Leżę na boku i patrzę jak powoli idzie w stronę łazienki
Transkrypt
Leżę na boku i patrzę jak powoli idzie w stronę łazienki
Leżę na boku i patrzę jak powoli idzie w stronę łazienki, spokojnie, ostrożnie, jak kot. Nagie biodra kołyszą się delikatnie, podobnie jak ramiona. Kobiecość w stanie czystym, nie zmącona pewnością siebie, tak charakterystyczną dla pięknych kobiet, nieco wstydliwa i ukrywana, a właśnie tym bardziej parząca oczy i chwytająca, mówiąc wprost, za krocze. Bo to kobiecość nie idealna, posągowa, a prawdziwa, ze swoimi defektami i niedoskonałościami, namacalna i piękna w swej naturalności. Krótkie włosy nie zasłaniają szyi i karku, które tak lubię całować, bose stopy poruszają się z gracją, napięte pośladki unoszą rytmicznie. A ja leżę i kontempluję tę chwilę, która rozciąga dwa czy trzy metry do drzwi, w tysiąc takich kroków, w odyseję miękkich włosów dywanu, a gdy znika w końcu zasięgu mojego wzroku opadam na poduszkę i piję atmosferę panującego w pokoju półmroku naznaczonego jej obecnością, rozmytą smugą sylwetki, zapachu, smaku, rozpalonego w środku gorąca. Mojego Podlotka. Ten pokój jest znajomy, bezpieczny, oswojony, to jeszcze pełniej pozwala mi pławić się w tej chwili. Ten pokój jest jej; naznaczony przedmiotami, w pewnym nieładzie codziennego użytkowania, mały i przytulny, jak leżący na podłodze, długowłosy dywan. To, że mnie do niego zaprasza wiele dla mnie znaczy. Nasz związek jest zdawkowy, malowany wyrywkami naszych osób, tymi, które są dla nas interesujące, no i oczywiście ciałem, a pokój, własne mieszkanie, to sanktuarium prywatności i nagości, pełnej, nieupiększonej, odsłaniającej i narażającej. Więc gdy mnie zaprasza do siebie naprawdę czuję się wyjątkowo. Z łazienki dobiega mnie odgłos spuszczanej wody, a potem mycia rąk, w tej cudownej i absurdalnej dla faceta kolejności, a potem znów pojawia się w drzwiach, teraz wodząc mój wzrok na pokuszenie rysunkiem biustu, i ukrytej między udami kobiecości. Walczę ze sobą i patrzę jej prosto w oczy, oczy kobiety, w których widzę swoje odbicie i nie odwracam wzroku z obrzydzeniem. Oczy lekko podkrążone rozmytym od potu makijażem, oczy, a pod nimi mały nos i usta, miękkie i ciepłe, pełne i wilgotne, stworzone do pożerania się w łapczywych pocałunkach i delikatnych muśnięciach. A ona, jakby zgadując moje myśli uśmiecha się figlarnie i pyta: − Zostaniesz jeszcze? − Tak – odpowiadam bez namysłu, bez spojrzenia na zegarek, ignorując świat, bo w tej chwili go nie ma, w tej chwili jest tylko ten pokój wyjęty z rzeczywistości, odcięty niewidzialną barierą, nasza nieskończoność. Więc miękko wślizguje się pod kołdrę obok mnie a nasze ciała znów sklejają się potem w miłosnym tańcu, łączą, głęboko, za głęboko, boleśnie, ale to właśnie w tym bólu każde z nas odnajduje siebie, to ten ból urealnia nasze istnienie, urealnia tę chwilę, która zaraz minie by się nie powtórzyć, bo nigdy więcej nie znajdziemy się dokładnie w tym samym miejscu kosmosu. Nasze twarze, skrzywione grymasem cierpienia, pozostają takie, gdy ból niezauważalnie przemienia się w ekstazę i przenika nasze splecione ciała spazmem rozkoszy. A potem nie ma już nic, świat się kończy, a my ignorując jego los drzemiemy przytuleni do siebie, tak bliscy, ale tylko ciałem, bo duszą każde z nas jest w swoim własnym niebie, z tym kogo kocha, ze swoimi marzeniami o idealnym życiu, czerpiąc