasuje, próbuję więc na kolejnej stronie. W końcu udaje mi się dopasować wszystkie symbole, jednak nie wiem, co powinnam teraz zrobić. Z braku lepszego pomysłu zaglądam na ostatnią stronę. O dziwo znajduję tam miniaturki wszystkich znaków, obok których umieszczono ich zapis 8 fonetyczny. Właśnie miałam zacząć odczytywać tekst na mojej karteczce, gdy gdzieś nade mną rozległ się przeraźliwy łomot. Dźwięk był tak głośny, że odruchowo się skuliłam. W panice zaczęłam rozglądać się za jakąś kryjówką- nie ma szans, żebym dobiegła do schowka pod schodami niezauważona. Po drugiej stronie Sali, jakieś dziesięć metrów ode mnie, dostrzegam drzwi do łazienek. Wstaję, przylegam do ściany i bardzo powoli przesuwam się w ich stronę, próbując nie generować żadnych dźwięków. Tuż przed drzwiami jeden ze sfatygowanych paneli wydaje donośnie skrzypnięcie. W obawie przed otrzymaniem serii z karabinu rzucam się na klamkę i po chwili jestem już w środku. Bez namysłu wybieram męską toaletę. Jeśli ten intruz mnie widział, to za pewne najpierw będzie szukał w damskiej, a to może dać mi parę cennych sekund. Dalej od razu skręcam w stronę kabin, z zamiarem schowania się w jednej z nich, jednak małe okienko znajdujące się dokładnie naprzeciw mnie odwodzi mnie od tego pomysłu. Podchodzę bliżej i z przykrością stwierdzam, że jestem za niska, by do niego dosięgnąć. Zdenerwowana, że przez swój wzrost tracę czas, rozglądam się w poszukiwaniu czegoś, na czym mogłabym stanąć. Znajduję jedynie dużą, czerwoną miednicę. Kładę ją do góry dnem pod ścianą z nadzieją, że cienki plastik wytrzyma mój ciężar, po czym stawiam na nim jedną i po chwili również drugą nogę. Wyciągam rękę, by otworzyć okno. Rozlega się drugi huk. Oglądam się w stronę drzwi, jednak nic się nie dzieje. W pośpiechu opieram ręce na parapecie i podciągam się, jednak lewa dłoń ześlizguje się z gładkich kafelków. Przeklinam w myśli i podejmuję drugą próbę, tym razem opierając na rękach cały ciężar ciała. Udało się. Teraz tylko, albo raczej aż, wąskie okno dzieli mnie od wolności. Wślizguję się w otwór, modląc się, żeby te wszystkie zjedzone pączki nie postanowiły wykorzystać tej sytuacji, by się na mnie zemścić. Z niewielkim trudem przeciskam się na zewnątrz i zeskakuję na ziemię. Z zaskoczeniem zauważam, że cały czas trzymam w ręce książkę. Bogu dzięki, bo wątpię, żebym jeszcze kiedykolwiek odważyła się spędzić pół nocy w bibliotece. Do moich uszu dociera cichy dźwięk, jakby klikniecie zamka. Rzucam się na przód, przekonana, że zaraz ktoś zacznie mnie ścigać. Mijam kolejne ulice ze świadomością, że być może uciekam przed niczym, jednak jestem zbyt przestraszona, by się obejrzeć. Zaczynam tracić oddech, muszę się zatrzymać. W pobliżu zauważam zaułek pełen kontenerów na śmieci. Wpadam między nie i przykucam za największym. Książka mnie spowalnia, muszę ją tu zostawić. Szybko otwieram ostatnią stronę i odnajduję odpowiednie symbole. Odczytuję je na głos zgodnie z kolejnością na kartce. Ostatniego nie udaje mi się usłyszeć, ponieważ gdzieś w pobliżu rozlega się szczekanie psów. Wciskam książkę pod kontener i wyglądam na ulicę- nikogo nie dostrzegam. Niepewnie wychodzę z kryjówki. Spoglądam w prawo. Nic nie jedzie. Wbiegam na jezdnię. Dopiero w połowie drogi na druga stronę odwracam się w lewo. Wprost na mnie jedzie czerwony Range Rover. Przerażona jak nigdy dotąd- zamieram. Uszy rani mi pisk opon, do nozdrzy wkrada się cierpki zapach palonej gumy. Czuję jak w klatkę piersiową wbija mi się lekko rozgrzana blacha. Zdaje się, że słyszę trzask łamanych kości. Nie mogę oddychać. Siła uderzenia odrzuca mnie parę metrów dalej. Głowa z cichym chrupnięciem odbija się od asfaltu. Słyszę, jak kierowca otwiera drzwi auta i zaczyna coś krzyczeć. Chyba dzwoni po karetkę. Tymczasem coraz bardziej zapadam się we własnym wnętrzu. 9 Rozgwieżdżone niebo zdaje się coraz bardziej oddalać. Wszystko, co widzę, powoli traci kolory. Świat zachodzi czarną mgłą. Czuję pod plecami coś miękkiego, jakby materac. Próbuję otworzyć oczy, ale nie mogę. Słyszę za to ciche szepty… Zbyt ciche, by wyłapać z nich choćby słowo. Odbieram bodźce zarówno z zewnątrz, jak i z wewnątrz- czuję promienie słońca ogrzewające moją skórę i równocześnie słyszę krew pulsującą w moich żyłach. Gdy sobie to uświadamiam, odczuwam ulgę, przynajmniej mam pewność, że jeszcze żyję. Jestem jednak zawieszona gdzieś pomiędzy moim ciałem, a krainą snu. Dryfuję na krawędzi podświadomości, jakbym nie mogła się zdecydować czy zrobić krok do środka. Perspektywa zanurzenia się w najgłębszych zakamarkach samej siebie nie jest dla mnie zbyt kuszącaod lat upycham w nich wszelkie zmartwienia i lęki, z którymi nie mam odwagi się skonfrontować. Niestety nie wiem, jak wrócić do rzeczywistości. Być może, jeśli się skoncentruję, uda mi się wychwycić jakąś wskazówkę z tych tajemniczych szeptów. Gdy poświęcam im całą uwagę, dotychczasowy bezładny bełkot zaczyna zamieniać się w znane mi słowa. Są one jednak bardzo odległe. Próbuję chwycić któreś z nich umysłem i przyciągnąć bliżej siebie siłą woli. Wyłapuję to, które najczęściej się powtarza. Używam niemalże całych sił, by do niego dotrzeć i już wiem. Kesja. Ktoś uparcie wymawia moje imię. Tylko dlaczego? Czyżby mnie wołał? Gdzieś na dnie znajduję zapasowe pokłady energii i natychmiast zużywam całe na pojmanie drugiego najczęściej