sample - Harianpati.com

Transkrypt

sample - Harianpati.com
JOHN GRISHAM
Raport Pelikana
ROZDZIAŁ 1
Wydawało się, że jest niezdolny do wywołania takiego zamieszania, ale to on był
przyczyną tego, co działo się za oknem. Nie pierwszy raz. Miał dziewięćdziesiąt jeden
lat, był sparaliżowany, przypięty pasami do wózka inwalidzkiego i podłączony do tlenu.
Drugi udar przed siedmiu laty omal go nie wykończył, ale Abraham Rosenberg wciąż
żył, i nawet z rurkami w nosie był lepszym prawnikiem niż pozostała ósemka razem
wzięta[1]. Był ostatnią żywą legendą sądu, a to, że wciąż oddychał, wzbudzało
wściekłość tłumu za oknem.
Siedział na małym wózku inwalidzkim w głównym budynku Sądu Najwyższego.
Stopami dotykał dolnej krawędzi okna, a głowę wychylił do przodu, żeby lepiej słyszeć
nasilający się hałas. Nienawidził gliniarzy, ale widok ich zwartych, równych szeregów
sprawiał mu radość. Policjanci stali wyprostowani i nie cofnęli się nawet o krok pod
naporem co najmniej pięćdziesięciu tysięcy spragnionych krwi demonstrantów.
–Największy tłum, jaki w życiu widziałem! – krzyknął Rosenberg, nie odrywając
oczu od okna. Był prawie głuchy. Jason Kline, jego starszy asystent, stał tuż za nim.
Był pierwszy poniedziałek października, dzień rozpoczęcia nowej sesji Sądu,
obchodzony zwyczajowo jako Święto Pierwszej Poprawki do Konstytucji. Wspaniałe
święto! Rosenberg był zachwycony. Dla niego wolność słowa oznaczała prawo do
buntu.
–Są tam Indianie? – spytał głośno.
–Są! – wrzasnął Jason Kline do jego prawego ucha.
–W barwach wojennych?
–Tak! W pełnym rynsztunku bojowym.
–Tańczą?
–Tak!
Indianie, czarni, biali, brązowi, kobiety, homoseksualiści, miłośnicy przyrody,
chrześcijanie, zwolennicy przerywania ciąży, Aryjczycy, naziści, ateiści, myśliwi,
animalsi, bojownicy o supremację białych, bojownicy o supremację czarnych,
przeciwnicy podatków, drwale, farmerzy – wszyscy zebrali się, by protestować. A
policjanci z oddziałów prewencyjnych mocno ściskali czarne pałki.
–Indianie przepadają za mną!
–Nie mam co do tego wątpliwości. – Kline kiwnął głową i uśmiechnął się do
kruchego, małego człowieczka o zaciśniętych pięściach.
Rosenberg wyznawał prostą filozofię: najpierw rząd, potem gospodarka; jednostka
przed rządem, a najważniejsze jest środowisko naturalne. Jeśli chodzi o Indian, to
spełniłby ich każdą prośbę.
Przekleństwa, modły, śpiewy, okrzyki i wrzaski narastały z każdą chwilą, a policja
prewencyjna zwierała szeregi. Tłum był potężniejszy i bardziej zdesperowany, niż
bywało to w ostatnich latach. Wyczuwało się większe napięcie. Przemoc stała się
niemal chlebem powszednim. Podkładano bomby pod kliniki wykonujące zabiegi
przerywania ciąży. Napadano na ginekologów i bito ich, a nawet mordowano. W
Pensacola pewnego lekarza zakneblowano, związano w pozycji embrionalnej i oblano
żrącym kwasem. Co tydzień wybuchały zamieszki na ulicach. Wojowniczy geje
atakowali kościoły i księży. Bojownicy o supremację białych, zrzeszeni w
kilkudziesięciu znanych i nieznanych organizacjach paramilitarnych, coraz śmielej
napadali na czarnych, Latynosów i Azjatów. Nienawiść ogarnęła całą Amerykę.
Sąd, rzecz jasna, stał się łatwym celem ataków. Groźby pod adresem sędziów
nasiliły się dziesięciokrotnie od roku 1990. Wzmocniono ochronę gmachu Sądu
Najwyższego; każdego sędziego strzegło co najmniej dwóch agentów FBI, a każda
pogróżka była dokładnie sprawdzana.
–Nienawidzą mnie, nie sądzisz? – powiedział głośno Rosenberg, wyglądając przez
okno.
–Owszem, niektórzy z nich na pewno – odparł rozbawiony Kline.
Rosenberg uwielbiał tego typu uwagi. Uśmiechnął się i wziął głęboki oddech. To
jemu najczęściej grożono śmiercią.
–Widzisz transparenty? – spytał. Był prawie ślepy.
–Sporo.
–Co na nich powypisywali?
–To, co zwykle. “Śmierć Rosenbergowi”. “Rosenberg na emeryturę”. “Odciąć mu
tlen”.
–Cholera, od lat ciągle to samo. Mogliby wymyślić coś nowego.
Asystent nie odpowiedział. Abe powinien był zrezygnować już dawno temu, ale
zapewne wyniosą go stąd na noszach.
Rosenberg miał trzech sekretarzy prawnych zajmujących się wyszukiwaniem
precedensów, jednak wszystkie uzasadnienia pisywał samodzielnie grubym pisakiem
na białym papierze kancelaryjnym, a jego bazgroły przypominały pismo
pierwszoklasisty. Pisanie zajmowało mu dużo czasu, ale nie przejmował się tym, bo
pełnił swą funkcję dożywotnio. Sekretarze sprawdzali uzasadnienia pod względem
prawnym i rzadko znajdowali w nich jakiś błąd.
–Trzeba by rzucić Runyana na pożarcie Indianom – zachichotał Rosenberg.
John Runyan był pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, zatwardziałym
konserwatystą, mianowanym przez republikańskiego prezydenta, znienawidzonym
przez Indian oraz wszystkie mniejszości. Siedmiu z dziewięciu sędziów również
mianował republikanin. Rosenberg czekał już piętnaście lat na to, żeby w Białym Domu
zamieszkał demokrata. Chciał zrezygnować, powinien zrezygnować, ale nie mógł się
pogodzić z myślą, że jego miejsce zajmie jakiś prawicowiec w typie Runyana.
Miał czas. Mógł sobie siedzieć w swoim wózku inwalidzkim, oddychać tlenem i
bronić praw Indian, czarnych, kobiet, ubogich, upośledzonych i przyrody dopóty,
dopóki nie skończy stu pięciu lat. I nikt mu w tym nie przeszkodzi. Chyba że go zabiją.
Co zresztą nie byłoby wcale takie złe.
Głowa wielkiego męża zadrżała, zachwiała się i opadła na ramię. Usnął. Kline
wyszedł cichutko z gabinetu i udał się do pracy w bibliotece. Wróci za pół godziny, by
sprawdzić poziom tlenu i podać Rosenbergowi tabletki.
Gabinet pierwszego prezesa mieści się na głównym piętrze i jest większy i bardziej
okazały niż biura pozostałej ósemki sędziów. Westybul wykorzystywany jest do małych
przyjęć i oficjalnych zebrań, natomiast sam gabinet stanowi miejsce pracy prezesa.
Drzwi gabinetu były zamknięte, a w środku oprócz prezesa znajdowało się trzech
jego asystentów, kapitan policji Sądu Najwyższego, trzech agentów FBI i K.O. Lewis –
zastępca dyrektora Federalnego Biura Śledczego. Nastrój był poważny. Wszyscy starali
się nie zwracać uwagi na hałasy dobiegające z zewnątrz. Nie było to łatwe. Prezes
rozmawiał z Lewisem o ostatniej serii pogróżek, a pozostali słuchali. Asystenci
notowali pilnie.
W ciągu ostatnich sześćdziesięciu dni do Biura napłynęło ponad dwieście gróźb, co
było swoistym rekordem. Wśród nich zdarzały się ogólnikowe, typu: “Wysadzić w
powietrze Sąd”, lecz wiele dotyczyło konkretnych osób.
Runyan nie ukrywał poirytowania. Miał przed sobą poufny raport FBI, z którego
odczytywał nazwy organizacji podejrzanych o wysyłanie gróźb. Ku-Klux-Klan,
Aryjczycy, naziści, Palestyńczycy, czarni separatyści, przeciwnicy przerywania ciąży,
homofobi. Nawet IRA. Brakowało tylko rotarian i harcerzy. Jakaś popierana przez Iran
grupa z Bliskiego Wschodu groziła rozlewem krwi na amerykańskiej ziemi z zemsty za
śmierć dwóch ministrów sprawiedliwości w Teheranie. Nie istniały absolutnie żadne
dowody, że Stany Zjednoczone miały z tym jakiś związek. Nowo powstała w kraju i już
ciesząca się wątpliwą sławą grupa terrorystyczna, znana jako Armia Podziemia, zabiła
w Teksasie sędziego federalnego podkładając bombę pod jego samochód. Nie
dokonano jeszcze żadnych aresztowań, mimo że AP wzięła na siebie odpowiedzialność
za zamach na sędziego. Armię podejrzewano również o podłożenie kilkudziesięciu
ładunków wybuchowych pod biura ACLU[2].
–A co z tymi terrorystami z Puerto Rico? – zapytał Runyan, nie podnosząc głowy.
–Mięczaki. Nie ma się czym przejmować – rzucił od niechcenia K.O. Lewis. – Grożą
już od dwudziestu lat.
–Więc może powinniśmy wziąć się do roboty. Mamy odpowiedni klimat, nie sądzi
pan?
