Dziś przedwojennej arystokracji już nie ma

Transkrypt

Dziś przedwojennej arystokracji już nie ma
Dziś przedwojennej arystokracji już nie ma...
W sobotni ranek ok. 7 rano autokar zaparkowany przed uczelnią zapełnił się grupą
absolwentów i ich rodzin. Szybkie sprawdzenie listy obecności potwierdziło, że byliśmy w
komplecie, gotowi na przeżycie pierwszej wyjazdowej przygody Stowarzyszenia Absolwentów
ALUMNUS Wydziału Zamiejscowego w Chorzowie Wyższej Szkoły Bankowej w Poznaniu. Na pytanie
przewodniczącego czy wszyscy zabrali do plecaków pakiety dobrego humoru odpowiedź była
jednoznaczna: zbiorowy uśmiech ! Bagażnik autobusu wypakowany prowiantem na wieczornego
grilla, parking przed WSB w ¼ zastawiony samochodami uczestników, uczestnicy w komplecie –
ruszyliśmy.
Pierwsza częśd naszej podróży to różne sprawy organizacyjne. Na początku grupa została
oznakowana. Każdy z uczestników otrzymał rajdowe odznaki i elementy BHP... A były to gwizdki
z logo WSB wraz z przeszkoleniem („... w razie zagubienia się gwizdad 7 w ciągu minuty...”) oraz
dzięki naszemu najnowszemu partnerowi biznesowemu, firmie ArcellorMittal Shared Service
Centre Europe z Dąbrowy Górniczej, elastyczne opaski fest-odblaskowe, oczywiście
z przeszkoleniem. Przewodniczący zademonstrował błyskawiczne zakładanie opaski na przedramię,
ale poinstruował również, że w przypadku osób, które mają tendencję do wpadania głową w zaspy,
opaskę można założyd na kooczynę dolną. Jeden z najmłodszych, a już na pewno najbardziej
aktywnych ruchowo, uczestników otrzymał od razu 4 opaski... Długopis dla każdego z logo naszej
Alma Mater i inne drobiazgi dopełniły wyposażenia grupy. Został również dokonany wstępny
podział na podgrupy: KRUPÓWKOWYCH CEPRÓW i POLARNYCH NIEDŹWIEDZI.
Do PRZEDWOJENNEJ ARYSTOKRACJI nikt nie zgłosił akcesu – oj gazdowie z dorożkami chyba na nas
dziś nie zarobią... Przy okazji zostały zebrane od wszystkich uczestników numery telefonów
komórkowych i został wykonany test komunikacji: przewodniczący do wszystkich wysłał MMSy,
z satysfakcją wykorzystując „Sied”, której, jak każdy obywatel tego kraju korzystający z telefonii
mobilnej płaci krocie. A że teraz abonament z nielimitowanymi m.in. MMSami, to i satysfakcja była
pełna! Po 4 godzinach „Sied” zemściła się bezwzględnie... Ale po kolei.
Droga wiodła uczestników do Kir w Zakopanem, wlotu do Doliny Kościeliskiej. Po drodze
zrobiliśmy 2 krótkie postoje na stacjach benzynowych. Kolejny raz przekonaliśmy się, że stacje BP
są o'k: pyszna kawa i coś do przekąszenia. Na drugim postoju, już na obrzeżach Zakopanego,
przekazaliśmy prowiant na wieczór gospodarzowi naszego miejsca noclegowego. Niezależnie
od zabezpieczenia przed zbyt wczesnym rozmrożeniem naszych wiktuałów, uczestnicy otrzymali
czytelny sygnał: nawet, jak spodoba ci się jakaś „górska kozica” (albo polana, oczywiście), to i tak
musisz wrócid na nocleg, bo tam całe jedzenie czeka...
Przed południem dotarliśmy do punktu startowego naszej głównej części rajdu, parkingu w
Kirach. Na wszelki wypadek, na tle autobusu, zrobiliśmy zdjęcia całej ekipy – zawsze to łatwiej
szukad zagubionych, jak się ma ich podobizny. Bez zbędnej zwłoki wyruszyliśmy na szlak. Pogoda –
jak marzenie! Słooce w całej okazałości pracowało nad śniegiem w dolinie i nad naszymi twarzami.