używanego słowa. Śpiączka. Na jego dźwięk moje serce momentalnie zaczyna szybciej bić. Jego łomot zagłusza wszystkie myśli. Przez hałas przebija się jedynie drażniące uszy krakanie. Gdzieś na skraju snu i jawy siedzi majestatyczny kruk. W potężnych szponach trzyma tę samą broszkę, którą widziałam we śnie, a następnie znalazłam w swoim pokoju, by chwilę później porzucić ją gdzieś wśród pościeli. Chcę odebrać ptaku moją własność, jednak ten podrywa się do lotu i robi uniki, gdy próbuję ją chwycić. Zaczynam gonić kruka. Już prawie udaje mi się złapać go za ogon, gdy muszę się cofnąć. Przekroczył granicę podświadomości i teraz czeka po drugiej stronie, zachęcająco wymachując błyskotką. Spoglądam w stronę, gdzie znajduje się coraz odleglejszy świat rzeczywisty- nie prowadzi do niego żadna droga. Na chwilę przymykam załzawione oczy. Puszczam się biegiem krętą ścieżką obsadzoną na wpół spalonymi, papierowymi różami. * Znów ląduję w starym, budzącym respekt lesie. Tym razem jednak nie biegnę. Stoję na tej samej wąskiej ścieżce usłanej dywanem rozkładających się liści. Każdemu oddechowi towarzyszy obłoczek pary wydobywający się z moich ust. Za moimi plecami rozlega się donośnie skrzeknięcie. Gwałtownie odwracam się i dostrzegam nikogo innego, jak kruka. Ptak siedzi teraz z przekrzywionym łebkiem i wpatruje się we mnie paciorkowatymi oczkami. Gdy pierwszy raz tu byłam, otaczały mnie niemalże egipskie ciemności, teraz za to stoję w kręgu drżącego światła rzucanego na ziemię przez płomień latarni, na której przycupnął ptak. Nagle zwierzę zrywa się do lotu. Kruk wciąż ma moją broszkę, więc rzucam się za nim w pogoń. Podczas biegu w moim umyśle pojawia się tylko jedna myśl- może tamtym razem biegłam w złą stronę? 10 Zatrzymuję się. Bynajmniej nie dlatego, że ścieżka znów się urywa, wręcz przeciwniejest nawet nieco szersza i od pewnego momentu wyłożona drobnymi, wielokolorowymi kamyczkami. Ktoś pokusił się też o zagrabienie starych liści i usypanie ich w zgrabne stosy tuż przy dróżce. Gdyby wpuścić tu trochę światła słonecznego, powstałaby piękna, późnojesienna sceneria. Spoglądam w górę, spodziewając się ujrzeć księżyc w pełni lub chociaż kilka gwiazd, mrugających zachęcająco. Zamiast tego moim oczom ukazuje się dość przygnębiający widok- tysiące pajęczyn utkanych pomiędzy konarami drzew całkowicie zasłaniają niebo. Wzdrygam się na myśl, jak wielkie muszą być pająki, które to wszystko zrobiły. Starając się pozbyć z głowy prawdopodobnego obrazu takiej kreatury, przenoszę wzrok na kruka. Przysiadł na ścieżce parę metrów ode mnie i teraz stara się zwrócić na siebie moją uwagę nerwowo podskakując. Obok niego leży broszka, przez co wygląda to, jakby odprawiał wokół niej jakiś rytualny taniec. W innej sytuacji jego ruchy być może by mnie rozbawiły, jednak jest w nich coś niepokojącego. Odnoszę wrażenie, że ten ptak jest jakby nazbyt… ludzki. Wyraźnie wie, czego chce i jak to zdobyć, zdaje się też rozumieć każde moje działanie- zupełnie, jakby mną manipulował. Nawet teraz stara się wymusić na mnie konkretne zachowanie. Najchętniej odwróciłabym się na pięcie, by pokazać mu, że nie ma na mnie wpływu, ale zwyczajnie nie wiedziałabym, gdzie iść. Nie mam wyboru- powoli i ostrożnie zbliżam się do kruka. Gdy jestem zaledwie dwa kroki od niego, wzlatuje w powietrze równocześnie rzucając broszkę prosto w moją stronę. Cudem udaje mi się w porę ją złapać i uniknąć uderzenia w twarz. Otwieram pięść i przez chwilę przyglądam się ozdobie. Nagle czuję jak kilka ostrych szponów wbija się w moje ramię. Spoglądam w prawo i nasze oczy się spotykają. Nie jestem pewna, ale w tych małych, czarnych paciorkach chyba dojrzałam cień lęku i ciche wołanie o pomoc. Kiwam głową w odpowiedzi na nigdy niepostawione pytanie. Po jakimś czasie las zaczął rzednąć. Wraz z drzewami zanikał dojmujący chłód i wilgoć. Co jakiś czas zerkam na boki, próbując zorientować się w terenie. Mimo że pomarszczone do granic możliwości pnie i konary nie zasłaniają mi już widoku, nie mogę stwierdzić, co znajduje się za nimi- w pustej przestrzeni wciąż zalega nieustępliwa ciemność. Wygląda to tak, jakby ktoś dla żartu zawiesił na linii horyzontu wielką, czarną płachtę. Nie zrażam się jednak i wciąż idę na przód, ściskając w mokrej od potu dłoni pozłacaną broszkę. Odwagi dodaje mi też obecność kruka, który emanuje spokojem, ale równocześnie zdaje się wciąż pozostawać czujny. Wędruję tak już dość długo, może nawet parę godzin. Zaczynam odczuwać zmęczenie, coraz częściej ziewam. Ozdoba w mojej ręce sprawia wrażenie coraz cięższej, nogi natomiast, jak na złość, robią się coraz słabsze. W końcu nie wytrzymuję. Skręcam w lewo tak gwałtownie, że ptak musi rozłożyć skrzydła, aby utrzymać równowagę. Podchodzę do pierwszego lepszego drzewa. Nie wygląda na zamieszkane ani przez robactwo, ani przerażające potwory pożerające swoje ofiary we śnie. Obchodzę potężny pień w poszukiwaniu wygodnego miejsca między korzeniami. Ściągam kurtkę, by móc jej użyć jako kołdry i wygodnie układam się na mokrej ziemi. Może nie jest to najlepsze miejsce na odpoczynek, ale boję się oddalić od ścieżki w poszukiwaniu innego. Opieram głowę na najgrubszym korzeniu i jeszcze raz zerkam na kruka, który dumnie patrzy na mnie z jednego z konarów. Widzę jeszcze tylko, jak zaczyna czyścić sobie pióra i usypiam. 