tylko ciepło leżącego obok ciała, wplatając w swoje sny jego dotyk, gorący oddech na skórze. Pół godziny później budzę się już w całkiem innym pokoju. Atmosfera w czasie mojego snu uleciała, czar prysnął, została proza, toporna, szorstka, chropowata, rozświetlona jarzeniowym światłem neonu za oknem. Zgodnie z naszą niepisaną a nawet nigdy nie wypowiedzianą umową ubieram się szybko i po cichu. Gdy spotykam jej wzrok mówię: − Muszę już iść. Patrzy na mnie niemo z poduszki, bez wyrzutu, właściwie teraz już bez emocji. Gdy otwieram drzwi od mieszkania słyszę jeszcze jej miękki, łagodny głos: − Pa. *** Za oknem świat odmienia się w przebłyskach wiosennego słońca. Raz szary, bury i brzydki, zniechęcający do jakiejkolwiek aktywności, gnuśny i przygnębiający jednobarwną kolorystyką rzucających na wszystko cień ołowianych chmur za chwilę zmienia się wprost nie do poznania, gdy promienie słońca wydobywają z pni drzew, smutnej, przysypanej jeszcze gdzieniegdzie śniegiem trawy, murów domów i kałuż, a nawet czarnego, czy tylko brudnego kota snującego się bez wyraźnego celu po podwórku całą gamę mocnych, ciepłych barw, na widok których w człowieku coś się zmienia, kółka zębate przyspieszają swój bieg, rodzi się absurdalny optymizm i nawet banały wydają się przekonujące. Oto wiosna budzi do życia świat po zimowym śnie. Leżę sobie na stole i leniwie przyglądam się przez okno zmianom, poddając się nastrojom, jakie we mnie wywołują. Na swój sposób jestem szczęśliwy. Wibracja w kieszeni zmusza mnie do ruchu. Nie zmieniając pozycji kładę telefon na blacie i z pewnym ociąganiem przenoszę wzrok na ekran. To Podlotek. To nie wyszło „tak jakoś”, jak zwykle tłumaczy się to zdradzonym partnerom, to nie „przypadek”, „chwila słabości”, „alkohol”, to świadome, utopijne dążenie do stworzenia czegoś, co istnieć nie może, ale tak bardzo się tego pragnie, że i tak trzeba przez to przejść, żeby się przekonać. Zaczęło się od parapetówki, męskiej imprezy w wąskim gronie, przy dużej ilości piwa, w sinym od papierosowego dymu mieszkaniu na drugim końcu miasta. Trudno o mniej sprzyjające warunki do wybuchu uczuć, choć może trudno o lepsze, gdy wszyscy uczestnicy to albo sfrustrowani żonaci tatusiowie, albo samotna studencka młodzież z bagażem doświadczeń na karku, wrogo nastawiona do wszelkich porywów niezagojonych serc. I w tym pierdolniku narzekań ale i wzajemnego wsparcia niespodzianie pojawia się kobieta, choć wprowadzona na równych zasadach i wyjątkowo równo traktowana. Wtedy nie zwracam na nią większej uwagi, zwłaszcza, że na głośnym spotkaniu jest dość cicha, każde z nas siedzi w swoim bąblu odpłciowienia i wieczór mija bez żadnych podtekstów, gier, czy podchodów, ot jakich wiele spotkanie kumpli. Ale coś się jednak zmienia, gdyż przez następne dni w biurze tonąc w morzu papierologii, stertach makulatury, bzdurnych przepisów i pism bez polotu i sensu, gdzieś na krawędzi świadomości męczy mnie ciekawość, kto to, co robi, jaka jest. Może to krótkie włosy, do których od zawsze mam słabość, a może alkohol, który wykrzywia wspomnienia, może szara ściana dymu, która jak woal chroniła jej twarz przed moim wzrokiem, a wiadomo przecież, że to, czego nie widać wywołuje największą ciekawość i najsilniej rozbudza wyobraźnię. Tydzień pracy zaciera to wrażenie i pewnie wszystko mogłoby się jeszcze rozejść po kościach, gdyby nie to, że