Od razu nastąpił naturalny podział organizacyjny: wiceprzewodnicząca w pięknej różowej,
fest-z-daleka-widocznej kurtce, jak na przewodniczkę przystało, wysforowała się na prowadzenie
i nadała dobre tempo całej grupie. Przewodniczący został załatwiad formalno-prawne, czyli
zawierał umowę cywilno-prawną z Tatrzaoskim Parkiem Narodowym o wiadomym zakresie (3
grupowe, 3 dla dzieci, parę jeszcze dla dorosłych). Technika to jeszcze w te rejony za bardzo
to nie dotarła, bo jak już mili skądinąd pracownicy TPN pokonali formalną stronę operacji, to tyle
było widad grupy. Przewodniczący rozpoczął „pościg” zakooczony pełnym sukcesem – ekipa
zgodnie z planem zatrzymała się przed rozdziałem na podgrupy (uff, jak to trudno dojśd tych
co to niby wolno spacerują...). A „doganianie” nie było proste. Dolina przywitała nas polanami
pokrytymi przepięknym dywanem krokusów. Praktycznie resztki śniegu i to gdzieś w zacienionych
miejscach, z dala od głównej drogi. Kojące głosy ptaków, od czasu do czasu przyjemna bryza
górskiego powietrza. Pierwszy tak piękny, słoneczny i przyjemny dzieo od wielu miesięcy.
POLARNE NIEDŹWIEDZIE w liczbie ponad 20 osób, pod wodzą Mirosława (człowieka
wyposażonego w plecak wyższy od niejednego uczestnika naszej wyprawy) zboczyły z głównego
szlaku, by po miejscami ostrym podejściu zanurzyd się w czeluściach Jaskini Mroźnej, otwartej
ledwo dzieo wcześniej. KRUPÓWKOWE CEPRY ruszyły w dalszą drogę zwężającą się doliną. Odgłos
potoku przybierał na sile. Kolor wody mógł oczarowad czystością bieli przykrytej amarantowym
odcieniem wody z topniejących wyżej śniegów. Absolutnie bajkowe widoki, wprost na tapety
naszych komputerów tabletów, smartfonów itp. badziewia elektronicznego... Dlaczego badziewia?
Czas zemsty „Sieci” się przybliżał.
Zmieniały się coraz bardziej warunki naszej wędrówki. Słooce i owszem świeciło,
jak od początku, ale trasa naszego marszu powiodła przez wiele miejsc zacienionych, wąskich i …
pokrytych miejscami ponad 20 cm warstwą lodu! Na początku było całkiem znośnie, ale im wyżej,
tym większe stromizny się pojawiały. W połączeniu z lodem i późniejszą koniecznością powrotu
perspektywa jawiła się (nie)ciekawie. Pierwsze myśli o „dupoślizgach” zaczęły przemykad przez
nasze umysły. Na szczęście kawałek dalszej trasy pozwolił nam na chwilę zapomnied
o nieprzewidzianych niedogodnościach, weszliśmy na piękną Polanę Pisaną, koocowy przystanek
dorożek. Tu chwilka postoju, nasycenie wzroku pięknymi widokami ośnieżonych szczytów, oddech
pełną piersią wspaniałego, krystalicznego górskiego powietrza o łagodnej temperaturze. Słowem
„Kanary mają się na noc”!
Potem zaczęło się już „normalnie”, jak to w życiu studenckim bywa: nikt nie obiecywał, że
będzie łatwo... I nie było. Zrobiło się bardziej wąsko i bardziej stromo, więcej zacienionych podejśd,
więcej lodu. Co prawda my ciągle pod górę, a więc lepiej niż ci co właśnie schodzili. Oj działo się
czasami! Parę osób zaliczyło nieplanowane „touchdown”, wszystkim rozjeżdżały się nogi,
ale konsekwentnie parliśmy naprzód. Perspektywa najlepszych w Polsce naleśników z serem
i śmietaną zapowiedzianych jeszcze w autobusie przez przewodniczącego, działała na wyobraźnię...
A, że potem trzeba wrócid i to w dodatku schodząc miejscami stromo w dół... No cóż przyjęliśmy
wariant z „Przeminęło z wiatrem” czyli „wzięliśmy to na Scarlet Oharę – pomyślimy o tym jutro”!
No może nie tak do kooca jutro, bo wracad trzeba już za 2 godziny, ale... Absolwent da radę! I tak
dotarliśmy do rozwidlenia, gdzie można było zboczyd w kierunku Wąwozu Kraków. Nikt takich
pomysłów nie miał, na szlaku leżało sporo mokrego, ciężkiego śniegu. A na rozwidleniu oznaczenie
szlaków oczywiście i informacje w nowoczesnej formie QR kodu, co by pobrad najnowsze
informacje o sytuacji w okolicy, poczytad ciekawostki o miejscu w którym jesteśmy itp.
