Marianna

Transkrypt

Marianna
Marianna
(paszkwil)
I
Owo imię, figurujące w metryce, musiało się jej z biegiem czasu wydać nie dość wytworne, toteż
przedstawiała się i podpisywała w listach jako Maria. Dla mnie jednak na zawsze pozostanie Mańką.
W roku 1922 Pruszków był niewielką mieściną. Granicę miasta stanowiły tory kolejki EKD. Teren
poza torami tchnął już zapachami wsi. Tradycyjna polska wieś, taka jak w XVIII wieku. Chałupy
kryte strzechą, studzienne żurawie itp. I tam właśnie, pod jedną z tych strzech, w wyżej wymienionym
roku, ujrzała światło dzienne Mańka. Było to w maju, w okresie, gdy słońce w swej wędrówce po
niebie natrafia na gwiazdozbiór Byka, najbardziej zmaterializowanego pośród znaków Zwierzyńca. Ta
okoliczność będzie miała dla mojej opowieści niebagatelne znaczenie.
Bliskość miasta była tym, co odmieniło życie niektórych wiejskich kobiet. Doszły do wniosku, że
zamiast krzątać się koło krów i świń, lepiej będzie pójść na służbę do zamożnego pruszkowskiego
domu, do adwokata lub lekarza. Pójść na służbę, podjąć pracę kucharki, pokojówki albo – założyć w
mieście własny interes, na przykład magiel.
W roku 1936, a może w 1938, gdy jeszcze nie było mnie na świecie, czternastoletnia lub
szesnastoletnia Mańka po raz pierwszy przekroczyła próg mojego przyszłego mieszkania przy ulicy
Klonowej, odnosząc tobół świeżo wymaglowanej bielizny. I tak zaczęły się jej kontakty z moim
domem, z rodziną Tylkiewiczów, kontakty, których punkt kulminacyjny nastąpił po czterdziestu paru
latach.
Wówczas to, ujrzawszy ją po raz pierwszy z bliska, w sytuacji towarzyskiej, pomyślałem: „Aha, to
ona.” To była ta, którą znałem z widzenia, ale której zupełnie nie kojarzyłem z jej córką Krystyną.
Wszystkie wiadomości o przeszłości Mańki, o całej rodzinie Krystyny usłyszałem z jej ust. I wtedy
ogarnęła mnie zgroza. Zgroza na myśl, że wpadłem w sidła, które zastawiano na mnie przez dziesiątki
lat!
Obserwowano mnie, gdy byłem jeszcze szczylem. Matka, wysyłając mnie na zimowe ferie,
sprawiła mi sukienny skafander. Ten skafander wpadł w oczy Mańce. Zaczęła nagabywać moją matkę:
„Niech mi pani odsprzeda, będzie dla mojego Wojtka.” „Czemu nie”, odrzekła moja matka. Chłopak
rośnie, wyrasta ze swoich ubrań, czemu by nie odstąpić skafandra matce młodszej latorośli. Skafander
pewnego dnia znikł z mojej szafy. Nawet tego nie zauważyłem, a tym samym nie zaświtało mi, że ktoś
mógłby po mnie nosić ów ubiór.
Skafander był bodaj pierwszą rzeczą, która przeniosła się z jednego domu do drugiego. Minęło lat
czterdzieści parę, mieszkanie na Klonowej zajęli inni lokatorzy, a całe wyposażenie, meble, sprzęty,
1
obrazy, zawartość szaf i kredensu, wszystko to, w ślad za skafandrem (ale już nieodpłatnie),
przewędrowało do Mańki, do jej domu. Jak do tego doszło, opowiem w innym miejscu.
Lata pięćdziesiąte: Mańka, lokatorka drewniaka, zapragnęła przenieść się do kamienicy. Zwróciła
uwagę męża na pewien dom w sąsiedztwie i wskazując okna pierwszego piętra: „Tam chcę mieszkać”,
oświadczyła. I stało się tak! Po dwóch latach Mańka wraz z mężem i dziećmi wprowadziła się na owo
pierwsze piętro ceglanego, okazałego domu.
Wszystkie możliwości, wszelakie szanse, jakie stwarzał Peerel, Mańka wykorzystywała do
maksimum. Mieszkanie kwaterunkowe, coroczne wyjazdy do sanatorium etc. Gdy na rynku zaczęło
brakować mięsa, Mańka wkręciła się do rzeźni na księgową. Gdy zabrakło masła, Mańka postarała się
o pozarynkowy przydział. Mąż, chociaż zatrudniony w fabryce ołówków, nie mający nic wspólnego z
branżą mleczarską, zaczął do domu przynosić masło. Przynosił takie ilości, że trudno to było
skonsumować. Mańka, by zużyć masło, wzięła się do wypiekania drożdżowego ciasta. Całe brytfanny!