–Nie ma się co przejmować tymi z Puerto Rico, prezesie. – Runyan lubił, gdy
zwracano się do niego “prezesie”. Nie “panie sędzio” czy “panie prezesie”, lecz
właśnie “prezesie”. – Grożą tak jak wszyscy.
–Bardzo zabawne – odparł Runyan z kamienną twarzą. – Bardzo zabawne. Mam
nadzieję, że nie pominęliśmy żadnej organizacji. – Rzucił raport na biurko i potarł
czoło. – Porozmawiajmy o bezpieczeństwie. – Zamknął oczy.
K.O. Lewis odłożył swój egzemplarz raportu na biurko sędziego.
–No cóż, dyrektor uważa, że powinniśmy przydzielić po czterech agentów każdemu
z członków Sądu. Przynajmniej na najbliższe dziewięćdziesiąt dni. Do pracy i z pracy
sędziowie będą jeździć limuzynami z eskortą. Policja będzie strzegła także budynku
Sądu.
–A co z podróżami?
–Trzeba będzie z nich zrezygnować, przynajmniej na jakiś czas. Dyrektor uważa, że
sędziowie nie powinni opuszczać dystryktu Kolumbii aż do końca roku.
–Oszalał pan? A może oszalał pański zwierzchnik? Jeśli polecę moim szanownym
kolegom zastosowanie się do tego wymogu, jeszcze dziś wyjadą z miasta i nie wrócą
przez najbliższy miesiąc. To absurd! – Runyan zmarszczył czoło i spojrzał na swych
asystentów, którzy pokręcili głowami, nie kryjąc oburzenia.
Na Lewisie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Spodziewał się takiej reakcji.
–Decyzja należy do pana. Ze strony dyrektora tylko sugestia.
–Idiotyczna sugestia!
–Dyrektor nie liczy na pańską zgodę. Liczy natomiast, że zechce pan odpowiednio
wcześnie poinformować go o planowanych podróżach. W przeciwnym razie nie
bierzemy odpowiedzialności za bezpieczeństwo sędziów.
–Chce pan powiedzieć, że macie zamiar eskortować każdego sędziego za każdym
razem, gdy wyjeżdża z miasta?
–Tak, prezesie. Mamy taki plan.
–Nic z tego. Ci ludzie nie są przyzwyczajeni do niańczenia.
–Tak jest. Nie nawykli również do aniołów stróżów. Proszę jednak nie zapominać, że
naszym zadaniem jest chronić pana i pańskich szanownych kolegów, sir. Oczywiście
nie musimy tego robić. Ale wydaje mi się, sir, że to wy nas wezwaliście. Lecz jeśli taka
jest wasza wola, możemy was zostawić w spokoju.
Runyan nerwowo poprawił się w fotelu.
–A co z budynkiem?
Lewis uśmiechnął się lekko.
–Nie martwimy się o gmach, prezesie. Łatwo go zabezpieczyć. Z tym nie powinno
być żadnych problemów.
–Więc o co chodzi?
–Ulice pełne są idiotów, pomyleńców i nawiedzonych. – Lewis kiwnął głową w
stronę okna.
–I wszyscy nas nienawidzą.
–Na to wygląda. Niech pan posłucha, prezesie, bardzo martwi nas sędzia
Rosenberg. Nie chce wpuścić naszych ludzi do swojego domu; każe im warować przez
całą noc na ulicy. Tylko swojemu ulubionemu policjantowi z Sądu… jakże on się
nazywa? Ferguson… zezwolił na wartę przy tylnym wyjściu, i to jedynie od dziesiątej
wieczorem do szóstej rano. W domu jest tylko sędzia i jego pielęgniarz. To miejsce nie
należy do bezpiecznych.
Runyan zaczął czyścić paznokcie spinaczem i uśmiechnął się pod nosem. Śmierć
Rosenberga – naturalna czy nie – przyniosłaby wszystkim ulgę. Mało tego, byłby to
powód do święta. Prezes włożyłby czarny garnitur i wygłosił mowę pogrzebową, a
potem za zamkniętymi drzwiami, w towarzystwie asystentów, zacierałby ręce z
radości. Spodobała mu się ta myśl.
–Co pan proponuje? – spytał.
–Może mógłby pan z nim porozmawiać?
–Próbowałem. Wyjaśniłem mu, że wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi jest
najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Ameryce, że przeklinają go miliony ludzi i
że większość z nich nie może doczekać się jego śmierci. Że pod jego adresem
nadchodzi cztery razy więcej listów z pogróżkami niż do nas wszystkich razem
wziętych i że stanowi idealny i łatwy cel dla zabójcy.
–I co on na to? – zapytał Lewis po chwili.
–Kazał mi się pocałować w dupę, a potem usnął.
Asystenci zachichotali. Agenci FBI, zdawszy sobie sprawę, że wolno się śmiać,
zarechotali zgodnie.
–Więc co mamy robić? – spytał poważnie Lewis.
–Chrońcie go najlepiej, jak potraficie, sporządzajcie raporty i nie zawracajcie sobie
nim głowy. On się nie boi niczego, nawet śmierci, a skoro piekło go nie przeraża, to nie
wasz interes.
–Owszem, nasz. Interes dyrektora i mój, prezesie. Sprawa jest prosta: jeśli komuś
coś się stanie, Biuro wpadnie w tarapaty.
Prezes zakołysał się w fotelu. Jazgot dobiegający z ulicy irytował go coraz bardziej,
a spotkanie trwało już zbyt długo.
–Nie zawracajcie sobie głowy Rosenbergiem. Może umrze we śnie. Bardziej martwi
mnie Jensen.
–Tak, on też stwarza problemy – rzucił Lewis, kartkując notatnik.
–Wiem, że stwarza problemy – wycedził przez zęby Runyan. – Przynosi nam wstyd.
Zdaje się, że obecnie jest liberałem. W połowie przypadków głosuje tak jak Rosenberg.
W przyszłym miesiącu zostanie zapewne zwolennikiem supremacji białych i opowie się
za segregacją w szkołach. Za pół roku zakocha się w Indianach i zechce oddać im
Montanę. Zachowuje się jak dziecko opóźnione w rozwoju.
–Wie pan, on poddaje się kuracji antydepresyjnej…
–Wiem, wiem. Powiedział mi o tym. Traktuje mnie jak ojca. Jaki lek mu podają?
–Prozac.
–A co z tą instruktorką aerobiku, z którą się spotykał? Wciąż ją widuje? – Prezes
ponownie zajął się paznokciami.
–Raczej nie, prezesie. Sądzę, że Jensen nie interesuje się kobietami – stwierdził
enigmatycznie Lewis. Wiedział jednak więcej, niż chciał powiedzieć. Spojrzał
porozumiewawczo na jednego z agentów.
Runyan nie zwrócił na to uwagi.
–Współpracuje z wami? – indagował, nie przerywając czyszczenia paznokci.
–Oczywiście, że nie. Pod wieloma względami jest gorszy od Rosenberga. Pozwala
nam eskortować się tylko pod dom, a potem każe tkwić przez całą noc na parkingu. Nie
możemy siedzieć nawet w korytarzu. Twierdzi, że niepokoilibyśmy sąsiadów. Proszę
pamiętać, że on mieszka na szóstym piętrze, a do budynku można się dostać na
dziesięć różnych sposobów. Bawi się z nami w kotka i myszkę. Wymyka się o różnych
porach i nigdy nie wiemy, czy jest u siebie, czy też nie. Rosenberg przynajmniej przez
całą noc siedzi w domu. Jensen jest wprost niemożliwy.
–Wspaniale! Jeśli wy nie potraficie go wyśledzić, potencjalny morderca nie ma
żadnych szans.
Lewis nie pomyślał o tym. I wcale go to nie rozbawiło.
–Dyrektor bardzo martwi się bezpieczeństwem sędziego Jensena.
–Pod jego adresem nie nadchodzi wiele gróźb.
–Jest szósty na liście, zaraz za panem, panie sędzio.
–Och, a więc ja jestem na piątym miejscu.
–Owszem. Tuż za sędzią Manningiem. Nawiasem mówiąc, współpraca z nim układa
się doskonale.
–Manning boi się własnego cienia – orzekł prezes, a potem zreflektował się. – Nie
powinienem był tego mówić. Wybaczcie, panowie.
Lewis nie zwrócił uwagi na słowa Runyana.
–Ogólnie rzecz biorąc, współpraca sędziów z nami układa się dobrze, wyjąwszy
oczywiście Rosenberga i Jensena. Sędzia Stone klnie na czym świat stoi, ale stosuje
się do naszych poleceń.
–Stone klnie na wszystko i wszystkich, więc nie bierzcie tego do siebie. Jak pan
sądzi, dokąd wymyka się Jensen?
–Nie mamy pojęcia. – Lewis ponownie spojrzał na jednego z agentów.
Potężna część tłumu na ulicy zaczęła nagle skandować jedno hasło; wkrótce
przyłączyła się reszta. Prezes nie mógł już tego znieść. Drżały szyby w oknach. Wstał i
oficjalnie zakończył spotkanie.
Gabinet sędziego Glenna Jensena znajdował się na pierwszym piętrze, po drugiej
stronie gmachu, z dala od ulicznego hałasu. Pokój był obszerny, choć najmniejszy z
dziewięciu biur. Jensen, jako najmłodszy z całej dziewiątki, i tak miał szczęście, że
przyznano mu gabinet. Kiedy przed sześcioma laty, ledwo przekroczywszy
czterdziestkę, przyjmował nominację, uważano go za fundamentalistę o silnie
konserwatywnych poglądach, zbliżonych do przekonań tego, który go mianował.
