Tornado 2,Szeptucha 2
Transkrypt
Tornado 2,Szeptucha 2
Tornado 2 Chrzciny Niedziela. Koniec sierpnia. Za kilka dni rozpoczęcie pierwszego dla moich dzieci roku szkolnego. Dojeżdżamy do domu. Z psem. Tylko jak tu wziąć do domu psa, który jest brudny jak święta ziemia, ma na sobie rekordową ilość pcheł i cały czas się czochra? No to ja gazem do weterynarza, po coś na pchły. Na miejscu jedynie lekarz dyżurny i sklepik zamknięty na głucho a na dokładkę dyżurująca pani weterynarz prezentująca postawę nieugiętą. Nie mając wyjścia nastraszyłam dyżurującą niewiastę wizją dzieci z tasiemcem, glistami oraz inną dżumą i powiedziałam, że to będzie jej wina (sic!). W końcu uległa i sprzedała mi poza kasą psikadło na pchły i pastylkę na robaki. No i zaczęły się jaja. Zanim trafił do wanny, pies po pierwszej aplikacji psikadła zaczął skakać na wysokość półtora metra. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby taki mały pies (na oko, jakieś dziesięć kilo psa) skakał tak wysoko. Pchły dostały bzika. Pies też. W końcu te małe cholery poległy w konfrontacji z frontline’m i można było wpuścić psa do domu. Tutaj nieoczekiwanie nastąpił zgrzyt, bowiem kot Frykas zareagował pełną kierunku a pies rozgościł się Niedoczekanie! obrazą majestatu i oddalił się w niewiadomym (na szczęście już po kąpieli) bez pytania na kanapie przed telewizorem. O nie! Sio pod stół! Do budy! Mąż właśnie wrócił ze sklepu z miskami i karmą dla psa, a ja biegiem na allegro kupować budę do ogrodu. W końcu pies usnął, to ja po aparat, żeby mu jakąś fotkę strzelić. Ale nie, bez szans. Psi ogon żył chyba własnym życiem, bo nawet we śnie tak szybko latał, że wszystkie zdjęcia wyszły mi zamazane. I tym oto sposobem nasz pies zyskał swoje pierwsze imię, czyli Wiatrak i nareszcie można go było przedstawić sąsiadom. Wiatrak spisał się na medal i pokazał się z jak najlepszej strony. Oczywiście gad jeden w pięć minut zyskał sobie sympatię, a sąsiedzi zaproponowali, że tego psa trzeba jakoś oblać- w sensie uczcić- i tak w dzień przyjazdu zmontowała się radosna sąsiedzka imprezka z okazji przybycia czworonoga oraz jego chrzcin. Było miło, Wiatrak wykazał się talentem showmana i wdzięczył się jak w cyrku ale niestety nie wszystko poszło gładko, bo około północy sąsiad poddał w wątpliwość, czy to imię aby odpowiednie. No i kaplica. Mąż po przemyśleniu tematu stwierdził, że nie będzie chodził wokół domu i jak kretyn wołał: „Wiatrak! Wiatrak! Do nogi! Frykas! Do domu! Kici kici! Wiatrak!” cdn Szeptucha 2 Spokoju obejścia nikt nie odważył się naruszyć, co Szeptucha stwierdziła z satysfakcją podczas zdejmowania uroków ochronnych. W jednej chwili zniknęło bagnisko, krzaki odmaszerowały na skraj polanki, tylko żaluzje antywłamaniowe tkwiły nieporuszone na oknach, pomimo skomplikowanych zaklęć mamrotanych pod nosem. – Aha! – zreflektowała się w końcu babka i wymacała guzik na ukrytym w biustonoszu pilocie. – Co magiczne, zaklęciami załatwiamy, a technika to całkiem osobna sprawa i czarom się nie poddaje – podsumowała sentencjonalnie, obserwując podnoszące się żaluzje. W chałupie panował znajomy zaduch, ale wylegującemu się na klawiaturze Mruczkowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. – Słuchaj