Rodzina tyła w oczach. Przypuszczam, że Wojtek ani się obejrzał, gdy wspomniany skafander stał się
dlań za ciasny. A Mańka? Gdym ją po raz pierwszy zobaczył w towarzystwie, siedziała z nogami
wstydliwie podkulonymi. Jaki jest stan rzeczy, mogłem stwierdzić dopiero przy następnym spotkaniu,
na ulicy. Nader dostojnie toczyła się jejmość ulicznym chodnikiem, przenosząc swój ciężar z jednej
słoniowatej giry na drugą słoniowatą girę.
W połowie każdego miesiąca mąż inkasował premię. By forsa nie poszła na sam alkohol, Mańka
czatowała na swojego chłopa przed bramą fabryki. Razem szli do sklepu. Nie obyło się bez flaszki, ale
do niej dołączał cały zestaw smakołyków, nie wyłączając winogron. Kierowali kroki do domu i
zaczynało się coś, co w gwarze rodzinnej nazywano „wieczerzą”, a właściwie „wiecerzą”, ponieważ
chłopskie mazurzenie przetrwało w tradycji rodzinnej i dla śmiechu obrzucano się stylistycznymi
kwiatkami, jak wiecerza, kordła, mietła, ciemno mrygać, letko, miętko, tamuj, naści, wiater, liter...
Podczas jednej „wiecerzy” padło z ust Mańki zdanie: „Lepiej już w Polsce nie będzie.” Były to lata
siedemdziesiąte, kraj pogrążał się w długach, kraj zniewolony gospodarczo i politycznie. I oto: „Lepiej
nie będzie.” Wy, panowie spod znaku Solidarności, dumni jesteście, żeście walczyli z komuną. A
przecież byli tacy (bynajmniej nie czerwona burżuazja), niemały tłum takich, co w tym
komunistycznym ustroju czuli się jak ryba w wodzie. Wychlać, zapełnić kałdun; czego więcej trzeba?
Znowu zanadto wybiegłem naprzód; wróćmy do lat pięćdziesiątych.
Przenosząc się ze wsi do miasta Mańka, ma się rozumieć, nie spaliła za sobą mostów. Jak kwoka
pisklęta, prowadziła swoją trójkę, dwóch synków i córunię, do krewniaków-wieśniaków. Dzień w
dzień, korzystając z letniej pory. Trójka żółtodziobów czuła się jak na letnisku, a odchodząc dostawała
na lody; dostawali chłopcy, dziewczyna nie, dziewuch nie lubiano, faworytami były bębny płci
męskiej, oni jako przyszli dziedzice. Każdego dnia, powtarzam. O, Mańka nie przepuściła żadnej
okazji, żeby z czegoś nie skorzystać.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mąż jako hydraulik dobrze zarabiał. Obsługiwanie
basenu w fabryce ołówków, prywatne chałtury brane po fajrancie – dawało to w sumie taki dochód, że
Mańka mogłaby sobie pozwolić na porzucenie pracy zawodowej. Aliści trzeba było pomyśleć o
emeryturze, więc w odpowiednim czasie wystarała się o etat w pobliskim Herbapolu. Nasiadówkę
przy biurku urozmaicały służbowe spacery do banku. I tu można było upiec następną pieczeń przy tym
samym ogniu: Mańka pilnie przyglądała się bankowym urzędniczkom. Wybrała sobie jedną jako
przyszłą synową. I spełniło się!
A ciotka Mańki, już w bardzo podeszłym wieku, wciąż jest służącą u Wolframów, lekarzy.
Starowina lada dzień wykorkuje, więc trzeba się postarać, żeby wieloletnie oszczędności, uciułane
jeszcze z przedwojennych napiwków, nie dostały się w niepowołane ręce. Co drugi, trzeci dzień
noszono ciotce placki kartoflane, by w ten sposób okazać pamięć i troskliwość. Wszystko po to, by
przechwycić spadek. Udało się!
Zdarzyło mi się słyszeć, jak Mańka opowiada o zjawisku dającym się wówczas, na przełomie lat
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zaobserwować. O cwaniakach, co pod pretekstem pomagania
samotnym staruszkom czyhają na okazję chapnięcia czegoś. Pojęcia nie miałem, że coś takiego
istnieje. Mańka mnie oświeciła. Od niej dowiedziałem się, że są takie hieny. Mówiła o tym ze
2
zgorszeniem, a ja nie zdawałem sobie sprawy, na czym to zgorszenie polega – ot, na czym: inni
korzystają, a nie ona. Chociaż... ona też. Jakaś tam była emerytowana dziennikarka w miejscowości
Włochy, starsza, dobrze sytuowana pani, a zajęła się nią – zgadnijcie, kto. Oczywiście Mańka, ta sama
Mańka, co po śmierci męża czuła się – jak?
– Po śmierci męża czułam się jak bez ręki. Pustka w domu, już myślałam, czyby z sierocińca nie
wziąć sobie jakiegoś dziecka na wychowanie.
I znowu moja naiwność. „Co za głupota – wykrzyknąłem w duchu – czy nie ma ona nic lepszego
do roboty, tylko cackać się z bachorem?” Nie pomyślałem o tym, co najistotniejsze: biorąc na
wychowanie bierze się zarazem fundusze.