Przyjęcie jego kandydatury przez Senat ciągnęło się w nieskończoność. Jensen wypadł
słabo przed Komisją Sprawiedliwości. We wszystkich istotnych kwestiach zajmował
niejasne stanowisko, za co obrywał po głowie od obydwu stron. Republikanie byli
zażenowani. Demokraci węszyli krew. Prezydent naciskał na członków komisji tak
długo, aż ci się w końcu poddali, i Jensen przeszedł jednym głosem.
Ale przeszedł, i to do końca życia. Przez sześć lat sprawowania urzędu nie zdołał
nikogo usatysfakcjonować. Głęboko dotknięty przesłuchaniami przed komisją,
poprzysiągł sobie, że w pracy będzie kierował się wyłącznie współczuciem.
Republikanie wpadli we wściekłość. Poczuli się zdradzeni, szczególnie wtedy, gdy
Jensen odkrył w sobie namiętność do zajmowania się prawami przestępców. Bez
ideologicznych wyrzutów sumienia szybko wystąpił z szeregów prawicy, przeszedł do
centrum, a potem zupełnie na lewo. Wkrótce jednak wszyscy uczeni w prawie mężowie
zaczęli drapać się w kozie bródki, bo Jensen piorunem wrócił na prawo i poparł
sędziego Sloana, który jako jeden z nielicznych sprzeciwiał się prawom kobiet. Jensen
nie lubił kobiet. Zajął neutralną postawę w sprawie religii w szkołach, był sceptyczny
wobec wolności słowa, popierał ludzi walczących o mniejsze podatki, Indianie go nie
interesowali, bał się czarnych, zwalczał pornografię, współczuł kryminalistom i
zajmował konsekwentną postawę w kwestii ochrony środowiska. Ku wielkiemu
rozczarowaniu republikanów, którzy przelewali krew za jego nominację, Jensen
opowiedział się za prawami homoseksualistów.
Ostatnio na własną prośbę dostał wielce kłopotliwą sprawę, znaną jako afera
Dumonda. Niejaki Roland Dumond przez osiem lat mieszkał ze swym kochankiem.
Tworzyli szczęśliwą parę, byli sobie całkowicie oddani i zadowoleni z życia. Chcieli się
pobrać, ale kodeks prawny Ohio nie zezwalał na takie związki. Niestety, przyjaciel
Dumonda zaraził się AIDS i zmarł w męczarniach. Rodzina kochanka nie pozwoliła
Dumondowi wziąć udziału w pogrzebie. Roland wpadł w rozpacz i podał rodzinę
przyjaciela do sądu, żądając odszkodowania za straty moralne. Sprawa przez sześć lat
nie schodziła z wokandy, wędrując od jednej instancji do drugiej, i w końcu trafiła na
biurko Jensena. Kwestią sporną były tak zwane prawa małżeńskie gejów. Nazwisko
Dumonda stało się okrzykiem bojowym wielu homoseksualnych aktywistów. Doszło
nawet do zamieszek ulicznych.
Jensen zamknął drzwi do drugiej, mniejszej części biura i wraz z trzema
asystentami zasiadł przy stole konferencyjnym. Przez dwie godziny debatowali nad
pozwem Dumonda i do niczego nie doszli. Jeden z asystentów, liberał po
Uniwersytecie Cornella, domagał się wyroku przyznającego szerokie prawa partnerom
homoseksualnym. Jensen popierał go, ale nie chciał się do tego przyznać. Pozostali
dwaj asystenci byli sceptyczni. Wiedzieli – podobnie jak Jensen – że podczas
posiedzenia Sądu Najwyższego nie uda się zdobyć wymaganej większości pięciu
głosów.
Rozmowa zeszła na inne tematy.
–Prezes ma cię na oku, Glenn – oznajmił asystent po Uniwersytecie Duke.
W biurze zwracali się doń po imieniu. “Panie sędzio” było zbyt oficjalne.
–O co mu chodzi? – Jensen przetarł oczy.
–Jeden z jego sekretarzy dał mi do zrozumienia, że prezes i FBI martwią się o twoje
bezpieczeństwo. Podobno prezes jest wkurzony, że z nimi nie współpracujesz. Gość,
który mi o tym powiedział, chciał, żebym ci to przekazał. – W Sądzie Najwyższym
wszystko przekazywano sobie poprzez sieć sekretarzy, asystentów i aplikantów.
Wszystko!
–To dobrze, że jest wkurzony. Na tym polega jego praca.
–Chce ci przydzielić dwóch dodatkowych ochroniarzy, a FBI będzie cię eskortować
w drodze do pracy i z pracy. Poza tym chcą ci ograniczyć możliwość podróżowania.
–Już to słyszałem.
–Taa, wiemy. Ale ten sekretarz powiedział jeszcze, że prezes chce, abyśmy na
ciebie wpłynęli. Mamy sprawić, byś zaczął współpracować z FBI, jeśli chcesz uratować
życie.
–Rozumiem.
–Więc wpływamy na ciebie.
–Dzięki. Możecie teraz przekazać pocztą pantoflową sekretarzowi prezesa, że nie
tylko wpływaliście na mnie, ale piekliliście się i miotali wzburzeni, i że doceniam
wasze wysiłki we wpływaniu, piekleniu się i miotaniu, ale wpuszczam wszystko jednym
uchem, a wypuszczam drugim. Powiedzcie mu, że Glenn uważa się za twardziela.
–Jasne, Glenn. Nie boisz się, prawda?
–Ani trochę.
ROZDZIAŁ 2
Thomas Callahan należał do najbardziej popularnych profesorów Uniwersytetu
Tulane, głównie dlatego, że nigdy nie rozpoczynał wykładów przed jedenastą. Callahan
pił – i to niemało – podobnie jak większość studentów, dlatego musiał odsypiać
poranki, a potem leczyć kaca. Wykłady o dziewiątej i dziesiątej byłyby dla niego
dopustem bożym. Popularność zawdzięczał również luzackiemu stylowi – nosił wytarte
dżinsy, tweedowe marynarki z mocno przetartymi łatami na łokciach i nie uznawał
skarpetek ani krawatów. W jego przekonaniu tak się powinien ubierać uniwersytecki
liberał. Miał czterdzieści pięć lat, ale dzięki ciemnym włosom i okularom w
szylkretowej oprawie wyglądał na trzydziestopięciolatka; zresztą nie przywiązywał
wagi do swego wieku. Golił się raz na tydzień, kiedy zarost zaczynał go swędzić.
Podczas chłodów, które w Nowym Orleanie należą do rzadkości, zapuszczał brodę.
Pośród damskiej części żakostwa cieszył się całkiem zasłużoną reputacją donżuana.
Nauczał prawa konstytucyjnego, najbardziej nie lubianego przedmiotu spośród
wymaganego curriculum, ale – dzięki swej niezwykłej błyskotliwości i luzowi – uczynił
“konstytuchę” przedmiotem ciekawym. Żaden inny profesor z Tulane nie potrafiłby
tego dokonać. Poza tym żadnemu na tym nie zależało, więc studenci walczyli o miejsca
na wykładach “konstytuchy”, prowadzonych przez Callahana trzy razy w tygodniu o
jedenastej.
Osiemdziesięciu przyszłych prawników zajęło miejsca w sześciu wznoszących się
coraz wyżej rzędach ławek i szeptało między sobą, gdy Callahan stanął przed katedrą i
zaczął czyścić okulary. Było dokładnie pięć po jedenastej. “O wiele za wcześnie” –
pomyślał profesor.
–Kto wie, dlaczego Rosenberg założył protest w sprawie Nasha przeciwko stanowi
New Jersey?
Wszystkie głowy znieruchomiały i w sali zapadła cisza. Musi mieć fatalnego kaca.
Te przekrwione oczy! Kiedy zaczyna od Rosenberga, wykład będzie prawdziwą orką.
Nikt nie podniósł ręki. Jaki Nash? Callahan rozglądał się powoli, metodycznie po sali i
czekał. Było cicho jak makiem zasiał.
Wtem głośno szczęknęła gałka u drzwi i napięcie opadło. Do sali wsunęła się
atrakcyjna dziewczyna w obcisłych, spranych dżinsach i bawełnianym swetrze,
przemknęła pod ścianą i usiadła w trzecim rzędzie. Studenci z czwartego rzędu
spoglądali na nią z podziwem. Ci z piątego wyciągali szyje. Już od dwóch męczących
lat obserwowali tę pełną wdzięku koleżankę z roku, przemierzającą na długich nogach
korytarze i sale wykładowe. Ci, którzy pragnęli widoku wdzięków tej młodej kobiety,
mogli się tylko domyślać jej bajecznego ciała. Ona bowiem nie należała do tych, które
nim szafują. Była po prostu jedną z nich i ubierała się zgodnie z obowiązującym na
wydziale prawa kanonem: dżinsy, flanelowe koszule, porozciągane swetry i za duże
wojskowe kurtki. Wielbiciele oddaliby życie, by ujrzeć ją w czarnej skórzanej
minispódniczce.
Dziewczyna obdarzyła przelotnym uśmiechem siedzącego obok niej studenta i przez
chwilę wszyscy zapomnieli o Callahanie i sprawie Nasha.
Profesor nie zwrócił uwagi na jej wejście. Gdyby była przestraszoną studentką
pierwszego roku, zapewne dobrałby się jej do skóry i wrzasnął: “Nie wolno spóźniać
się na wykład!” Ale Callahan nie był dziś w nastroju do wrzasków, a Darby Shaw nie
bała się go ani trochę. Przez ułamek sekundy Thomas zastanawiał się, czy ktoś wie, że
on i Darby sypiają ze sobą. Chyba nie. Darby nalegała na utrzymanie związku w
tajemnicy.