no, kocie – rzekła Szeptucha – wiem, że nie śpisz. Kot łypnął lewym okiem, ale nawet nie drgnął. – Robota jest – kontynuowała niezrażona kobieta. – Rusz się. Pręgowane, bure kocisko przeciągnęło się, ostentacyjnie i zaczęło poranną toaletę. ziewnęło – Dobra, dobra. Myślałby kto, żeś taki porządny. Idziemy! Szeptucha odwróciła się i ruszyła w stronę lasu. Kot niechętnie człapał za nią, szerokim łukiem omijając krzaki malin. Z definicji nie ufał roślinom, które potrafią szybko biegać. W jego subiektywnym kocim odczuciu nie było to całkiem normalne. Cały ten cholerny las napawał Mruczka pewną odrazą i podejrzliwie łypiąc stąpał ostrożnie po wyścielonej igliwiem ścieżce. Z jagodzin ruszyła, brzęcząc złowieszczo, eskadra komarów. Wyjątkowo żarłoczne były w tym roku, więc kot po chwili prychania zapatrzył się w szeptusze plecy z niemą prośbą o interwencję wymalowaną w bursztynowych oczach. – Chodzi o to mój drogi – Szeptucha zupełnie nie zwracała uwagi na atakujące insekty – że ja osobiście jestem przekonana, że do tych niemcowych trupów to żaden człowiek ręki nie przyłożył. Siła nieczysta paluchy w tym maczała. – Miau! – pożalił się kot i zaczął się wściekle drapać. – No właśnie! – błędnie zinterpretowała miauknięcie babka i podjęła wywód. – A kto tu może mieć uprzedzenia do Niemców? Ha? – Miau! – powtórzył żałośnie Mruczek. – No wiem, wiem, nikt ich tu nie lubi. Ale żeby tak zaraz zabijać? Tak sobie o tym myślałam, no i mi się partyzantka przypomniała. I Zrębinowa Leśniczówka. – Miau! – O co znowu „miau”? – Szeptucha odwróciła się zniecierpliwiona i ledwie dojrzała kota przez gęstą, bzyczącą chmurę. Klasnęła w dłonie i w jednej chwili w promieniu kilkudziesięciu kroków na leśne runo posypały się miliony komarzych trupów. Babka miała skuteczność trzystu baygonów. – Krwiopijce zatracone! Ale się ich w tym roku wylęgło! To zapowiada długą zimę jak nic. – westchnęła. – Idziemy do Zrębin, kocie. Ścieżka wiła się najpierw pośród wysokiego sosnowego lasu, którego monotonię zakłócały sporadycznie napotykane jałowce. Mruczek jałowców nie znosił. Ich zapach kojarzył mu się z mysimi siuśkami. Co wcale nie znaczy, że brzozowy młodnik powitał z ulgą. – Już blisko – ogłosiła lekko zasapanym głosem babka i zboczyła ze ścieżki pomiędzy młode drzewka. Z trzaskiem suchych gałązek przedzierali się przez nie dobry kwadrans, nim wyszli na niewielką polanę. Spod mchu miejscami wystawały resztki kamiennych fundamentów. – No to jesteśmy – ogłosiła Szeptucha i przysiadła na pieńku. – Zrębinowa Leśniczówka – westchnęła i poklepała się zachęcająco dłonią po kolanie. – Chodź, Mruczek. Przydasz się. Kot ze zjeżoną sierścią podszedł posłusznie. Wyczuwał aurę tego miejsca. Ta wyjątkowo mu się nie podobała. Powietrze było przesycone ulotnym zapachem duchów. Mruczek wskoczył na kolana swojej pani i znieruchomiał. – Dobry kot – pochwaliła babka i położyła dłonie na jego bokach. Nie musiała długo czekać. Poprzez oczy zwierzaka ujrzała tę samą polanę, ale w zupełnie innym czasie. Śnieg otulał cały las szczelnym kożuchem. W stronę leśniczówki przeprawiał się przez zaspy, ciężko sapiąc, leśniczy Wojciech Zrębina. Ciągnął za sobą świerczek, który po chwili przerzucił na skraj polanki