Podczas jednej z takich pogawędek wyrwało mi się:
– Właściwie głową rodziny powinien być mąż.
Odpowiedź Mańki na palniętą przeze mnie bzdurę była nader charakterystyczna:
– O nie, przepraszam, już nie te czasy. Teraz, kiedy kobieta jest zdolna sama na siebie zarobić, mąż
nie może sobie rościć pretensji do przodowania.
Ot, mentalność niezmienna; ot, nieodmienna jednostronność. Forsa podstawą wszystkiego,
fundamentem w małżeństwie. A przyjaźń, opieka i wreszcie seks? Czy to się, do cholery, nie liczy?
Nie było mi dane poznać ojca Krystyny. Kiedy się z nią spiknąłem, jej ojciec nie żył już od dwóch
lat. Gdyby nie ta śmierć, czy doszłoby do owego spiknięcia? W chwili zgonu Krystyna przebywała w
Anglii. Zatrudniona w Londynie nie miała powodu wracać. Wróciła, by wziąć udział w pogrzebie.
Powrót, pochówek ojca – a potem napatoczył się piszący te słowa.
Ojciec sprzeciwiał się wyjazdowi za granicę. „Po co? Czy tobie tu źle?” Mańka nie miała nic
przeciwko tej eskapadzie: niech jedzie. Niech „Niunia” jedzie i załatwi jedną sprawę. W Anglii
przebywa były narzeczony Mańki. Wyszłaby za niego, gdyby nie rok 39. Narzeczony, uczestnik
kampanii wrześniowej, uniknąwszy niemieckiej niewoli przedostał się na Wyspę. Żyje tam do tej pory.
Niech teraz córka nawiąże z nim kontakt. Może będą z tego jakieś funciaki?
Wykorzystać maksymalnie wszystko: męża i byłego narzeczonego, ludzi żyjących wokół, ale i
tych na końcu świata, ustrój, w którym się żyje, tzw. socjalizm, ale i ten na Zachodzie, zwany
kapitalizmem.
Mąż niestety zmarł i poczuła się „jak bez ręki”. Czy to jego, wieloletniego partnera, ojca trojga jej
dzieci, pożałowała Mańka? Jego, zgasłego przedwcześnie? Łzy, jeśli je wylała, były łzami krokodyla.
Ona teraz już „bez ręki”, nie ma się kim wyręczyć, brak kogoś, kto by za nią tyrał.
A wyręczała się chętnie swoim starym, owszem. Co roku brała tyłek w troki i – do sanatorium. Na
cały miesiąc, podczas którego wszelkie obowiązki nad domem i trójką dzieci spadały na seniora. Do
sanatorium. Czy dlatego, że chora? Skądże znowu. Po prostu darmocha, lepsze żarcie itd. A potem
podstawa do starania się o rentę inwalidzką. Powtarzam: wszystko, wszystko, co Peerel dawał do
dyspozycji swojemu „ludowi”, zostało wyzyskane do maksimum.
Krystyna półsierotą. Ojciec umarł, matka żyje i dobrze się trzyma. No tak, rencistka pierwszej
kategorii, ale nikt nie wie, ile udawania w tym kwękaniu. Nikt się nie dowie, za co przyznano
legitymację inwalidzką, za inwalidztwo czy za symulację. W każdym razie, wkraczając w trzecie
tysiąclecie, ta rówieśnica Jana Pawła II trzymała się jeszcze chwacko. Przyczynę długiego obijania się
na ziemskim padole Krystyna wyjaśniała tym, że matka dbała o siebie. O nie wylewającym za kołnierz
ojcu nie można by tego powiedzieć, natomiast matka „leczyła się”.
– Czy naprawdę wierzysz – zapytałem – że długowieczność twojej matki ma coś wspólnego z
leczeniem? Żyje nie dzięki temu, że się leczyła, ale pomimo swojej wiary w medycynę. Nie dzięki,
lecz pomimo. Te niezliczone pigułki, które łyknęła, na pewno jej zdrowia nie przysporzyły. Trzyma się
po prostu dzięki swojej żywotności. Ot i cała tajemnica.
Gdy gospodarka sięgnęła dna, przed każdym sklepem formowały się dwie kolejki, jedna dla
zwykłego motłochu, druga, o wiele krótsza, dla posiadaczy legitymacji inwalidzkich. Mańka miała
takową w kieszeni. Aliści pochwaliła się, że codziennie chodzi na mszę o siódmej rano. Zdziwiło mnie
to. Nie tylko w niedziele, ale i w dni powszednie? Przez okrągły tydzień? Taka pobożność? Coś mi tu
zaczęło śmierdzieć. Ona dodała wyjaśniająco: dobrze zacząć dzień, ot. Na cały dzień rozciąga się to
3
fajne samopoczucie uzyskane dzięki uczestnictwu we mszy. Potrzebowałem czasu, aby wykryć
obłudę; zrozumieć, że to wyjaśnienie było w gruncie rzeczy zaciemnieniem. Było bałamutnym
gadaniem zaciemniającym tę oto prawdę: należało zwlec się z wyrka jak najwcześniej, by z
legitymacją inwalidzką w zanadrzu udać się na obchód sklepów. Wędrówka przez całe miasto, niby w
drodze do kościoła, i pilne rozglądanie się: a nuż coś gdzieś „dają”?