11 Zawsze zastanawiało mnie, jak to jest obudzić się i nie mieć pojęcia, gdzie się jest. Teraz już wiem- zdecydowanie nieprzyjemnie. Zupełnie zdezorientowana siedzę na ogromnym, wiklinowym fotelu bujanym. Otacza mnie bezkresna łąka, porośnięta jedynie fioletową trawą i białymi jak śnieg, papierowymi różami. Rośliny delikatnie falują, poruszane ciepłym wiaterkiem, przez co do złudzenia przypominają wzburzone morze. Oprócz cichego, kojącego szelestu trawy jedynym dźwiękiem docierającym do moich uszu jest skrzypienie fotela. Sama nie wiem, kiedy moje spięte z nerwów ciało wprawiło go w ruch. Zamykam oczy, żeby się uspokoić. Na chwilę daję się ponieść melodii wiatru, pozwalam, by siwe pasemka muskały moją twarz. Mogłabym tak trwać w nieskończoność. Leżąc gdzieś wewnątrz siebie, z dala od nieznanego świata, czuję się bezpieczna. W końcu decyduję się jednak otworzyć oczy. Wzdycham- nic się nie zmieniło, nadal nie wiem gdzie jestem, ani co powinnam w tej sytuacji zrobić. Niepewnie chwytam broszkę, spoczywającą na moich kolanach. Jest w naprawdę złym stanie. Bez zastanowienia zaczynam wycierać ją z brudu rąbkiem koszuli. Ku mojemu zdziwieniu, udaje mi się usunąć z niej nawet rdzę. Teraz mogę się jej przyjrzeć w pełnej krasie. Osadzona w ozdobnej ramce z motywem bluszczu kamea przedstawia czarną, wiktoriańską klatkę dla ptaka na czerwonym tle. Zauważam też, że można przyczepić do niej łańcuszek i nosić jako naszyjnik. Wtem za moimi plecami rozlega się znajome już skrzeczenie. O dziwo, tym razem w ogóle mnie to nie zaskakuje, czuję nawet pewne uczucie ulgi, podobne do tego, gdy po wielu latach rozłąki spotyka się starego przyjaciela. Przekręcam się na fotelu, spoglądam w górę. Na jego oparciu, otoczony aureolą ze złotej tarczy księżyca w pełni, siedzi oczywiście kruk. Jak zawsze świdruje mnie swoim bystrym ptasim wzrokiem. Wstaję i nieznacznie wysuwam ramię w jego stronę. Zwierzę z łatwością zajmuje na nim swoje miejsce. Nie wiedząc, co dalej robić, rozglądam się po okolicy. Powoli przesuwam wzrok po widnokręgu w poszukiwaniu jakiegoś celu, do którego mogłabym teraz podążać. Niestety zdaje się, że utknęłam pośrodku bezkresnego morza traw i kwiatów. Kiedy ukrywam twarz w dłoniach, starając się skupić, gdzieś z tyłu mojej głowy rozbrzmiewa dźwięczny głos. Na początku nie mogę rozróżnić słów, które wypowiada, jednak już po chwili orientuję się, że powtarza on tylko jeden wyraz, Hex. Wiedziona myślą, że to umysł podpowiada mi jakieś zaklęcie pozwalające uciec z tego niepokojącego miejsca, wymawiam je na głos. Kiedy wiatr porywa ostatnią głoskę, kruk wzbija się w powietrze, zatacza na bezgwiezdnym niebie wąskie koło i wraca na moje ramię. Zdumiona spoglądam w jego czarne oczy w nadziei, że uda mi się z nich coś wyczytać. Nie zawodzę się, ptak istotnie przekazuje mi wiadomość. - Witaj, Hex- słyszę własny głos pośród szumu traw. W odpowiedzi kruk delikatnie szczypie dziobem moją kurtkę. Mimowolnie się uśmiecham. Czyżbym właśnie rozpoczęła znajomość z tym niezwykłym ptakiem? - Pokażesz mi drogę?- pytam niepewnie. Hex jedynie nieznacznie przekręca główkę- zupełnie jak Mona, kiedy nie rozumie komendy. Czuję się jak idiotka. Jakim prawem oczekuję odpowiedzi od ptaka? Odrzucam myśl, że być może zaczynam wariować i staję parę metrów od bujanego fotela. Zamykam oczy i zaczynam powoli obracać się wokół własnej osi, ignorując przy tym wyraźnie wyrażające protest krakanie Hexa. Po chwili zatrzymuję się i z powrotem rozsuwam powieki. Dodaję sobie w myślach odwagi, robię kilka głębokich 12 oddechów i ruszam naprzód. Widocznie moja metoda wyboru kierunku marszu nie spodobała się krukowi, bo postanowił złapać w dziób kilka pasemek moich włosów i teraz energicznie nimi szarpie, powodując, że cicho syczę z bólu. Posłusznie wracam na miejsce, nie mogąc uwierzyć, że pozwalam, aby ptak przejął dowodzenie. Prawda, kruki są bardzo inteligentne i z pewnością ich orientacja w terenie jest dużo lepsza od mojej, jednak to uraża moją dumę. Jakby nie było, sytuacja zmusza mnie do pozbycia się uprzedzeń i podążenia w ślad za czarną, ptasią sylwetką na nocnym niebie. O ile długi marsz przez las był po prostu męczący, wielogodzinne przedzieranie się przez gęsto porośniętą łąkę to istna mordęga, a końca nadal nie widać. Przynajmniej na krajobrazy nie mogę narzekać. Ani jedna chmura nie przysłania ogromnego księżyca, a na trawie osiadła już rosa, co razem sprawia wrażenie, jakby wszystko wokół było wysadzane milionami maleńkich, lśniących diamentów. Oprócz tego, powietrze wypełniła chmara robaczków świętojańskich, które wyglądają jak magiczne, drgające płomyki. Słowem- widok nie z tej ziemi. Przystaję na chwilę i staram się wyryć sobie tą scenerię w pamięci, odnotować każdy szczegół- po prostu chłonę otaczający mnie świat, by móc go potem namalować. Po chwili, z wielkim żalem, uświadamiam sobie, że być może już nigdy nie wezmę pędzla do ręki. Być może już nigdy nie zagram na fortepianie. Być może już nigdy nie przeczytam książki. Być może już nigdy… Nie! Obudzę się. Na pewno się obudzę. Próbując skierować myśli na inny tor, kontynuuję swoje zmagania z wysoką trawą. Powoli, ale dość równomiernie posuwam się naprzód. Krople zimnej wody rozbijają się na moich policzkach. Zanurzam w strumieniu złożone w koszyczek dłonie. Uważnie przyglądam się swojemu odbiciu. Nie zmieniłam się ani trochę, moją bladą