przez szpaler ośnieżonych zarośli. Przeskoczył zgrabnie przez zaspę i zapatrzył się w niewyraźny kontur drewnianego domu niknący w nadchodzącym zmierzchu. Mężczyzna podniósł głowę i szukał na niebie pierwszej gwiazdki. Niebo szczelnie przesłaniały chmury, więc o wypatrzeniu na nim czegokolwiek nie było mowy. Nawet gdyby zabłąkał się tutaj messerschmitt, to jego obecność mogło namierzyć wyłącznie ucho Józefa. Nie było zresztą takiego niebezpieczeństwa. Zaraz zaczynała się Wigilia. Szkopy siedzą pochowani w ciepłych kwaterach i sącząc bimber podśpiewują „Stille Nacht”. – Psie syny! – syknął pogardliwie leśniczy i splunął na śnieg. W oddali zamajaczyło pełgające światełko. Najwyraźniej podekscytowani domownicy nie zasunęli szczelnie zasłon i nie domknęli okiennic przed zapaleniem lamp. – Rozumu ta Jadźka nie ma! – Zdenerwował się Wojciech Zrębina i szybko poszedł w stronę leśniczówki. Na podwórzu przed domem kręcił się mały Jaśko, pilnowany przez matkę. Chłopiec z wypiekami na twarzy toczył śniegowe kule, z piskiem wskakiwał w zaspy i robił wszystko to, co zwykły robić dzieci, niezależnie od czasów i okoliczności. Na widok wynurzającego się z mroku dziadka malec podskoczył i pisnął radośnie. Oblicze leśniczego rozjaśniło się. – Andzia! – rzekł do córki – leć i pozasłaniaj okna dokładnie. Już ze skraju polany widać światło. Ja Jaśka popilnuję. – Dobrze ojcze – uśmiechnęła się Andzia i z furkotem spódnic pospieszyła do chałupy. Stary Zrębina odprowadził ją wzrokiem i przykucnął przy dwuletnim wnuku. – Patrzaj, Jaśko! Choinkę ci przyniosłem. Weźmiem ją do środka i przed wieczerzą ustroim w orzechy i inne frykasy, co tam je babka przyszykowali. Chcesz? Jaśko niewiele z tego rozumiał, ale niecodzienna atmosfera ukradkowych przygotowań wprawiła go w stan ekscytacji. Teraz zarzucił ramionka na dziadkową szyję i chichotał rozkosznie. Józef podniósł dziecko i nie wypuszczając z dłoni choinki poszedł za córką do domu. W środku było cudownie ciepło. Leśniczyna hojnie napaliła w piecu. To i gotująca się właśnie na kuchni kapusta z grzybami było jej prezentem świątecznym dla reszty domowników. Wojciech zapatrzył się na krzątającą się przy kuchni żonę. – Niech będzie pochwalony! – przywitał się z wszystkimi, ale nie mógł oderwać oczu od Jadźki. W jej oczach zobaczył radość, jaka nie gościła w nich od wybuchu wojny. – Na wieki wieków! – Uśmiechnęła się do niego zarumieniona z ciepła Jadźka. – Cóżeś przyniósł? – zapytała z teatralnym zachwytem i zerknęła z ukosa na Jaśka. Ten podskakiwał i klaskał w dłonie. – Prawdziwa choinka! Musi być tu jakieś smakołyki mam, i nimi drzewko ustroimy, co, Jaśko? To rzekłszy leśniczyna z posiastnej kieszeni fartucha wydobyła garść orzechów zawieszonych na czerwonych wstążeczkach. Jasiek porwał skarby i zapiszczał z radości. Józef obstalował drzewko opodal kozy i oddał dziecko pod opiekę Andzi. Zatrzymał wzrok na czterech partyzantach, którzy, grzejąc rozzute stopy w cieple pieca, rozmawiali półgłosem. – Co jest? – zapytał Wojciech, przysiadając obok nich na zydlu. – A nic, teściu – uśmiechnął się do niego Staszek i powiódł spojrzeniem po Andzi i małym Jaśku, który nieporadnymi rączkami próbował wieszać orzechy na gałązkach świerka. – Jak