Pewnego dnia stanąłem w kilometrowej kolejce po herbatę. Poprzez gwar panujący w sklepie
nabitym ludźmi doszedł do moich uszu paskudny sopranik. Mańka przyszła w pół godziny po mnie; ja
miałem jeszcze przed sobą godzinę czekania, a ona już przy ladzie, już emablująca ekspedientkę.
Tonem natrętnym a płaczliwym, z mieszaniną skamlania i natarczywości usiłowała wycyganić
dodatkową paczkę herbaty. Że niby „dla dziecka”.
Spotkała się z odmową, co mnie ucieszyło niezmiernie.
– Dobrze ci tak, klabzdro – mruczałem pod nosem – udało ci się wciągnąć mnie w swoje szambo,
udało ci się sprawić, że jestem twoim zięciem, ale z tą dubeltową herbatą już ci nie wypaliło.
II
Przychodziła do nas zajmować się dzieckiem, pilnować szkraba w ciągu dnia, gdyśmy oboje,
małżonkowie, przebywali poza domem z racji zawodowych obowiązków.
Godzina dziewiąta rano. Uchyliwszy drzwi wejściowych, nasłuchuję. Niecierpliwie czekam na
starą; niebawem powinna nadejść, zluzować mnie, bym mógł pognać do zajęcia. Wreszcie nadchodzi,
z wysiłkiem wnosząc na czwarte piętro swoje sadło. Pokonując słoniowatymi kulasami ostatnie
stopnie schodów, jeszcze przed wciągnięciem opasłego cielska na sam szczyt, jeszcze przed
przekroczeniem progu:
– Ile ty masz towarku! – rzecze do Tomeczka przyglądając się jego rajtuzom uwypuklonym z tyłu.
Gdyby dzieciak w swoim czasie dał znać, zająłbym się nim; nic nie gadał, toteż nie byłem
zorientowany. Wypadło tak, że wiadomą sprawą musiała się zająć teściowa. No i nie darowała mi
tego. Słowa pozornie skierowane do wnuczka, faktycznie przeznaczone były dla moich uszu, w moją
skórę uznała za stosowne wetknąć szpilę: nie podtarłeś, nie uprałeś. To nic, że ja do pracy, a ona
wolna; to nic, że sama podjęła się niańczenia, ba, narzuciła się ze swoimi usługami. Złośliwa stara
klucha nie mogła sobie odmówić, by nie przygadać. By nie zaznaczyć, że czeka ją robota, od której
ona (patrzcie, jaka święta!) nie uchyli się bynajmniej.
*
Wypełniła fotel swoim tłustym cielskiem i wdała się w filozofowanie:
– Ot, życie. Tyle starań, żeby wychować dziecko, dwadzieścia lat potrzeba, żeby przygotować je
do życia, a niech wybuchnie wojna, biorą chłopaka w kamasze, idzie na front, ginie.
Tak gadała. Ach, jaka mądra.
A tu chodziło o to, żebym ja, słuchacz, uznał ją za podporę ludzkości. Bo ona na świat wydała aż
troje. Czuje się zasłużona. Ma przewagę nad kobietami z dwójkowym przychówkiem, tym bardziej
nad jednodzietnymi, a jeszcze bardziej nad całym rodem męskim, co wywołuje wojny.
Ona – na szczycie człowieczeństwa.
4
III
Familia Pakulińskich, do której się przyżeniłem, osiadła w Pruszkowie. Po opuszczeniu
wiejskiego Wyględówka miasto Pruszków stało się ich małą ojczyzną. Tylko jeden Pakulińszczak
odbił się z rodzinnego miasta. Wyemigrował do Gdańska studiować medycynę i tu poznał swoją
przyszłą żonę.
Pruszkowska familia zjechała do Gdańska na ślub medyka. W komplecie. Brakowało tylko
jednego członka klanu, Mariana, o którym wiedziałem, że jest kierowcą służbowego autokaru w
pruszkowskim Herbapolu. Zdziwiła mnie ta nieobecność, gdyż dla tego człowieka – towarzyskiego,
lubiącego dobrze zjeść i wypić – wesele byłoby gratką.
Najdostojniejszym gościem była Mańka, matka pana młodego i zarazem matka rodu. Pomiędzy
kościołem a domem państwa młodych był spory dystans i zamartwiano się, że matka rodu nie pokona
tego dystansu na swoich słoniowatych nogach. Moja żona poleciła mi sprowadzić taksówkę.
Zasuwam do najbliższego postoju i próbuję umówić się z taksiarzem, aby o godzinie 16, tj. za dwie
godziny, zjawił się przy gdańskim kościele. Lecz on mi na to, że o szesnastej może być w Gdyni lub
Sopocie. Nie sposób przewidzieć, jak będzie wyglądać jego marszruta przez najbliższe dwie godziny.