twarz zdominowaną przez szafirowe oczy jak zawsze okalają czarne włosy z siwymi pasemkami, a wąskie usta pozostają niezmiennie zaciśnięte w bliżej nieokreślonym grymasie. Próbuję lekko unieść ich kąciki. Podobno nawet wymuszony uśmiech jest w stanie poprawić samopoczucie. „Podobno” jest tu słowem- kluczem, bo nie czuję żadnej różnicy. Ostatni raz szczerze śmiałam się jakieś pięć lat temu, zanim… - No dalej! Pozwól wspomnieniom wrócić. Przecież jesteś tu sama, nikt nie zobaczy twoich łez- szepczę niemalże bezgłośnie, by dodać sobie otuchy. Przełykam ogromną gulę żalu, która utworzyła się w moim gardle. Zanim Armin umarł. Odkąd mój mały braciszek nie żyje, noszę w sobie ból, o którym na co dzień staram się nie myśleć, ale który na pewnym poziomie świadomości pozostaje zawsze żywy. To właśnie on sprawił, że straciłam wszystkich przyjaciół. Zamienił mnie w drażliwą, niekiedy wręcz nieobliczalną, jędzę, która na każdym kroku stara się zademonstrować swoją siłę, mającą za zadanie ukryć wszelkie słabości. Jedynie kiedy jestem sama, wracam do dawnej siebie, bo wtedy nie muszę się bać, że ktoś przez przypadek wspomni o Arminie, rozdrapując moje stare rany. Nie chcąc dłużej roztkliwiać się własną psychiką, a raczej zgliszczami, które z niej zostały, szybkim ruchem ochlapuję twarz lodowatą wodą. Gdzieś w pobliżu rozbrzmiewa śmiech łudząco podobny do odgłosu setek małych, złotych dzwoneczków. Zaskoczona zrywam się na równe nogi. Dźwięk się powtarza. Niespokojnie rozglądam się po okolicy. Coś lub ktoś delikatnie ciągnie mnie za włosy. 13 Gwałtownie obracam się do tyłu. Tuż przed moim nosem unosi się maleńkie, bladoniebieskie światełko. Odruchowo wyciągam w jego stronę dłoń. Stworzonko siada na palcu wskazującym. Dopiero kiedy przysuwam rękę pod same oczy, dostrzegam, że jest to drobna wróżka o pyzatej twarzy i delikatnych, lśniących skrzydełkach wystających spod turkusowej sukienki. - Twoje oczy mają hipnotyzujący kolor głębi oceanu, ale brakuje im promieni słońca błądzących wśród fal- mówi niewiarygodnie wysokim i dźwięcznym głosem. – Co cię trapi? - Sama nie wiem- westchnęłam.– Chyba boję się, że już nie wrócę do mojego świata. - Ależ ty jesteś w swoim świecie. To wszystko- wróżka podrywa się w powietrze i zatacza krąg ponad moją głową- jest tylko i wyłącznie twoim dziełem. - Ale dlaczego to stworzyłam? - Odpowiedź na to pytanie jest ukryta gdzieś w twoim umyśle- istotka dotyka mojego czoła swoimi drobniutkimi, zimnymi rączkami.– Musisz ją odnaleźć- uśmiecha się przyjaźnie i znika, znów cichutko się śmiejąc. Nieco oszołomiona tą tajemniczą rozmową nie zauważam, jak na moim ramieniu ląduje Hex. W potężnym dziobie ściska złoty łańcuszek. Biorę go do ręki i nieśpiesznie przypinam do broszki. Kiedy zapinam powstały w ten sposób naszyjnik na swojej szyi, czuję się, jakbym przyjmowała jakieś wyzwanie, wchodziła do gry. Szkoda tylko, że nie wiem jaka jest stawka. Znów wyruszam w długą, monotonną wędrówkę. Tym razem Hex prowadzi mnie wzdłuż strumienia, który stopniowo zamienia się w leniwią rzekę. Przy brzegach rosną wiekowe wierzby płaczące między którymi unosi się mgła tak gęsta, że nie dostrzegam własnych stóp. Widok jest dość przygnębiający, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Czuję, że idąc powoli ze zmarzniętymi dłońmi ukrytymi w rękawach i spuszczoną głową, idealnie tu pasuję. Pozwalam myślom swobodnie płynąć- żadnej nie blokuję, ale też żadnej nie poświęcam więcej uwagi. To bardzo oczyszczające. Kiedy w końcu zbieram się na odwagę i podnoszę wzrok, parę kroków od siebie dostrzegam szeroki powalony pień. Jeden jego koniec wciąż tkwi dość głęboko osadzony w ziemi, a drugi zwisa tuż nad taflą wody. Bez wahania na niego wchodzę. Pewnym krokiem pochodzę do samego końca tak, że czubki martensów wystają tuż za krawędź pnia. Nie boję się upadku. Wręcz przeciwnie, mam ochotę zanurzyć się w tej czystej, chłodnej wodzie i dać się ponieść nurtowi. Już tak dawno nie czułam kojącego kołysania fal i tej niesamowitej lekkości, która towarzyszy spokojnemu dryfowaniu. Nagle uświadamiam sobie, że zamarłam schylona ku wodzie, a moja dłoń niemalże dotyka lustra rzeki. Jeśli wychylę się jeszcze choćby o milimetr, stracę równowagę i wpadnę do wody. Trwam więc w tej niewygodnej pozycji i z lekko rozchylonymi ustami wlepiam nieprzytomny wzrok w swoje niewyraźne odbicie. Czy warto zaryzykować? Zamykam oczy, rozluźniam mięśnie i wychylam się do przodu gotowa na spotkanie z żywiołem. 14 W tej samej sekundzie do moich uszu dociera dziwne bulgotanie, któremu towarzyszy dochodzące gdzieś z nieba ostrzegawcze krakanie. Otwieram oczy i tuż przed sobą dostrzegam wyłaniające się z wody powykrzywiane, kościste ręce. Nienaturalnie długie palce zakończone ostrymi szponami zaciskają się tuż przed moim nosem, kiedy czuję, że coś łapie mnie za kurtkę i wciąga z powrotem na pień. W pierwszej chwili szok nie pozwala mi się ruszyć. Sparaliżowana obserwuję, jak coraz więcej rąk próbuje mnie dosięgnąć. Jedna z nich z prędkością światła wystrzeliwuje z wody po prawej stronie i chwyta rękaw mojej kurtki. Szarpię się, ale uścisk jest zbyt mocny, bym mogła się uwolnić. Jedynym wyjściem jest ściągnięcie ramoneski. Nie tracąc czasu siłuję się z suwakiem, tymczasem zachłannych rąk wciąż przybywa. Dookoła zaczyna unosić się woń zgniłego mięsa. Dlaczego to durne zapięcie zacięło się akurat teraz?! Na wysokości kostki czuję mokrą dłoń. Syczę z bólu, kiedy pazury przebijają moją skórę. Napędzana strachem rozrywam suwak i zrzucam kurtkę. Szarpię się, jednak uścisk na nodze ani trochę nie słabnie. