sample - Harianpati.com
Transkrypt
sample - Harianpati.com
JOHN GRISHAM Raport Pelikana ROZDZIAŁ 1 Wydawało się, że jest niezdolny do wywołania takiego zamieszania, ale to on był przyczyną tego, co działo się za oknem. Nie pierwszy raz. Miał dziewięćdziesiąt jeden lat, był sparaliżowany, przypięty pasami do wózka inwalidzkiego i podłączony do tlenu. Drugi udar przed siedmiu laty omal go nie wykończył, ale Abraham Rosenberg wciąż żył, i nawet z rurkami w nosie był lepszym prawnikiem niż pozostała ósemka razem wzięta[1]. Był ostatnią żywą legendą sądu, a to, że wciąż oddychał, wzbudzało wściekłość tłumu za oknem. Siedział na małym wózku inwalidzkim w głównym budynku Sądu Najwyższego. Stopami dotykał dolnej krawędzi okna, a głowę wychylił do przodu, żeby lepiej słyszeć nasilający się hałas. Nienawidził gliniarzy, ale widok ich zwartych, równych szeregów sprawiał mu radość. Policjanci stali wyprostowani i nie cofnęli się nawet o krok pod naporem co najmniej pięćdziesięciu tysięcy spragnionych krwi demonstrantów. –Największy tłum, jaki w życiu widziałem! – krzyknął Rosenberg, nie odrywając oczu od okna. Był prawie głuchy. Jason Kline, jego starszy asystent, stał tuż za nim. Był pierwszy poniedziałek października, dzień rozpoczęcia nowej sesji Sądu, obchodzony zwyczajowo jako Święto Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspaniałe święto! Rosenberg był zachwycony. Dla niego wolność słowa oznaczała prawo do buntu. –Są tam Indianie? – spytał głośno. –Są! – wrzasnął Jason Kline do jego prawego ucha. –W barwach wojennych? –Tak! W pełnym rynsztunku bojowym. –Tańczą? –Tak! Indianie, czarni, biali, brązowi, kobiety, homoseksualiści, miłośnicy przyrody, chrześcijanie, zwolennicy przerywania ciąży, Aryjczycy, naziści, ateiści, myśliwi, animalsi, bojownicy o supremację białych, bojownicy o supremację czarnych, przeciwnicy podatków, drwale, farmerzy – wszyscy zebrali się, by protestować. A policjanci z oddziałów prewencyjnych mocno ściskali czarne pałki. –Indianie przepadają za mną! –Nie mam co do tego wątpliwości. – Kline kiwnął głową i uśmiechnął się do kruchego, małego człowieczka o zaciśniętych pięściach. Rosenberg wyznawał prostą filozofię: najpierw rząd, potem gospodarka; jednostka przed rządem, a najważniejsze jest środowisko naturalne. Jeśli chodzi o Indian, to spełniłby ich każdą prośbę. Przekleństwa, modły, śpiewy, okrzyki i wrzaski narastały z każdą chwilą, a policja prewencyjna zwierała szeregi. Tłum był potężniejszy i bardziej zdesperowany, niż bywało to w ostatnich latach. Wyczuwało się większe napięcie. Przemoc stała się niemal chlebem powszednim. Podkładano bomby pod kliniki wykonujące zabiegi przerywania ciąży. Napadano na ginekologów i bito ich, a nawet mordowano. W Pensacola pewnego lekarza zakneblowano, związano w pozycji embrionalnej i oblano żrącym kwasem. Co tydzień wybuchały zamieszki na ulicach. Wojowniczy geje atakowali kościoły i księży. Bojownicy o supremację białych, zrzeszeni w kilkudziesięciu znanych i nieznanych organizacjach paramilitarnych, coraz śmielej napadali na czarnych, Latynosów i Azjatów. Nienawiść ogarnęła całą Amerykę. Sąd, rzecz jasna, stał się łatwym celem ataków. Groźby pod adresem sędziów nasiliły się dziesięciokrotnie od roku 1990. Wzmocniono ochronę gmachu Sądu Najwyższego; każdego sędziego strzegło co najmniej dwóch agentów FBI, a każda pogróżka była dokładnie sprawdzana. –Nienawidzą mnie, nie sądzisz? – powiedział głośno Rosenberg, wyglądając przez okno. –Owszem, niektórzy z nich na pewno – odparł rozbawiony Kline. Rosenberg uwielbiał tego typu uwagi. Uśmiechnął się i wziął głęboki oddech. To jemu najczęściej grożono śmiercią. –Widzisz transparenty? – spytał. Był prawie ślepy. –Sporo. –Co na nich powypisywali? –To, co zwykle. “Śmierć Rosenbergowi”. “Rosenberg na emeryturę”. “Odciąć mu tlen”. –Cholera, od lat ciągle to samo. Mogliby wymyślić coś nowego. Asystent nie odpowiedział. Abe powinien był zrezygnować już dawno temu, ale zapewne wyniosą go stąd na noszach. Rosenberg miał trzech sekretarzy prawnych zajmujących się wyszukiwaniem precedensów, jednak wszystkie uzasadnienia pisywał samodzielnie grubym pisakiem na białym papierze kancelaryjnym, a jego bazgroły przypominały pismo pierwszoklasisty. Pisanie zajmowało mu dużo czasu, ale nie przejmował się tym, bo pełnił swą funkcję dożywotnio. Sekretarze sprawdzali uzasadnienia pod względem prawnym i rzadko znajdowali w nich jakiś błąd. –Trzeba by rzucić Runyana na pożarcie Indianom – zachichotał Rosenberg. John Runyan był pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, zatwardziałym konserwatystą, mianowanym przez republikańskiego prezydenta, znienawidzonym przez Indian oraz wszystkie mniejszości. Siedmiu z dziewięciu sędziów również mianował republikanin. Rosenberg czekał już piętnaście lat na to, żeby w Białym Domu zamieszkał demokrata. Chciał zrezygnować, powinien zrezygnować, ale nie mógł się pogodzić z myślą, że jego miejsce zajmie jakiś prawicowiec w typie Runyana. Miał czas. Mógł sobie siedzieć w swoim wózku inwalidzkim, oddychać tlenem i bronić praw Indian, czarnych, kobiet, ubogich, upośledzonych i przyrody dopóty, dopóki nie skończy stu pięciu lat. I nikt mu w tym nie przeszkodzi. Chyba że go zabiją. Co zresztą nie byłoby wcale takie złe. Głowa wielkiego męża zadrżała, zachwiała się i opadła na ramię. Usnął. Kline wyszedł cichutko z gabinetu i udał się do pracy w bibliotece. Wróci za pół godziny, by sprawdzić poziom tlenu i podać Rosenbergowi tabletki. Gabinet pierwszego prezesa mieści się na głównym piętrze i jest większy i bardziej okazały niż biura pozostałej ósemki sędziów. Westybul wykorzystywany jest do małych przyjęć i oficjalnych zebrań, natomiast sam gabinet stanowi miejsce pracy prezesa. Drzwi gabinetu były zamknięte, a w środku oprócz prezesa znajdowało się trzech jego asystentów, kapitan policji Sądu Najwyższego, trzech agentów FBI i K.O. Lewis – zastępca dyrektora Federalnego Biura Śledczego. Nastrój był poważny. Wszyscy starali się nie zwracać uwagi na hałasy dobiegające z zewnątrz. Nie było to łatwe. Prezes rozmawiał z Lewisem o ostatniej serii pogróżek, a pozostali słuchali. Asystenci notowali pilnie. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu dni do Biura napłynęło ponad dwieście gróźb, co było swoistym rekordem. Wśród nich zdarzały się ogólnikowe, typu: “Wysadzić w powietrze Sąd”, lecz wiele dotyczyło konkretnych osób. Runyan nie ukrywał poirytowania. Miał przed sobą poufny raport FBI, z którego odczytywał nazwy organizacji podejrzanych o wysyłanie gróźb. Ku-Klux-Klan, Aryjczycy, naziści, Palestyńczycy, czarni separatyści, przeciwnicy przerywania ciąży, homofobi. Nawet IRA. Brakowało tylko rotarian i harcerzy. Jakaś popierana przez Iran grupa z Bliskiego Wschodu groziła rozlewem krwi na amerykańskiej ziemi z zemsty za śmierć dwóch ministrów sprawiedliwości w Teheranie. Nie istniały absolutnie żadne dowody, że Stany Zjednoczone miały z tym jakiś związek. Nowo powstała w kraju i już ciesząca się wątpliwą sławą grupa terrorystyczna, znana jako Armia Podziemia, zabiła w Teksasie sędziego federalnego podkładając bombę pod jego samochód. Nie dokonano jeszcze żadnych aresztowań, mimo że AP wzięła na siebie odpowiedzialność za zamach na sędziego. Armię podejrzewano również o podłożenie kilkudziesięciu ładunków wybuchowych pod biura ACLU[2]. –A co z tymi terrorystami z Puerto Rico? – zapytał Runyan, nie podnosząc głowy. –Mięczaki. Nie ma się czym przejmować – rzucił od niechcenia K.O. Lewis. – Grożą już od dwudziestu lat. –Więc może powinniśmy wziąć się do roboty. Mamy odpowiedni klimat, nie sądzi pan? –Nie ma się co