Tyle tych pozowań

Transkrypt

Tyle tych pozowań
Tyle tych pozowań!
Nie bez przygód przebiegał wypad z Legunowa do stolicy, z mojej podwarszawskiej małej
ojczyzny do Biblioteki Narodowej, instytucji, w której dwadzieścia lat temu zakończyłem swoją
zawodową karierę. W drodze do przybytku będącego miejscem nagromadzenia milionów książek
udało mi się kupić... dobrą książkę. I trzeba trafu, że książka, którą kupiłem w drodze, nosi tytuł...
Drogi wolności
Habent sua fata libelli. Czyli: książki mają swój los. Moje obcowanie z dziełem Jean-Paul
Sartre'a ma także swój los. Zainteresowało mnie ono, osiemnastolatka, jako „jedno z największych
(zdaniem krytyki) osiągnięć literatury powieściowej XX wieku”. Powieść czytana w młodości,
lekkomyślnie wypuszczona z rąk, nie tykana przez lata całe, wypożyczona po kilkudziesięcioletniej
przerwie z Biblioteki Policyjnej, lepiej niż miejska zaopatrzonej, wzięta stamtąd raz i drugi w
odstępie kilkuletnim, za kaucją w wysokości 3x50 zł, jako iż rzecz jest trzytomowa – tak się
przedstawiają owe koleje książkowego losu. W sumie trzy lektury, po których zostały wypisy,
nędzna namiastka. I wreszcie kupno, właśnie tego dnia, gdym się wypuścił do BN. Do transakcji
doszło dzięki przesiadce. Uciekła mi osiemnastka; zmuszony wskutek tego wsiąść do tramwaju nr
20, wylądowałem na Żelaznej, a tam – antykwariat. Rzuciłem antykwariuszowi tytuł
Sartre'owskiego bestsellera ot tak, na pałę, na chybił trafił. I okazało się, że jest!
Tak więc, niczym przysłowiowy głupiec, co nosi drewno do lasu, wstąpiłem w progi BN z
wypchaną trzema sążnistymi woluminami teczką. Oddałem ją wraz z paltem w szatni, a
towarzyszyła temu pewna obawa: czy wsunięty pod kontuar skarb nie przepadnie?
Główny cel przyjazdu to staranie o zapomogę, byłoby jednak grzechem wstąpić do Książnicy
ograniczając się do Działu Spraw Socjalnych, a omijając czytelnię.
Podczas marszu po holach i korytarzach przesuwał się niekiedy w polu widzenia ktoś
niezupełnie obcy. Wówczas dawało się odczuć powiew przeszłości: w twarzy przechodzącej
kobiety rozpoznawałem widywaną dwadzieścia parę lat temu bibliotekarkę i z pewnym
rozbawieniem konstatowałem, że dziewczyna przedzierzgnęła się w matronę.
Karta biblioteczna okazała się przedawniona. Z czytelni odesłano mnie do specjalnego
pomieszczenia w pobliżu centralnego katalogu, tam, gdzie się nowe karty sporządza.
Urzędującej w stoisku sympatycznej bibliotecznej mężczyźnie patron mojej ulicy, Siwiński,
skojarzył się niemiło. Z czym? Ni mniej ni więcej, tylko z Wojskową Radą Ocalenia Narodowego.
Wchodzący w skład tej grupy generał nazywał się Florian Siw... Siwiński? Czy to jego nazwisko
widnieje w moim dowodzie osobistym? Ach nie, podobne, ale nie identyczne. Nazwisko generała
różniło się nieco: Siwicki. Bibliotekarz był ciekaw, czy wiem, o kogo chodzi. Owszem, wiedziałem:
– Wrona...
Po dalszej analizie dowodu znowu wyszło na jaw coś niemiłego, niemiłego z kolei dla mnie.
Już za dwa dni dokument straci ważność. To, wedle bibliotekarza, szczęśliwy zbieg okoliczności, że
mus sfabrykowania nowej karty bibliotecznej właśnie teraz wynikł. Dzięki temu dowiedziałem się
w porę o czymś, o czym koniecznie winienem wiedzieć. Informacja dotarła do zainteresowanego
niemal w ostatniej chwili, ale jeszcze nie za późno.
Moja konsternacja wyraziła się w słowach:
– Cały czas byłem głęboko przeświadczony, że t o ma być ważne do końca życia!
Pocieszył mnie, że teraz już pozyskanie nowego dowodu będzie bezpłatne, podobnie zresztą
jak zaopatrzenie się w kartę biblioteczną, która nawiasem mówiąc jest obecnie takim samym, jak
dowód osobisty, kunsztownym, niezniszczalnym, zawierającym fotografię prostokącikiem.