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się Hex i z pomocą ostrego dzioba atakuje napastnika. Po chwili ręka puszcza, więc czym prędzej uciekam na brzeg. Kruk wciąż zaciekle walczy, ale wrogów wciąż przybywa. Jedna z dłoni chwyta go za skrzydło. Muszę mu jakoś pomóc. Podnoszę z ziemi pierwszy lepszy kamień i rzucam go w stronę pola walki z nadzieją, że nie trafi ptaka. Pocisk dociera do celu i Hexowi udaje się odlecieć. Ręce powoli znikają w mętnej wodzie. Nie mam pojęcia, czym były, mam tylko nadzieję, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Odchodzę kilkanaście metrów i siadam pod jedną z wierzb. Wokół mnie zwisają cienkie gałązki lekko drgające na wietrze. Opieram głowę o pień i staram się wyrzucić z umysłu wizję tego, co mogło mnie spotkać. Nie sądziłam, że własny umysł może okazać się dla mnie niebezpieczny. Przecież znam wszystkie jego zakamarki, nic nie powinno mnie tu zaskakiwać, tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Nie znam praw, jakimi rządzi się ten świat, jestem w nim zupełnie zagubiona. Jedynie Hex daje mi nadzieję, że podążam we właściwym kierunku, że to ma jakiś sens. Tylko czy kiedy dotrę już do celu, uda mi się przechytrzyć samą siebie i znaleźć odpowiedź? * - I jak?- Pytam od progu. - Bez większych zmian, tylko tętno lekko wzrosło- ledwo słyszę przepełniony bólem głos Samanty.- A co jeśli ona się już nie obudzi? Nie możemy jej stracić. Nie po tym, co stało się z Arminem. Siadam obok żony. Ocieram łzę z jej policzka. Chwytam jej brodę i delikatnie podnoszę do góry tak, żeby móc spojrzeć w jej spuchnięte od płaczu oczy. - Na pewno się obudzi, kochanie- powaga, z jaką wypowiadam te słowa nieco mnie zaskakuje.- Musimy tylko jeszcze trochę poczekać- dodaję ciszej. Mocno przytulam żonę, chowając twarz między jej szyją a obojczykiem, by ukryć łzy. Sam nie wiem, które z nas bardziej potrzebuje tego uścisku. * 15 Pod niedużym, porośniętym mchem kamieniem zauważam kolejną gałązkę. Ta też jest mokra. Mimo to delikatnie ją podnoszę i rzucam na, już dosyć pokaźny, stosik pod wierzbą. Po chwili namysłu zrywam z kawałka zimnej skały garść porostów. - To chyba wystarczy- mruczę do siebie pod nosem. Chyba zaczyna mi brakować zwykłych, codziennych rozmów na błahe tematy. Jeśli w najbliższym czasie nawinie mi się jakiś potencjalny towarzysz, szczerze mu współczuję- zapewne zostanie zagadany na śmierć. Jest tyle rzeczy, o które chcę zapytać, tyle emocji, o których chciałabym opowiedzieć… I muszę to wszystko dusić w środku. Upewniwszy się, że w pobliżu nie został już ani jeden kawałek drewna na tyle mały, abym mogła go przenieść, wracam pod wierzbę. Siadam wygodnie między korzeniami i zaczynam obmyślać plan działania. Sięgam do najgłębszych zakamarków pamięci, starając się znaleźć jakąś informację o rozpalaniu ognia. Zaczynam żałować, że nigdy nie poświęciłam ani minuty uwagi zagadnieniom z survivalu, mogłyby mi one teraz bardzo pomóc. Cóż, czasu nie cofnę. Muszę poradzić sobie inaczej. Na początek układam wszystkie patyki w równym rządku i dokładnie oglądam każdy z nich. Wybieram kilka najmniej wilgotnych egzemplarzy i odkładam je na bok. Przez chwilę siedzę zamyślona, wpatrując się ciemną rzekę. Chyba warto zaryzykować. Podnoszę się z ziemi i najciszej jak potrafię podchodzę do brzegu. Wyławiam z płytkiej wody kilkanaście płaskich kamyków i równie ostrożnie wracam pod drzewo. Wygląda na to, że właściciel rąk-zabójców nie jest zbyt czujny. Szybko układam kamienie w niewielkie koło, po czym wypełniam je gałązkami. Kładę przed sobą kawałek kory wierzbowej, który wcześniej szczęśliwym trafem znalazłam i przykrywam go cienką warstwą wysuszonego mchu. Musi się udać. Pełna determinacji biorę w dłoń jeden z suchych patyków i zaczynam trzeć nim o korę. Wkładam w to całą swoją siłę. Zmuszam do pracy każdy, nawet najmniejszy mięsień mojego ciała. W skupieniu obserwuję powoli rozgrzewającą się końcówkę gałązki. - No dalej!- Syczę przez zaciśnięte zęby. Zbieram się w sobie i wprowadzam patyk w jeszcze szybsze obroty. Skóra pocierających o siebie dłoni zaczyna mnie piec, ale ignoruję to nieprzyjemne uczucie. W końcu z kupki mchu wydostaje się cienka smużka ciemnego dymu. Wiem jednak, że to jeszcze nie pora na świętowanie- wciąż nie udało mi się wzniecić ognia. Ostatkiem sił obracam patyk ostatni raz. Iskra się nie pojawia. Wyczerpana i zawiedziona chowam głowę między kolana. Dlaczego nie potrafię nawet rozpalić durnego ogniska? Jestem już bliska płaczu, kiedy słyszę cichy trzask. Przez łzy spoglądam w stronę źródła dźwięku. Nie mogę w to uwierzyć! Garstka mchu zajęła się ogniem, który teraz powoli trawi leżącą obok gałązkę. Czym prędzej przenoszę patyczek do przygotowanego wcześniej miejsca i upycham go pomiędzy resztą gałązek. Kładę się na ziemi i zaczynam delikatnie dmuchać w ognisko. Płomienie z wolna rozprzestrzeniają się po całym stosiku. Z ulgą przekręcam się na plecy. A jednak! Jednak mi się udało… Od kilkunastu minut leżę z rękami pod głową i w ciszy patrzę na złocistą tarczę księżyca. Nie jest już tak idealnie okrągła, jak wcześniej, ale wciąż zachwyca blaskiem. W moim