nic? – obruszył się pucułowaty blondyn, Waldek Stachański. – Może lepiej powiedz panu leśniczemu, co to się wczoraj za wsią stało? – Nasi mówią, że pogrom był – wciął się Józek Birski. – Dwudziestu chłopa z chałup powyciągali i za stodołą Ryśkowiaka rozstrzelali. – A wiadomo za co? – zapytał szeptem Wojciech. – Ktoś na nich doniósł, że leśnym pomagają. – wyjaśnił Michał Krzesimirski. – A bzdura to! – żachnął się blondynek. – Sami z siebie przyszli, Wigilię świętować. – Ty, Stachański, głupot nie gadaj, jak nie wiesz, co było – zdenerwował się Staszek, odrywając wreszcie wzrok od żony i syna. – A skąd ty niby wiesz lepiej, co? – Poderwał się na równe nogi Waldek Stachański. – Siadaj na dupę! – syknął Wojciech. – Rodzinę mi przerazisz, ośle. Michał – zwrócił się do młodego Krzesimirskiego – tyś uczony, z hrabiowskich rodów, powiedz, co myślisz. – Ja, panie Wojciechu, uważam, że mamy zdrajcę wśród nas – odparł szeptem Michał i zapalił papierosa. – I ja tak myślę – powiedział Józek. – A ty? – Tu Wojciech Zrębina Wesołowskiego, swojego zięcia. spojrzał na Staszka – Kurwa! – Ponownie zerwał się zza stołu Waldek Stachański, i nie dopuszczając do głosu męża Andzi, wyszedł z chałupy, trzaskając drzwiami. – Widzi ojciec – odezwał się w końcu Staszek – coś tu nie pasuje. Waldek się denerwuje i ma rację. Bo my tu po próżnicy gadamy a tam, za stodołą, to jego brata ubili. – Mariana? – ze zgrozą dopytał Wojciech. – Toć jemu ledwie czternaście wiosen przeleciało! – No to widzi pan leśniczy, dlaczego Waldek taki wzburzony – próbował załagodzić Michał. – Stachańscy niewesołą Wigilię mają. – A ja tam tym kurwim synom nie ufam – wygarnęła spod serca Andzia, siadając koło ojca. – Andzia, dziecko, bój się Boga! Jak ty mówisz? – jęknął leśniczy. – Oj, tatuś! Do zabijania Szkopów to się nadaję, to mówić jak chłopy też chyba mogę! – Andzia wyrwała z rąk męża szklankę z bimbrem i zamaszystym ruchem wlała jej zawartość do gardła. Poczerwieniała na twarzy i zaniosła się kaszlem. Mężczyźni ryknęli śmiechem, aż zdziwiony Jaśko oderwał się od strojenia choinki. – A co to wam tak wesoło? – Do stołu podeszła leśniczyna i postawiła na nim delikatny, porcelanowy talerzyk pełen pokrojonego w kostkę czarnego chleba. – Gdzie Waldka wyniosło? Zaraz będziem się chlebem dzielić. – Zaraz pewnie wróci, pani Jadwigo. Jak nic za potrzebą poleciał – wyjaśnił Michał Krzesimirski. – Andzia – szeptem zapytał pan Wojciech – a czemu to Waldkowi nie ufasz? – Tatuś, ja tam nic pewnego nie widziałam, ale mi baby ze wsi gadały, że jego matka, no wiecie, Zenobia, to podobno w magistracie niemiecką listę podpisała. Partyzanci, ponagleni surowym spojrzeniem leśniczyny, pospiesznie zakładali buty i przygładzali nerwowo włosy. – Andzia! – pospieszyła córkę gospodyni – Sadzaj Jaśka przy stole, ja tylko garnek z ognia przestawię, fartuch zdejmę i możemy się dzielić. – Staszek! – zwróciła się do zięcia. – Weź no obacz, co ten Waldek tak marudzi. Przed chałupą rozległ się głuchy warkot, momentalnie spotęgowany, gdy Staszek uchylił drzwi izby w poszukiwaniu Waldka. Zaraz też je zamknął i odwrócił wykrzywioną w demonicznym grymasie strachu twarz w stronę teścia. – Jezus, Maria, Niemcy nas podeszli! – wrzasnął