–Czy ktoś przeczytał uzasadnienie Rosenberga w sprawie Nasha przeciwko stanowi
New Jersey?
Callahan był znów głównym obiektem zainteresowania. W sali panowała cisza.
Studenci wiedzieli już, że dobrowolne zgłoszenie się do odpowiedzi oznaczało
przypiekanie żywym ogniem przez następne trzydzieści minut. Żadnych ochotników.
Palacze siedzący w ostatnich rzędach zapalili papierosy. Większość udawała, że pilnie
coś notuje. Przeglądanie kodeksu i szukanie teraz opisu sprawy Nasha było zbyt
ryzykowne, gdyż oznaczałoby przyznanie się do niewiedzy. Za późno na ściąganie.
Każdy podejrzany ruch mógł zwrócić uwagę profesora, który i tak w końcu kogoś
przygwoździ.
W istocie przypadek Nasha nie był opisany w kodeksach. Należał do kilkudziesięciu
drobnych spraw, o których Callahan wspomniał mimochodem przed tygodniem, a teraz
domagał się od słuchaczy pełnej wiedzy na ten temat. Słynął zresztą z tego. Na
egzaminie końcowym trzeba się było wykazać znajomością tysiąca dwustu spraw, z
czego tysiąc nie było skodyfikowanych. Egzamin stanowił koszmar, choć Callahan
oceniał sprawiedliwie i oblewał tylko prawdziwych matołów.
W tej chwili nie był jednak w najlepszym nastroju. Rozejrzał się po sali w
poszukiwaniu ofiary.
–Panie Sallinger, jakie jest pańskie zdanie w tej sprawie? Czy potrafi pan wyjaśnić
sprzeciw Rosenberga?
Siedzący w czwartym rzędzie Sallinger odparł natychmiast:
–Nie, panie profesorze.
–Rozumiem. Czy mogę to przypisać temu, iż nie przeczytał pan sprzeciwu
Rosenberga?
–Tak, panie profesorze.
Callahan spiorunował go wzrokiem. Przekrwione oczy nadawały jego gniewnemu
spojrzeniu złowrogi wyraz. Dostrzegł to jedynie Sallinger, ponieważ pozostali studenci
spuścili nisko głowy.
–A czemuż to?
–Bo staram się nie czytać sprzeciwów. Szczególnie Rosenberga.
Idiota. Idiota do szóstej potęgi! Sallinger zdecydował się na walkę, choć jego składy
z amunicją świeciły pustkami.
–Czy ma pan coś przeciwko Rosenbergowi, panie Sallinger?
Callahan szanował i podziwiał Rosenberga. Czcił go. Przeczytał o nim wszystko i
pamiętał każdy wyrok przez niego orzeczony, wraz z uzasadnieniem. Pisał o nim prace
naukowe. Kiedyś nawet zjadł z nim obiad.
Sallinger zaczął się nerwowo wiercić.
–Och nie, panie profesorze. Ja… po prostu w ogóle nie lubię sprzeciwów.
Odpowiedź Sallingera była nawet dowcipna, ale nikt nie odważył się uśmiechnąć.
Później, przy piwie, Sallinger i jego kumple będą tarzać się ze śmiechu, wspominając
tę chwilę. Teraz jednak nikomu nie było wesoło.
–Rozumiem. A czy w takim razie czytuje pan uzasadnienia większości?
Chwila wahania. Zdaje się, że wyzwanie, jakie rzucił Sallinger Callahanowi, źle się
dla śmiałka skończy.
–Tak, panie profesorze. Czytam uzasadnienia.
–Wspaniale. W takim razie zechce pan zreferować, jeśli łaska, uzasadnienie
większości w sprawie Nasha przeciwko New Jersey.
Sallinger w życiu nie słyszał o Nashu, ale zapamięta go do końca życia.
–Tego chyba nie czytałem.
–A więc nie czytuje pan uzasadnień sprzeciwów, panie Sallinger, a teraz
dowiadujemy się, że zaniedbuje pan także większość. To co pan, u licha, czyta?
Romanse? Brukowce?
Z czwartego rzędu rozległ się cichy śmiech studentów, którzy czuli się w obowiązku
wyrazić uznanie dla dowcipu Callahana, jednocześnie nie zwracając na siebie jego
uwagi.
Twarz Sallingera nabiegła krwią i biedak wpatrywał się jak oniemiały w swego
prześladowcę.
–Dlaczego nie przeczytał pan tej sprawy, drogi panie? – drążył bezlitośnie Callahan.
–Nie wiem. Ja… no… chyba zapomniałem.
Callahan przyjął to ze zrozumieniem.
–Nie dziwi mnie to. Wspomniałem o tej sprawie w zeszłym tygodniu. W zeszłą
środę, mówiąc ściśle. Jest to jedna ze spraw, których znajomości będę wymagał
podczas egzaminu końcowego. I właśnie dlatego nie pojmuję, dlaczego nie zapoznał
się pan z uzasadnieniem, od którego zależy pańskie być albo nie być. – Callahan
przechadzał się wolnym krokiem przed katedrą i przyglądał się swym słuchaczom. –
Czy ktoś zadał sobie trud i przeczytał to, o co pytam?
Cisza. Callahan wbił wzrok w podłogę i sycił się milczeniem studentów. Wszystkie
oczy spoglądały w dół, zawisły nieruchomo wszystkie ołówki i pióra. Nad ostatnim
rzędem unosił się obłok dymu.
W końcu z miejsca w trzecim rzędzie uniosła się nieśmiało ręka Darby Shaw, a salę
wypełniło westchnienie ulgi. Znów ich uratowała! Zresztą na to właśnie liczyli.
Darby zajmowała na wydziale drugą pozycję pod względem ocen i tylko kilka
punktów dzieliło ją od pierwszego miejsca. Potrafiła wyrecytować wszystkie
odroczenia, wyroki jednomyślne, głosy sprzeciwu i uzasadnienia większości w każdej
sprawie omawianej przez Callahana na wykładzie. Znała je wszystkie. Miała już dyplom
magna cum laude z biologii i zamierzała uzyskać dyplom z wyróżnieniem z prawa, a
potem zarabiać na życie wytaczaniem procesów wielkim firmom chemicznym za
zatruwanie środowiska.
Callahan spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wyszła od niego przed trzema godzinami,
po długiej nocy spędzonej przy winie i prawniczych dysputach. Nie rozmawiali jednak
o Nashu.
–Patrzcie państwo, panna Shaw ma nam coś do powiedzenia! A więc co nie
spodobało się Rosenbergowi?
–Sędzia Rosenberg uważa, że kodeks karny New Jersey narusza Drugą Poprawkę do
Konstytucji[3]. – Mówiąc to nie patrzyła na Callahana.
–Świetnie. A może zechciałaby pani poinformować swoich szanownych kolegów i
koleżanki, co stwierdza kodeks karny New Jersey.
–Zabrania między innymi posiadania broni półautomatycznej.
–Cudownie! Panno Shaw, zabawmy się w zgadywankę i odpowiedzmy sobie na
pytanie, jaką bronią dysponował pan Nash podczas aresztowania.
–Karabinem automatycznym AK-47.
–I co przydarzyło się temu nieszczęśnikowi?
–Został skazany na trzy lata, ale złożył apelację. – Znała wszystkie szczegóły.
–Czym się zajmował pan Nash?
–W uzasadnieniu nie wspomniano o tym, ale z innych źródeł wiadomo, że
postawiono mu dodatkowy zarzut handlu narkotykami. Trzeba dodać, że Nash w
przeszłości nie był karany.
–A więc pan Nash handlował trawką z kałasznikowem na ramieniu. I znalazł
prawdziwego przyjaciela w osobie sędziego Rosenberga, czy tak?
–Właśnie tak. – Spojrzała na Callahana. Napięcie opadło.
Wszystkie oczy śledziły profesora wolno przemierzającego salę i rozglądającego się
w poszukiwaniu kolejnej ofiary. Darby Shaw często była jedyną osobą zabierającą głos
podczas wykładów, a Callahan życzył sobie udziału i reszty studentów.
–Jak sądzicie, dlaczego Rosenberg wykazał zrozumienie dla nieszczęsnego pana
Nasha? – zwrócił się teraz do wszystkich.
–Bo przepada za handlarzami trawką – odezwał się Sallinger, który, zraniony w swej
dumie, próbował odzyskać dobre imię.
Callahan kładł duży nacisk na dyskusje podczas wykładów. Uśmiechnął się do
swojej ofiary, jakby witając ją z powrotem na polu bitwy.
–Tak pan sądzi, panie Sallinger?
–Ma się rozumieć. Kocha handlarzy, zboczeńców molestujących nieletnich,
sprzedawców broni i terrorystów. Podziwia tego rodzaju ludzi, a jednocześnie widzi w
nich biedne, wykorzystywane dzieci, które należy ochraniać. – Sallinger udawał
słuszne oburzenie i gniew.
–A pańskim zdaniem, co powinno się zrobić z tymi ludźmi, panie Sallinger?
–To proste. Wytoczyć im sprawiedliwy proces, potem załatwić szybką, równie
sprawiedliwą apelację i ukarać, jeśli zostaną uznani za winnych. – Sallinger znalazł się
niebezpiecznie blisko prawicowego fundamentalizmu, co było traktowane przez
studentów prawa na Uniwersytecie Tulane jako śmiertelny grzech.
