Przed świtem

Transkrypt

Przed świtem
Przed świtem
To świetne uczucie mieć władzę, móc decydować o czyimś życiu lub śmierci - pomyślał
Sławomir Żelazo. - Bezgraniczna lekkość.
Odbezpieczył karabin i krzyknął do człowieka przed sobą:
- Biegiem!
Człowiek pobiegł. Miał szesnaście, a może trzydzieści lat. Mężczyzna, czy jeszcze
chłopiec? Dla Sławomira Żelazo nie miało to żadnego znaczenia. Nawet nie widział jego twarzy.
To łowna zwierzyna zdana na jego łaskę.
Człowiek wbiegł na autostradę. Pędził poboczem. Jego cień przesuwał się szybko na tle
wygłuszających ekranów. Wymalowane czarne kruki i wrony leciały mu naprzeciw i zalatywały
z boku, jakby chciały zaatakować go z powietrza, wczepić się we włosy, dziobem i szponami
rozorać mu twarz.
Żelazo wiedział, że uciekający się boi. Strach paraliżuje jego wolę, staje się posłuszny
jakby przez uległość chciał uratować swoje życie. Sławomir Żelazo czuł się panem każdego jego
kroku. Lipcowy skwar lał się z nieba. Żelazo otarł pot z czoła. Polowanie z nagonką - przeszło
mu przez myśl i przyśpieszył kroku za uciekającym. Biegnąc, strzelił w górę.
- Stój! - krzyknął.
Człowiek zatrzymał się. Ciężko dyszał i patrzył na przejeżdżające obok samochody.
Wszyscy mieli włączoną klimatyzację, szyby były zasunięte. Ktoś się uśmiechnął cynicznie i
złowieszczo, i palcem pokazał w jego stronę w geście strzelania z pistoletu. Również Żelazo
zauważył ten ruch, co napełniło go jeszcze większą pewnością, że to co robi jest słuszne. Nie
odczuwał żadnych emocji oprócz adrenaliny myśliwego. Podszedł do chłopca, a może już
mężczyzny i lufą karabinu szturchnął go w plecy. Znowu kazał mu biec. Człowiek pobiegł.
Żelazo krótką serią strzelił w powietrze. Rozwrzeszczały się klaksony aut. Jeden z kierowców
zaczął wygrywać dźwięki jak na piłkarskim stadionie. Za chwilę inni wtórowali mu: tu tu, tu tu
tu, tu tu tu tu, tu tu. Żelazo pomachał do nich z sympatią. Któryś z kierowców przez otwartą
szybę wystawił kciuk do góry.
Człowiek biegł przed siebie. Jeden z samochodów przejechał tuż obok niego z
przeraźliwym trąbieniem. On przeskoczył za blachę ochronnej bariery i zauważył po kilku
krokach lukę w ekranach, a za nimi kamienne schodki biegnące w dół po skarpie nasypu.
Skorzystał z tej szansy. Zbiegał po kilka stopni naraz, by jak najszybciej dopaść do obszernego
łanu kukurydzy.
Żelazo przyspieszył. Przez przeźroczyste ekrany widział wszystko. Nie dać mu zaszyć się
w tym gąszczu - pomyślał zaniepokojony. Stanął na szczycie skarpy. Z odległości kilkudziesięciu
metrów wycelował i serią ściął łodygi uprawy na skraju pola. Ofiara umknęła. Żelazo zbiegał i
widział jak poruszały się jeszcze czubki wysokich łodyg kukurydzy w jednym z rzędów
biegnących prostopadle do skarpy. Na zwisającym liściu dostrzegł rozmazaną plamę krwi. W
przestrzeń pomiędzy rzędami posłał długą serię. Pies, który niewiadomo skąd się wziął przy jego
nodze, rwał się do pościgu.
- Szukaj Borys! Szukaj! - rozkazał.
Pies pognał. Żelazo został na skraju uprawy i sprawdził ile zostało mu jeszcze naboi w
magazynku. Czekał na ujadanie psa. Po chwili głuchy skowyt przebił się przez gąszcz
kukurydzy. Żelazo zaniepokoił się. Poszedł jego śladem z karabinem gotowym do strzału.
Odnalazł swojego psa. Był martwy, miał podcięte gardło. Krew jeszcze spływała i krzepła na
ziemi. Sławomir Żelazo patrzył na ciało swego psa. Przypomniał sobie jak go pielęgnował w
1
szczenięcym wieku przy jakimś pokarmowym zatruciu. Czuwał przy nim całą noc, mierzył mu
temperaturę i robił okłady z zimnego kompresu, a rankiem udał się z nim do weterynarza.
Jakim prawem zaszlachtował mi psa? - pomyślał dość obojętnie, bardziej zdziwiony niż
zły. Poczuł zapach sobaczej juchy i doszło do niego, że teraz właściwie ma już powód, by zabić
tego człowieka. Jeszcze przed chwilą zabiłby go bez żadnej przyczyny i emocji, teraz może
uzbroić się w gniew.
Wrócił na drogę i poszedł w stronę rzeki. Stanął na wale, obserwował ogromne pole
uprawy. Lekki wiatr muskał czule pióropusze łodyg. Pole falowało. Cisza niczym niezmącona
wypełniła przestrzeń od pobliskiego miasta po zarośla nad rzeką. W oddali widać było łuk mostu.
Nigdzie nie dostrzegł śladu swojej ofiary. Jest ranny, wykrwawi się - pomyślał. - A jak przeżyje,
zbije go ktoś inny.
Sławomir Żelazo otworzył oczy. Poranna zorza bladym świtem rozjaśniała okno. Jego
żona leżała obok. Spała. Miała półotwarte usta i cichutko chrapała. Pies podszedł do łóżka i
położył pysk na jego ręce. Sławomir uśmiechnął się i pogłaskał go po kufie.
Patrzył w sufit, jakby na tym białym ekranie wypatrywał scen ze śnionego koszmaru. Sen
tkwił w nim jak zadra. Z płytkiej jeszcze podświadomości wydobywał powoli przeszłe zdarzenia.
Pół senny, pół rzeczywisty nie był pewny, która natura jest mu bardziej właściwa. Rzeczywistość
coraz bardziej otwierała oczy. Już wiedział, że to był tylko sen i rozpamiętywał go. Dziwił się, że
strzelał do człowieka, a nie było w nim żadnych obaw, wyrzutów sumienia, nawet nienawiści.
Był tak pusty, że nie odczuwał choćby pogardy dla ofiary. Mechaniczny ubój - pomyślał. Był
przerażony. Pytał sam siebie: Czy może być taki jak w tym śnie? Przypomniał sobie słowa
wiersza „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. To go przygnębiło.
- Nie daj Boże takiego sprawdzianu - powiedział szeptem.
Pies zastrzygł uszami i podszedł do drzwi. Sławomir Żelazo wstał i wypuścił go na
podwórze. Lipcowy dzień zapowiadał się piękny.
24 lipiec 2013 Adam Tomczyk
2

Podobne dokumenty