przejmować tymi z Puerto Rico, prezesie. – Runyan lubił, gdy zwracano się do niego “prezesie”. Nie “panie sędzio” czy “panie prezesie”, lecz właśnie “prezesie”. – Grożą tak jak wszyscy. –Bardzo zabawne – odparł Runyan z kamienną twarzą. – Bardzo zabawne. Mam nadzieję, że nie pominęliśmy żadnej organizacji. – Rzucił raport na biurko i potarł czoło. – Porozmawiajmy o bezpieczeństwie. – Zamknął oczy. K.O. Lewis odłożył swój egzemplarz raportu na biurko sędziego. –No cóż, dyrektor uważa, że powinniśmy przydzielić po czterech agentów każdemu z członków Sądu. Przynajmniej na najbliższe dziewięćdziesiąt dni. Do pracy i z pracy sędziowie będą jeździć limuzynami z eskortą. Policja będzie strzegła także budynku Sądu. –A co z podróżami? –Trzeba będzie z nich zrezygnować, przynajmniej na jakiś czas. Dyrektor uważa, że sędziowie nie powinni opuszczać dystryktu Kolumbii aż do końca roku. –Oszalał pan? A może oszalał pański zwierzchnik? Jeśli polecę moim szanownym kolegom zastosowanie się do tego wymogu, jeszcze dziś wyjadą z miasta i nie wrócą przez najbliższy miesiąc. To absurd! – Runyan zmarszczył czoło i spojrzał na swych asystentów, którzy pokręcili głowami, nie kryjąc oburzenia. Na Lewisie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Spodziewał się takiej reakcji. –Decyzja należy do pana. Ze strony dyrektora tylko sugestia. –Idiotyczna sugestia! –Dyrektor nie liczy na pańską zgodę. Liczy natomiast, że zechce pan odpowiednio wcześnie poinformować go o planowanych podróżach. W przeciwnym razie nie bierzemy odpowiedzialności za bezpieczeństwo sędziów. –Chce pan powiedzieć, że macie zamiar eskortować każdego sędziego za każdym razem, gdy wyjeżdża z miasta? –Tak, prezesie. Mamy taki plan. –Nic z tego. Ci ludzie nie są przyzwyczajeni do niańczenia. –Tak jest. Nie nawykli również do aniołów stróżów. Proszę jednak nie zapominać, że naszym zadaniem jest chronić pana i pańskich szanownych kolegów, sir. Oczywiście nie musimy tego robić. Ale wydaje mi się, sir, że to wy nas wezwaliście. Lecz jeśli taka jest wasza wola, możemy was zostawić w spokoju. Runyan nerwowo poprawił się w fotelu. –A co z budynkiem? Lewis uśmiechnął się lekko. –Nie martwimy się o gmach, prezesie. Łatwo go zabezpieczyć. Z tym nie powinno być żadnych problemów. –Więc o co chodzi? –Ulice pełne są idiotów, pomyleńców i nawiedzonych. – Lewis kiwnął głową w stronę okna. –I wszyscy nas nienawidzą. –Na to wygląda. Niech pan posłucha, prezesie, bardzo martwi nas sędzia Rosenberg. Nie chce wpuścić naszych ludzi do swojego domu; każe im warować przez całą noc na ulicy. Tylko swojemu ulubionemu policjantowi z Sądu… jakże on się nazywa? Ferguson… zezwolił na wartę przy tylnym wyjściu, i to jedynie od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. W domu jest tylko sędzia i jego pielęgniarz. To miejsce nie należy do bezpiecznych. Runyan zaczął czyścić paznokcie spinaczem i uśmiechnął się pod nosem. Śmierć Rosenberga – naturalna czy nie – przyniosłaby wszystkim ulgę. Mało tego, byłby to powód do święta. Prezes włożyłby czarny garnitur i wygłosił mowę pogrzebową, a potem za zamkniętymi drzwiami, w towarzystwie asystentów, zacierałby ręce z radości. Spodobała mu się ta myśl. –Co pan proponuje? – spytał. –Może mógłby pan z nim porozmawiać? –Próbowałem. Wyjaśniłem mu, że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi jest najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Ameryce, że przeklinają go miliony ludzi i że większość z nich nie może doczekać się jego śmierci. Że pod jego adresem nadchodzi cztery razy więcej listów z pogróżkami niż do nas wszystkich razem wziętych i że stanowi idealny i łatwy cel dla zabójcy. –I co on na to? – zapytał Lewis po chwili. –Kazał mi się pocałować w dupę, a potem usnął. Asystenci zachichotali. Agenci FBI, zdawszy sobie sprawę, że wolno się śmiać, zarechotali zgodnie. –Więc co mamy robić? – spytał poważnie Lewis. –Chrońcie go najlepiej, jak potraficie, sporządzajcie raporty i nie zawracajcie sobie nim głowy. On się nie boi niczego, nawet śmierci, a skoro piekło go nie przeraża, to nie wasz interes. –Owszem, nasz. Interes dyrektora i mój, prezesie. Sprawa jest prosta: jeśli komuś coś się stanie, Biuro wpadnie w tarapaty. Prezes zakołysał się w fotelu. Jazgot dobiegający z ulicy irytował go coraz bardziej, a spotkanie trwało już zbyt długo. –Nie zawracajcie sobie głowy Rosenbergiem. Może umrze we śnie. Bardziej martwi mnie Jensen. –Tak, on też stwarza problemy – rzucił Lewis, kartkując notatnik. –Wiem, że stwarza problemy – wycedził przez zęby Runyan. – Przynosi nam wstyd. Zdaje się, że obecnie jest liberałem. W połowie przypadków głosuje tak jak Rosenberg. W przyszłym miesiącu zostanie zapewne zwolennikiem supremacji białych i opowie się za segregacją w szkołach. Za pół roku zakocha się w Indianach i zechce oddać im Montanę. Zachowuje się jak dziecko opóźnione w rozwoju. –Wie pan, on poddaje się kuracji antydepresyjnej… –Wiem, wiem. Powiedział mi o tym. Traktuje mnie jak ojca. Jaki lek mu podają? –Prozac. –A co z tą instruktorką aerobiku, z którą się spotykał? Wciąż ją widuje? – Prezes ponownie zajął się paznokciami. –Raczej nie, prezesie. Sądzę, że Jensen nie interesuje się kobietami – stwierdził enigmatycznie Lewis. Wiedział jednak więcej, niż chciał powiedzieć. Spojrzał porozumiewawczo na jednego z agentów. Runyan nie zwrócił na to uwagi. –Współpracuje z wami? – indagował, nie przerywając czyszczenia paznokci. –Oczywiście, że nie. Pod wieloma względami jest gorszy od Rosenberga. Pozwala nam eskortować się tylko pod dom, a potem każe tkwić przez całą noc na parkingu. Nie możemy siedzieć nawet w korytarzu. Twierdzi, że niepokoilibyśmy sąsiadów. Proszę pamiętać, że on mieszka na szóstym piętrze, a do budynku można się dostać na dziesięć różnych sposobów. Bawi się z nami w kotka i myszkę. Wymyka się o różnych porach i nigdy nie wiemy, czy jest u siebie, czy też nie. Rosenberg przynajmniej przez całą noc siedzi w domu. Jensen jest wprost niemożliwy. –Wspaniale! Jeśli wy nie potraficie go wyśledzić, potencjalny morderca nie ma żadnych szans. Lewis nie pomyślał o tym. I wcale go to nie rozbawiło. –Dyrektor bardzo martwi się bezpieczeństwem sędziego Jensena. –Pod jego adresem nie nadchodzi wiele gróźb. –Jest szósty na liście, zaraz za panem, panie sędzio. –Och, a więc ja jestem na piątym miejscu. –Owszem. Tuż za sędzią Manningiem. Nawiasem mówiąc, współpraca z nim układa się doskonale. –Manning boi się własnego cienia – orzekł prezes, a potem zreflektował się. – Nie powinienem był tego mówić. Wybaczcie, panowie. Lewis nie zwrócił uwagi na słowa Runyana. –Ogólnie rzecz biorąc, współpraca sędziów z nami układa się dobrze, wyjąwszy oczywiście Rosenberga i Jensena. Sędzia Stone klnie na czym świat stoi, ale stosuje się do naszych poleceń. –Stone klnie na wszystko i wszystkich, więc nie bierzcie tego do siebie. Jak pan sądzi, dokąd wymyka się Jensen? –Nie mamy pojęcia. – Lewis ponownie spojrzał na jednego z agentów. Potężna część tłumu na ulicy zaczęła nagle skandować jedno hasło; wkrótce przyłączyła się reszta. Prezes nie mógł już tego znieść. Drżały szyby w oknach. Wstał i oficjalnie zakończył spotkanie. Gabinet sędziego Glenna Jensena znajdował się na pierwszym piętrze, po drugiej stronie gmachu, z dala od ulicznego hałasu. Pokój był obszerny, choć najmniejszy z dziewięciu biur. Jensen, jako najmłodszy z całej dziewiątki, i tak miał szczęście, że przyznano mu gabinet. Kiedy przed sześcioma laty, ledwo przekroczywszy czterdziestkę, przyjmował nominację, uważano go za fundamentalistę o silnie konserwatywnych poglądach, zbliżonych do przekonań tego, który go mianował. Przyjęcie