Generuj PDF - Szkoła Policji w Pile

Transkrypt

Generuj PDF - Szkoła Policji w Pile
SZKOŁA POLICJI W PILE
Źródło: http://pila.szkolapolicji.gov.pl/spp/aktualnosci/2015/3177,Pilskie-tropy-kryminalu.html
Wygenerowano: Piątek, 3 marca 2017, 11:35
PILSKIE TROPY KRYMINAŁU
Najnowsza powieść kryminalna „Piąty Beatles” Mariusza Czubaja ma wiele wspólnego ze Szkoła
Policji w Pile. Główny bohater wspomnianej książki, Rudolf Heinz ...
Najnowsza powieść kryminalna „Piąty Beatles” Mariusza Czubaja ma wiele wspólnego ze Szkoła Policji w Pile. Główny
bohater wspomnianej książki, Rudolf Heinz, występuje akurat gościnnie jako wykładowca na kursie dla policjantów służby
kryminalnej. Nie tylko prowadzi wykłady i ćwiczenia, ale sam – dzięki gościnności pilskiej szkoły – podnosi umiejętności
strzeleckie. Ostatni dzień powieściowego kursu to wyjątkowy dzień, a zwłaszcza jego wieczór – mamy bowiem rok 2012 i
pamiętny mecz w piłce nożnej Polska – Rosja. Heinz wraz z innymi bohaterami spędza go w barze „Miś”, w którym zawsze
pełno w takich chwilach policjantów z okolicznej szkoły. Tam też zastaje go wiadomość o znalezieniu pierwszej powieściowej
ofiary. Zamordowana zostaje ona w opuszczonym powojskowym hangarze, a że był przeznaczony dla samolotów SU-22, to z
pewnością robi wrażenie. I tak rozpoczyna się książkowe śledztwo…
Szczególnie miło nam, że znakomity autor, profesor antropologii kultury, goszczący w Szkole Policji w Pile podczas Festiwalu
Kryminału „Kryminalna Piła” i innych odrębnych zajęć, umieścił duży fragment powieści w Pile i w samej szkole.
Zapraszamy do zapoznania się z fragmentem najnowszej powieści Mariusza Czubaja i zachęcamy do lektury całej książki.
***
Trzymałem strzelbę gładkolufową kaliber 22 i składałem się do kolejnego strzału.
Był czerwcowy poranek. Na kępkach trawy lśniły krople rosy, a gdy zdejmowałem słuchawki peltor, słyszałem dobiegający z
oddali świergot ptaków. Byłem na poligonie szkoły policyjnej w Pile, a za mną stał przeraźliwie chudy, ubrany na czarno
mężczyzna.
Gdy za broń chwyta amator, stań za jego plecami.
Tak powiedział.
Facet składał się z samych mięśni i ścięgien i nazywany był Munchem. Widocznie komuś bardzo dawno temu skojarzył się z
norweskim malarzem i jego najsłynniejszym dziełem. I tak już zostało. W policji czasami trafiają się pasjonaci sztuki, tak jak
w każdej grupie zawodowej, a potem są takie błyskotliwe efekty.
– No jak było tym razem, Munchu? – Zsunąłem słuchawki, odwróciłem się i spojrzałem na kościstą twarz wyrażającą wieczne
zdumienie.
Przyjechałem do Piły wcześniej. Miałem poprowadzić warsztaty z profilowania dla dwunastoosobowej grupki pozbieranej z
różnych województw. Pracowałem z policjantkami i policjantami, którzy postanowili poszerzyć kwalifikacje. Żadne z nich nie
było specjalistą w mojej działce i to wcale nie ułatwiało zadania. Dwóch, jeden z Gdańska, drugi ze Szczecina, przysypiało w
rogu salki wykładowej. W sumie miałem to gdzieś. Z dnia na dzień ich twarze, nosy i oczy były coraz bardziej zaczerwienione,
a ja wiedziałem, że nie był to efekt palącego słońca. Pewnie któregoś pięknego wieczoru już bardzo zmęczeni zaklinują się w
obrotowej bramce prowadzącej do części hotelowej i to będzie ich koniec. Jak nie teraz, to przy następnym szkoleniu. Jeśli
chodzi o pozostałą dziesiątkę, rozkład sił był do przewidzenia: prymus z Krakowa, kujon z Poznania i bezczelny koleś z
Warszawki. Jeden miejscowy, z pilskiej dochodzeniówki. I jeszcze dwie milczące dziewczyny, zawsze siadające w środkowym
rzędzie. Najbardziej irytujący był ten z Warszawy. Widzisz mowę ciała i czujesz ewidentny brak chemii. Kręcił z
niedowierzaniem głową, otwierał zdumione oczy, uśmiechał się, a z wyrazu jego twarzy można było wyczytać pytanie: co ja
tutaj robię? Zawsze w pierwszym szeregu, pewność siebie, taki kierownik kuli ziemskiej. Więc ten odstawiał swój teatrzyk,
prymus i kujon zadawali pytania, pozostali cicho kibicowali jednej lub drugiej stronie, a może nawet przyjmowali zakłady: kto
kogo. Generalnie wszystko było w normie.
Zaczęło się pierwszego dnia, po godzinie, gdy prymuska znienacka zapytała mnie, co sądzę o Behavioral Evidence Analysis.
Te trzy słowa wymówiła z akcentem godnym farmera z Kentucky. A przynajmniej godnym porcji skrzydełek w KFC. Ciekawe,
gdzie o tym wyczytała. Klasyka. Zawsze ktoś z czymś wyskoczy, by sprawdzić prowadzącego. Z czymś mądrym. Jak nie
overkilling, to coś mniej banalnego. Tak jak teraz.
– Z całym szacunkiem, ale nie sądzę, byśmy byli na tym poziomie, by zajmować się BEA – odpowiedziałem.
Dziewczyna pokręciła głową i powtórzyła pytanie. Reszta gapiła się na mnie, a jeden, ten w pierwszy rzędzie, uśmiechnął się
ironicznie. Był koło trzydziestki, przerzedzone blond włosy. I przede wszystkim wysokie czoło. Jak Anders Breivik albo John
Cleese. Dwaj faceci o niebanalnym poczuciu humoru. Ten, który siedział przede mną, kojarzył się bardziej z Norwegiem.
Ochrzciłem go więc w jedyny możliwy sposób.
Zatem klasyka. Kto kogo. Wziąłem głęboki wdech.
Opowiedziałem o badaniach prowadzonych przez Brenta Turveya i czym BEA różni się od tradycyjnych metod stosowanych
przez FBI, a także o tworzeniu profili opartych na wywiadach z przestępcami.
– Pamiętajcie, seryjni mordercy to uwodziciele. Potrafią wkręcić w swoją opowieść. A ta często różni się od tego, co mówią
nam ślady i analiza wiktymologiczna. Wniosek płynie z tego taki: więcej dedukcji, stosowanie jednak klasycznych metod,
mniej zaufania dla wywiadów z przestępcami oraz ich opowieści. Zresztą... Zresztą coś wam pokażę.
Dwóch policjantów przysypiało, a ja szukałem w laptopie odpowiedniej prezentacji.
autor: Leszek Koźmiński
(22.05.15)
Ocena: 0/5 (0)
Tweetnij