Słowem, do umowy nie doszło.
Nie udało się wypełnić polecenia, ale nie byłem tym zmartwiony. Nie zależało mi, żeby dogodzić
matce rodu, tej starej cholerze. Próbowałem dogodzić; chcąc być lojalnym wobec żony zrobiłem
wszystko, co w mojej mocy. Skoro jednak sprawa okazała się zbyt trudna do załatwienia, pal sześć.
Minęła ceremonia ślubna tudzież wesele i następnego dnia familia wsiadła do pociągu relacji
Gdańsk-Warszawa. Na Dworcu Gdańskim czekał na nas autokar. Służbowy autokar z Marianem za
kierownicą. Zrozumiałem teraz jego nieobecność na gdańskim weselu. Był potrzebny tutaj, aby
przewieźć familię z Warszawy do Pruszkowa. Zabrać z dworca i odstawić do pruszkowskich
mieszkań. Głównie chodziło o matkę rodu. To jej wielkie dupsko i wyrastające z niego kłody należało
przetransportować w komfortowych warunkach. Cały ten przejazd był nielegalny, gdyż posłużono się
służbowym wehikułem do celów prywatnych. Czego się jednak nie robi, żeby dogodzić matce rodu.
Muszę przyznać, że aby dogodzić matce rodu, Marian więcej ode mnie wykazał gorliwości.
Maniek Mańce przysłużył się bardziej.
*
Wyprawiłem się do Gdańska, by użyć życia. Te dwa dni, spędzone nad Bałtykiem w związku ze
ślubem szwagra, miały być pasmem pięknych przeżyć, miały powiększyć kolekcję moich pięknych
wspomnień. Do zaostrzenia wrażeń służyła mi płaska butelka z koniakiem, którą trzymałem za
pazuchą, w górnej kieszeni marynarki. Malowniczość sławetnego grodu, kontakty z weselnikami, z
elegancko odzianą i towarzysko nastrojoną czeredą powinowatych – to bodźce zewnętrzne. Koniak z
kolei to bodziec wewnętrzny. Jedno w połączeniu z drugim miało wedle moich przewidywań zamienić
najbliższą sobotę i niedzielę w jedno wielkie upojenie.
Był pogodny letni poranek, gdy nocny ekspres dostawił mnie do portowego miasta. Doskonały
czas na zwiedzanie. Oto zabytkowa uliczka między nabrzeżem a kościołem Mariackim. Było na co
popatrzeć. Pusto o tej wczesnej porze i nic nie zakłócało mojej kontemplacji. Zostałem jakby
przeniesiony w stare dobre czasy, do Lubeki zamieszkiwanej przez Buddenbrooków.
Euforia trwała niestety krótko. Z pobliskiej kamieniczki wyszedł jakiś gdańszczanin i też na swój
sposób skorzystał z pustki i samotności. On także wykorzystał okoliczność, że jest sam, jak mu się
zdawało, bez świadków. Przyłożył dwa palce do nosa i smarknął. Dzięki akustyce spowodowanej
pustką i zwartą zabudową smarknięcie zabrzmiało nader donośnie. Echem odbiło się od zamykającej
uliczkę ściany katedry. Ten niezrównany XIII-wieczny gotyk!
Skierowałem kroki do domu medyka-epuzera, by spotkać się ze swoją żoną, która tu przybyła parę
dni wcześniej, pragnąc pomóc w przygotowaniach do wesela. Była zbyt zajęta, by wyjść ze mną na
spacer i towarzyszyć mi w dalszym zwiedzaniu miasta. Wobec tego wyszedłem sam.
5
Znalazłem się na skwerze, w bardzo urokliwym miejscu, mając na dalszym planie starą
architekturę. Siadłszy na ławce rozglądałem się dookoła, wysyłając spojrzenie w dal, nie interesując
się tym, co było na planie pierwszym, a więc tą ławką przeciwległą, po drugiej stronie alei, zajętą
przez jakiegoś osobnika, zupełnie niepozornego. Nigdy bym nie zwrócił nań uwagi, gdyby nie jego
nader praktyczny, bezpretensjonalny, nie wymagający najmniejszej fatygi sposób oddawania moczu.
Ulżył sobie nie podnosząc się z ławki. Żadnych ruchów, żadnych manewrów przy rozporku, nic.
Wszystko to zbędne. Wystarczyło tylko pofolgować sobie i sprawa załatwiona. Spływająca poprzez
drewniane pręty żółta struga wyżłobiła lejek w żwirze pod ławką i po krzyku.
*
Nasz mały Tomeczek został w Pruszkowie. Ktoś o niego zapytał. Małżonkowie w Gdańsku, sami,
bez dziecka. Więc co z nim?
Miałem alkohol we krwi, więc palnąłem, co mi ślina na język przyniosła:
– To takie genialne dziecko, że nie wymaga ciągłej opieki. Przez te dwa dni poradzi sobie samo.