jego kandydatury przez Senat ciągnęło się w nieskończoność. Jensen wypadł słabo przed Komisją Sprawiedliwości. We wszystkich istotnych kwestiach zajmował niejasne stanowisko, za co obrywał po głowie od obydwu stron. Republikanie byli zażenowani. Demokraci węszyli krew. Prezydent naciskał na członków komisji tak długo, aż ci się w końcu poddali, i Jensen przeszedł jednym głosem. Ale przeszedł, i to do końca życia. Przez sześć lat sprawowania urzędu nie zdołał nikogo usatysfakcjonować. Głęboko dotknięty przesłuchaniami przed komisją, poprzysiągł sobie, że w pracy będzie kierował się wyłącznie współczuciem. Republikanie wpadli we wściekłość. Poczuli się zdradzeni, szczególnie wtedy, gdy Jensen odkrył w sobie namiętność do zajmowania się prawami przestępców. Bez ideologicznych wyrzutów sumienia szybko wystąpił z szeregów prawicy, przeszedł do centrum, a potem zupełnie na lewo. Wkrótce jednak wszyscy uczeni w prawie mężowie zaczęli drapać się w kozie bródki, bo Jensen piorunem wrócił na prawo i poparł sędziego Sloana, który jako jeden z nielicznych sprzeciwiał się prawom kobiet. Jensen nie lubił kobiet. Zajął neutralną postawę w sprawie religii w szkołach, był sceptyczny wobec wolności słowa, popierał ludzi walczących o mniejsze podatki, Indianie go nie interesowali, bał się czarnych, zwalczał pornografię, współczuł kryminalistom i zajmował konsekwentną postawę w kwestii ochrony środowiska. Ku wielkiemu rozczarowaniu republikanów, którzy przelewali krew za jego nominację, Jensen opowiedział się za prawami homoseksualistów. Ostatnio na własną prośbę dostał wielce kłopotliwą sprawę, znaną jako afera Dumonda. Niejaki Roland Dumond przez osiem lat mieszkał ze swym kochankiem. Tworzyli szczęśliwą parę, byli sobie całkowicie oddani i zadowoleni z życia. Chcieli się pobrać, ale kodeks prawny Ohio nie zezwalał na takie związki. Niestety, przyjaciel Dumonda zaraził się AIDS i zmarł w męczarniach. Rodzina kochanka nie pozwoliła Dumondowi wziąć udziału w pogrzebie. Roland wpadł w rozpacz i podał rodzinę przyjaciela do sądu, żądając odszkodowania za straty moralne. Sprawa przez sześć lat nie schodziła z wokandy, wędrując od jednej instancji do drugiej, i w końcu trafiła na biurko Jensena. Kwestią sporną były tak zwane prawa małżeńskie gejów. Nazwisko Dumonda stało się okrzykiem bojowym wielu homoseksualnych aktywistów. Doszło nawet do zamieszek ulicznych. Jensen zamknął drzwi do drugiej, mniejszej części biura i wraz z trzema asystentami zasiadł przy stole konferencyjnym. Przez dwie godziny debatowali nad pozwem Dumonda i do niczego nie doszli. Jeden z asystentów, liberał po Uniwersytecie Cornella, domagał się wyroku przyznającego szerokie prawa partnerom homoseksualnym. Jensen popierał go, ale nie chciał się do tego przyznać. Pozostali dwaj asystenci byli sceptyczni. Wiedzieli – podobnie jak Jensen – że podczas posiedzenia Sądu Najwyższego nie uda się zdobyć wymaganej większości pięciu głosów. Rozmowa zeszła na inne tematy. –Prezes ma cię na oku, Glenn – oznajmił asystent po Uniwersytecie Duke. W biurze zwracali się doń po imieniu. “Panie sędzio” było zbyt oficjalne. –O co mu chodzi? – Jensen przetarł oczy. –Jeden z jego sekretarzy dał mi do zrozumienia, że prezes i FBI martwią się o twoje bezpieczeństwo. Podobno prezes jest wkurzony, że z nimi nie współpracujesz. Gość, który mi o tym powiedział, chciał, żebym ci to przekazał. – W Sądzie Najwyższym wszystko przekazywano sobie poprzez sieć sekretarzy, asystentów i aplikantów. Wszystko! –To dobrze, że jest wkurzony. Na tym polega jego praca. –Chce ci przydzielić dwóch dodatkowych ochroniarzy, a FBI będzie cię eskortować w drodze do pracy i z pracy. Poza tym chcą ci ograniczyć możliwość podróżowania. –Już to słyszałem. –Taa, wiemy. Ale ten sekretarz powiedział jeszcze, że prezes chce, abyśmy na ciebie wpłynęli. Mamy sprawić, byś zaczął współpracować z FBI, jeśli chcesz uratować życie. –Rozumiem. –Więc wpływamy na ciebie. –Dzięki. Możecie teraz przekazać pocztą pantoflową sekretarzowi prezesa, że nie tylko wpływaliście na mnie, ale piekliliście się i miotali wzburzeni, i że doceniam wasze wysiłki we wpływaniu, piekleniu się i miotaniu, ale wpuszczam wszystko jednym uchem, a wypuszczam drugim. Powiedzcie mu, że Glenn uważa się za twardziela. –Jasne, Glenn. Nie boisz się, prawda? –Ani trochę. ROZDZIAŁ 2 Thomas Callahan należał do najbardziej popularnych profesorów Uniwersytetu Tulane, głównie dlatego, że nigdy nie rozpoczynał wykładów przed jedenastą. Callahan pił – i to niemało – podobnie jak większość studentów, dlatego musiał odsypiać poranki, a potem leczyć kaca. Wykłady o dziewiątej i dziesiątej byłyby dla niego dopustem bożym. Popularność zawdzięczał również luzackiemu stylowi – nosił wytarte dżinsy, tweedowe marynarki z mocno przetartymi łatami na łokciach i nie uznawał skarpetek ani krawatów. W jego przekonaniu tak się powinien ubierać uniwersytecki liberał. Miał czterdzieści pięć lat, ale dzięki ciemnym włosom i okularom w szylkretowej oprawie wyglądał na trzydziestopięciolatka; zresztą nie przywiązywał wagi do swego wieku. Golił się raz na tydzień, kiedy zarost zaczynał go swędzić. Podczas chłodów, które w Nowym Orleanie należą do rzadkości, zapuszczał brodę. Pośród damskiej części żakostwa cieszył się całkiem zasłużoną reputacją donżuana. Nauczał prawa konstytucyjnego, najbardziej nie lubianego przedmiotu spośród wymaganego curriculum, ale – dzięki swej niezwykłej błyskotliwości i luzowi – uczynił “konstytuchę” przedmiotem ciekawym. Żaden inny profesor z Tulane nie potrafiłby tego dokonać. Poza tym żadnemu na tym nie zależało, więc studenci walczyli o miejsca na wykładach “konstytuchy”, prowadzonych przez Callahana trzy razy w tygodniu o jedenastej. Osiemdziesięciu przyszłych prawników zajęło miejsca w sześciu wznoszących się coraz wyżej rzędach ławek i szeptało między sobą, gdy Callahan stanął przed katedrą i zaczął czyścić okulary. Było dokładnie pięć po jedenastej. “O wiele za wcześnie” – pomyślał profesor. –Kto wie, dlaczego Rosenberg założył protest w sprawie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Wszystkie głowy znieruchomiały i w sali zapadła cisza. Musi mieć fatalnego kaca. Te przekrwione oczy! Kiedy zaczyna od Rosenberga, wykład będzie prawdziwą orką. Nikt nie podniósł ręki. Jaki Nash? Callahan rozglądał się powoli, metodycznie po sali i czekał. Było cicho jak makiem zasiał. Wtem głośno szczęknęła gałka u drzwi i napięcie opadło. Do sali wsunęła się atrakcyjna dziewczyna w obcisłych, spranych dżinsach i bawełnianym swetrze, przemknęła pod ścianą i usiadła w trzecim rzędzie. Studenci z czwartego rzędu spoglądali na nią z podziwem. Ci z piątego wyciągali szyje. Już od dwóch męczących lat obserwowali tę pełną wdzięku koleżankę z roku, przemierzającą na długich nogach korytarze i sale wykładowe. Ci, którzy pragnęli widoku wdzięków tej młodej kobiety, mogli się tylko domyślać jej bajecznego ciała. Ona bowiem nie należała do tych, które nim szafują. Była po prostu jedną z nich i ubierała się zgodnie z obowiązującym na wydziale prawa kanonem: dżinsy, flanelowe koszule, porozciągane swetry i za duże wojskowe kurtki. Wielbiciele oddaliby życie, by ujrzeć ją w czarnej skórzanej minispódniczce. Dziewczyna obdarzyła przelotnym uśmiechem siedzącego obok niej studenta i przez chwilę wszyscy zapomnieli o Callahanie i sprawie Nasha. Profesor nie zwrócił uwagi na jej wejście. Gdyby była przestraszoną studentką pierwszego roku, zapewne dobrałby się jej do skóry i wrzasnął: “Nie wolno spóźniać się na wykład!” Ale Callahan nie był dziś w nastroju do wrzasków, a Darby Shaw nie bała się go ani trochę. Przez