–Proszę, niech pan kontynuuje – rzekł Callahan, założywszy ręce na piersi.
Sallinger zwęszył podstęp, mimo to postanowił nie rezygnować ze swych
wywodów. Nie miał nic do stracenia.
–Chodzi o to, że sędzia Rosenberg usiłuje interpretować po swojemu naszą
konstytucję. Wyszukuje kruczki po to, żeby wykluczyć materiał dowodowy, bez którego
niemożliwe jest skazanie niewątpliwie winnych oskarżonych. Mówiąc szczerze, robi mi
się od tego niedobrze. Sędzia Rosenberg uważa więzienia za nadzwyczaj okrutne
miejsca i dlatego, powołując się na Ósmą Poprawkę[4], chciałby wypuścić wszystkich
przestępców na wolność. Dzięki Bogu znajduje się obecnie w mniejszości, szybko
malejącej mniejszości.
–Zatem jest pan zwolennikiem kierunku, w jakim zmierza obecnie Sąd Najwyższy,
czyż nie tak, panie Sallinger?
–Tak, do cholery!
–Czy należy pan do owych normalnych, gorącokrwistych, patriotycznych
przeciętniaków, którzy życzą staremu skurczybykowi szybkiej śmierci we śnie?
W sali rozległo się kilka chichotów. Teraz można już było się śmiać. Sallinger wolał
oczywiście skłamać.
–Nikomu nie życzyłbym czegoś takiego – odparł niemal zawstydzony.
Callahan znów rozpoczął marsz po sali.
–No cóż, dziękuję, panie Sallinger. Zawsze z uwagą słucham pańskich komentarzy.
Pozwolił nam pan, jak zwykle, zapoznać się z opinią laika o tym, czym jest prawo.
Śmiech był już całkiem głośny. Sallinger zaczerwienił się i niemal zapadł pod
ziemię. Callahan zachował powagę.
–Chciałbym nieco podnieść poziom intelektualny tej dyskusji. Wróćmy więc do
panny Shaw i zapytajmy ją, dlaczego sędzia Rosenberg opowiedział się po stronie
Nasha.
–Druga Poprawka gwarantuje wszystkim obywatelom prawo do posiadania i
noszenia broni. Wedle sędziego Rosenberga należy odczytywać ją w sposób dosłowny,
wykluczający wszelkie odstępstwa. Nie wolno niczego zakazywać. Jeśli Nash chce
mieć kałasznikowa, granat obronny czy wyrzutnię przeciwczołgową, to stan New
Jersey nie może mu tego prawnie zabronić.
–Czy zgadza się pani z takim orzeczeniem?
–Nie, i nie jestem w tym osamotniona. Orzeczenie w sprawie Nasha przyjęto
stosunkiem głosów osiem do jednego. Żaden z sędziów nie poparł votum separatum
Rosenberga.
–Czym zatem kierowała się większość sędziów?
–Według mnie sprawa jest oczywista. Stany mają powody, by zabraniać sprzedaży i
posiadania niektórych typów broni. Interes stanu New Jersey przeważył zgodne z
Drugą Poprawką prawa pana Nasha. Społeczeństwo nie może pozwolić jednostkom na
posiadanie niebezpiecznej broni.
Callahan spojrzał na nią uważnie. Urodziwe studentki prawa trafiały się niezwykle
rzadko, a gdy Callahan odkrył taki rarytas, zaczynał działać z zadziwiającą szybkością.
Przez osiem poprzednich lat odnosił same sukcesy. W większości przypadków z
łatwością dokonywał podbojów. Dziewczyny z wydziału prawa uważały się za
wyzwolone i niezależne. Jednak z Darby było inaczej. Po raz pierwszy zwrócił na nią
uwagę w bibliotece podczas drugiego semestru wstępnego roku i przez cały miesiąc
zbierał się, żeby zaprosić ją na obiad.
–Kto był autorem orzeczenia większości? – spytał.
–Runyan.
–I zgadza się pani z nim?
–Owszem. To była naprawdę prosta sprawa.
–W takim razie skąd wzięło się votum separatum Rosenberga?
–Moim zdaniem sędzia Rosenberg nienawidzi swoich wielce szanownych kolegów z
sądu.
–Więc zgłasza sprzeciw tak dla zabawy?
–Czasami… chyba tak. Jego uzasadnienia są coraz częściej nie do obrony. Choćby
to w sprawie Nasha. Dla liberała, jakim jest sędzia Rosenberg, kontrola posiadania
broni przez obywatela nie ulega kwestii. To on powinien był napisać orzeczenie
większości i z pewnością zrobiłby to przed dziesięciu laty. W sprawie Fordice’a
przeciwko stanowi Oregon z roku 1977 przyjął znacznie węższą interpretację Drugiej
Poprawki. Rozbieżności w jego orzeczeniach stają się nie do przyjęcia.
Callahan nie pamiętał już sprawy Fordice’a.
–Zatem sugeruje pani, że sędzia Rosenberg cierpi na demencję?
–Odbiło mu jak jasna cholera i pan doskonale o tym wie, profesorze. Nikt nie jest w
stanie obronić jego orzeczeń. – Sallinger, zupełnie jak pijany walką bokser, rzucił się
do ostatniej rundy.
–Ma pan po części rację, panie Sallinger, jednak główną zasługą sędziego
Rosenberga jest to, że wciąż trwa na posterunku.
–Ciałem, ale nie umysłem.
–On jeszcze oddycha, panie Sallinger.
–Taa, dzięki maszynie pompującej mu tlen do nosa.
–Liczy się obecność, panie Sallinger. Sędzia Rosenberg jest ostatnim wielkim
prawnikiem w tym kraju i dzięki Bogu nie wyzionął jeszcze ducha.
–Lepiej niech pan zadzwoni do Sądu i upewni się – powiedział Sallinger, ściszając
głos. Zagalopował się. Naprawdę się zagalopował. Opuścił głowę i przygarbił się, a
Callahan spiorunował go wzrokiem.
ROZDZIAŁ 3
W słomkowym kapeluszu, czystym kombinezonie, starannie wyprasowanej koszuli
khaki i długich kowbojskich butach mógłby uchodzić za ucieleśnienie starego farmera.
Żuł tytoń i spluwał do czarnej wody falującej pod nabrzeżem. Żuł jak prawdziwy farmer.
Półciężarówka, o tablicach rejestracyjnych z Karoliny Północnej, choć całkiem nowej
marki, była już nieźle nadwerężona i pokryta warstwą kurzu. Stała w odległości stu
jardów, zaparkowana na drugim końcu nabrzeża.
Zbliżała się północ w poniedziałek, pierwszy poniedziałek października. Przez
następne trzydzieści minut miał czekać w chłodnych ciemnościach pustego nabrzeża,
oparty o barierkę, żując w zamyśleniu tytoń. Wpatrywał się uporczywie w morze.
Zgodnie z ustaleniami był sam. Właśnie tak to zaplanowano. O tej porze na nabrzeżu
zawsze było pusto. Na drodze biegnącej wzdłuż plaży mrugały światła pojedynczych
aut, ale żadne się nie zatrzymało.
Wpatrywał się w oddalone od brzegu niebieskie i czerwone światła kanału
portowego. Nie poruszając głową spojrzał na zegarek. Na niebie wisiały nisko ciężkie
chmury. Nie zobaczy niczego, dopóki łódź nie dobije do nabrzeża. Tak to zaplanowano.
Półciężarówka nie pochodziła z Karoliny Północnej, podobnie jak i farmer. Tablice
rejestracyjne zdjęto z wraka stojącego na złomowisku niedaleko Durham.
Półciężarówkę skradziono w Baton Rouge, ale to nie on dokonał kradzieży. Był
zawodowcem i nie parał się drobnymi przestępstwami.
Po dwudziestu minutach ku nabrzeżu podpłynął ciemny obiekt. Cichy, przytłumiony
szum silnika stał się głośniejszy. Obiekt okazał się niewielkim pontonem, o wyglądzie
trudnym do określenia. Za sterem siedział ktoś nisko pochylony i ledwo widoczny.
Farmer nawet nie drgnął. Czekał. Silnik ucichł nagle i czarny gumowy ponton zaczął
dryfować na małej fali w odległości trzydziestu stóp od nabrzeża. Drogą biegnącą
wzdłuż plaży nie przejeżdżał żaden samochód.
Farmer spokojnie wyjął papierosa, wsadził go do ust i zapalił; zaciągnąwszy się
dwa razy, strzelił niedopałkiem w stronę pontonu.
–Co palisz? – zapytał kołyszący się na wodzie mężczyzna. Widział sylwetkę
człowieka opartego o balustradę, ale nie mógł dostrzec jego twarzy.
–Lucky strike’a – rzucił w odpowiedzi farmer.
Zabawa w wymianę haseł była prawdziwym idiotyzmem. Ile innych czarnych
pontonów mogło przypłynąć o tej porze od strony Atlantyku i dobić do starego
nabrzeża? Prawdziwy idiotyzm, ale jakże ważny!
–Luke? – upewnił się przybysz.
–Sam? – powitał go farmer.
Tamten nie nazywał się Sam, tylko Khamel, ale to nie miało znaczenia.
Khamel nie powiedział nic więcej, zrozumieli się bez słów. Szybko włączył motor i
skierował ponton ku plaży. Luke ruszył górą i spotkali się przy półciężarówce. Khamel
wrzucił czarną sportową torbę adidasa na tylne siedzenie i zajął miejsce dla pasażera.