Żona ze śmiechem potwierdziła moje oświadczenie. Poalkoholowy brak samokrytycyzmu sprawił,
że i mnie samemu własne słowa wydały się arcydowcipne. A przecież reakcja żony powinna mnie
wyprowadzić z błędu. Gdyby mój koncept był naprawdę dowcipny, pokwitowano by go uśmiechem, a
nie śmiechem.
Kilkumiesięczny, nie umiejący jeszcze chodzić Tomeczek. Zostawiłem go pod opieką mojej matki.
W chwili gdym z torbą podróżną w ręku opuszczał mieszkanie, babcia trzymała wnuczka na
podrygujących kolanach i recytowała: „Pata-taj, pata-taj, pojedziemy w piękny kraj!”
*
Po tym dwudniowym pobycie w Gdańsku moja kolekcja pięknych wspomnień nie powiększyła się.
Powiększyła się kolekcja wspomnień przykrych. Nie tylko z winy innych, publicznie smarkających i
odlewających się. Również z mojej własnej winy.
To było podczas weselnego przyjęcia. Mojej żonie nie podobało się, że dużo piję. Wyprowadziła
mnie do ogrodu, bym wytrzeźwiał. Przechadzaliśmy się po alejkach, wśród ciemności, pod nocnym
niebem. Kanty i obrzeża przedmiotów zaczęły raptem świecić, fosforyzować. Krzewy wyglądały jak
udekorowane na święta choinki. Mógłbym pomyśleć, że przyozdobiono je połyskliwymi łańcuchami.
Czyżby delirium tremens?
Pobyt na świeżym powietrzu dobrze mi zrobił. Żona jednak nie przestawała się na mnie dąsać.
Wróciliśmy do mieszkania, by usiąść w pokoju przylegającym do tego głównego, biesiadnego.
Pogrążeni w fotelach patrzyliśmy na tańce. Brat panny młodej tańczył z wyjątkowym biglem i budził
aplauz dzieciarni. Ów człowiek godzinę przedtem zbliżył się do mnie, by mi wyrazić swoje uznanie.
Ja, jako księgarz, kierownik jednej z pruszkowskich księgarń, byłem w jego oczach nie byle kim.
Facet zżyty z książką, umysłowość na wyższym poziomie – oto, co o mnie sądził. Odpowiedziałem
mu, że książka to dla mnie tylko towar, artykuł handlowy, przedmiot sprzedaży.
A teraz patrzyłem na jego taniec, na ruchy pełne fantazji. Ogarnęła mnie chęć popisu,
zademonstrowania, że ja także! Zapragnąłem okazać taki sam animusz a zarazem przezwyciężyć
niechęć żony. Zrobić coś, co za jednym zamachem rozładuje panującą między nami ciężką atmosferę;
coś, co przełamie lody. Żwawo podniosłem się z fotela, by porwać żonę do tańca, ale nie do zwykłego,
szablonowego przytupywania. Wziąć ją na ręce i zawirować! Nie bacząc na jej „słodki” ciężar!
Ot, działanie alkoholu, który daje złudne poczucie siły. Gorzej, wzmagając chęć, osłabia możność.
To, co zademonstrowałem, było żałosne. Po prostu kompromitacja.
Ani zżyty z książką, ani tancerz. Ni do tańca, ni do różańca.
Znalazłszy się znowu w sali biesiadnej wybrałem miejsce mające w moich oczach niezastąpioną
zaletę: od zabawianej przez familiantów i chichoczącej matki rodu dzieliła mnie cała długość stołu.
Tym sposobem wylądowałem obok nieznanego mi typka. Owszem, jego twarz nie była mi obca, to on
pstrykał zdjęcia w kościele. Trąciwszy kieliszkiem o jego kieliszek wzniosłem toast, który tu, w
nadmorskim „oknie na świat”, wydał mi się nader stosowny:
– Na cześć floty radzieckiej!
6
A po pauzie:
– Do dna!
Nie czekając na moją puentę fotograf naburmuszył się:
– Za flotę radziecką nie piję.
Ale już w chwili wymawiania tych słów wizja floty radzieckiej opadającej na dno morza dotarła do
jego świadomości, wobec czego raczył podnieść kieliszek do ust.
Wspólne picie upoważniło mnie niejako do zwierzeń, toteż jąłem narzekać na swoje pozbawione
harmonii życie małżeńskie.
– Życie to walka – skomentował krótko.
Musiałem przyznać mu rację. Narzekaniem nic się nie wskóra. Jeśli można coś osiągnąć, to tylko
walką. Wstałem z zamiarem udania się prosto na dworzec. Najbliższym pociągiem wrócić do
Pruszkowa. To nagłe odejście byłoby wstępem do rozwodu. Wycofać się na zaplanowaną z góry
pozycję, po czym podjąć rozwodową batalię.
Rozsądek, resztki rozsądku przeważyły. Zdałem sobie sprawę, że nie mam co podskakiwać. Nie
wygram z familią w tej walce. Zatrzymałem się w połowie drogi do drzwi i wróciwszy na dawne
miejsce próbowałem wciągnąć fotografa w rozmowę na temat jego ulubionej książki: Władca
pierścieni. Oderwać się od przykrej rzeczywistości i pogrążyć w pięknej fikcji.