ułamek sekundy Thomas zastanawiał się, czy ktoś wie, że on i Darby sypiają ze sobą. Chyba nie. Darby nalegała na utrzymanie związku w tajemnicy. –Czy ktoś przeczytał uzasadnienie Rosenberga w sprawie Nasha przeciwko stanowi New Jersey? Callahan był znów głównym obiektem zainteresowania. W sali panowała cisza. Studenci wiedzieli już, że dobrowolne zgłoszenie się do odpowiedzi oznaczało przypiekanie żywym ogniem przez następne trzydzieści minut. Żadnych ochotników. Palacze siedzący w ostatnich rzędach zapalili papierosy. Większość udawała, że pilnie coś notuje. Przeglądanie kodeksu i szukanie teraz opisu sprawy Nasha było zbyt ryzykowne, gdyż oznaczałoby przyznanie się do niewiedzy. Za późno na ściąganie. Każdy podejrzany ruch mógł zwrócić uwagę profesora, który i tak w końcu kogoś przygwoździ. W istocie przypadek Nasha nie był opisany w kodeksach. Należał do kilkudziesięciu drobnych spraw, o których Callahan wspomniał mimochodem przed tygodniem, a teraz domagał się od słuchaczy pełnej wiedzy na ten temat. Słynął zresztą z tego. Na egzaminie końcowym trzeba się było wykazać znajomością tysiąca dwustu spraw, z czego tysiąc nie było skodyfikowanych. Egzamin stanowił koszmar, choć Callahan oceniał sprawiedliwie i oblewał tylko prawdziwych matołów. W tej chwili nie był jednak w najlepszym nastroju. Rozejrzał się po sali w poszukiwaniu ofiary. –Panie Sallinger, jakie jest pańskie zdanie w tej sprawie? Czy potrafi pan wyjaśnić sprzeciw Rosenberga? Siedzący w czwartym rzędzie Sallinger odparł natychmiast: –Nie, panie profesorze. –Rozumiem. Czy mogę to przypisać temu, iż nie przeczytał pan sprzeciwu Rosenberga? –Tak, panie profesorze. Callahan spiorunował go wzrokiem. Przekrwione oczy nadawały jego gniewnemu spojrzeniu złowrogi wyraz. Dostrzegł to jedynie Sallinger, ponieważ pozostali studenci spuścili nisko głowy. –A czemuż to? –Bo staram się nie czytać sprzeciwów. Szczególnie Rosenberga. Idiota. Idiota do szóstej potęgi! Sallinger zdecydował się na walkę, choć jego składy z amunicją świeciły pustkami. –Czy ma pan coś przeciwko Rosenbergowi, panie Sallinger? Callahan szanował i podziwiał Rosenberga. Czcił go. Przeczytał o nim wszystko i pamiętał każdy wyrok przez niego orzeczony, wraz z uzasadnieniem. Pisał o nim prace naukowe. Kiedyś nawet zjadł z nim obiad. Sallinger zaczął się nerwowo wiercić. –Och nie, panie profesorze. Ja… po prostu w ogóle nie lubię sprzeciwów. Odpowiedź Sallingera była nawet dowcipna, ale nikt nie odważył się uśmiechnąć. Później, przy piwie, Sallinger i jego kumple będą tarzać się ze śmiechu, wspominając tę chwilę. Teraz jednak nikomu nie było wesoło. –Rozumiem. A czy w takim razie czytuje pan uzasadnienia większości? Chwila wahania. Zdaje się, że wyzwanie, jakie rzucił Sallinger Callahanowi, źle się dla śmiałka skończy. –Tak, panie profesorze. Czytam uzasadnienia. –Wspaniale. W takim razie zechce pan zreferować, jeśli łaska, uzasadnienie większości w sprawie Nasha przeciwko New Jersey. Sallinger w życiu nie słyszał o Nashu, ale zapamięta go do końca życia. –Tego chyba nie czytałem. –A więc nie czytuje pan uzasadnień sprzeciwów, panie Sallinger, a teraz dowiadujemy się, że zaniedbuje pan także większość. To co pan, u licha, czyta? Romanse? Brukowce? Z czwartego rzędu rozległ się cichy śmiech studentów, którzy czuli się w obowiązku wyrazić uznanie dla dowcipu Callahana, jednocześnie nie zwracając na siebie jego uwagi. Twarz Sallingera nabiegła krwią i biedak wpatrywał się jak oniemiały w swego prześladowcę. –Dlaczego nie przeczytał pan tej sprawy, drogi panie? – drążył bezlitośnie Callahan. –Nie wiem. Ja… no… chyba zapomniałem. Callahan przyjął to ze zrozumieniem. –Nie dziwi mnie to. Wspomniałem o tej sprawie w zeszłym tygodniu. W zeszłą środę, mówiąc ściśle. Jest to jedna ze spraw, których znajomości będę wymagał podczas egzaminu końcowego. I właśnie dlatego nie pojmuję, dlaczego nie zapoznał się pan z uzasadnieniem, od którego zależy pańskie być albo nie być. – Callahan przechadzał się wolnym krokiem przed katedrą i przyglądał się swym słuchaczom. – Czy ktoś zadał sobie trud i przeczytał to, o co pytam? Cisza. Callahan wbił wzrok w podłogę i sycił się milczeniem studentów. Wszystkie oczy spoglądały w dół, zawisły nieruchomo wszystkie ołówki i pióra. Nad ostatnim rzędem unosił się obłok dymu. W końcu z miejsca w trzecim rzędzie uniosła się nieśmiało ręka Darby Shaw, a salę wypełniło westchnienie ulgi. Znów ich uratowała! Zresztą na to właśnie liczyli. Darby zajmowała na wydziale drugą pozycję pod względem ocen i tylko kilka punktów dzieliło ją od pierwszego miejsca. Potrafiła wyrecytować wszystkie odroczenia, wyroki jednomyślne, głosy sprzeciwu i uzasadnienia większości w każdej sprawie omawianej przez Callahana na wykładzie. Znała je wszystkie. Miała już dyplom magna cum laude z biologii i zamierzała uzyskać dyplom z wyróżnieniem z prawa, a potem zarabiać na życie wytaczaniem procesów wielkim firmom chemicznym za zatruwanie środowiska. Callahan spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wyszła od niego przed trzema godzinami, po długiej nocy spędzonej przy winie i prawniczych dysputach. Nie rozmawiali jednak o Nashu. –Patrzcie państwo, panna Shaw ma nam coś do powiedzenia! A więc co nie spodobało się Rosenbergowi? –Sędzia Rosenberg uważa, że kodeks karny New Jersey narusza Drugą Poprawkę do Konstytucji[3]. – Mówiąc to nie patrzyła na Callahana. –Świetnie. A może zechciałaby pani poinformować swoich szanownych kolegów i koleżanki, co stwierdza kodeks karny New Jersey. –Zabrania między innymi posiadania broni półautomatycznej. –Cudownie! Panno Shaw, zabawmy się w zgadywankę i odpowiedzmy sobie na pytanie, jaką bronią dysponował pan Nash podczas aresztowania. –Karabinem automatycznym AK-47. –I co przydarzyło się temu nieszczęśnikowi? –Został skazany na trzy lata, ale złożył apelację. – Znała wszystkie szczegóły. –Czym się zajmował pan Nash? –W uzasadnieniu nie wspomniano o tym, ale z innych źródeł wiadomo, że postawiono mu dodatkowy zarzut handlu narkotykami. Trzeba dodać, że Nash w przeszłości nie był karany. –A więc pan Nash handlował trawką z kałasznikowem na ramieniu. I znalazł prawdziwego przyjaciela w osobie sędziego Rosenberga, czy tak? –Właśnie tak. – Spojrzała na Callahana. Napięcie opadło. Wszystkie oczy śledziły profesora wolno przemierzającego salę i rozglądającego się w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Darby Shaw często była jedyną osobą zabierającą głos podczas wykładów, a Callahan życzył sobie udziału i reszty studentów. –Jak sądzicie, dlaczego Rosenberg wykazał zrozumienie dla nieszczęsnego pana Nasha? – zwrócił się teraz do wszystkich. –Bo przepada za handlarzami trawką – odezwał się Sallinger, który, zraniony w swej dumie, próbował odzyskać dobre imię. Callahan kładł duży nacisk na dyskusje podczas wykładów. Uśmiechnął się do swojej ofiary, jakby witając ją z powrotem na polu bitwy. –Tak pan sądzi, panie Sallinger? –Ma się rozumieć. Kocha handlarzy, zboczeńców molestujących nieletnich, sprzedawców broni i terrorystów. Podziwia tego rodzaju ludzi, a jednocześnie widzi w nich biedne, wykorzystywane dzieci, które należy ochraniać. – Sallinger udawał słuszne oburzenie i gniew. –A pańskim zdaniem, co powinno się zrobić z tymi ludźmi, panie Sallinger? –To proste. Wytoczyć im sprawiedliwy proces, potem załatwić szybką, równie sprawiedliwą apelację i ukarać, jeśli zostaną uznani za winnych. – Sallinger znalazł się niebezpiecznie blisko prawicowego fundamentalizmu, co było traktowane przez studentów prawa na Uniwersytecie Tulane jako śmiertelny grzech. –Proszę, niech pan kontynuuje – rzekł Callahan, założywszy