Luke usiadł za kierownicą. Jechali w milczeniu, ignorując się nawzajem. Nie wymienili
ani jednego spojrzenia. Twarz ubranego w czarny golf Khamela, okolona gęstą brodą i
przesłonięta ciemnymi okularami, miała złowrogi wyraz. Luke nie chciał mu się
przyglądać, choć wiedział, że faceta poszukiwano w dziewięciu krajach.
Gdy przejeżdżali przez most w Manteo, Luke zapalił lucky strike’a i nagle
przypomniał sobie, gdzie widział tę twarz. Jeśli dobrze pamiętał, było to jakieś pięć czy
sześć lat temu na lotnisku w Rzymie. Spotkali się dokładnie o wyznaczonej porze.
Wtedy też nie przedstawili się sobie. Wszystko wydarzyło się w toalecie. Luke –
wówczas jako nienagannie ubrany amerykański biznesmen – postawił skórzaną
aktówkę pod ścianą obok umywalki, nad którą spokojnie mył ręce. Nagle aktówka
zniknęła. Spojrzawszy w lustro, ujrzał oddalającego się szybko mężczyznę – tego
samego, który teraz jechał z nim półciężarówką. Wtedy w Rzymie, po upływie
półgodziny, bomba w aktówce eksplodowała, zabijając brytyjskiego ambasadora.
W zamkniętych kręgach, w jakich obracał się Luke, imię Khamela wymawiano
szeptem. Był to bowiem człowiek o wielu nazwiskach i twarzach, posługujący się
wieloma językami, zabójca działający szybko i nie zostawiający za sobą śladów,
przemyślny morderca grasujący po całym świecie, terrorysta, którego nikt nie potrafił
schwytać.
Jechali na północ wśród zupełnych ciemności. Luke usadowił się wygodniej w
fotelu, nasunął kapelusz głęboko na oczy i prowadził samochód ręką luźno opartą na
kierownicy. Usiłował przypomnieć sobie zasłyszane historie dotyczące pasażera. W
większości były to przerażające opowieści o zamachach terrorystycznych. Sam pomógł
w zabójstwie brytyjskiego ambasadora. Khamelowi przypisywano jednak znacznie
więcej, jak choćby zorganizowanie zasadzki na siedemnastu izraelskich żołnierzy na
Zachodnim Brzegu Jordanu w 1990 roku. Był także jedynym podejrzanym o podłożenie
bomby w samochodzie bogatego niemieckiego bankiera. W zamachu – a był to rok
1985 – oprócz bankiera zginęła cała jego rodzina. Mówiło się, że Khamel wziął za tę
robotę trzy miliony w żywej gotówce. Większość specjalistów od wywiadu
podejrzewała, że był też mózgiem nieudanego zamachu na papieża w roku 1981. Na
Khamela zwalano każdy atak terrorystyczny, do którego nikt się nie przyznawał, i każde
nie wyjaśnione zabójstwo. Łatwo było go oskarżać, nikt bowiem nie miał pewności, że
naprawdę istnieje.
Wszystko to ekscytowało Luke’a. Khamel miał zamiar uderzyć teraz na
amerykańskiej ziemi! Luke nie miał pojęcia, kim będą ofiary, wiedział jednak, że
popłynie krew nie byle kogo.
O świcie półciężarówka zatrzymała się w Georgetown, na skrzyżowaniu Trzydziestej
Pierwszej; M. Khamel złapał sportową torbę i bez słowa wyskoczył na chodnik. Ruszył
na wschód. Minął kilka przecznic, wszedł do hotelu Cztery Pory Roku, gdzie w kiosku
kupił “Post”, i wjechał windą na szóste piętro. Dokładnie o siódmej piętnaście zastukał
do drzwi na końcu korytarza.
–Tak? – odezwał się jakiś nerwowy głos.
–Szukam pana Snellera – powiedział wolno Khamel pozbawioną akcentu, idealną
amerykańską angielszczyzną i zakrył kciukiem wziernik w drzwiach.
–Pana Snellera?
–Tak. Edwina F. Snellera.
Gałka w drzwiach pozostała nieruchoma i przez chwilę nic się nie działo. Po kilku
sekundach przez szparę u dołu drzwi wysunęła się biała koperta. Khamel podniósł ją.
–W porządku – rzucił na tyle głośno, by mógł go usłyszeć Sneller czy ten, kto
podawał się za niego.
–Pokój obok – odezwał się domniemany Sneller. – Będę czekał na telefon.
Mówił jak Amerykanin. W przeciwieństwie do Luke’a nigdy nie widział Khamela i tak
naprawdę wcale nie chciał go zobaczyć. Luke, który dwukrotnie spotkał się z zabójcą,
miał sporo szczęścia, wciąż ciesząc się życiem.
W pokoju stały dwa łóżka i mały stolik pod oknem. Wcześniej ktoś dokładnie
zasłonił okna. Do środka nie przedostawał się ani jeden słoneczny promień. Khamel
postawił torbę na łóżku, obok dwóch wypchanych teczek. Podszedł do okna i wyjrzał
na zewnątrz, a następnie podniósł słuchawkę.
–To ja – powiedział do Snellera. – Co z samochodem?
–Stoi na ulicy. Biały ford z tablicami rejestracyjnymi Connecticut. Kluczyki leżą na
stole. – Sneller starannie wymawiał słowa.
–Kradziony?
–Oczywiście, ale ma nowe papiery. Jest czysty.
–Zostawię go na lotnisku Dullesa zaraz po północy. Chcę, żeby został zniszczony,
rozumiemy się? – Jego angielski był naprawdę doskonały.
–Dostałem takie polecenie. Zrobię, co mi kazano. – Sneller mówił krótko i nie
odbiegał od tematu.
–Podkreślam: to bardzo ważne. Zamierzam zostawić pistolet w samochodzie.
Pistolety mają to do siebie, że zostają po nich kule, a samochody widują różni ludzie,
dlatego jeszcze raz przypominam, że auto i wszystko, co się w nim znajduje, musi
zostać zniszczone. Czy wyrażam się jasno?
–Dostałem takie polecenie – powtórzył Sneller. Nie podobał mu się ten wykład. Nie
był nowicjuszem.
Khamel usiadł na krawędzi łóżka.
–Cztery miliony wpłynęły na moje konto przed tygodniem z jednodniowym
opóźnieniem. Ponieważ jestem w mieście, chcę dostać następne trzy.
–Zostaną przelane przed południem. Tak jak uzgodniono.
–Owszem, ale ktoś nie trzyma się naszych uzgodnień. Pierwsza rata, proszę nie
zapominać, nadeszła z opóźnieniem.
Zarzuty Khamela zirytowały Snellera, a ponieważ zabójca był w pokoju obok, z
którego nie powinien wychodzić, zleceniodawca dał upust wściekłości.
–To wina banku, nie nasza – warknął.
Uwaga ta rozwścieczyła Khamela.
–Rozumiem. Żądam przelania następnych trzech milionów na konto w Zurychu, gdy
tylko otworzą oddział waszego banku w Nowym Jorku, czyli za dwie godziny. Sprawdzę
to.
–W porządku.
–Dobrze. Chcę uniknąć problemów po wykonaniu zadania. Za dwadzieścia cztery
godziny będę w Paryżu, a stamtąd polecę prosto do Zurychu. Chcę mieć te pieniądze,
kiedy się tam zjawię.
–Będą, jeśli zadanie zostanie wykonane.
Khamel uśmiechnął się do siebie.
–Panie Sneller, zadanie zostanie wykonane przed północą. O ile, rzecz jasna,
dostarczyliście mi właściwe dane.
–Jak do tej pory, nic się nie zmieniło. Dzisiaj również nie spodziewamy się nowości.
Nasi ludzie pilnują wszystkiego. W teczce są mapy, diagramy, rozkład zajęć i
zamówione przez pana artykuły.
Khamel rzucił okiem na dwie leżące za jego plecami teczki. Prawą ręką potarł oczy.
–Muszę się przespać – burknął do telefonu. – Całą dobę jestem na nogach.
Sneller nie wiedział, co odpowiedzieć. Mieli jeszcze dużo czasu i jeśli Khamel
pragnie się zdrzemnąć, to on mu w tym nie przeszkodzi. Płacili mu dziesięć milionów.
–Zamówić coś do jedzenia? – spytał ni w pięć, ni w dziewięć.
–Nie. Proszę zadzwonić do mnie za trzy godziny, dokładnie o wpół do jedenastej. –
Odłożył słuchawkę i wyciągnął się na łóżku.
Drugiego dnia jesiennej sesji Sądu Najwyższego na ulicach panował spokój i cisza.
Sędziowie spędzili cały dzień w ławach, wysłuchując kolejnych prawników
referujących skomplikowane i nudne sprawy. Rosenberg spał przez większą część
posiedzenia. Ożywił się na krótko, gdy prokurator generalny z Teksasu domagał się, by
więźniowi skazanemu na karę śmierci podano przed wykonaniem śmiercionośnego
zastrzyku narkotyki rozjaśniające umysł.
–Jeśli ów człowiek jest psychicznie chory, to jak można wykonywać na nim
egzekucję? – dopytywał się, nie wierząc własnym uszom, Rosenberg.
–Nic nie stoi temu na przeszkodzie – odparł prokurator z Teksasu. – Jego choroba
jest uleczalna. Wystarczy jeden zastrzyk, żeby trochę oprzytomniał, a potem jeszcze
jeden, żeby go uśmiercić. Wszystko pójdzie gładko i zgodnie z prawem.