kilka dni później, w innym mieszkaniu, w innych okolicznościach znów trafiam wzrokiem na tę samą twarz. I znowu, i znowu. I tak, całkiem na przekór sobie w półsłówkach zaczynam grę, a ona z boskim wprost wdziękiem grając niezrozumienie, a przynajmniej tak to odbieram, podejmuje ją, ostrożnie, zachowawczo, nie opuszczając bezpiecznej pozycji na której w każdej chwili można obrócić wszystko w żart i ze wszystkiego się wycofać. A we mnie budzi się instynkt, męskie przekleństwo, polowanie libido, puszenie piór i chęć zaciśnięcia szczęk na karku w geście ostatecznej dominacji. Ta znajomość jest jak uderzenie w trwający od dawna martwą ciszą dzwon; wzbudza mnie, wyzwala z dawna zapomniane emocje, ekscytuje, trzyma w napięciu i niepewności o której przypominają fale mdłości i ssanie w dołku gdy czekam na kolejny kontakt, nie wiedząc w którą stronę ostatecznie przeważy się szala. Jest kobietą. Ładną, młodą kobietą. Nazywam ją Podlotkiem, bo czuję się przy niej stary i nieatrakcyjny, czuję się oszukany przez swoje ciało, oszukany przez czas. Wyzwala we mnie przedziwną tęsknotę za młodością, a właściwie to emocje, które budzi kontakt z nią faktycznie mnie odmładzają, inspirują do działania, do poszukiwań, wybijają z rutyny codziennego życia, wyzwalają zadziwiającą energię, na falach której czuję się jak cyklofrenik w fazie manii. Nasz kontakt skrywany przed całym światem, tym bliższym i dalszym, to dziesiątki słów przesyłane z telefonu na telefon, w dzień i w nocy, skrawki nas z których układamy sobie nawzajem swoje obrazy, wybierając tylko to, co się nam podoba, ignorując to, co obce, tworząc niebo wirtualnego romansu. W nocy budzę się często czekając na wiadomość, w dzień wyobrażam sobie co teraz robi mój Podlotek, wyobrażam sobie pokój w mieszkaniu, którego nigdy nie widziałem, meble i kolor ścian i firanki w oknach, wyobrażam sobie jak leży w łóżku, chyba zwinięty; chyba, bo nie mam pojęcia, jak lubi leżeć. W ogóle niewiele o nim wiem. Ale to nie jest istotne, gdy jak za młodych lat znów dyskutuję o muzyce, filmie i literaturze, życie znów wydaje się być intrygującą zagadką oferującą mnóstwo dróg, z których każda jest osiągalna, każda może być moja, bez goryczy utraconych złudzeń, nierealnych aspiracji i porzuconych ambicji. Porzuconych marzeń. Nasze spotkania są magiczne, wyjęte z czasoprzestrzeni, nierealne, bo w trosce o nasz romans nie dopuszczamy do nich ani odrobiny prozy życia, ani grama codzienności, wolimy milczeć niż zepsuć coś nierozważnym słowem. To misterium uniesień, krótkie, najczęściej nieme, tętniące emocjami, pulsujące zmysłami, spływające potem, parzące oddechem, wbijające się w skórę paznokciami. Ale każde misterium powtarzane po wielokroć w końcu musi stracić swoją magię, a jeśli jest ono remedium ostatniej szansy na zapchanie ziejącej pustki w duszy, na pokonanie nieznośnego bólu istnienia, na odnalezienie w świecie odrobiny nadziei, to jego zbezczeszczenie może zniszczyć wiarę w sens do reszty, zamiast uleczyć – zabić, być zwiastowaniem ale apokalipsy, nie cudu, stłamsić, spopielić, skazać na potępienie nie tylko w oczach innych, ale również w tych najbardziej surowych, najokrutniejszych w karach, najmniej przyjaznych – własnych. Ale nie uprzedzajmy, kurtyna wszak jest jeszcze w górze, aktorzy na miejscach, gramy pierwszy akt, na tragiczne zakończenie przyjdzie jeszcze pora.