ręce na piersi. Sallinger zwęszył podstęp, mimo to postanowił nie rezygnować ze swych wywodów. Nie miał nic do stracenia. –Chodzi o to, że sędzia Rosenberg usiłuje interpretować po swojemu naszą konstytucję. Wyszukuje kruczki po to, żeby wykluczyć materiał dowodowy, bez którego niemożliwe jest skazanie niewątpliwie winnych oskarżonych. Mówiąc szczerze, robi mi się od tego niedobrze. Sędzia Rosenberg uważa więzienia za nadzwyczaj okrutne miejsca i dlatego, powołując się na Ósmą Poprawkę[4], chciałby wypuścić wszystkich przestępców na wolność. Dzięki Bogu znajduje się obecnie w mniejszości, szybko malejącej mniejszości. –Zatem jest pan zwolennikiem kierunku, w jakim zmierza obecnie Sąd Najwyższy, czyż nie tak, panie Sallinger? –Tak, do cholery! –Czy należy pan do owych normalnych, gorącokrwistych, patriotycznych przeciętniaków, którzy życzą staremu skurczybykowi szybkiej śmierci we śnie? W sali rozległo się kilka chichotów. Teraz można już było się śmiać. Sallinger wolał oczywiście skłamać. –Nikomu nie życzyłbym czegoś takiego – odparł niemal zawstydzony. Callahan znów rozpoczął marsz po sali. –No cóż, dziękuję, panie Sallinger. Zawsze z uwagą słucham pańskich komentarzy. Pozwolił nam pan, jak zwykle, zapoznać się z opinią laika o tym, czym jest prawo. Śmiech był już całkiem głośny. Sallinger zaczerwienił się i niemal zapadł pod ziemię. Callahan zachował powagę. –Chciałbym nieco podnieść poziom intelektualny tej dyskusji. Wróćmy więc do panny Shaw i zapytajmy ją, dlaczego sędzia Rosenberg opowiedział się po stronie Nasha. –Druga Poprawka gwarantuje wszystkim obywatelom prawo do posiadania i noszenia broni. Wedle sędziego Rosenberga należy odczytywać ją w sposób dosłowny, wykluczający wszelkie odstępstwa. Nie wolno niczego zakazywać. Jeśli Nash chce mieć kałasznikowa, granat obronny czy wyrzutnię przeciwczołgową, to stan New Jersey nie może mu tego prawnie zabronić. –Czy zgadza się pani z takim orzeczeniem? –Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Orzeczenie w sprawie Nasha przyjęto stosunkiem głosów osiem do jednego. Żaden z sędziów nie poparł votum separatum Rosenberga. –Czym zatem kierowała się większość sędziów? –Według mnie sprawa jest oczywista. Stany mają powody, by zabraniać sprzedaży i posiadania niektórych typów broni. Interes stanu New Jersey przeważył zgodne z Drugą Poprawką prawa pana Nasha. Społeczeństwo nie może pozwolić jednostkom na posiadanie niebezpiecznej broni. Callahan spojrzał na nią uważnie. Urodziwe studentki prawa trafiały się niezwykle rzadko, a gdy Callahan odkrył taki rarytas, zaczynał działać z zadziwiającą szybkością. Przez osiem poprzednich lat odnosił same sukcesy. W większości przypadków z łatwością dokonywał podbojów. Dziewczyny z wydziału prawa uważały się za wyzwolone i niezależne. Jednak z Darby było inaczej. Po raz pierwszy zwrócił na nią uwagę w bibliotece podczas drugiego semestru wstępnego roku i przez cały miesiąc zbierał się, żeby zaprosić ją na obiad. –Kto był autorem orzeczenia większości? – spytał. –Runyan. –I zgadza się pani z nim? –Owszem. To była naprawdę prosta sprawa. –W takim razie skąd wzięło się votum separatum Rosenberga? –Moim zdaniem sędzia Rosenberg nienawidzi swoich wielce szanownych kolegów z sądu. –Więc zgłasza sprzeciw tak dla zabawy? –Czasami… chyba tak. Jego uzasadnienia są coraz częściej nie do obrony. Choćby to w sprawie Nasha. Dla liberała, jakim jest sędzia Rosenberg, kontrola posiadania broni przez obywatela nie ulega kwestii. To on powinien był napisać orzeczenie większości i z pewnością zrobiłby to przed dziesięciu laty. W sprawie Fordice’a przeciwko stanowi Oregon z roku 1977 przyjął znacznie węższą interpretację Drugiej Poprawki. Rozbieżności w jego orzeczeniach stają się nie do przyjęcia. Callahan nie pamiętał już sprawy Fordice’a. –Zatem sugeruje pani, że sędzia Rosenberg cierpi na demencję? –Odbiło mu jak jasna cholera i pan doskonale o tym wie, profesorze. Nikt nie jest w stanie obronić jego orzeczeń. – Sallinger, zupełnie jak pijany walką bokser, rzucił się do ostatniej rundy. –Ma pan po części rację, panie Sallinger, jednak główną zasługą sędziego Rosenberga jest to, że wciąż trwa na posterunku. –Ciałem, ale nie umysłem. –On jeszcze oddycha, panie Sallinger. –Taa, dzięki maszynie pompującej mu tlen do nosa. –Liczy się obecność, panie Sallinger. Sędzia Rosenberg jest ostatnim wielkim prawnikiem w tym kraju i dzięki Bogu nie wyzionął jeszcze ducha. –Lepiej niech pan zadzwoni do Sądu i upewni się – powiedział Sallinger, ściszając głos. Zagalopował się. Naprawdę się zagalopował. Opuścił głowę i przygarbił się, a Callahan spiorunował go wzrokiem. ROZDZIAŁ 3 W słomkowym kapeluszu, czystym kombinezonie, starannie wyprasowanej koszuli khaki i długich kowbojskich butach mógłby uchodzić za ucieleśnienie starego farmera. Żuł tytoń i spluwał do czarnej wody falującej pod nabrzeżem. Żuł jak prawdziwy farmer. Półciężarówka, o tablicach rejestracyjnych z Karoliny Północnej, choć całkiem nowej marki, była już nieźle nadwerężona i pokryta warstwą kurzu. Stała w odległości stu jardów, zaparkowana na drugim końcu nabrzeża. Zbliżała się północ w poniedziałek, pierwszy poniedziałek października. Przez następne trzydzieści minut miał czekać w chłodnych ciemnościach pustego nabrzeża, oparty o barierkę, żując w zamyśleniu tytoń. Wpatrywał się uporczywie w morze. Zgodnie z ustaleniami był sam. Właśnie tak to zaplanowano. O tej porze na nabrzeżu zawsze było pusto. Na drodze biegnącej wzdłuż plaży mrugały światła pojedynczych aut, ale żadne się nie zatrzymało. Wpatrywał się w oddalone od brzegu niebieskie i czerwone światła kanału portowego. Nie poruszając głową spojrzał na zegarek. Na niebie wisiały nisko ciężkie chmury. Nie zobaczy niczego, dopóki łódź nie dobije do nabrzeża. Tak to zaplanowano. Półciężarówka nie pochodziła z Karoliny Północnej, podobnie jak i farmer. Tablice rejestracyjne zdjęto z wraka stojącego na złomowisku niedaleko Durham. Półciężarówkę skradziono w Baton Rouge, ale to nie on dokonał kradzieży. Był zawodowcem i nie parał się drobnymi przestępstwami. Po dwudziestu minutach ku nabrzeżu podpłynął ciemny obiekt. Cichy, przytłumiony szum silnika stał się głośniejszy. Obiekt okazał się niewielkim pontonem, o wyglądzie trudnym do określenia. Za sterem siedział ktoś nisko pochylony i ledwo widoczny. Farmer nawet nie drgnął. Czekał. Silnik ucichł nagle i czarny gumowy ponton zaczął dryfować na małej fali w odległości trzydziestu stóp od nabrzeża. Drogą biegnącą wzdłuż plaży nie przejeżdżał żaden samochód. Farmer spokojnie wyjął papierosa, wsadził go do ust i zapalił; zaciągnąwszy się dwa razy, strzelił niedopałkiem w stronę pontonu. –Co palisz? – zapytał kołyszący się na wodzie mężczyzna. Widział sylwetkę człowieka opartego o balustradę, ale nie mógł dostrzec jego twarzy. –Lucky strike’a – rzucił w odpowiedzi farmer. Zabawa w wymianę haseł była prawdziwym idiotyzmem. Ile innych czarnych pontonów mogło przypłynąć o tej porze od strony Atlantyku i dobić do starego nabrzeża? Prawdziwy idiotyzm, ale jakże ważny! –Luke? – upewnił się przybysz. –Sam? – powitał go farmer. Tamten nie nazywał się Sam, tylko Khamel, ale to nie miało znaczenia. Khamel nie powiedział nic więcej, zrozumieli się bez słów. Szybko włączył motor i skierował ponton ku plaży. Luke ruszył górą i spotkali się przy półciężarówce. Khamel wrzucił czarną sportową torbę adidasa na tylne siedzenie i zajął miejsce dla pasażera. Luke usiadł za kierownicą. Jechali w milczeniu, ignorując się nawzajem. Nie wymienili ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona gęstą brodą i przesłonięta ciemnymi