umyśle rodzi się pytanie- czy tutaj kiedykolwiek nastaje dzień? W zasadzie nie przeszkadzałoby mi, gdyby wciąż panowała noc. Lubię ciemność, jest taka bezpieczna. Wielu ludzi przeraża, ale ja uważam, że to najlepsza kryjówka. Pamiętam, że kiedy Armin był mały zawsze spał z włączoną lampką w kształcie pandy. Rzucała na ściany delikatne, ciepłe 16 światło, tworząc nastrojową atmosferę. Mimowolnie uśmiecham się na wspomnienie o bracie. Ostatnio przywołuję jego postać o wiele częściej niż zwykle. Nawet teraz zdaje mi się, że dym z ogniska tworzy niewyraźne rysy jego dziecięcej twarzy. Zaczynam dokładniej przyglądać się temu niezwykłemu zjawisku, ale wiatr porywa szare kłęby, nie dając mi szansy ocenić czy to tylko przywidzenie. W jednej chwili cała magia znika. Znów patrzę w puste, bezgwiezdne niebo, jakbym mogła z niego coś wyczytać. Kątem oka dostrzegam dużą, ciemną sylwetkę pędzącą w moją stronę. Lekko obracam głowę, to Hex. Ciekawe gdzie był? Może ma rodzinę, do której musi co jakiś czas wracać? A może… Rozmyślania przerywa mi niemiłosiernie głośne krakanie. Zaniepokojona faktem, że kruk nie ląduje, zrywam się na równe nogi. Wytężam wzrok, ale oczy przyzwyczaiły się już do blasku ogniska i nie potrafię wyłonić z mroku żadnych kształtów. Jednak od czego są inne zmysły? Zamieram w bezruchu i nastawiam uszu. Nie słyszę niczego dziwnego. Coś tu nie gra- Hex nie ostrzegałby mnie bez powodu. Skupiam się jeszcze bardziej- odrzucam szum wiatru, plusk wody i trzaskanie drewna. Dopiero teraz docierają do mnie nowe dźwięki. Rozpoznaję spokojny, miarowy oddech i powolne kroki. Wszystko wskazuje na to, że ktoś lub coś się do mnie skrada. Cofam się o kilka kroków i opieram plecami o pień wierzby. Z prawej strony słyszę krótkie warknięcie. Sekundę po nim z ciemności wyłaniają się śnieżnobiałe kły, czarny, węszący nos i para wielkich, brązowych ślepi. Sparaliżowana strachem mogę jedynie obserwować, jak bestia ślini się na mój widok. Potwór bierze rozbieg, silnymi łapami odbija się od ziemi i w locie otwiera olbrzymi pysk, by zatopić we mnie ostre zębiska. Zaciskam powieki i wstrzymuje oddech. W napięciu czekam na cios. Mentalnie przygotowuję się na dźwięk pękającej czaszki i widok strumieni krwi. Mijają kolejne sekundy, ale nic takiego nie następuje. Czy to możliwe, żeby cała ta bestia była tylko halucynacją, wynikającą ze spędzenia zbyt dużej ilości czasu bez drugiego człowieka? To bardzo prawdopodobne, zdarza się przecież, że ludziom odbija, bo nie mają z kim porozmawiać. Tylko od kiedy halucynacje są tak realistyczne? I przede wszystkim, od kiedy dyszą ci prosto w twarz? Otwieram oczy z lekką obawą przed tym, co zobaczę. Przesuwam wzrok w górę po wolno opadającej i podnoszącej się klatce piersiowej pokrytej gęstą sierścią. Zadzieram głowę wysoko w górę i moim oczom ukazuje się ogromny, wilczy łeb. Odruchowo nieco się kulę. Drapieżnik przednimi łapami opiera się o wierzbę po bu moich stronach. Zerkam na jedną z łap i z przerażeniem stwierdzam, że jest niemalże wielkości połowy mojej głowy. Z powrotem spoglądam bestii w oczy. Co dziwne, nie dostrzegam w nich śladu żądzy mordu, wychwytuję za to cień zaciekawienia. Wilk odpycha się od drzewa i znów staje na czterech nogach. Teraz jego łeb znajduje się na wysokości mojego czoła. Zwierzę dokładnie obwąchuję naszyjnik z kameą, chwilę przygląda się mojej twarzy, po czym, jak gdyby nigdy nic, odwraca się i odbiega w ciemność. Zupełnie skołowana tkwię jeszcze kilkadziesiąt sekund przyparta do pnia wierzby. Odzyskuję świadomość dopiero, gdy na moim ramieniu siada Hex. Tu zdecydowanie nie jest bezpiecznie. W pośpiechu dogaszam ognisko. Trzeba się stąd jak najszybciej zabrać. Biegnę wzdłuż rzeki. Staram się nie oglądać za siebie, jednak co jakiś czas ciekawość wygrywa i odwracam się, żeby sprawdzić czy przypadkiem ogromny wilk nie chce mnie pożreć. Na szczęście na razie nie muszę martwić się o to, czy mam jakiekolwiek szanse uciec takiej bestii. Mam za to inny, równie poważny problem- straciłam Hexa z oczu. Bez niego 17 nie wiem, w którą stronę się kierować, jest moim przewodnikiem w tym dziwnym, niepojętym świecie. Można więc powiedzieć, że pędzę na oślep. Jak na złość po kilkuset metrach droga się rozwidla. Zatrzymuję się i uspokajam oddech. Muszę ocenić sytuację. Prawa odnoga to prosta ścieżka prowadząca przez dolinę, podczas gdy lewa jest bardzo kręta i wiedzie przez głęboki wąwóz. Którą z nich pójść? Robię krok w prawo. Potem kolejny. Ten wybór wydaje się zdecydowanie bardziej rozsądny. Przysuwam się jeszcze odrobinę. Coś wewnątrz mówi mi, że mimo wszystko powinnam stłumić w sobie instynkt samozachowawczy i wybrać drugą opcję. W czasie krótkiego pobytu tutaj zdążyłam się już zorientować, że to mój własny umyśl wykreował ten świat. Pozostaje więc pytanie czy ten umysł tak po prostu stworzyłby prostą drogę do celu? Zdecydowanie nie, w końcu utrudnianie sobie życia to moja specjalność. W wąwozie panują kompletne ciemności, nie dociera tu blask księżyca. Uważając, by o nic się nie potknąć, w ślimaczym tempie posuwam się na przód. Wytężam wzrok, jak mogę, a i tak ledwo dostrzegam czubki martensów. Zdaje się, że wszędzie dookoła leżą porozrzucane mniejsze lub większe fragmenty skalnych bloków. Mam tylko nadzieję, że ściany wąwozu nie planują w najbliższym czasie kolejny raz się oberwać. Nagle uderzam nogą w duży głaz. - Au! Jak mogłam cię nie zauważyć, jesteś taki wielki!