Błysnąwszy aparatem w kierunku mojej facjaty bibliotekarz przywołał mnie do ekranu, bym orzekł,
„czy siebie rozpoznaję”. Odpowiedź ograniczyła się do „tak”, choć powinienem był dodać:
„Owszem, rozpoznaję, ale jestem niewąsko zaskoczony. Nie przypuszczałem, że z własnego
dokumentu spojrzy na mnie twarz ojcowska.”
Istotnie. Zaszokowany ujrzałem fizys swojego życiodawcy, osiemdziesięcioletniego starca. Tak
wyglądał trzydzieści lat temu, w ostatnim roku życia. Zszedł ze świata, a ja niepostrzeżenie zająłem
jego miejsce. Tak więc do niedawnego odkrycia, że dziewczyny zamieniły się w matrony, doszło
następne odkrycie, odnoszące się już do samego odkrywcy, który mógł o sobie powiedzieć coś
podobnego: „Przeistoczyłem się w dziadygę.”
Czy chcę zachować sobie nieaktualną kartę „na pamiątkę”, zapytano, czy też ma być
zniszczona? Jakiś czytelnik załatwiający nieco wcześniej tę samą sprawę nie dbał o pamiątki,
wobec czego strzępki jego nieaktualnej karty wylądowały w koszu. Moja, zgodnie z własnym
życzeniem, została mi zwrócona, lecz z odciętym rogiem.
Z ważną kartą w garści pośpieszyłem do czytelni, gdzie zamiar wypożyczenia jednej z
upragnionych rzeczy mógł już dojść do skutku.
Wypożyczenie? Tak, ale na krótko. Czytanie „na miejscu” nie wchodziło w grę. Należało
załatwić sobie coś „na wynos”. W tym celu dzierżąc przysłany z magazynu egzemplarz podążyłem
w kąt czytelni.
Z przymilną miną, z uniżonością niezbyt pewnego siebie petenta, drżącego z obawy, że
zostanie załatwiony odmownie:
– Proszę pani – zwróciłem się do kobiety obsługującej kserokopiarkę – bardzo chciałbym mieć
to opowiadanie...
Uśmiechając się patrzyła pytająco.
– Sęk w tym – dokończyłem – że ono liczy sobie aż 70 stron...
– Dobrze, proszę przyjść za 10 minut.
Tym sposobem, nie napotkawszy żadnych trudności, stałem się posiadaczem tekstu będącego
od dawna obiektem marzeń: Mieczyk kawiarniany Adolfa Nowaczyńskiego.
Grubo wypchana teczka wydana mi przez szatniarkę zgrubiała jeszcze bardziej.
Wyszedłszy na świeże powietrze zatrzymałem się przed głównym wejściem. O budynku
Biblioteki Narodowej, długim a niewysokim, można rzec: drapacz chmur z pozycji pionowej
przeniesiony do poziomej. Architektura w stylu czystego funkcjonalizmu. Za moimi plecami – ten
przewrócony wysokościowiec, przede mną – Pole Mokotowskie, rozległy park. Późna jesień
zamieniła korony drzew w przepiękne miotełki, które czarnymi, rozwidlonymi kreskami ostro
rysowały się na nieboskłonie, na jego zachodniej połaci, jeszcze nie całkiem ciemnej, ale szybko
zmierzchającej. Purpurowa łuna zachodzącego słońca znikała pod naporem bladej siności.
Patrzyłem na tę niezrównaną grę barw gryząc suchą, czerstwą bułkę, ładując ją do czczego żołądka.
Jakże smakowała!
Następnego dnia, zamiast spędzać czas na czytaniu Sartre'a lub Nowaczyńskiego, trzeba było
się zająć odnowieniem dowodu. Pierwsza rzecz: zdjęcia.
W odległości stu metrów od mojego domu błyskają reklamy obszernego sklepu z materiałami
piśmiennymi, oferującego także usługi fotograficzne.
O sprzedawczyniach nie jestem zdolny wyrazić się inaczej, jak tylko: cipy. Ostatecznie mogę
nieco złagodzić ten epitet i powiem: młode cipy.
Wszystkie młode cipy były czymś zaprzątnięte w tym sklepie zabarykadowanym sprzętami z
towarem. Patrząc na ową gęstwę regałów, stojaków, gablot i stelaży wyczuwa się żądzę właściciela,
aby maksymalnie spożytkować przestrzeń. Każdy centymetr kwadratowy powierzchni usiłuje
wykorzystać ten geszefciarz w dążeniu do zysku i nowego modelu mercedesa. Młode cipy są
wprost niedosiężne za barykadami, więc drepczę w głąb, w nadziei, że znajdę gdzieś młodą cipę –
nieco bardziej „przystępną”. Udaje się takową znaleźć. Ona przywołuje jakąś Beatę czy Dorotę. Ta
przychodzi – wydekoltowana, dysząca chęcią kokietowania młodych palantów, co się tu przed
kamerę zgłaszają. Widok starego piernika rozczarowuje ją. Wie, że jej dekolt już nań nie podziała.