i rozpaczliwie popatrzył na żonę. – Andzia, bierz małego i uciekaj! – wykrztusił chrapliwym głosem, choć dobrze wiedział, że nie ma dokąd uciekać. Pan Wojciech poderwał się zza stołu i ruszył w stronę szafy, by wydobyć z niej karabin. Za nim runęli Józek i Michał. Pani leśniczyna stała nieporuszona i przeżegnała się. Andzia rzuciła się do Jaśka i porwała go na ręce. Pobiegła do izby sypialnej, z której po chwili wyskoczyła, tuląc do siebie dziecko. – Staszek! Otoczyli nas! W oknie widziałam! – krzyknęła histerycznie. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wysoki Niemiec strzelił do stojącego mu na drodze Staszka i wszedł do środka. Za nim do izby wdarło się kilku innych i wygarnęło z automatów, kładąc na miejscu leśniczynę, pana Wojciecha i pozostałych dwóch partyzantów. Skulona w kącie Andzia osłaniała własnym ciałem Jaśka. Czuła, jak jego maleńkie serduszko tłucze się jak u schwytanego ptaka. Ciałkiem malucha wstrząsał płacz. – Halt! – krzyknął któryś z Niemców, nie wiedzieć dlaczego, bo Andzia się nie ruszała. Po chwili dziewczyna poczuła, że ktoś szarpie ją za włosy i odrywa od synka. Brutalne ręce wyciągnęły ją z chałupy na śnieg. – Mamaaaaa – krzyczał Jaśko, a serce Andzi, choć nie wiedziała, że to możliwe, ścisnęło się od jeszcze większego strachu. Uniosła głowę i zobaczyła trzymanego pod lufą Waldka Stachańskiego. Był blady jak ściana i kręcił z niedowierzaniem głową. Ręce trzymał założone na karku. – Ja nie chciałem… to nie tak wszystko… aresztować mieli… brata zaniechali, jak im powiedziałem, że pokażę gdzie leśni… obiecali, że mordować nie będą… Andzia… Andzia – szeptał bezładnie Waldek w stronę sponiewieranej dziewczyny. – Maul halten! – wrzasnął Niemiec i trącił Waldka lufą karabinu. Potężny Niemiec wyszedł z chałupy, niosąc pod pachą wierzgającego Jaśka, którego bezceremonialnie cisnął w zaspę i odbezpieczył pistolet, celując w jego stronę. – Nie!!!! – zaskowyczała Andzia i szarpała się przyduszającym ją do ziemi butem innego Szkopa. pod – Bitte! Nein! – krzyknął Waldek. Andzia napięła wszystkie mięśnie i z ogromnym wysiłkiem zerwała się z ziemi. W trzech skokach dopadła do Waldka. – Zabiję cię, szmato! – wrzasnęła i opadła u jego stóp skoszona serią z karabinu. W oddali płakał Jaśko. Jeszcze go nie zabili. – Andzia… – zaszlochał Waldek. – Przeklinam ciebie i wszystkie kundle, które kiedykolwiek na świat powołasz! – wycharczała ustami pełnymi krwi Andzia i znieruchomiała. – Andzia! – wdarł się w wizję głos Szeptuchy. – Pokaż no się i daj spokój! Już w szkole miałaś zdolności teatralne, ale teraz dość. Bo to ja nie znam tej historii? Mruczek wygiął grzbiet i umknął z kolan babki. Letnią, duszną polanę owiał nagle zimny wiatr. – Andzia, no wyłaź, no! Młoda brzózka rosnąca tuż obok pniaka zaszumiała nagle i zaczęła gubić listki, aż zostały tylko nagie gałązki. Z tych po chwili jęły wyrastać czerwone falbanki. – No tak, jakby kiecka tu była najważniejsza! – Przewróciła oczami babka. – Może dla mnie najważniejsza? – zaszeleściła Andzia. – Stara jesteś! – ucieszyła się nagle. – Ale żywa przynajmniej! – odcięła się Szeptucha. – To było nie fair! – A kiedykolwiek było? – zachichotała stara. – Toć jeszcze w szkole się za łby