lustro _dziennik int..

Transkrypt

lustro _dziennik int..
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk
,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Wiktor Woroszylski
LUSTRO
DZIENNIK
INTERNOWANIA
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
PEWNEJ ZIMY W PEWNYM MIEŚCIE ROBOTNICY OSTRZEGAJĄ PRZECHODNIÓW
ŻEBY NIE PRZYŁĄCZALI SIĘ DO NICH
Idziemy Nie przyłączajcie się do nas
Nie przyłączajcie się do nas
Wy którym jeszcze nie wszystko zabrano
Nie przyłączajcie się do nas
Póki wam starczy chleba i nadziei
Nie przyłączajcie się do nas
Wasz ogień grzeje Nasz gryzie i zżera
Nie przyłączajcie się do nas
Wam kipi kasza Nam rozpacz bulgoce
Nie przyłączajcie się do nas
Wasz próg spokojny Nasz krzyczy zgwałcony
Nie przyłączajcie się do nas
Was chronią mury My do nich przyparci
Nie przyłączajcie się do nas
Którym z ramienia ręki nie wyrwano
Nie przyłączajcie się do nas
Z ust ostatniego kęsa nie wyrwano
Nie przyłączajcie się do nas
Brata spomiędzy braci nie wyrwano
Nie przyłączajcie się do nas
Języka krwawo z krtani nie wyrwano
Nie przyłączajcie się do nas
Póki was boli ale nie tak boli
Półki was mierzi ale nie tak mierzi
Póki was depczą ale nie tak depczą
Póki was gnoją ale nie tak gnoją
Póki wam starczy piwa i pokory
Nie przyłączajcie się do nas
Nie przyłączajcie się do nas
1970 − 1976
4
LUSTRO
5
LUSTRO
l
Ten sypiący śnieg mojego starzenia się
zasypywania niepamięcią słów twarzy przypadków życia
jest zarazem śniegiem powrotu
dawnych zim zdumień dźwięcznych zamieci
idę białym śladem lekki bez tych lat
tu gdzie rzeka dzieciństwa stanęła
na drugą stronę przechodzę lodowy brzeg
miedzy dzwonnicami ośnieżonymi
drzewami ulepionymi z bieli
zasypanym śladem przez ogród aż na sam kraniec
rozchylam oblodzone ścieżki lecz tam
nieznajomy sen i cofam się w zamieszaniu
2
Żeby się zatrzymać
trzeba być obcym i nie znać drogi
trzeba być zabłąkanym i nie widzieć światła
trzeba być niewidomym i przetrzeć oczy
trzeba obudzić się ze snu
trzeba obudzić się ze snu
albo zapaść w sen
w śnieg
w świat
nie poznawać siebie
i pyta nie dowierzając
3
Widzę to w lustrze ale mnie w tym nie ma
W tej czeluści czułości w tym ciężkim ciele
wlokącym się włóczonym w tej cierpliwości
6
w tym cierpieniu w tym wyczerpaniu
w tej czerni w tej cierniowej koronie
W tym lustrze w tym ludzie
wypatruję pustego miejsca
to tu
między tą kobietą podnoszącą dziecko na ręku
i tym starym mężczyzną podnoszącym pięść
i tym chłopcem podnoszącym krzyk czarnych liter
nie ma mnie
4
Trzeba być głodnym ucztując z ucztującymi
dźwigać w głębi swój głód swój głaz
Trzeba nie zagrzać miejsca
w cieple Przechować mróz
w ściętych rzekach żył Po tej krze
biec pysznym miastem być zbiegiem
wśród jego świateł niosąc swój mrok
jak pochodnię Trzeba być niemym
gadając z gadającymi
w suchym gardle trzymać swój głos
na uwięzi Trzeba być ugodzonym
wśród ugody klaszczącej i żyć z tą raną
z hakiem pod żebrem hukiem w skroni
Żeby się zatrzymać
trzeba poczuć to pchnięcie to wprawienie w ruch
być beznogim i złamać kule
i zrobić ten krok
5
Mówiłem że chcę pamiętać
ale chciałem zapomnieć
Paliłem mosty
zostawał popiół
Chciałem być kim innym
nie dzieckiem tego krajobrazu
tych przebudzeń w jasnej kołysce słońca
piaszczystych dróg
siwych deszczów mrozów
chciałem się począć w miejscu w którym stoję