okularami, miała złowrogi wyraz. Luke nie chciał mu się przyglądać, choć wiedział, że faceta poszukiwano w dziewięciu krajach. Gdy przejeżdżali przez most w Manteo, Luke zapalił lucky strike’a i nagle przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Jeśli dobrze pamiętał, było to jakieś pięć czy sześć lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali się dokładnie o wyznaczonej porze. Wtedy też nie przedstawili się sobie. Wszystko wydarzyło się w toalecie. Luke – wówczas jako nienagannie ubrany amerykański biznesmen – postawił skórzaną aktówkę pod ścianą obok umywalki, nad którą spokojnie mył ręce. Nagle aktówka zniknęła. Spojrzawszy w lustro, ujrzał oddalającego się szybko mężczyznę – tego samego, który teraz jechał z nim półciężarówką. Wtedy w Rzymie, po upływie półgodziny, bomba w aktówce eksplodowała, zabijając brytyjskiego ambasadora. W zamkniętych kręgach, w jakich obracał się Luke, imię Khamela wymawiano szeptem. Był to bowiem człowiek o wielu nazwiskach i twarzach, posługujący się wieloma językami, zabójca działający szybko i nie zostawiający za sobą śladów, przemyślny morderca grasujący po całym świecie, terrorysta, którego nikt nie potrafił schwytać. Jechali na północ wśród zupełnych ciemności. Luke usadowił się wygodniej w fotelu, nasunął kapelusz głęboko na oczy i prowadził samochód ręką luźno opartą na kierownicy. Usiłował przypomnieć sobie zasłyszane historie dotyczące pasażera. W większości były to przerażające opowieści o zamachach terrorystycznych. Sam pomógł w zabójstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przypisywano jednak znacznie więcej, jak choćby zorganizowanie zasadzki na siedemnastu izraelskich żołnierzy na Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. Był także jedynym podejrzanym o podłożenie bomby w samochodzie bogatego niemieckiego bankiera. W zamachu – a był to rok 1985 – oprócz bankiera zginęła cała jego rodzina. Mówiło się, że Khamel wziął za tę robotę trzy miliony w żywej gotówce. Większość specjalistów od wywiadu podejrzewała, że był też mózgiem nieudanego zamachu na papieża w roku 1981. Na Khamela zwalano każdy atak terrorystyczny, do którego nikt się nie przyznawał, i każde nie wyjaśnione zabójstwo. Łatwo było go oskarżać, nikt bowiem nie miał pewności, że naprawdę istnieje. Wszystko to ekscytowało Luke’a. Khamel miał zamiar uderzyć teraz na amerykańskiej ziemi! Luke nie miał pojęcia, kim będą ofiary, wiedział jednak, że popłynie krew nie byle kogo. O świcie półciężarówka zatrzymała się w Georgetown, na skrzyżowaniu Trzydziestej Pierwszej; M. Khamel złapał sportową torbę i bez słowa wyskoczył na chodnik. Ruszył na wschód. Minął kilka przecznic, wszedł do hotelu Cztery Pory Roku, gdzie w kiosku kupił “Post”, i wjechał windą na szóste piętro. Dokładnie o siódmej piętnaście zastukał do drzwi na końcu korytarza. –Tak? – odezwał się jakiś nerwowy głos. –Szukam pana Snellera – powiedział wolno Khamel pozbawioną akcentu, idealną amerykańską angielszczyzną i zakrył kciukiem wziernik w drzwiach. –Pana Snellera? –Tak. Edwina F. Snellera. Gałka w drzwiach pozostała nieruchoma i przez chwilę nic się nie działo. Po kilku sekundach przez szparę u dołu drzwi wysunęła się biała koperta. Khamel podniósł ją. –W porządku – rzucił na tyle głośno, by mógł go usłyszeć Sneller czy ten, kto podawał się za niego. –Pokój obok – odezwał się domniemany Sneller. – Będę czekał na telefon. Mówił jak Amerykanin. W przeciwieństwie do Luke’a nigdy nie widział Khamela i tak naprawdę wcale nie chciał go zobaczyć. Luke, który dwukrotnie spotkał się z zabójcą, miał sporo szczęścia, wciąż ciesząc się życiem. W pokoju stały dwa łóżka i mały stolik pod oknem. Wcześniej ktoś dokładnie zasłonił okna. Do środka nie przedostawał się ani jeden słoneczny promień. Khamel postawił torbę na łóżku, obok dwóch wypchanych teczek. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, a następnie podniósł słuchawkę. –To ja – powiedział do Snellera. – Co z samochodem? –Stoi na ulicy. Biały ford z tablicami rejestracyjnymi Connecticut. Kluczyki leżą na stole. – Sneller starannie wymawiał słowa. –Kradziony? –Oczywiście, ale ma nowe papiery. Jest czysty. –Zostawię go na lotnisku Dullesa zaraz po północy. Chcę, żeby został zniszczony, rozumiemy się? – Jego angielski był naprawdę doskonały. –Dostałem takie polecenie. Zrobię, co mi kazano. – Sneller mówił krótko i nie odbiegał od tematu. –Podkreślam: to bardzo ważne. Zamierzam zostawić pistolet w samochodzie. Pistolety mają to do siebie, że zostają po nich kule, a samochody widują różni ludzie, dlatego jeszcze raz przypominam, że auto i wszystko, co się w nim znajduje, musi zostać zniszczone. Czy wyrażam się jasno? –Dostałem takie polecenie – powtórzył Sneller. Nie podobał mu się ten wykład. Nie był nowicjuszem. Khamel usiadł na krawędzi łóżka. –Cztery miliony wpłynęły na moje konto przed tygodniem z jednodniowym opóźnieniem. Ponieważ jestem w mieście, chcę dostać następne trzy. –Zostaną przelane przed południem. Tak jak uzgodniono. –Owszem, ale ktoś nie trzyma się naszych uzgodnień. Pierwsza rata, proszę nie zapominać, nadeszła z opóźnieniem. Zarzuty Khamela zirytowały Snellera, a ponieważ zabójca był w pokoju obok, z którego nie powinien wychodzić, zleceniodawca dał upust wściekłości. –To wina banku, nie nasza – warknął. Uwaga ta rozwścieczyła Khamela. –Rozumiem. Żądam przelania następnych trzech milionów na konto w Zurychu, gdy tylko otworzą oddział waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny. Sprawdzę to. –W porządku. –Dobrze. Chcę uniknąć problemów po wykonaniu zadania. Za dwadzieścia cztery godziny będę w Paryżu, a stamtąd polecę prosto do Zurychu. Chcę mieć te pieniądze, kiedy się tam zjawię. –Będą, jeśli zadanie zostanie wykonane. Khamel uśmiechnął się do siebie. –Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed północą. O ile, rzecz jasna, dostarczyliście mi właściwe dane. –Jak do tej pory, nic się nie zmieniło. Dzisiaj również nie spodziewamy się nowości. Nasi ludzie pilnują wszystkiego. W teczce są mapy, diagramy, rozkład zajęć i zamówione przez pana artykuły. Khamel rzucił okiem na dwie leżące za jego plecami teczki. Prawą ręką potarł oczy. –Muszę się przespać – burknął do telefonu. – Całą dobę jestem na nogach. Sneller nie wiedział, co odpowiedzieć. Mieli jeszcze dużo czasu i jeśli Khamel pragnie się zdrzemnąć, to on mu w tym nie przeszkodzi. Płacili mu dziesięć milionów. –Zamówić coś do jedzenia? – spytał ni w pięć, ni w dziewięć. –Nie. Proszę zadzwonić do mnie za trzy godziny, dokładnie o wpół do jedenastej. – Odłożył słuchawkę i wyciągnął się na łóżku. Drugiego dnia jesiennej sesji Sądu Najwyższego na ulicach panował spokój i cisza. Sędziowie spędzili cały dzień w ławach, wysłuchując kolejnych prawników referujących skomplikowane i nudne sprawy. Rosenberg spał przez większą część posiedzenia. Ożywił się na krótko, gdy prokurator generalny z Teksasu domagał się, by więźniowi skazanemu na karę śmierci podano przed wykonaniem śmiercionośnego zastrzyku narkotyki rozjaśniające umysł. –Jeśli ów człowiek jest psychicznie chory, to jak można wykonywać na nim egzekucję? – dopytywał się, nie wierząc własnym uszom, Rosenberg. –Nic nie stoi temu na przeszkodzie – odparł prokurator z Teksasu. – Jego choroba jest uleczalna. Wystarczy jeden zastrzyk, żeby trochę oprzytomniał, a potem jeszcze jeden, żeby go uśmiercić. Wszystko pójdzie gładko i zgodnie z prawem. Rosenberg wściekał się i ciskał, ale potem uszła z niego para. Mały wózek inwalidzki stał znacznie niżej niż masywne, obite skórą trony jego szanownych kolegów. Rosenberg wyglądał w nim dosyć żałośnie. W minionych latach