Rosenberg wściekał się i ciskał, ale potem uszła z niego para. Mały wózek
inwalidzki stał znacznie niżej niż masywne, obite skórą trony jego szanownych
kolegów. Rosenberg wyglądał w nim dosyć żałośnie. W minionych latach był tygrysem
bezlitośnie upokarzającym najsprytniejszych prawników i lekce sobie ważącym ich
wszystkie sądowe sztuczki. Teraz brakowało mu sił. Zaczął coś mamrotać, a potem
pogubił się. Prokurator z Teksasu uśmiechnął się szyderczo.
Podczas ostatniej rozpatrywanej tego dnia sprawy – jakiejś zupełnie nieciekawej
historii prześladowań na tle rasowym w Wirginii – Rosenberg zaczął chrapać. Prezes
Runyan spojrzał gniewnie z wysokości swego fotela, a Jason Kline, osobisty sekretarz
i asystent Rosenberga, zrozumiał, o co chodzi. Powoli wytoczył wózek z sali posiedzeń
na tylny korytarz.
Sędzia odzyskał świadomość w gabinecie, zażył tabletki i poinformował
asystentów, że chce jechać do domu. Kline dał znać FBI i po kilku minutach wózek z
Rosenbergiem znalazł się bezpiecznie w mikrobusie należącym do sędziego,
zaparkowanym w podziemiach. Samochodu pilnowało dwóch agentów FBI. Frederic,
pielęgniarz sędziego, zabezpieczył wózek pasami, a za kierownicą mikrobusu usiadł
sierżant Ferguson z policji Sądu Najwyższego. Sędzia nie życzył sobie agentów w
mikrobusie. Mogli co najwyżej jechać za nim, a potem pilnować miejskiej posiadłości,
parkując na ulicy, co i tak należało uznać za wyraz nadzwyczajnej ustępliwości
Rosenberga, który nie ufał gliniarzom, a o agentach FBI nie chciał nawet słyszeć. Nie
potrzebował ochrony.
Na ulicy Volty w Georgetown mikrobus zwolnił, po czym wjechał tyłem na krótki
podjazd. Pielęgniarz wraz z Fergusonem ostrożnie wprowadzili wózek do domu. Agenci
przyglądali się wszystkiemu z ulicy, siedząc w czarnym rządowym dodge’u. Trawnik
przed siedzibą sędziego był niewielki, toteż samochód agentów stał o kilka stóp od
frontowych drzwi. Dochodziła szesnasta.
Po kilku minutach z domu wyszedł – zgodnie z życzeniem sędziego – sierżant
Ferguson i zaczął rozmawiać z agentami. Przed tygodniem – po wielu debatach –
Rosenberg zgodził się w końcu na to, by Ferguson każdego popołudnia dokonywał
cichej inspekcji wszystkich pokojów na górze i na dole. Potem sierżant musiał opuścić
dom. Dokładnie o dwudziestej drugiej wolno mu było objąć wartę pod drzwiami;
schodził z niej o szóstej rano. Sędzia nie zgadzał się na żadnego innego policjanta
oprócz Fergusona i sierżant był już naprawdę zmęczony pracą po godzinach.
–Wszystko w porządku – poinformował agentów. – Wracam o dziesiątej.
–Jeszcze żyje? – spytał jeden z ludzi siedzących w samochodzie. Była to
standardowa wymiana zdań.
–Obawiam się, że tak – odparł Ferguson i ciężkim krokiem ruszył ku mikrobusowi.
Frederic, pielęgniarz sędziego, był pyzatym, niezbyt silnym mężczyzną, ale obsługa
pacjenta nie wymagała od niego specjalnego wysiłku. Ułożywszy odpowiednio
poduszki, Frederic podniósł Rosenberga z wózka i ułożył go ostrożnie na sofie, na
której sędzia spędzi bez ruchu następne dwie godziny, przysypiając i oglądając CNN.
Frederic przygotował sobie kanapkę z szynką i talerzyk ciasteczek, po czym zaczął
przeglądać leżący na kuchennym stole egzemplarz “National Enquirer”. Rosenberg
zabełkotał coś głośno i zmienił kanał za pomocą pilota.
Dokładnie o siódmej na stole pojawił się dietetyczny obiad sędziego, składający się
z rosołu, gotowanych ziemniaków i duszonej cebuli. Frederic, posadziwszy starca na
wózku, przewiózł go do jadalni. Rosenberg upierał się, by samemu posługiwać się
sztućcami, i nie był to najelegantszy widok. Frederic oglądał telewizję. Później
przyjdzie mu posprzątać cały poobiedni bałagan.
O dziewiątej Rosenberg był już wykąpany i ubrany w piżamę i szlafrok. Leżał,
dokładnie okryty kołdrą. Łóżko było wąskie, rozkładane, o jasnozielonej szpitalnej
barwie. Sędzia sypiał na twardym materacu, mając w zasięgu ręki przycisk
przywołujący pielęgniarza. Łóżko miało opuszczane boczne ścianki, których Rosenberg
nigdy nie pozwalał podnosić. Stało w pokoju za kuchnią, służącym mu przez
trzydzieści lat – aż do pierwszego wylewu – jako niewielka pracownia. Pomieszczenie
przypominało teraz salę szpitalną, czuć w nim było środki dezynfekcyjne i zbliżającą
się śmierć. Obok łóżka stał duży stół z lampą szpitalną i co najmniej dwudziestoma
buteleczkami lekarstw. Regały wokół ścian szczelnie wypełniały grube i ciężkie księgi
prawnicze. Pielęgniarz usiadł jak zwykle obok stołu, w pamiętającym lepsze czasy
rozkładanym fotelu, i zaczął czytać sędziemu raporty. Robił to, dopóki nie usłyszał
chrapania, rozlegającego się co noc mniej więcej o tej samej porze. Czytając wymawiał
starannie i bardzo głośno słowa, a Rosenberg – mimo że sztywny i nieruchomy –
słuchał go uważnie i chłonął treść raportu. Dzisiejsze podsumowanie dotyczyło
sprawy, w której Rosenberg miał wydać orzeczenie większości.
Po godzinie głośnego czytania Frederic zaczął odczuwać zmęczenie, a sędzia już
przysypiał. Uniósł lekko rękę i za pomocą jednego z przycisków przy łóżku przyciemnił
światło. Zamknął oczy. Frederic nacisnął plecami oparcie i fotel rozłożył się.
Pielęgniarz odłożył dokumenty na podłogę i przymknął powieki. Rosenberg już chrapał,
lecz nie miało to trwać długo.
Kilka minut po dziesiątej w ciemnym, uśpionym domu uchyliły się lekko drzwi
garderoby w sypialni na piętrze. Khamel wyszedł z ukrycia. Miał na sobie sportowe
szorty, nylonową czapeczkę, a na nadgarstkach opaski – wszystko koloru szafirowego.
Koszulka z długimi rękawami, obuwie treningowe Reeboka i skarpety były białe z
szafirowymi paskami. Kolorystykę stroju dobrano idealnie. Khamel wyglądał jak
człowiek, który uprawia jogging. Zniknęła gdzieś gęsta broda, a krótkie włosy pod
czapeczką miały teraz jasny, niemal biały kolor.
W sypialni było ciemno, podobnie jak w holu. Schody zatrzeszczały cicho pod
stopami skradającego się. Zabójca mierzył pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, a ważył
niecałe sto pięćdziesiąt funtów; na jego ciele nie było ani grama tłuszczu. Dbał o
kondycję. W tej robocie liczyła się sprawność. Schody kończyły się w przedpokoju,
niedaleko kuchennych drzwi.
Khamel wiedział, że w samochodzie zaparkowanym przy krawężniku siedzi dwóch
agentów, którzy zapewne nie obserwują domu. Wiedział również, że przed siedmioma
minutami Ferguson stanął na warcie przy tylnych drzwiach. Słyszał pochrapywanie
dobiegające z pokoju za kuchnią. Gdy czekał ukryty w garderobie, rozważał możliwość
wcześniejszego wykonania zadania, zanim pojawi się Ferguson, którego teraz również
będzie musiał zabić. Zastrzelenie policjanta nie nastręczało trudności. Problemem było
jednak dodatkowe ciało, które ktoś mógłby za wcześnie odkryć, i Khamel straciłby
wówczas kilka cennych godzin. Siedząc na górze, zastanawiał się, czy Ferguson,
przychodząc na służbę, rozmawia najpierw z pielęgniarzem, i założył – niesłusznie, jak
się okazało – że tak. Gdyby Ferguson istotnie wchodził do domu, zabójstwo sędziego
odkryto by przed czasem. Postanowił więc zaczekać.
Bezszelestnie przemknął przez przedpokój. W kuchni paliła się słaba żarówka
zainstalowana w wyciągu nad blatem, co stanowiło pewne niebezpieczeństwo. Khamel
sklął się w duchu za to, że nie wykręcił żarówki. Drobne błędy były niewybaczalne w
jego fachu. Przykucnął pod oknem i wyjrzał na tylny dziedziniec. Nie dostrzegł
Fergusona – człowieka, o którym wiedział wszystko: mierzy pięć stóp i siedemdziesiąt
cztery cale, ma sześćdziesiąt jeden lat i cierpiąc na kataraktę, nie trafiłby ze swojego
magnum 0,357 nawet w stodołę.
W pokoju obaj mężczyźni chrapali. Khamel uśmiechnął się i przykucnął w drzwiach
do dawnej pracowni. Zza elastycznego bandaża, którym był przepasany, szybko
wyciągnął automatyczny pistolet kalibru 0,22 i tłumik. Przykręcił czterocalową rurkę do
lufy i nisko pochylony wsunął się do pokoju. Pielęgniarz leżał w fotelu, z wiszącymi w
powietrzu stopami, opuszczonymi ku podłodze rękoma i otwartymi ustami. Koniec
tłumika znalazł się o cal od jego prawej skroni. Padły trzy szybkie strzały. Dłonie
Frederica zacisnęły się, stopy podskoczyły lekko, ale oczy pozostały zamknięte.