7
w miejscu w którym zdawało mi się że stoję
wolny i nie zraniony
Paliłem sny
zostawało przebudzenie
Smok mieszkał ze mną Od jego oddechu
wysychała rzeka
ta jedyna w której
gdybym się był zanurzył
odzyskałbym życie
zbiegałem po stromym brzegu
ale już jej nie było
odpływała wsiąkała
ostatnią pianą kłębiła się
wokół śliskich kamieni
i porastała stepem
Most składał skrzydła
i ulatywał
Brzeg sypał się w oczach
6
Na skraju lustra
wychodzą prosto na mnie
w podartych bluzach bosi z nieopatrzonymi ranami
w skośnych oczach rozpacz i strach
po tylu latach
jestem znowu po ich stronie
po stronie ich potu i głodu i smrodu
ale nie mogę ich uratować
po tylu lasach
ścieżki zarosły
chleb spleśniał
jestem po stronie ich klęski
po tylu losach
groby zapadły się
przebrzmiało echo
zelżał skwar
wypadł śnieg
po tylu lodach
8
7
Dziewczynka w tym śnie
podnosząca znad białego śniegu twarz
mojego przyjaciela
i zarazem uśmiechniętą okrągłą buzię
jego młodszej siostry
to ta wychudła kobieta z lękiem w oczach
ma korytarzu szpitala
umarła siostra człowieka który był moim przyjacielem
i matka dziewczynek podnoszących do mnie
podwojoną buzię z mojego snu
Jednoczesność istnienia
w różnych czasach w różnych ciałach w różnych cierpieniach
świadomość tej jednoczesności
istnienia i nieistnienia
przepływania przez siebie przechodzenia w siebie
tego co ciepłem i tego co cieniem
i nie dziwienie się tym sennym powinowactwom
różnorodnych substancji życia
przyjmowanie z wdzięcznością
tego daru snu
8
W tej mgle w tym migotaniu w tym mleku
osaczeni na tej wyspie nie ma wyjścia
a dokoła ci z zimowych loży
chuchają parą mrużą rzęsy oszronione
przytupują miękko w śniegu
kłują bagnetami dziobami soplami
mroźnym lasem białym stepem bliskim chrzęstem
otaczają nas miłośnie
przytulają się iglaście
z wąskich szparek błyski źrenic
z burych płaszczy biały dym
W tym szkle porysowanym
bagnetami piorunami
w czarnej kropli
w skrzepłej ranie lustra
w historycznej ramie
w okruchu odpryśniętym w skrzypieniu
śniegu w nagłym zastygnięciu
9
9
Na skraju zasypiania
w prześwicie dzieciństwa
o krok od zasypania czarnymi
płatkami niepamięci nieczułości
pod wysoką jaskółką ostatniego łata
na rozstaju mrówek
gram w szachy ze starcem który myli figury
twarze imiona
i mówi błagalnie cofnę ten ruch
Wymykam mu się
w jasność wiatru jaskrawość zbóż
unoszę moją niecierpliwość
zostawiam z krzywdą w wyblakłych oczach Już niedługo
i tak odejdzie zabierając
lot sosny jaskinię mrówek ostatnie źdźbło lata
i zostawiając mi w spadku
twarz imię
błaganie cofnę ten ruch
10
Zaspa jest białym kościołem zimy
Ziemia wznosi modły wieżami zasp
Wejdź w ich dzwonienie zaprasza wejdź w ich biel
uwierz pokochaj z polem wzniosłym się połącz
W co pole wierzy
Do kogo modli się pole
Wierzy w zimę czy wierzy w dzwoniącą wiosnę
czego naucza rozpostarta religia pola
Czy modli się o odczarowanie odtajanie
czy z pokorą przyjmuje śniegów obcowanie
wypatruje w kurzawie Boga jedynego
a kiedy las−inowierca kłujący świerkami
podchodzi otacza
przeciw niemu się ścina w swojej płaskiej
ciężkiej
lodowatej wierności
10
11
Już tylko o tym
co ze mnie upływa
co mnie opływa
oceanie czasu kropla po kropli
Czy to krew
czy to ogień
czy to śnieg
czy to mrok
ciurkające pluszczące pieniące się
drążące skałę każdego dnia