*
Wżeniłem się w rodzinę Pakulińskich, co praktycznie sprowadzało się do tego, że rezydowałem w
pruszkowskim domu swojej żony. Przez pewien czas mieszkaliśmy we trójkę, ona, ja i medyk.
Współżycie z medykiem, zanim nastąpiła jego przeprowadzka do Gdańska, trwało długie miesiące.
Naprzykrzał się, właził mi w paradę. W tym M-3 wszędzie było go pełno.
Przypomniałem sobie tamte czasy w gdańskim mieszkaniu, gdyśmy z żoną, po odejściu gości,
położyli się do łóżka. W osobnym pokoju, przeznaczonym do naszej wyłącznie dyspozycji. Byłem
natarczywy wobec żony chcąc za wszelką cenę przełamać jej niechęć; ubrdało mi się, że zbliżenie
fizyczne pociągnie za sobą zbliżenie duchowe.
W kulminacyjnym momencie tego zbliżenia wlazł medyk. Jak za dawnych czasów wtargnął
bezceremonialnie, nie pukając.
*
Po owej wycieczce do Gdańska mogłem sobie powiedzieć: diabli mnie tam ponieśli. Bo przecież
wcale nie musiałem jechać, nikt mnie nie ciągnął. Żona bynajmniej nie liczyła na moją obecność,
moje zjawienie się było dla niej niespodzianką. Więc po co? Zmarnowany czas, masa przykrości,
niesmak, rysa na małżeńskim życiu, niezadowolenie z siebie. Bilans wyłącznie ujemny.
Jedno tylko mi się udało: ten toast na cześć floty radzieckiej. Różne bywają toasty, mniej lub
bardziej stosowne. Szczytem niestosowności był toast opisany we Wspólnym pokoju. Dziadzia,
warszawski literat, wstaje od swojego stolika w Adrii, by wypić za zdrowie kustosza Muzeum
Brytyjskiego w Londynie. Było to tak niestosowne i niedorzeczne, że koniec końców arcydowcipne.
„Na cześć floty radzieckiej! Do dna!” Nie ja to wymyśliłem. Toast, zasłyszany niegdyś,
powtórzyłem li tylko. Ale pochlebiam sobie, że było to bardzo stosowne. Gratuluję sobie, że w
odpowiedniej chwili udało mi się z zasobów pamięciowych wyłuskać, co trzeba. Trudno o
stosowniejszy toast, jeśli wziąć pod uwagę miejsce i czas: Gdańsk w roku 1984, parę kroków od
Stoczni, kolebki Solidarności.
IV
Żeniąc się z Krystyną nie zdawałem sobie sprawy, iż żenię się z jej familią, z całym bujnie
rozkrzewionym klanem, którym trzęsła Mańka. Rozwód połączony z przeprowadzką do innego miasta
był po prostu sposobem na odseparowanie się od Mańki.
7
Złą stroną tego sposobu było jedynie to, że straciłem kontakt ze swoim dawnym domem na
Klonowej. Kiedy mój ojciec, już wdowiec, umarł – ja przebywałem daleko, a Mańka ze swoją famułą
blisko. Zajęli się pogrzebem, ale zarazem zlikwidowali mieszkanie, ogołacając je na zasadzie: co
twoje, to nasze, a co nasze – tobie wara.
Mój epizod małżeński trwał dwa lata; dwa lata przebywania w mieszkaniu żony. Po czym
nastąpiło piętnaście lat przeżytych osobno, okres, po którym pozostał pokaźny plik listów. Oto cytat z
listu opatrzonego datą 19 XII 2000:
Dzwoniłem parę razy, nie miałem jednak szczęścia zastać Cię w szkole, w Twoim dyrektorskim
gabinecie. Ostatnio trafiłem na „Wigilię dla dyrektorów” i ta paskudna sekretarka uznała, że moja
chęć porozmawiania z żoną nie jest dość ważna, aby zakłócić imprezę, toteż nie raczyła mnie połączyć.
Przed południem szturmuję szkołę, a wieczorem, gdy poczta nieczynna, próbuję połączyć się z
Twoim domem – z ulicznego automatu. Ale tutejsza dzicz psuje aparaty i tylko taki rezultat, że karta
telefoniczna okradziona z zapasu impulsów. Wszystko idzie jak krew z nosa.
Napisałem list głównie po to, by uzasadnić swoje milczenie; by nie dziwiono się, dlaczego nie
dzwonię. Oto przyczyna wyłuszczona w liście: moje zmęczenie, kapitulacja z powodu technicznych
trudności. Nie wspomniałem natomiast o innej przyczynie: telefonowanie pod numer domowy wiąże
się z niebezpieczeństwem, iż słuchawkę podniesie Mańka. Zaczął się sezon zimowy, czas trudniejszy
do przetrwania, i Mańka prawdopodobnie znowu, jak w poprzednich latach, przeniosła swoją tłustą
dupę na ulicę Prusa, do mieszkania córki.