- Zwracam się do niego z wyrzutem. Nigdy nie przypuszczałabym, że będę na tyle samotna, żeby urządzać sobie pogawędki ze skałami. Użalanie się nad sobą przerywa mi ciche chrzęszczenie. Brzmi, jakby ktoś przesuwał coś ciężkiego po cienkiej warstwie piasku rozsypanej na betonie. Zdezorientowana próbuję ustalić, co jest źródłem tego dźwięku. Robię krok w przód, ale moja noga trafia w nicość. Pozbawiona oparcia tracę równowagę i przewracam się do przodu. Zamiast rozkwasić sobie twarz o kamieniste podłoże, zaczynam spadać. Przez całą drogę w dół towarzyszy mi cienki, melodyjny śmiech. Chyba już go kiedyś słyszałam, ale chwilowo mam ważniejsze sprawy na głowie, niż zastanawianie się, do kogo należy. W panice wymachuję rękami, z nadzieją, że uda mi się czegoś chwycić, ale za każdym razem napotykam jedynie powietrze. Mimo tego nie poddaję się i podejmuję kolejne próby ratowania swojego życia. W ostatnim momencie, kiedy widzę już dno, łapię wystający ze szczeliny w skalnej ścianie korzeń. Nie jest zbyt gruby, ale powinien utrzymać mnie wystarczająco długo zanim wymyślę jakieś rozwiązanie. Ściskam roślinę tak kurczowo, że aż bieleją mi kostki. Muszę pomagać sobie całym ciałem, bo śliskie od potu ręce zsuwają się z gładkiej powierzchni korzenia. Uruchamiam w mózgu wszystkie procesy myślowe w poszukiwaniu wyjścia z tej sytuacji. Nim coś przychodzi mi do głowy, krew przestaje dopływać do rąk, które drętwieją. Mimo wszelkich starań roślina wysuwa mi się z palców. Znów lecę w dół. A więc to tak zginę- we śnie i do tego przez własną niezdarność. Przynajmniej nikt nie dowie się, jaka ze mnie fajtłapa. W końcu moje plecy napotykają opór. Nie stawia go jednak lita skała, jak się tego spodziewałam, ale coś miękkiego i lepkiego. Przekręcam się na bok i zdaję sobie sprawę, że wylądowałam na czymś, co do złudzenia przypomina stożek waty cukrowej. Podnoszę się i chwiejnym krokiem schodzę na dół. Wyciągam lepką substancję z włosów, równocześnie 18 badając teren. Zaczynam od spojrzenia w górę. Wlot dziury znajduje się bardzo wysoko, nie ma szans, abym wydostała się tą drogą. Pozostaje mi więc tylko iść przed siebie. Oczy powoli przyzwyczajają się do panującego tu mroku. Teraz widzę, że idę wykutym w skale wąskim tunelem. Po ścianach spływają stróżki wody. Powietrze jest ciężkie i wilgotne. Każdy mój krok odbija się zwielokrotnionym echem. Sprawia to wrażenie, jakby wraz ze mną spacerowało tędy jeszcze jakieś dziesięć osób. Niestety, jestem tu zupełnie sama, zdana tylko na siebie. Zostałam postawiona przed wyzwaniem i mam zamiar mu sprostać. Korytarz zdaje się nie mieć końca. Nic też nie wskazuje na to, dokąd może prowadzić. Z lekkim niepokojem zauważam, że chyba mam klaustrofobię. Odnoszę wrażenie, że te skały napierają na mnie z każdej strony, jakby chciały mnie zmiażdżyć. Parę razy musiałam się zatrzymać i upewnić, że to tylko mój wymysł. Przesuwam dłonią po mokrej ścianie. Przymykam powieki i wsłuchuję się w rytmiczne skapywanie kropel wody z sufitu. Czy można być jeszcze bliżej natury? Zupełnie niespodziewanie ściana znika spod mojej dłoni. Staję jak wryta i z niedowierzaniem patrzę na krajobraz przede mną. W zasadzie nawet ciężko nazwać ten widok krajobrazem. To po prostu jedno wielkie pustkowie. Spękana ziemia i nic więcej. Żadnego drzewa czy choćby źdźbła trawy. Nic. Robię krok w przód i staję na wysuszonej glebie. Woda z moich butów wsiąka w nią z cichym syknięciem. Całym ciałem chłonę tę iście apokaliptyczną scenerię. Czuję się, jakbym dotarła na koniec świata. Stawiam jeszcze parę kroków. Każdy z nich wzbija w powietrze chmurę suchego pyłu. Drobinki piasku dostają się do moich płuc i oblepiają gardło. Głośno przełykam ślinę. Czy powinnam iść dalej? Czy to w to miejsce miałam dotrzeć? Nie wydaje mi się, abym mogła tu znaleźć odpowiedź. A jednak mój umysł przyprowadził mnie właśnie tutajdo najgłębszej groty. Spoglądam w górę. Wysoko nade mną krążą czarne smugi wyglądem przypominające atrament rozpływający się w szklance wody. Co jakiś czas przyjmują bardziej określoną formę- jakiejś scenki, przedmiotu czy twarzy. Większość z nich ma związek z Arminem. Widzę jego zabawki, roześmianą buzię i wszystkie najwspanialsze chwile, które razem przeżyliśmy. Tu gromadzi się wszystko, o czym przez ostatnie lata próbowałam nie myśleć. To właśnie tu upychałam niechciane wspomnienia. A teraz muszę stawić im wszystkim czoła. Opuszczam głowę. Wstydzę się tego, że próbuję wyrzucić brata z pamięci, ale z drugiej strony wszystko, co jest z nim związane sprawia mi ogromny ból… Z zamyślenia wyrywa mnie łagodna, spokojna melodia. Instynktownie za nią podążam, z każdym krokiem nabierając przekonania, że skądś ją znam. Kiedy pod moimi nogami pojawia się mała pozytywka, mam już pewność. Klękam przed otwartym pudełeczkiem. Wsłuchuję się w każdy dźwięk kołysanki. Przymykam powieki i przypominam sobie, jak każdego wieczora szłam do pokoju Armina i puszczałam mu ją do snu. Był wtedy taki szczęśliwy. Pozytywka właśnie miała odegrać mój ulubiony fragment, kiedy coś wewnątrz niej zgrzytnęło i melodia ucichła. Spoglądam na pudełeczko z taki wyrzutem, jakby przed chwilą co najmniej kogoś zamordowało, ale już po chwili z żalem przyciskam je do piersi. Moje oczy wilgotnieją. Próbuję się powstrzymać, jakoś to przełknąć… ale nie wytrzymuję. 