podmywające ląd każdej chwili
i raptem
zamarzające bezdźwięcznie
w kościsty uchwyt na gardle
pancerz śmierci
szklaną miazgę w arteriach
bezbrzeżne lustrzane pole
sybir
12
Szkoda czasu
upływającego przez szpary lat
szkoda słów
sponiewieranych zbitych na miał
szkoda ciepła
rozwianego na cztery wiatry
szkoda cienia
rozchwianego na ścianie
szkoda ciasta w dzieży
szkoda cierpkości w ustach
szkoda ćmy w płomieniu
szkoda kropli żywicy
szkoda ziarna śniegu
szkoda brzęczenia muchy
szkoda brzęku szkła
13
Co to
Wiatr
Czy wiatr jest ptakiem
trzepocącym skrzydłem ze szronu
kującym żelaznym dziobem
11
Czy jest zbiegiem
z pobojowiska
z krwawą szmatą na skroni
błagającym wpuść
Ramieniem nocy
sięgającym po mnie
Jej czarną strażą Niepokojem
obchodzącym z kołatką granice ciszy
Znakiem pukającym w szybę
Płachtą szumiącą zarzuconą na czoło
Przypomnieniem
Wezwaniem
Domem
Światłem
14
Żadna rzecz nie jest tożsama z sobą
Wszystko jest zarazem swoim przeciwieństwem
Sen jest najwyższą świadomością
Pamięć jest zapomnieniem
Czułość morderstwem
Ucieczka i pogoń gorącymi kopytami wypalają jeden i ten sam ślad
Kamień do niebios wyciąga głodne ramiona
Szept zielony traw kamienieje
A ja który jestem ucieczką i pogonią
ciężarem i zgarbionymi plecami
kamieniem i trawą
mam w sobie czułość i pogardę
i obie w każdej chwili obracają się w swoje przeciwieństwo
dźwigam w sobie pragnienie i odtrącenie
jasnowidzenie i ślepotę
jestem tutaj ale jestem tam
nie przeglądam się w lustrze
ale ono ironicznie przegląda się we mnie
zniekształcającym czysty obraz jego powierzchni
12
15
Co dzień budzę się ze snu jak z pożaru
Płomienna ciemność wypycha mnie
bez imienia bez istnienia
z kurczącym się skrawkiem pamięci
Zdziwiony zwęglony
gdzie skąd kto
Trzeba z popiołu ulepić nowego siebie
wprawić słuch i wzrok
wytrzymać hałas i ciszę
utrzymać się na nogach
zatrzymać się w tym miejscu
nabrać tchu
obrać imię
prawdziwe
ściągnąć rozpełzające się brzegi
przestać się dziwić
Co dzień wstaję z pożaru jak ze snu
16
Trzeba czołgać się po tej tafli łamliwej
do środka
nie wprost
zakolami
ciepłym ciałem żłobiąc w skale wąwozy
oddechem wznosząc kwiaty litery gmachy
czołgać się po tej tafli snu
do środka lustra
do czarnego przerębla
i zajrzeć mu w oczy
w oczy swojego dzieciństwa swojej starości
i zamknąć oczy
i otworzyć je unieść wzrok
znad czarnego przerębla
po środku miasta
wzniesionego we śnie
13
17
Ten szum co nas otacza mówi zapomnijcie
i te ściany mówią te śmiechy te śpiewy
te światła mówią zapomnijcie zapomnienie jest słodkie
te śmierci mówią zapomnienie jest życiem
Nic nie wiadomo pamięć nie jest świadkiem nie będzie
powołana jej słuch jej szloch oddalony Zapomnijcie
nie wkradajcie się do tego domu nie węszcie
po kątach nie włóczcie się po ścieżkach
porosłych zapomnieniem nie wypytujcie nie wypatrujcie zapomnijcie
o krwi nie wiadomo czy była krew zapomnijcie
o ciosie ręka cofnęła się w mroku w blask nie podobna
rozpoznać twarzy skrytobójcy niepodobna do ciebie
rozpoznać twarzy skrytobójcy niepodobna do siebie
pięści żelaznej zapomnijcie ten świst mówi
głucho wszędzie ten ślad mówi nie ma śladu ten świat
mówi zapomnienie jest ocaleniem
Utraćcie pamięć utraćcie miłość utraćcie ból utraćcie siebie
Powierzchnia wód nieruchoma
Upiory uleciały
Rozbójnicy zaszyli się w baśń
18