Przynajmniej takie założenia i … nieopisana bezczelnośd „Sieci”. Było wszystko opisane,
wymalowane, zachęcone, tylko sygnału nie było... Zemsta „Sieci” w czystej postaci. Trochę
zaczęliśmy się denerwowad, bo nie mieliśmy wieści od POLARNYCH NIEDŹWIEDZI, teraz już było
pewne, że na cuda elektroniki to my liczyd raczej nie możemy...
Po kilku minutach dotarliśmy do celu naszej wędrówki, do schroniska na Hali Ornak. Widok
niezapomniany, wokół nas wiosna, piękne Słooce, ciepło, naleśniki... A tam groźnie wyglądające
tatrzaoskie szczyty pokryte śniegiem. Na szczęście w komplecie po ok. godzinie stawiła się
podgrupa POLARNYCH NIEDŹWIEDZI i błyskawicznie została wchłonięta do KRUPÓWKOWYCH
CEPRÓW – teraz już mieliśmy spacerowad do kooca razem. Zanim obejrzeliśmy się minęło prawie
1,5 godziny. Relaks w cieple słonecznym, smaczny posiłek, zimne, nalewane napoje, to oczywiste
przyspieszacze upływającego czasu. W dzisiejszych czasach, to chodby dla samej możliwości
przypomnienia sobie, jak smakują naturalne ser i śmietana, warto było pokonad tę trasę.
Z wiadomych powodów wszystkie plany wykonania telefonów do tych co nie pojechali wzięły
w łeb. I jeszcze ta perspektywa powrotu po lodowych połaciach... Na nasze szczęście i na to znalazł
się sposób. A był nimi raczki. Takie małe kawałki „blacharstwa” z ostrymi koocówkami, które udało
się nabyd w schronisku (za nieprzyzwoitą cenę) i zamocowad do butów. Z nadzieją na szansę zejścia
bez połamanych kooczyn wyruszyliśmy w drogę powrotną. Jeszcze obowiązkowe zdjęcia, a to na tle
schroniska, a to na tle gór. Mieliśmy kolejny dowód materialny, na to że w komplecie dotarliśmy
do celu. Zejście okazało się byd czystą przyjemnością. Przynajmniej dla tych co raczki nabyli 
Jak po stole, zero uślizgów, niespieszna wędrówka, podtrzymywanie tych co raczków nie mieli...
Słooce cały czas nam towarzyszyło, można było podziwiad i to co na górze, a więc widoczne z innej
perspektywy zbocza doliny, i to co na dole, przepiękny potok, skały, dywan krokusów. W kilku
miejscach całe zbocza płynęły żywa wodą – tak rozlewał się potok nie mieszcząc w korycie.
Dotarliśmy do autobusu i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Poronina, do willi Świdrówka 2,
miejsca noclegu. Z krótkim przystankiem na uzupełnienie indywidualnych zapasów, płynów
głównie , dojechaliśmy do finalnego celu pierwszego dnia naszego rajdu. Po rozlokowaniu
w pokojach, prysznicach i przebraniu – czynnościach przywracających turystów do stanu
„używalności towarzyskiej” - udaliśmy się do stojącego obok „szałasu”, który był małym domkiem
przygotowanym do grillowania i biesiadowania. W szałasie płonął już ogieo i pierwsze porcje były
grilowane. Czekała na nas również niespodzianka w postaci zamówionych telefonicznie
w miejscowej piekarni bułeczek.... „Bułeczka” w naszym rozumieniu kojarzy się z jednoznacznie
z „kajzerką”. Na Podhalu natomiast funkcjonują obie nazwy, przy czym „bułeczką” określane są
mutant-bułki, wielkości ¼ małego chleba. Zamówiona ilośd miała byd na naszą kolację,
a tymczasem wyszło na to, że spokojnie pól tygodnia przez wszystkie posiłki moglibyśmy na tych
bułeczkach przeżyd :)
Powoli szałas napełniał się odświeżonymi ceprami i rozpoczął się... japooski wieczór w
Poroninie. Gospodarz błyskawicznie zawiesił spore prześcieradło na ścianie, pojawił się rzutnik,
laptop, głośniki i była już ekipa z zaspokojonym pierwszym głodem. Słowem wszystko co niezbędne
do karaoke :) I wystartowaliśmy. Humory dopisywały, śpiew rozlegał się na okolicę, niczego
nie brakowało. Grill cały czas funkcjonował, bułeczek nie ubywało, napojów i owszem,
ale w ilościach gwarantujących dobrą zabawę, pogoda, jak zaczarowana: czyste niebo rozświetlone