darłyśmy. – Ale Staszka to ci odbiłam! – Sama go puściłam. Znudził mi się! – Babka wyprostowała się, ugodzona w czuły punkt, i wpiła uważne spojrzenie w ustrojoną czerwonymi falbankami brzózkę. – Daj już Andzia pokój, powiedz, dlaczego żeś się tak na bolkowych gości uwzięła? – A bo to Niemce, a ich trza ubijać – odparła pogodnie duszyca. – Wcześniej w gminie byli, u sołtysa jacyś bywali, i jakoś bez szkody na ciele do siebie wrócili. – Bo to nie byli stachańskie szkopy! – A tu cię boli! – Pstryknęła sękatymi paluchami Szeptucha. – Ja ich kundli też nie lubię, ale Bolko przecież to prawnuk tej folksdojczki Zenobii, to co on winien, chociaż głupszy od Krasuli? – Krasuli? Pamiętasz Krasulę, jak ją Zenobia palikowała, a my po cichu… – …podkradłyśmy się na pole i wyciągnęłyśmy łańcuch… – … a Staszek jej w tyłek z procy… – …i potem Zenobia latała za krową… – …aż chustka jej z furkotem z włosów zleciała! – Ha, ha, ha! – uśmiała się serdecznie Szeptucha, a jej śmiech obiegł echem wszystkie sosny wokół polanki. – Nie o Zenobię mi chodzi, a o Waldka – zaszumiała brzózką Andzia. – Przez niego ojce, Staszek i Jasiek poginęli. W lesie zapadła cisza, której podniosłości nie odważył się zakłócić nawet jeden komar. – Andzia – powiedziała cicho babka. – To nie tak do końca. On, Waldek znaczy się, podłym zdrajcą był, ale na koniec Jaśka twojego wyratował. – Jaśko przeżył? – zafalowała gwałtownie brzózka. – Ponoć. – I tak Waldek jest zdrajcą i nic tego nie zmieni. – Andzia, weźże daj na razie spokój temu Waldkowi, niech mu tam ziemia lekką będzie, i skup się na trupach w gminie, które tak beztrosko za sobą rozsiewasz. – Waldek nie żyje? – Andzia usłyszała, co chciała. – No, pewnie nie żyje. Po akcji w leśniczówce dzieciaka twojego do sąsiadów podrzucił, a sam przepadł. No, ale stary był, to nie żyje. – Nie starszy niż ty – wtrąciła złośliwie duszyca. – Też mi coś! – strzeliła focha babka i zaraz zapytała: – Dasz ty w końcu im spokój? – Zastanowię się. Nad polanką zapadła pełna zadumy cisza. – Słuchaj… – odezwała się w końcu niepewnie Andzia. – No? – A ty byś na tych swoich pudełkach Jaśka mojego nie znalazła? – Do chałupy mi właziłaś i w Internecie szpiclowałaś! – Poderwała się na równe nogi babka i oskarżycielsko wysunęła palec w stronę brzózki. – Oj, daj spokój, i tak się na tym nie znam – zbyła ją szumem gałązek Andzia. – No, to jak będzie? Znajdziesz mi Jaśka? – A zostawisz wnuka Zośki Stachańskiej w spokoju? – To Zośka Bylinowa za Stachańskiego poszła? O Chryste Panie! – Za Mariana, co z go Waldek z rozstrzelania ocalił. Całkiem ją tam na Zenobii modłę przerobili. – Koszmar – powiedziała z przerażeniem duszyca, której cała rodzina straciła życie w zbiorowej rzezi. – No koszmar, więc nie ma co się tam na wnuku odgrywać. Co on winien, że ułomny po rodzinie? – No fakt niby, ale problem jest – zasępiła się Andzia. – Ja na Stachańskich klątwę przecież rzuciłam. – Żaden problem – machnęła lekceważąco dłonią Szeptucha – się raz, dwa zdejmie i tyle. W Internecie się znajdzie stosowne zaklęcia. Nie ma o czym gadać. – Zostawię ich w spokoju, jak mi Jaśka znajdziesz. – Znajdę, obiecuję. Nie od razu, ale przyprowadzę go tutaj pewnego dnia. To masz u mnie załatwione. – No to