Trzeba biec ulicami miasta
nie oglądając się w tył
na słupy soli
jeźdźców dźgających pikami
makiety manekiny żelazne wieże
po środku sennego krzyku
szarymi ulicami bezsenności
białym odludziem prześcieradeł
sfałdowanymi lodowcami pościeli
na tamten brzeg
wspinając się między dzwonnice godzin
rozchylając oblodzone lata
nie zatrzymując się aż do końca
do ulgi
do ludzi wokół białego obrusa
i odległego zapachu cichego szelestu
święta
14
19
Z bezwstydnej szczeliny świtu z rozpłatanego lustra z przepołowionego snu
wytryska wylewa się wychlustuje
ten korowód karnawał
świat
w rudej peruce z połową twarzy zamalowaną na biało
podrygując wykrzywiając się tańcząc
maszkarony i baletnice
bałwanki na bicyklach
małpy i nosorożce
szemrzące listowie i czarny grad
tarabany trąby powietrzne
zimne ognie zimne oczy
żelazne fallusy sterczące w niebo
Idą zjawy wołane i niewołane
moi umarli
półżywi
mordercy
pożeracze wyschłych traw kochankowie ziemi
ci po których stronie byłem kiedy umierali
i którzy nie są po mojej stronie kiedy chcę żyć
idą zmartwychwstali triumfujący
wołający wolności
dla gwałtu i ulegnięcia gwałtowi
I wszystko ginie w zadymce
maszkarony baloniki
w szramie lustra jak gruba sól życia osadza się śnieg
i tym śniegiem przewleczonym przez mrok wlecze się
starzec o wyblakłych oczach
kobieta z rozwartymi ustami
chłopiec o kulach
i otwiera się to puste miejsce pomiędzy nami
i wchodzi w nie ten na którego czekałem
i zatrzymując się podnosi do mnie twarz
mniej piękną niż w schronisku pamięci
20
To ja jestem tym zaśnieżonym polem to przeze mnie
przeszli ci wszyscy to na mojej bieli ich czarne ślady
To ja czekam to ja oddycham
Zasypiam i budzę się
Jest zima czuję w sobie wiosnę
15
Orany przekrawany gwałcony
Moja gołość moja gołoledź
To przez siebie mroźną bruzdą biegnę siebie depcę
Skrajem pobojowiska oszadziałą ścieżką przez ogród
To we mnie jama wapienna prochy rozsiane
wieczne odpoczywanie pląs miłosny robaków szary upór kiełków
Rytm rozpadu i stawania się
To jak kiedy odtaję przemówię
szmerem zapomnianych języków tumultem bitewnym
hieroglifem głodu i pożądania
chorałem
I odbije się we mnie z wysokości
pulsująca odpowiedź gwiazd
1980 − 1981, Warszawa − Berlin
16
DZIENNIK
INTERNOWANIA − I
(Białołęka − Jaworze, zima 1981 − 1882)
17
JESZCZE NIE
Jeszcze noc
Jeszcze nic
Jeszcze nie boli nóż dzwonka podważając powieka snu
Jeszcze nie rozumiem: łomami
w kajdankach
ojca i syna
Jeszcze puste słuchawki
puste ulice
puste oczy
puste godziny
Ale powoli wypełniają się
dreptaniem ptasich łapek wojny przez śnieżne arkusze
bagnetami na sztorc
śpiewem w kościele
rozjaśnianiem się i zmierzchaniem
błotem spod kół
aż ten drugi dzwonek
trzej w cywilu
PODSŁUCHANE
zdałeś ten łom
no zdałem
ja nie zdałem
trzeba było zdać
co będę zdawał i brał
zdawał i brał
BEZPIECZEŃSTWO
Zdawało ci się Spij Nikt nie dzwonił
To nie twój dom nie wtargną do niego
Drzwi zamknięte od zewnątrz nie wyłamią ich
Człowiek na korytarzu
nie przyszedł po ciebie
on ciebie pilnuje
NIECH PAN TO PODPISZE
Pan mnie nie zna ale ja pana znam
Ja się panem interesuję
Jak pan nie chce tymi słowami to niech pan własnymi
Szkoda że pan tak jakoś
18
Jak pan nie to ja
Sam pan wybrał
To nie będzie nic przyjemnego
NIE DENERWUJĘ SIĘ
Nie denerwuję się Przyjmuję to
ze spokojem nawet pogodą