światłem Księżyca i temperatura ponad 20 stopni. Mirosław i Damian czuwali na przemian nad
grillem, mieliśmy więc cały czas gorące przekąski. Najwytrwalsi śpiewający zostali nagrodzeni
„firmowymi” gadżetami. Wieczór, jak wszystko co dobre, szybko mijał i zanim się spostrzegliśmy
upłynęło kilka godzin - wieczór przy polskich piosenkach zbliżał się ku koocowi. Trudno było podjąd
decyzję o położeniu się do łóżka, piękna pogoda, ciepło, wspaniałe powietrze... Rozsądek wziął
górę i po krótkim, wstępnym uporządkowaniu szałasu ostatni (przewodniczący) zgasił światło 

Po krótkim, ale o dziwo wystarczającym, śnie (och to powietrze!) przebudziliśmy się
w niedzielny poranek, już inny, lekko pochmurny z delikatnie padającym od czasu do czasu
deszczem. Na szczęście było dośd ciepło, a powietrze świeżo nawilżone miało jeszcze bardziej
balsamiczne właściwości. Niespiesznie grupa schodziła na śniadanie w formie, góralskoszwedzkiego stołu. Góralskiego, bo wszystkie wędliny były z lokalnej masarni – pycha! Po śniadaniu
pakowanie swoich rzeczy i tego co przygotowaliśmy, a nie zjedliśmy na kolację. No i oczywiście
bułeczek. Trzy wielkie wory... Ok. 10-tej ekipa w komplecie zjawiła się w autokarze, bułeczki
znalazły miejsce w przepastnych czeluściach bagażnika naszego pojazdu. Przemieściliśmy się,
do czego nazwa grupy zobowiązywała, na Krupówki. Tu mieliśmy czas na realizację własnych celów.
Częśd ekipy zaliczyła nawet Gubałówkę. Serki wędzone były oczywistym hitem zakupowym wielu
osób, ale zdarzyło się też naszym Paniom powiększyd swoje zasoby biżuteryjne. Ok. 12:30 trafiliśmy
do Tratorii ADAMO z widokiem na Giewont. Pogoda cały czas była dla nas na tyle łaskawa, że chod
Słooce nas nie dogrzewało, to było przyjemnie ciepło, a deszcz nie dokuczał. Widocznośd gór –
niezakłócona, Giewont – jak na dłoni. W przyjemnym wnętrzu lokalu spożyliśmy smaczny obiad
z deserem, który w kilku przypadkach okazał się już stanowczo nadmiarowy … A tu jeszcze
perspektywa bułeczek...
Bez żadnych opóźnieo wszyscy dotarli do autobusu i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Zostało jeszcze trochę „gadżetów” do rozdania, więc kiedy wszyscy oddali się przyjemnej sjeście,
organizatorzy podjęli działania: przewodniczący przygotował pytania konkursowe,
a wiceprzewodnicząca przygotowała paczki. Pytania dotyczyły rajdu, miejsc w których byliśmy,
widoków które przyciągały wzrok, partnerów WSB. Wszyscy aktywnie włączyli się do konkursu,
nawet najmłodsi, którzy również zdobyli „nagrody”. Szybko minął więc czas do postoju w znanej już
stacji BP. Po rozprostowaniu członków przyszedł czas na … posiłek i pora na nadszarpnięcie zapasu
bułeczek. Okazało się, że górskie powietrze bardzo dobrze zadziałało na nasze apetyty: kiełbaski
i krupnioki wygrilowane wieczorem cieszyły się dużym wzięciem. No i oczywiście każdy otrzymywał
po bułeczce :)
Ostatni odcinek drogi, pod budynek WSB pokonaliśmy bez najmniejszych problem, jak całą
trasę zresztą. Była to z pewnością zasługa naszego doświadczonego kierowcy, Pawła, który
panował nad wielkim pojazdem i pomimo ciasnoty przy WSB (skąd my to znamy?) podjechał pod
bramę wjazdową. Czas rajdu dobiegł kooca, ale... Znakomita większośd uczestników na pożegnanie
otrzymała po bułeczce (a nawet po kilka ).
Na pożegnanie padło sakramentalne pytanie „Czy było o'k? Cała ekipa odpowiedziała
gromkim „Tak!”. Padło więc, nieopatrznie, następne pytanie „To dokąd następnym razem?”. Padła
również i odpowiedź, bardzo krótka: „Wiedeo!”...
Czy w grudniu spotkamy się znów sobotnim rankiem, aby udad się na Jarmarki Bożonarodzeniowe
do stolicy Austrii? Mając w ekipie Bogusię, naszą Super(wice)Przewodniczącą jestem bardzo dobrej
myśli!
Przewodniczący
Janusz Marian Zaleski

Podobne dokumenty