19 W jednej chwili wszystkie emocje, które dusiłam w sobie przez niemal pięć lat, wydostają się na zewnątrz. Moim ciałem wstrząsają dreszcze, po policzkach spływają niezliczone łzy. Każde niewypowiedziane słowo, każda uporczywie spychana na dalszy plan myśl teraz powraca ze zdwojoną siłą. Wszystkie blokady opadają. Wykrzykuję cały mój ból, wyrzucam go z serca jak najdalej od siebie. Stopniowo zaczynam odczuwać ulgę, ale mimo to wciąż płaczę. Trwa to już tak długo, że braknie mi łez. Ocieram opuchnięte oczy wierzchem dłoni. Uspokajam się na tyle, że jedynym słyszalnym odgłosem jest mój drżący oddech. Odgarniam włosy z twarzy i o mały włos nie dostaję zawału. Dosłownie kilkadziesiąt centymetrów ode mnie siedzi dziecko. Nasze nosy niemalże się stykają. Chłopiec ma kruczoczarne włosy i duże oczy o głębokiej, niebieskiej barwie. Jego usta są wykrzywione w podkówkę. Na pierwszy rzut oka widać, że jest czymś bardzo zmartwiony. - Jest zepsuta- stwierdza głosem pełnym rozczarowania. - Słucham?- Nie wiem, o czym mówi. - Brakuje jednej śrubki- szepcze, a jego dolna warga zaczyna ostrzegawczo drżeć. Znam tę reakcję. Znam te duże, hipnotyzujące oczy. Znam tę gęstą czuprynę. Znam go. Ciężko w to uwierzyć, a jednak jest. Siedzi przede mną, jakby to był najzwyklejszy dzień świata. On- Armin. - Och…- tylko na tyle mnie stać. Karcę się w myślach.- Pomogę ci ją znaleźć. Tylko… nie płacz, proszę- próbuję się do niego uśmiechnąć. - Ależ już ją znalazłaś!- nastrój chłopca zmienia się w mgnieniu oka, teraz jest wyraźnie pobudzony. Chyba mam wypisane na twarzy, że nie wiem, o co chodzi, bo Armin gestem ręki pokazuje, żebym się do niego zbliżyła. Posłusznie wychylam się w jego stronę.Jest zamknięta w klatce- szepcze mi do ucha z takim przejęciem, jakby właśnie wyjawiał mi największy sekret świata. Zamknięty w klatce? Rozglądam się dookoła, ale żadnej nie zauważam. Próbuję sobie przypomnieć, czy przypadkiem nie mijałam jakiejś po drodze. Żeby sobie pomóc, nawijam na palec złoty łańcuszek. No tak! W pośpiechu rozpinam naszyjnik. Uważnie przyglądam się kamei, obracając ją przy tym na wszystkie strony. W końcu po lewej stronie znajduję ledwie dostrzegalny zatrzask. Chwilkę się z nim siłuję, ale ostatecznie wygrywam starcie. W środku ozdoby leży centymetrowa złota śrubka. Delikatnie ją wyjmuję i podaję bratu, który paroma zręcznymi ruchami wkręca ją do urządzenia. Ciszę znów wypełnia kojąca melodia. Przymykam oczy i daję się ponieść muzyce. Kiedy utwór się kończy znajduję się już w zupełnie innym świecie. Jałowa ziemia porosła soczysto zieloną trawą oraz najróżniejszymi ziołami, pęknięciami w gruncie popłynął szemrzący strumyk, a na niebie zajaśniało słońce. Wszystko zmieniło się jak za dotknięciem różdżki. - Zanim odejdziesz, obiecaj mi jedną rzecz- prosi chłopczyk, robiąc słodką minkę.Przyrzeknij, że nie będziesz mieć sobie za złe tego, że starasz się o mnie nie myśleć. Ja wiem, 20 że i tak mnie kochasz- uśmiecha się do mnie pokrzepiająco.- Kiedyś nauczysz się żyć z tymi wspomnieniami, oswoisz je i staną się twoją siłą. - Przyrzekam- odpowiadam, powstrzymując łzy. Chcę go przytulić, ale moje ręce przenikają przez jego ciało. Armin patrzy na mnie przepraszająco. - Pamiętaj, mam cię na oku- mruga porozumiewawczo i rozpływa się, by po chwili wzbić się w powietrze w postaci kruka. Z uśmiechem patrzę, jak odlatuje. A więc to ty cały czas nade mną czuwałeś. Przepełniona szczęściem, uruchamiam pozytywkę. * Kiedy melodia się kończy, otwieram oczy. Otaczają mnie puste, białe ściany. W powietrzu unosi się charakterystyczna woń środków czystości. W rogu niewielkiej sali, na prostym, drewnianym krześle siedzi drobna kobieta. Nie widzę jej ukrytej w dłoniach twarzy, ale doskonale wiem, kim jest. - Mamo?- Na dźwięk mojego głosu lekko podnosi głowę. Musi mieć za sobą wiele nieprzespanych nocy, bo dopiero po chwili dociera do niej, co się dzieje. Z prędkością światła znajduje się przy szpitalnym łóżku. - Kesja, córciu!- wycedza przez łzy, ściskając mnie z całych sił. Po chwili, zapewne zaniepokojony nagłym poruszeniem, w drzwiach pojawia się tata. On również rzuca się w moją stronę. Tkwimy bez słowa w tym uścisku przez kilka minut, nie mogąc nacieszyć się swoją obecnością. Kiedy już opadają pierwsze emocje, opowiadam rodzicom o tym, co działo się przed wypadkiem- w końcu należą im się jakieś wyjaśnienia. Po długich namowach udaje mi się przekonać rodziców, żeby położyli się spać. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać śpiączka jest bardzo wyczerpująca, więc sama też jestem senna. Układam się na tyle wygodnie, na ile pozwala twarde szpitalne łóżko i zamykam oczy. Znajduję się już na granicy snu i jawy, kiedy słyszę ciche chrobotanie. Podnoszę się na łokciach. Dźwięk zdaje się dochodzić od strony okna. Zrzucam z siebie koc i staję bosymi stopami na zimnej podłodze. Podchodzę do parapetu. Po drugiej stronie szyby dostrzegam dużego, dumnego kruka z czymś białym w dziobie. Otwieram okno, ptak wlatuje do środka i siada na moim prawym ramieniu. Powoli wysuwam w jego stronę dłoń. Hex kładzie na niej papierową różę. Nieco zaskoczona przyglądam się podarunkowi, kiedy przy moim uchu rozlega się trzepot skrzydeł. Wychylam się przez framugę. Przyciskając kwiat do serca, obserwuję, jak ciemna sylwetka ginie między gwiazdami. 21