Tylko mój sen
w gniewie dusi za gardło
przyciska do dechy nocy
Tylko ciśnienie krwi
zdyszane
wtacza swój głaz na szczyt
GŁOŚNIK
Oni przygotowywali zamach
mówią zamachowcy
Przygotowywali przelew krwi
mówią wycierając ręce w mundury
Mieli już przygotowane
listy proskrypcyjne mówią trzeszczą
w uszy cel
gdzie skuleni my
wzięci o północy
odhaczeni na listach proskrypcyjnych
WYCHOWAWCY
Starzy chłopcy
znów mamy wychowawców
Są wypucowani odprasowani
w lepszym gatunku
Zaraz zaczną nas wychowywać
za grzeczność nagrodzą
za krnąbrność zganią
Już umiemy pierwszą lekcję
do wychowawcy trzeba zwracać się:
Panie Wychowawco
BROM
To chlupiące w kotłach i kubłach
nazywa się kawa
To rozpuszczone w kawie
twoje szczęście spokój i sen
to dobry brom
19
Przepłyniesz ten brunatny ocean
wypełzniesz na brzeg
otrząśniesz się
i zatęsknisz
za uspokojeniem
zapomnieniem
dniami i nocami łatwego snu
Z CAŁYM SZACUNKIEM
Nie jesteście więźniami mówi komendant
to zupełnie co innego
nie czujcie się panowie więźniami
Wychodzimy woła dyżurny
szybko równo razem panowie
Długorzęsa w mundurze
poprawiając rewolwer na kształtnym pośladku
uprzedza że próba ucieczki to
chyba zdajecie sobie sprawę panowie
DOŚWIADCZONY WIĘZIEŃ RADZI
NIE WYZNACZAĆ DATY
Nie wyznaczaj daty wyjścia na wolność
Ona minie i ciągle będziesz tu
Niespełniona nadzieja jest jak trucizna
Ten dzień przyjdzie ale nie myśl o nim jak nie myślisz o śmierci
Pozwól my przyjść niewzywanemu jak śmierci
SPOTKANIE
Obrośnięci mężczyźni
rzucają się sobie w ramiona
Jak tam nasza cela
Kto śpi na mojej pryczy
Rozdarty więzienny życiorys
zrasta się na chwilę
pierwsza cela staje się
porzuconą ojczyzną
sentymentalnym dzieciństwem więźnia
SPACER WIĘŹNIÓW
Biała nierówność
okręcona łańcuchem
ruchomym
jego rwaniem się i zwieraniem
20
zwalnianiem i przyśpieszaniem
pęcznieniem i rzednięciem
tą wędrówką osobną
każdej cząstki łańcucha
wleczeniem się kuśtykaniem biegiem
wymijaniem i zawracaniem
uporczywym dążeniem
ciągle w to samo miejsce
w zamkniętym kole
donikąd
GRYPSY
Koło kredowe granica strzeżona
między twoją udręką i moją
krecha oddzielająca
nędzę i głupstwo mojego dreptania w kółko
od nędzy i głupstwa twojego przeciskania się przez autobus
przyciskania do lady
niemożności znalezienia sobie miejsca w tym ścisku
chwil niedobrych w uścisku śmiertelnym życia Po obu
stronach granicy
podskakują niezdarnie wzlatują na słabych skrzydłach
dziobią w poszukiwaniu szczeliny
wpadają w sieci
szare gołębie naszych grypsów
z wiadomością tak żyję tak żyjesz
OBRAZEK
Mały nadąsany naleśnik
z dystynkcjami kapitana
siedzi i strofuje
stojącego przed nim
profesora filozofii
o długiej smutnej twarzy
który nie zgasił światła
o godzinie dwudziestej trzeciej zero zero
Kapitan jest niezadowolony z profesora
i udziela mu nagany
z wpisaniem do akt
21
SEN I JAWA
Na jawie jestem tu
w kolczastych trzewiach tej zimy We śnie
odwiedzam inne pory i krajobrazy
Ale coraz częściej gdy zasypiam
ciągle jestem tu
między ściętym bielą jeziorem
i nieruchomym lasem
i sen prószy zadymką
i rozstawia straże
w ośnieżonych kapturach
DZIEŃ POLSKI
W naszym wielkim pudle
siedzimy z uchem przytkniętym
do mniejszego pudła Tam
chrypi i świszcze
przedziera się przez gwałt zagłuszaczy
wynurza się z topieli odłamkiem słowa wolność
mokrą drzazgą słowa Polska