był tygrysem bezlitośnie upokarzającym najsprytniejszych prawników i lekce sobie ważącym ich wszystkie sądowe sztuczki. Teraz brakowało mu sił. Zaczął coś mamrotać, a potem pogubił się. Prokurator z Teksasu uśmiechnął się szyderczo. Podczas ostatniej rozpatrywanej tego dnia sprawy – jakiejś zupełnie nieciekawej historii prześladowań na tle rasowym w Wirginii – Rosenberg zaczął chrapać. Prezes Runyan spojrzał gniewnie z wysokości swego fotela, a Jason Kline, osobisty sekretarz i asystent Rosenberga, zrozumiał, o co chodzi. Powoli wytoczył wózek z sali posiedzeń na tylny korytarz. Sędzia odzyskał świadomość w gabinecie, zażył tabletki i poinformował asystentów, że chce jechać do domu. Kline dał znać FBI i po kilku minutach wózek z Rosenbergiem znalazł się bezpiecznie w mikrobusie należącym do sędziego, zaparkowanym w podziemiach. Samochodu pilnowało dwóch agentów FBI. Frederic, pielęgniarz sędziego, zabezpieczył wózek pasami, a za kierownicą mikrobusu usiadł sierżant Ferguson z policji Sądu Najwyższego. Sędzia nie życzył sobie agentów w mikrobusie. Mogli co najwyżej jechać za nim, a potem pilnować miejskiej posiadłości, parkując na ulicy, co i tak należało uznać za wyraz nadzwyczajnej ustępliwości Rosenberga, który nie ufał gliniarzom, a o agentach FBI nie chciał nawet słyszeć. Nie potrzebował ochrony. Na ulicy Volty w Georgetown mikrobus zwolnił, po czym wjechał tyłem na krótki podjazd. Pielęgniarz wraz z Fergusonem ostrożnie wprowadzili wózek do domu. Agenci przyglądali się wszystkiemu z ulicy, siedząc w czarnym rządowym dodge’u. Trawnik przed siedzibą sędziego był niewielki, toteż samochód agentów stał o kilka stóp od frontowych drzwi. Dochodziła szesnasta. Po kilku minutach z domu wyszedł – zgodnie z życzeniem sędziego – sierżant Ferguson i zaczął rozmawiać z agentami. Przed tygodniem – po wielu debatach – Rosenberg zgodził się w końcu na to, by Ferguson każdego popołudnia dokonywał cichej inspekcji wszystkich pokojów na górze i na dole. Potem sierżant musiał opuścić dom. Dokładnie o dwudziestej drugiej wolno mu było objąć wartę pod drzwiami; schodził z niej o szóstej rano. Sędzia nie zgadzał się na żadnego innego policjanta oprócz Fergusona i sierżant był już naprawdę zmęczony pracą po godzinach. –Wszystko w porządku – poinformował agentów. – Wracam o dziesiątej. –Jeszcze żyje? – spytał jeden z ludzi siedzących w samochodzie. Była to standardowa wymiana zdań. –Obawiam się, że tak – odparł Ferguson i ciężkim krokiem ruszył ku mikrobusowi. Frederic, pielęgniarz sędziego, był pyzatym, niezbyt silnym mężczyzną, ale obsługa pacjenta nie wymagała od niego specjalnego wysiłku. Ułożywszy odpowiednio poduszki, Frederic podniósł Rosenberga z wózka i ułożył go ostrożnie na sofie, na której sędzia spędzi bez ruchu następne dwie godziny, przysypiając i oglądając CNN. Frederic przygotował sobie kanapkę z szynką i talerzyk ciasteczek, po czym zaczął przeglądać leżący na kuchennym stole egzemplarz “National Enquirer”. Rosenberg zabełkotał coś głośno i zmienił kanał za pomocą pilota. Dokładnie o siódmej na stole pojawił się dietetyczny obiad sędziego, składający się z rosołu, gotowanych ziemniaków i duszonej cebuli. Frederic, posadziwszy starca na wózku, przewiózł go do jadalni. Rosenberg upierał się, by samemu posługiwać się sztućcami, i nie był to najelegantszy widok. Frederic oglądał telewizję. Później przyjdzie mu posprzątać cały poobiedni bałagan. O dziewiątej Rosenberg był już wykąpany i ubrany w piżamę i szlafrok. Leżał, dokładnie okryty kołdrą. Łóżko było wąskie, rozkładane, o jasnozielonej szpitalnej barwie. Sędzia sypiał na twardym materacu, mając w zasięgu ręki przycisk przywołujący pielęgniarza. Łóżko miało opuszczane boczne ścianki, których Rosenberg nigdy nie pozwalał podnosić. Stało w pokoju za kuchnią, służącym mu przez trzydzieści lat – aż do pierwszego wylewu – jako niewielka pracownia. Pomieszczenie przypominało teraz salę szpitalną, czuć w nim było środki dezynfekcyjne i zbliżającą się śmierć. Obok łóżka stał duży stół z lampą szpitalną i co najmniej dwudziestoma buteleczkami lekarstw. Regały wokół ścian szczelnie wypełniały grube i ciężkie księgi prawnicze. Pielęgniarz usiadł jak zwykle obok stołu, w pamiętającym lepsze czasy rozkładanym fotelu, i zaczął czytać sędziemu raporty. Robił to, dopóki nie usłyszał chrapania, rozlegającego się co noc mniej więcej o tej samej porze. Czytając wymawiał starannie i bardzo głośno słowa, a Rosenberg – mimo że sztywny i nieruchomy – słuchał go uważnie i chłonął treść raportu. Dzisiejsze podsumowanie dotyczyło sprawy, w której Rosenberg miał wydać orzeczenie większości. Po godzinie głośnego czytania Frederic zaczął odczuwać zmęczenie, a sędzia już przysypiał. Uniósł lekko rękę i za pomocą jednego z przycisków przy łóżku przyciemnił światło. Zamknął oczy. Frederic nacisnął plecami oparcie i fotel rozłożył się. Pielęgniarz odłożył dokumenty na podłogę i przymknął powieki. Rosenberg już chrapał, lecz nie miało to trwać długo. Kilka minut po dziesiątej w ciemnym, uśpionym domu uchyliły się lekko drzwi garderoby w sypialni na piętrze. Khamel wyszedł z ukrycia. Miał na sobie sportowe szorty, nylonową czapeczkę, a na nadgarstkach opaski – wszystko koloru szafirowego. Koszulka z długimi rękawami, obuwie treningowe Reeboka i skarpety były białe z szafirowymi paskami. Kolorystykę stroju dobrano idealnie. Khamel wyglądał jak człowiek, który uprawia jogging. Zniknęła gdzieś gęsta broda, a krótkie włosy pod czapeczką miały teraz jasny, niemal biały kolor. W sypialni było ciemno, podobnie jak w holu. Schody zatrzeszczały cicho pod stopami skradającego się. Zabójca mierzył pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, a ważył niecałe sto pięćdziesiąt funtów; na jego ciele nie było ani grama tłuszczu. Dbał o kondycję. W tej robocie liczyła się sprawność. Schody kończyły się w przedpokoju, niedaleko kuchennych drzwi. Khamel wiedział, że w samochodzie zaparkowanym przy krawężniku siedzi dwóch agentów, którzy zapewne nie obserwują domu. Wiedział również, że przed siedmioma minutami Ferguson stanął na warcie przy tylnych drzwiach. Słyszał pochrapywanie dobiegające z pokoju za kuchnią. Gdy czekał ukryty w garderobie, rozważał możliwość wcześniejszego wykonania zadania, zanim pojawi się Ferguson, którego teraz również będzie musiał zabić. Zastrzelenie policjanta nie nastręczało trudności. Problemem było jednak dodatkowe ciało, które ktoś mógłby za wcześnie odkryć, i Khamel straciłby wówczas kilka cennych godzin. Siedząc na górze, zastanawiał się, czy Ferguson, przychodząc na służbę, rozmawia najpierw z pielęgniarzem, i założył – niesłusznie, jak się okazało – że tak. Gdyby Ferguson istotnie wchodził do domu, zabójstwo sędziego odkryto by przed czasem. Postanowił więc zaczekać. Bezszelestnie przemknął przez przedpokój. W kuchni paliła się słaba żarówka zainstalowana w wyciągu nad blatem, co stanowiło pewne niebezpieczeństwo. Khamel sklął się w duchu za to, że nie wykręcił żarówki. Drobne błędy były niewybaczalne w jego fachu. Przykucnął pod oknem i wyjrzał na tylny dziedziniec. Nie dostrzegł Fergusona – człowieka, o którym wiedział wszystko: mierzy pięć stóp i siedemdziesiąt cztery cale, ma sześćdziesiąt jeden lat i cierpiąc na kataraktę, nie trafiłby ze swojego magnum 0,357 nawet w stodołę. W pokoju obaj mężczyźni chrapali. Khamel uśmiechnął się i przykucnął w drzwiach do dawnej pracowni. Zza elastycznego bandaża, którym był przepasany, szybko wyciągnął automatyczny pistolet kalibru 0,22 i tłumik. Przykręcił czterocalową rurkę do lufy i nisko pochylony wsunął się do pokoju. Pielęgniarz leżał w fotelu, z wiszącymi w powietrzu