ja Szkopów już więcej mordować nie będę, i będę czekać tutaj na wypełnienie obietnicy! – Oj, dobra, Andzia, nie dramatyzuj tak. A jak na Internet przyłazisz, to ciszej klikaj, bo mnie byle szelest w nocy budzi. – Starość nie radość – zaszumiała złośliwie czerwona brzózka i w mig pogubiła koronki. Duch odszedł na jakiś czas. – Kocie! – zadysponowała Szeptucha. – Wracamy do domu. … Teren gospodarstwa agroturystycznego Kurex koił oczy zadbanymi budynkami i wypielęgnowaną trawą. Pomiędzy fontannami przechadzały się pawie, zgodnie z bajkami serwowanymi turystom rdzenni mieszkańcy otuliny Puszczy Białej. Szeptucha minęła obojętnie śmiercionośne sławojki i udała się prosto do bolkowego biura. Wieczór był sielski, zza głównego budynku nadlatywał śpiew niemieckich gości i zapach pieczonych nad ogniskiem kiełbasek. Bolko siedział w fotelu za biurkiem. Na skrzypnięcie drzwi zareagował nerwowym wzdrygnięciem. – Nie bój się, swój idzie – zaanonsowała się złowieszczo babka. – Wwwwwitajcie …. – zaszczękał zębami młody Stachański. – Siadaj, Bolko. Wnuk Stachańskiej ciężko opadł na fotel. – Nie tu, baranie – wyjaśniła uprzejmie Szeptucha. Bolko Stachański, największy biznesmen w gminie, posłusznie podreptał w stronę stołka i usiadł grzecznie. Szeptucha zajęła miejsce za biurkiem i postukała paznokciami po fornirowanej płycie biurka. – Znalazłam ducha, co tu gości morduje – ogłosiła. – I co? I co? – zaangażował się Bolko. – I jajco. Twój dziadek, Waldek Stachański, nadepnął kiedyś na odcisk leśniczemu Zrębinie. – Nie znam! – pospieszył z gorliwym zaprzeczeniem wnuk Zośki Stachańskiej, Bylinowej de domo. – No to wiedz, że się duch córki leśniczego zawziął na twoje plemię. – A czemu to, babko? – Walduś, dziad twój cioteczny, do piachu całą jej rodzinę posłał, jak na nich wszystkich do Niemców doniósł. A swoją drogą, to ty, Bolko, wiedział, że prababka Zenobia listę podpisała i do Niemców dołączyła? – Niech babka nie mówi! – Wzdrygnął się patriota Bolko. – Nie może to być! – A może, może! – odparła Szpetucha. – I o to właśnie cały ambaras. I teraz duchy Zrębinów ofiary żądają. – Ja wszystko zrobię! – zapewnił gorliwie. – No to słuchaj. Duchy powiedziały, że zdejmą klątwę, jak oddasz siostrom zakonnym wszystkie zabudowania na dom starców, Niemców pogonisz i majątek cały na sieroty dasz. Możesz chałupę zachować, a wtedy babce Zosi klątwę z krów zdejmą. Wierzgać więcej nie będą. – To przez klątwę wierzgają? – ucieszył się nie wiedzieć czemu Bolko. – Ano – potaknęła z zadumą babka. – No! Pora na mnie. A ty, Bolko, czyń swoją powinność. … Piaszczysta droga, która nie widziała deszczu od kilku tygodni, pyliła, ale wiernie wiodła Szeptuchę w stronę domu. Z pobliskich zarośli wyskoczył łajdus Mruczek i zaczął ocierać się o nogi swojej pani. – Mruczek! – ucieszyła się kobieta. – No, w końcu przylazłeś! A wiesz, żem sprawę Niemców do końca dociągnęła? – Miau! – sprecyzował szyderczo kot. – No, dobra, może trochę przesadziłam. – Miau! – uśmiał się Mruczek. – Likwidacja Kurexu to moje profity uboczne! Mam swoje porachunki ze stachańskim plemieniem – odparła obronnym tonem babka. – Miau! – parsknął zwierzak. – Oj tam, oj tam! – podsumowała Szeptucha i poczłapała w stronę chałupy.