Minęły cztery miesiące, podczas których czekałem na listowną odpowiedź. Liczyłem także na
wizytę. I nic – ani widu, ani słychu. Cóż, należało urazę do publicznych telefonów schować do
kieszeni. Urazę do niesprawnych automatów, a także obawę, że usłyszę głos Mańki.
Był początek maja, gdy znowu, zamknięty w budce telefonicznej, chwyciłem za słuchawkę.
Odezwała się Krystyna. Moje konwencjonalne pytanie o zdrowie krzyżuje się z jej pytaniem nader
rzeczowym:
– Ta twoja wersalka, w jakim ona jest stanie?
Następuje rozmowa o meblach. A chodzi głównie o meble pochodzące z mojego dawnego
pruszkowskiego mieszkania, wszystkie ruchomości, które po śmierci mojego ojca i po likwidacji
ojcowskiego mieszkania przeszły na ulicę Cedrową, do mieszkania Mańki. Krystyna oznajmia mi, że
jeśli chcę, mógłbym je sobie zabrać. Szafę, biurko, tapczan, kredens, obrazy. Kredens z kolorowymi
szybkami, majstersztyk stolarski, ona skłonna wziąć do siebie, na Prusa. Musiałaby coś usunąć ze
swego pokoju, by na to miejsce wstawić ów kredens. Ale co z pozostałymi meblami? Gdybym chciał
je wziąć do swojego mieszkania, można by to w tych dniach załatwić. Transport nie będzie drogi, tyle
co koszt benzyny.
Odpowiadam, że właściwie niczego mi już teraz nie trzeba. Szafę mam, mam też masywny stół,
który jako blat do pisania doskonale zastępuje mi biurko. Wersalka zupełnie dobrze mi służy. A
obrazy? Trzeba by wiercić dziury w ścianach, za dużo zachodu. Zresztą traktuję swoją kawalerkę nie
jako salon ani apartament, lecz jako zwykły dach nad głową. Nie zależy mi na zdobieniu ścian.
Konkluzja? Sprzedać to wszystko, opylić nawet kredens, skoro tam, na Prusa, jest ciasno i nie sposób
ulokować go inaczej, jak tylko kosztem wywalenia innego mebla. Oto opinia, którą przekazuję
Krystynie, i pytam na koniec:
– Twoja matka wciąż tam u ciebie?
Chwila milczenia, po czym:
– Moja mama nie żyje.
– A kiedy to się stało?
– W grudniu.
Teraz dopiero pojmuję, skąd wypłynął temat meblowy. Trzeba zlikwidować mieszkanie na
Cedrowej, oddać opróżniony lokal. Powtórzyła się sytuacja sprzed lat. Po śmierci mojego starego
8
zabrano meble z naszego domu i przeniesiono do mieszkania Mańki, a teraz, po śmierci Mańki,
przenosi się je... – właśnie, gdzie? Problem.
Zawsze wyobrażałem sobie chętnie, że „po najdłuższym życiu” teściowej, gdy zniknie osoba, która
nam bruździła, wrócimy do siebie, my, rozwiedzeni małżonkowie. Że będzie można reaktywować
życie małżeńskie i owo życie potoczy się bez zgrzytów. Okazuje się jednak, że moja była żona wcale
nie pali się do „reaktywowania”. Od śmierci jej matki upłynęły cztery miesiące, które dla mnie
mogłyby być miesiącami miodowymi, sielanką, ale ona widocznie inaczej sobie sielankę wyobraża –
beze mnie. Uświadamiam sobie, że ta rozmowa z Pruszkowem jest ostatnia. Trzeba ją kończyć.
Nawiązując do pierwszej przeprowadzki, z Klonowej na Cedrową, pytam jeszcze:
– A co z otomaną? Bardzo wygodny mebelek, zarówno do drzemki jak i do siedzenia,
wyremontowany przez tapicera, z nowym obiciem...
– Otomany nie zabierałam.
– A czy przynajmniej zabrałaś to wszystko, co było w środku?
– Nawet nie przypuszczałam, że jest w niej jakiś schowek.
– A to szkoda. W tej skrzyni pod tapicerką były wspaniałe rzeczy. Sporo cennych książek, a jedna z
nich cenna wyjątkowo, wprost bezcenna: między kartkami banknoty dwudziesto-, pięćdziesięcio- i
studolarowe...
Nie czekając na odpowiedź wieszam słuchawkę. W drodze do domu, delektuję się myślą
następującą: w grudniu odbył się pogrzeb, może nawet – z uwagi na popularność Mańki – tłumny, z
udziałem sporej liczby krewnych i znajomych, ale – mnie tam nie było, mnie w tym tłumie nie
widziano! Przyjemnie pomyśleć: nie było mnie przy tej trumnie. A jeszcze przyjemniejsze jest
przypuszczenie, że dostrzeżono moją nieobecność.
*
Teraz, po dalszych piętnastu latach, cóż mam myśleć o swojej eks-teściowej? Kochana Marianno,
niech ci ziemia lekką będzie.
_____________
9

Podobne dokumenty