Kokieteria na nic się młodej cipie nie zda, nie ma się co ceremoniować z wiekowym grzybem, toteż
pierwsze jej słowa to reprymenda. Powinienem był według niej zwrócić się przy wejściu do
kasjerki, a nie zapuszczać się tak daleko. „Wszystkie pracownice były zajęte”, tak wyjaśniam, ale to
na nic. Ja swoje, ona swoje. Zirytowała mnie na wstępie, nic zatem dziwnego, że – jak się później
okazało – pysk na zdjęciu wyszedł paskudny, naburmuszony.
Nie odróżnia strony prawej od lewej, a krzesełka od stołka. Każe mi – nie ruszając „krzesełka”
– skręcić tułów „w prawo”, chociaż jest oczywiste, że ze względu na usytuowanie kamery
wskazany byłby skręt w lewo. Swobodnie szurałem po podłodze stołkiem, boć przecież tylko
krzesełko ma być nie ruszane; wiercenie się na stołku nie jest, do cholery, zabronione! Niestety,
wciąż brzęczało nad uchem: „Nie ruszać krzesełka!” Słówka „proszę” nie dosłuchałeś się w jej
komenderowaniu.
– Patrzeć na moją rękę! – zadarła kończynę niemal pod sufit.
– Wolę patrzeć niżej.
– Jak nie przyjmą zdjęcia, ja nie przyjmę reklamacji.
Po czym:
– Zdjęcia będą gotowe za pół godziny.
Miałem czas wdepnąć do domu i zaspokoić pragnienie. Jakże ta szklanka czystej wody
smakowała! Kwadrans, jaki mi pozostał do zabicia, wypełniła robota introligatorska; chodziło o to,
aby luźne karty Mieczyka kawiarnianego ująć w eleganckie okładki. Potem – jeszcze jedno
człapanie w kierunku natrętnie świecących ruchomymi napisami ekranów.
Przy odbiorze, patrząc na wachlarzyk odbitek ze szpetną, sześciokrotnie powieloną maską:
– Dlaczego tu – zżymnąłem się – nie można sprawdzić efektu na ekranie?
Młoda cipa oznajmiła, że wybrane zostało zdjęcie najlepsze:
– No tak, ale... – urwałem.
Oto co było na końcu języka: zdenerwowałaś klienta, młoda cipo, toteż mimo woli zrobił minę
srającego kota na puszczy.
– Jak się nie podoba, może pan nie zabierać i nie płacić.
– Tak zrobię.
Cisnąłem zdjęcia na ladę i odebrałem banknot.
Droga do domu zeszła na takim oto bezgłośnym monologowaniu:
– O raju, nie mam beretu! Ani na głowie, ani w kieszeni. Przed pozowaniem zdjąłem kapotę, a
także ten naleśnik; na haczykach zawisło jedno i drugie. To pamiętam. W dziesięć minut później
założyłem palto, ale czy potem ręka sięgnęła po beret? Został tam w tej niszy czy w domu? Miejmy
nadzieję, że za parę minut, jak wrócę do chałupy, ujawni się ten kawałek filcu. Głupio byłoby po
tym wszystkim zwracać się do młodych cip już całkiem odmiennym tonem: „Czy panie nie
widziały tu beretu?” Już raczej wyrzec się tej mycki. Łatwiej byłoby przeboleć jej utratę niż
zdecydować się na jeszcze jedno świecenie oczyma przed młodymi cipami. Posiać beret, cóż za
roztargnienie. Objaw sklerozy? Miejmy nadzieję, że nie. Wszystkiemu winna wytrącająca mnie z
równowagi arogancja młodej cipy.
Znalazłszy się w swoich pieleszach, uspokojony widokiem leżącej na swoim miejscu baskijki,
usiadłem w fotelu z albumem na kolanach i jąłem kartkować ten dokument życia rodzinnego
spęczniały od bezliku zdjęć, przeważnie czarno-białych. Beżowa tonacja niektórych fotografii
wskazywała na ich dawność i przenosiła myśl w czasy przed pierwszą wojną. Bliżsi i dalsi krewni,
co najmniej trzy pokolenia. Ja, brzdąc w krótkich majtkach. Ja, „kawaler”. Moi rodziciele – młodzi,
w sile wieku, staruszkowie. Wydobyłem z portfelu kartę biblioteczną i położyłem na stronicy
albumowej, tak aby twarze ojca i syna stykały się z sobą. Najmniejszej różnicy! Właściwie
mógłbym śmiało wizerunek ojcowski wykorzystać do własnych celów. Owszem, uczynię tak.