Khamel, nie zwlekając, skierował lufę pistoletu ku pomarszczonej, wyłysiałej głowie
sędziego Abrahama Rosenberga i przestrzelił ją trzema pociskami.
W pracowni nie było okien. Khamel przyglądał się ciałom zabitych i nasłuchiwał
całą minutę. Stopy pielęgniarza jeszcze drżały, lecz wkrótce wszelkie ruchy ustały.
Obaj martwi mężczyźni leżeli nieruchomo.
Khamel musiał zabić Fergusona w domu. Było dopiero jedenaście po dziesiątej, i w
okolicy mógł pojawić się jeszcze jakiś sąsiad wyprowadzający psa na wieczorny
spacer. Khamel prześlizgnął się w ciemności pod tylne drzwi i zauważył gliniarza
spacerującego wzdłuż drewnianego ogrodzenia, w odległości dwudziestu stóp od
domu. Bez namysłu otworzył drzwi, zapalił zewnętrzną lampę i krzyknął:
–Ferguson!
Nie zamykając drzwi, ukrył się w ciemnym kącie obok lodówki.
Ferguson posłusznie przeszedł przez mały dziedziniec i znalazł się w kuchni. Wcale
się nie zdziwił, gdy usłyszał wołanie. Frederic – uśpiwszy sędziego – często zapraszał
go na kawę i partyjkę remika.
Tym razem nie było ani kawy, ani pielęgniarza. Khamel wystrzelił trzykrotnie w
potylicę sierżanta, który upadł z łoskotem na kuchenny stół.
Morderca zgasił światło nad drzwiami i odkręcił tłumik. Nie będzie mu już
potrzebny. Wraz z pistoletem wsunął go za elastyczny bandaż na brzuchu. Wyjrzał
przez frontowe okno. Agenci czytali gazety w świetle samochodowej lampki. Przestąpił
ciało Fergusona, zatrzasnął drzwi i zniknął w ciemnościach. Bezgłośnie przeskoczył
przez dwa ogrodzenia i znalazł się na ulicy. Ruszył truchtem, jakby uprawiał jogging.
Glenn Jensen siedział samotnie na pogrążonym w ciemności balkonie kina
“Montrose” i wpatrywał się w ekran, na którym nadzy mężczyźni uprawiali ze sobą
seks. Zajadał prażoną kukurydzę z dużej torby i nie interesowało go nic oprócz nagich
ciał. Ubrany był dość konserwatywnie w granatowy rozpinany sweter, bawełniane
spodnie i miękkie mokasyny. Szerokie ciemne okulary przesłaniały oczy sędziego, a
głowę zakrywał zamszowy kapelusz. Bóg w swej łaskawości obdarzył go trudną do
zapamiętania twarzą, a przy odpowiednim kamuflażu nikt nie był w stanie go
rozpoznać. Szczególnie na pustym balkonie gejowskiego kina porno, wyświetlającego
o północy filmy dla garstki widzów. Jensen nie nosił kolczyków, kowbojskich chust,
złotych łańcuchów czy innej biżuterii, słowem niczego, co wskazywałoby, że jest do
wzięcia. Nie miał zamiaru rzucać się w oczy i pragnął jedynie świętego spokoju.
Zabawa w kotka i myszkę z agentami FBI i całą resztą świata stała się dla niego
prawdziwym wyzwaniem. Tego wieczoru samochód ochrony tkwił jak zwykle na
parkingu przed domem. Kolejna dwójka agentów zaparkowała auto przy tylnym
wyjściu. Przez cztery i pół godziny nic się nie działo, po czym Jensen, przebrawszy się,
zszedł do garażu w piwnicy i wyjechał z niego pożyczonym od przyjaciela
samochodem. W budynku było zbyt wiele wyjść, by nieszczęśni federalni mogli go
upilnować. W zasadzie godził się na współpracę z nimi, ale miał przecież własne życie.
Jeśli pracownicy Biura nie potrafią go wyśledzić, z pewnością nie uda się to i
potencjalnemu zamachowcowi.
Balkon był podzielony na trzy niewielkie sektory, po sześć rzędów foteli w każdym.
Ciemności rozjaśniał jedynie szeroki strumień błękitnego światła z projektora. W
bocznych przejściach walały się sterty połamanych foteli i składanych stolików.
Aksamitne draperie wiszące na ścianach były postrzępione i wyblakłe. Kino stanowiło
idealną kryjówkę.
Kiedyś obawiał się rozpoznania. Przez kilka miesięcy po nominacji był wręcz
przerażony. Nie mógł jeść kukurydzy i w ogóle nie potrafił cieszyć się cholernymi
pornosami. Wymyślił sobie, że gdyby go przyłapano i rozpoznano, wytłumaczyłby się
koniecznością prowadzenia “studiów terenowych” związanych z jedną z wielu
rozpatrywanych spraw o obrazę moralności. Takich pozwów nie brakowało i
niewykluczone, że jego wyjaśnienia przyjęto by za dobrą monetę. “Mam doskonałe
alibi” – powtarzał sobie bez przerwy i w końcu przełamał barierę strachu.
W 1990 roku o mało nie przypłacił życiem tej swojej namiętności. W kinie wybuchł
pożar, spaliły się cztery osoby, których nazwiska podano w gazetach. Sędzia Glenn
Jensen miał szczęście. Był akurat w toalecie, kiedy rozległy się krzyki i pojawił się
dym. Wybiegł na ulicę i zniknął w tłumie. Wszystkie ofiary pożaru siedziały na
balkonie. Jensen znał osobiście jednego z mężczyzn, który spłonął żywcem. Przez dwa
miesiące sędzia omijał kino z daleka, ale przecież “studia w terenie” jeszcze nie
dobiegły końca.
A nawet gdyby go przyłapano, to co z tego? Sprawował swój urząd dożywotnio.
Wyborcy nie mają nic do gadania.
Lubił przychodzić do “Montrose” we wtorki, bo seanse trwały całą noc i nie było
tłumów. Podczas oglądania filmu uwielbiał pojadać kukurydzę i popijać piwo z beczki,
które kosztowało tutaj tylko pięćdziesiąt centów.
W środkowym sektorze dwóch starszych mężczyzn obejmowało się i pieściło w
ciemności. Jensen od czasu do czasu rzucał na nich przelotne spojrzenia, ale nie
poświęcał im zbytniej uwagi. Film wciągnął go. “Jakież to smutne – pomyślał,
spoglądając na całujących się staruchów. – Stoją nad grobem, boją się AIDS, a jednak
szukają zaspokojenia na brudnym balkonie cuchnącego kina”.
W połowie seansu na balkonie pojawiła się czwarta osoba. Przybysz spojrzał na
Jensena i obejmujących się starców, po czym przeszedł cicho, z piwem i kukurydzą w
ręku, do najwyższego rzędu środkowego sektora. Otwór projektora znajdował się tuż
nad jego głową. Z prawej strony, trzy rzędy niżej, siedział sędzia. Siwi, przejrzali
kochankowie całowali się, szeptali i chichotali, całkowicie pochłonięci sobą. Reszta
świata ich nie interesowała.
Nowy widz był ubrany stosownie do miejsca. Miał na sobie obcisłe dżinsy i czarną
jedwabną koszulę; w uchu nosił kolczyk. Oczy przesłaniały mu ciemne okulary w
szylkretowej oprawie. Obrazu dopełniała idealna fryzura i gęste wąsy. Khamel zamienił
się w geja.
Odczekał kilka minut i przeszedł na prawo, gdzie usiadł tuż przy przejściu. Nikt nie
zwrócił na niego uwagi. Nikogo nie obchodziło, gdzie siedzi.
Dwadzieścia minut po północy starcom odechciało się figli. Wstali i trzymając się
za ręce wyszli na paluszkach, wciąż chichocząc i szepcząc. Jensen nie zwrócił na nich
uwagi. Pochłaniał go film: potężna orgia na jachcie podczas huraganu. Khamel niczym
kot prześlizgnął się na drugą stronę przejścia i usiadł trzy rzędy nad Jensenem. Sączył
piwo. Byli sami. Upłynęła jeszcze jedna minuta i Khamel przesiadł się o jeden rząd
bliżej. Od sędziego dzieliło go tylko osiem stóp.
Na ekranie rozszalał się tajfun, a orgia osiągnęła apogeum. Ryk wiatru i wrzaski
podnieconych mężczyzn zagłuszały wszelkie odgłosy w małym kinie. Khamel odstawił
piwo i kukurydzę na podłogę. Spod koszuli wyciągnął trzy stopy żółtej nylonowej linki
alpinistycznej, którą był przepasany. Szybko owinął końce wokół dłoni i przeskoczył do
następnego rzędu. Jensen dyszał ciężko. Torba z kukurydzą drżała w jego ręku.
Khamel błyskawicznie zacisnął linkę tuż pod krtanią sędziego, szarpnął gwałtownie
i pociągnął w dół. Głowa Glenna Jensena opadła na oparcie fotela. Morderca zawiązał
linkę na szyi ofiary. W pętlę wsunął sześciocalowy stalowy pręt i obrócił nim kilka
razy. Skóra pękła i trysnęła krew. Cała akcja trwała nie dłużej niż dziesięć sekund.
Na ekranie morze uspokoiło się, a na jachcie rozpoczęto przygotowania do kolejnej

Podobne dokumenty