stopami, opuszczonymi ku podłodze rękoma i otwartymi ustami. Koniec tłumika znalazł się o cal od jego prawej skroni. Padły trzy szybkie strzały. Dłonie Frederica zacisnęły się, stopy podskoczyły lekko, ale oczy pozostały zamknięte. Khamel, nie zwlekając, skierował lufę pistoletu ku pomarszczonej, wyłysiałej głowie sędziego Abrahama Rosenberga i przestrzelił ją trzema pociskami. W pracowni nie było okien. Khamel przyglądał się ciałom zabitych i nasłuchiwał całą minutę. Stopy pielęgniarza jeszcze drżały, lecz wkrótce wszelkie ruchy ustały. Obaj martwi mężczyźni leżeli nieruchomo. Khamel musiał zabić Fergusona w domu. Było dopiero jedenaście po dziesiątej, i w okolicy mógł pojawić się jeszcze jakiś sąsiad wyprowadzający psa na wieczorny spacer. Khamel prześlizgnął się w ciemności pod tylne drzwi i zauważył gliniarza spacerującego wzdłuż drewnianego ogrodzenia, w odległości dwudziestu stóp od domu. Bez namysłu otworzył drzwi, zapalił zewnętrzną lampę i krzyknął: –Ferguson! Nie zamykając drzwi, ukrył się w ciemnym kącie obok lodówki. Ferguson posłusznie przeszedł przez mały dziedziniec i znalazł się w kuchni. Wcale się nie zdziwił, gdy usłyszał wołanie. Frederic – uśpiwszy sędziego – często zapraszał go na kawę i partyjkę remika. Tym razem nie było ani kawy, ani pielęgniarza. Khamel wystrzelił trzykrotnie w potylicę sierżanta, który upadł z łoskotem na kuchenny stół. Morderca zgasił światło nad drzwiami i odkręcił tłumik. Nie będzie mu już potrzebny. Wraz z pistoletem wsunął go za elastyczny bandaż na brzuchu. Wyjrzał przez frontowe okno. Agenci czytali gazety w świetle samochodowej lampki. Przestąpił ciało Fergusona, zatrzasnął drzwi i zniknął w ciemnościach. Bezgłośnie przeskoczył przez dwa ogrodzenia i znalazł się na ulicy. Ruszył truchtem, jakby uprawiał jogging. Glenn Jensen siedział samotnie na pogrążonym w ciemności balkonie kina “Montrose” i wpatrywał się w ekran, na którym nadzy mężczyźni uprawiali ze sobą seks. Zajadał prażoną kukurydzę z dużej torby i nie interesowało go nic oprócz nagich ciał. Ubrany był dość konserwatywnie w granatowy rozpinany sweter, bawełniane spodnie i miękkie mokasyny. Szerokie ciemne okulary przesłaniały oczy sędziego, a głowę zakrywał zamszowy kapelusz. Bóg w swej łaskawości obdarzył go trudną do zapamiętania twarzą, a przy odpowiednim kamuflażu nikt nie był w stanie go rozpoznać. Szczególnie na pustym balkonie gejowskiego kina porno, wyświetlającego o północy filmy dla garstki widzów. Jensen nie nosił kolczyków, kowbojskich chust, złotych łańcuchów czy innej biżuterii, słowem niczego, co wskazywałoby, że jest do wzięcia. Nie miał zamiaru rzucać się w oczy i pragnął jedynie świętego spokoju. Zabawa w kotka i myszkę z agentami FBI i całą resztą świata stała się dla niego prawdziwym wyzwaniem. Tego wieczoru samochód ochrony tkwił jak zwykle na parkingu przed domem. Kolejna dwójka agentów zaparkowała auto przy tylnym wyjściu. Przez cztery i pół godziny nic się nie działo, po czym Jensen, przebrawszy się, zszedł do garażu w piwnicy i wyjechał z niego pożyczonym od przyjaciela samochodem. W budynku było zbyt wiele wyjść, by nieszczęśni federalni mogli go upilnować. W zasadzie godził się na współpracę z nimi, ale miał przecież własne życie. Jeśli pracownicy Biura nie potrafią go wyśledzić, z pewnością nie uda się to i potencjalnemu zamachowcowi. Balkon był podzielony na trzy niewielkie sektory, po sześć rzędów foteli w każdym. Ciemności rozjaśniał jedynie szeroki strumień błękitnego światła z projektora. W bocznych przejściach walały się sterty połamanych foteli i składanych stolików. Aksamitne draperie wiszące na ścianach były postrzępione i wyblakłe. Kino stanowiło idealną kryjówkę. Kiedyś obawiał się rozpoznania. Przez kilka miesięcy po nominacji był wręcz przerażony. Nie mógł jeść kukurydzy i w ogóle nie potrafił cieszyć się cholernymi pornosami. Wymyślił sobie, że gdyby go przyłapano i rozpoznano, wytłumaczyłby się koniecznością prowadzenia “studiów terenowych” związanych z jedną z wielu rozpatrywanych spraw o obrazę moralności. Takich pozwów nie brakowało i niewykluczone, że jego wyjaśnienia przyjęto by za dobrą monetę. “Mam doskonałe alibi” – powtarzał sobie bez przerwy i w końcu przełamał barierę strachu. W 1990 roku o mało nie przypłacił życiem tej swojej namiętności. W kinie wybuchł pożar, spaliły się cztery osoby, których nazwiska podano w gazetach. Sędzia Glenn Jensen miał szczęście. Był akurat w toalecie, kiedy rozległy się krzyki i pojawił się dym. Wybiegł na ulicę i zniknął w tłumie. Wszystkie ofiary pożaru siedziały na balkonie. Jensen znał osobiście jednego z mężczyzn, który spłonął żywcem. Przez dwa miesiące sędzia omijał kino z daleka, ale przecież “studia w terenie” jeszcze nie dobiegły końca. A nawet gdyby go przyłapano, to co z tego? Sprawował swój urząd dożywotnio. Wyborcy nie mają nic do gadania. Lubił przychodzić do “Montrose” we wtorki, bo seanse trwały całą noc i nie było tłumów. Podczas oglądania filmu uwielbiał pojadać kukurydzę i popijać piwo z beczki, które kosztowało tutaj tylko pięćdziesiąt centów. W środkowym sektorze dwóch starszych mężczyzn obejmowało się i pieściło w ciemności. Jensen od czasu do czasu rzucał na nich przelotne spojrzenia, ale nie poświęcał im zbytniej uwagi. Film wciągnął go. “Jakież to smutne – pomyślał, spoglądając na całujących się staruchów. – Stoją nad grobem, boją się AIDS, a jednak szukają zaspokojenia na brudnym balkonie cuchnącego kina”. W połowie seansu na balkonie pojawiła się czwarta osoba. Przybysz spojrzał na Jensena i obejmujących się starców, po czym przeszedł cicho, z piwem i kukurydzą w ręku, do najwyższego rzędu środkowego sektora. Otwór projektora znajdował się tuż nad jego głową. Z prawej strony, trzy rzędy niżej, siedział sędzia. Siwi, przejrzali kochankowie całowali się, szeptali i chichotali, całkowicie pochłonięci sobą. Reszta świata ich nie interesowała. Nowy widz był ubrany stosownie do miejsca. Miał na sobie obcisłe dżinsy i czarną jedwabną koszulę; w uchu nosił kolczyk. Oczy przesłaniały mu ciemne okulary w szylkretowej oprawie. Obrazu dopełniała idealna fryzura i gęste wąsy. Khamel zamienił się w geja. Odczekał kilka minut i przeszedł na prawo, gdzie usiadł tuż przy przejściu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nikogo nie obchodziło, gdzie siedzi. Dwadzieścia minut po północy starcom odechciało się figli. Wstali i trzymając się za ręce wyszli na paluszkach, wciąż chichocząc i szepcząc. Jensen nie zwrócił na nich uwagi. Pochłaniał go film: potężna orgia na jachcie podczas huraganu. Khamel niczym kot prześlizgnął się na drugą stronę przejścia i usiadł trzy rzędy nad Jensenem. Sączył piwo. Byli sami. Upłynęła jeszcze jedna minuta i Khamel przesiadł się o jeden rząd bliżej. Od sędziego dzieliło go tylko osiem stóp. Na ekranie rozszalał się tajfun, a orgia osiągnęła apogeum. Ryk wiatru i wrzaski podnieconych mężczyzn zagłuszały wszelkie odgłosy w małym kinie. Khamel odstawił piwo i kukurydzę na podłogę. Spod koszuli wyciągnął trzy stopy żółtej nylonowej linki alpinistycznej, którą był przepasany. Szybko owinął końce wokół dłoni i przeskoczył do następnego rzędu. Jensen dyszał ciężko. Torba z kukurydzą drżała w jego ręku. Khamel błyskawicznie zacisnął linkę tuż pod krtanią sędziego, szarpnął gwałtownie i pociągnął w dół. Głowa Glenna Jensena opadła na oparcie fotela. Morderca zawiązał linkę na szyi ofiary. W pętlę wsunął sześciocalowy stalowy pręt i obrócił nim kilka razy. Skóra pękła i trysnęła krew. Cała akcja trwała nie dłużej niż dziesięć sekund. Na ekranie morze uspokoiło się, a na jachcie rozpoczęto przygotowania do kolejnej