Zaniosę do urzędu fotografię tatuńcia, podając ją za własną. Ha, ha, co mi szkodzi. A nuż się uda
numer? Będzie to najlepszym rozwiązaniem aktualnych kłopotów. Boć przecież nie znam innych
zakładów fotograficznych w okolicy, więc co pocznę? W albumie są wyłącznie pojedyncze
egzemplarze, wobec tego powiem urzędniczce z głupia frant: „Odbitki wsiąkły, dysponuję tylko
jedną sztuką, ale może dałoby się ją tutaj powielić?” Zobaczymy, jaka będzie odpowiedź. Trzeba
spróbować, ryzyk-fizyk.
Włożyłem palto, a fotografię do kieszeni palta i po raz trzeci tego dnia wychynąłem ze
„starokawalerskiej nory” (cytat z Dróg wolności). Na schodach zdarzyło się spotkanie z sąsiadem
Józefem.
Na jego pytanie „co słychać?”, które zwykle wprawia mnie w kłopot, tym razem odpowiadam
bez namysłu:
– Kończy mi się ważność dowodu osobistego, czym prędzej trzeba sobie wyrobić nowy, w
przeciwnym razie emerytury nie wypłacą.
Po czym następuje opowiadanie o pierepałkach z fotografką. Tudzież konkluzja:
– U geszefciarza, w jego labiryncie, noga moja więcej nie postoi. Czy zauważyłeś, że ten sklep
zamienia się w labirynt? Każdy centymetr kwadratowy chce wykorzystać geszefciarz; tyle
wepchnął regałów, że można tam zabłądzić. Dzisiejszy zgrzyt to nie pierwszyzna. Już mi się tam
raz przytrafiło coś przykrego, miesiąc temu. Zrobiłem kilkanaście kroków nie widząc żywej duszy.
A tu raptem wynurzył się za moimi plecami ten skurczybyk i spojrzał na mnie podejrzliwie.
Zaczajony podsunął się bezszelestnie i wyrósł nagle, jak spod ziemi. Na jego widok zachowałem się
spokojnie. Żadnego nie zobaczył u mnie drgnięcia, zmieszania, żadnych objawów paniki, nic
takiego, co byłoby z pewnością widoczne u kieszonkowca, zgodnie z przysłowiem: na złodzieju
czapka gore. Zareagowałem jak normalny klient mówiąc dzień dobry. Gnój nie raczył
odpowiedzieć. Żeby chociaż mruknął: bry. Nie, ani pary z gęby. Wściekły, że się zawiódł co do
mnie w swoich podejrzeniach, bez słowa odwrócił łeb. Gdybym miał szybszy refleks, tobym
zapytał: „Czy w tym interesie nie ma zwyczaju odpowiadać kupującym na ich pozdrowienie?” To
było przed miesiącem. A dzisiaj, w związku z fotką potrzebną do dowodu, zwerbowana przez
geszefciarza młoda cipa odniosła się do mnie opryskliwie. Pierdolić taką firmę.
Dowiedziawszy się, że bytność u młodych cip zakończyła się fiaskiem, Józef, facet oblatany,
podsuwa:
– Idź do Kanarka, tam na parterze jest punkt z usługami fotograficznymi.
Kanarek, czyli centrum handlowe mieszczące się w pomalowanym na żółto budynku przy
głównej ulicy. Dobra, spróbujmy załatwić tę idiotyczną a niezbędną sprawę w Kanarku.
Pół godziny później przytaszczyłem stare kości do Kanarka.
Poszło tam gładko. Dziewczyna obsługująca aparat okazała się więcej niż uprzejma. Przed
zakończeniem całej operacji mogłem na ekranie wybrać odpowiadające mi ujęcie, mając trzy
takowe do wyboru. Gdym się namyślał, młoda kobieta zasugerowała:
– Może to? – wskazała palcem. – Tu oczka uśmiechnięte.
Przyznałem jej rację; portrecik z oczkami uśmiechniętymi był istotnie najbardziej udany, to
znaczy najmniej szkaradny.
Fotografia ojcowska wróciła na swoją stronicę w albumie. Zaś nowy dowód okazał się
bliźniaczo podobny do poprzedniego. Taki sam sztywny blankiecik z identycznymi danymi w
poszczególnych rubrykach. Z jedną różnicą. W rubryce „termin ważności” widnieje zamiast daty
słowo „nieoznaczony”. Słusznie, po co zgredowi po siedemdziesiątce wyznaczać kolejne 10 lat,
skoro bliżej mu niż dalej.