słonymi szczątkami jeszcze paru kalekich słów
upragniony głos
całej bezsilności świata
22
DZIENNIK
INTERNOWANIA − II
(Darłówko, wiosna − lato − jesień 1982)
23
KOBIETY INTERNOWANE
A więc to są te przestępczynie
pielęgniarki prządki
doktorzy filologii i chemii
dziewczyny od teleksów i telefonów
niebezpiecznie dla państwa wywleczone z łóżek
w nocnych koszulach Przybite do krzyży
zdrętwiałych kręgosłupów przywalone
twardym wiekiem s u k Z żółcią
w ustach z krwią spływającą po udach
z wołaniem w uszach (dziecko na puszczy pokoju)
z sercem obsuwającym się jak góra w mroku
Nasze bliskie nieznajome
Ewa Elżbieta Emilia
Bronisława Halina Helena
Zenobia Danuta Gabriela Maria
Urszula Renata Krystyna
Anna Rozalia Irena Barbara
Grażyna Jolanta Joanna
każde imię jak skrzydła trzepot
za wysoką szybą
Łkające skamieniałe
upokorzone zacięte śmiejące się
zalotne nie dostrzegające nikogo
wywieszające swoje wieczne pranie
jak sztandary twierdzy
Zapalone
zapalające papierosa za papierosem
opalające się w oknie
spalające się w t y m w s z y s t k i m
Chodzące na przesłuchania krnąbnie odmawiające pójścia
haftujące serwety w kolorowy Eden
zbierające adresy w książkach do nabożeństwa
intonujące o zmierzchu Mury runą runą runą i Serce Jezusa
I ta studentka rumieniąca się i blednąca
przez nocny konwój porwana pod topór
procesu i wyroku
I ta szalona
Bohaterki wielkiego głodu
wielkiego głosu
wielkiego milczenia
wielkiego zmęczenia
24
i naszych zakazanych spotkań
w pełnym blasku dnia
zapędzane za kratę trzaskającym słowem
Raz na miesiąc stające naprzeciw
zakłopotanej twarzy męża
i zacierających się rysów tamtego życia
które było ich
i przesyła wiadomość czy znak
ale odbierze go
rozebranym do naga
ta co z postaci także jest kobietą
Nie dotknęliśmy ich nigdy
ale kochamy je
dziewczęce i dojrzałe
urodziwe i takie sobie
i zagryzamy wargi
z bezsilności i wstydu
że nie potrafimy ich obronić
przed tym
co nam czasem
wydaje się już prawne do zniesienia
MORZE
Morze jest jak Bóg
Słyszę jego szum
nie widzę za mgłą za lasem
Tak blisko
a nie dojdę
Myślę że jest
nie mam pewności
chcę żeby tam było
MOWA KŁÓDKI
Zbudź się jestem twoim ptakiem porannym
mój czuły zgrzyt przeciera ci oczy
promień rdzy przyświeca twojej modlitwie
Byłeś grzeczny teraz wolno ci zrobić krok
ale uważaj w każdej chwili mogę się zaciąć
Nie utrudniaj mi ciążenia
25
jestem tylko z żelaza i ledwie nadążam
Muszę dziś wysłuchać twojej spowiedzi
podyktować ci list do domu
policzyć twoje ruchy i spojrzenia
przeszukać czy nie zataiłeś którego
Naucz się mnie czytać mój ty uczony
to pomoże ci przeżyć dzień
I niech twój sen nie próbuje ucieczki
POŻEGNANIE GRZEGORZA B.
Odchodzi Grzegorz
taki mały na tym betonie
pod tym blaskiem
pod tym tobołem
Odprowadzamy Grzegorza do żółtej tablicy
ściskamy go
człowiek w mundurze stoi z boku
nie przeszkadza
No trzymaj się Grzegorz mówimy
wylecz oczy
skończ doktorat
ucałuj żonę i dzieci
mojej kup kwiaty
Grzegorz B.
przechodzi przez bramę
w ostatniej chwili odwraca się do nas
podnosi rękę
i odchodzi
jeszcze raz zakosztować wolności
PÓKI MNIE NIE MA
Póki mnie nie ma
ziemia drży przesuwa wzburzone warstwy
mój świat zmienia skórę
żaden kształt nie pozostaje w swym kształcie
jak będę chodził nie witając stopą
znajomych spadzistości i wzniesień
26
jak odróżnię ślepą dłonią
minioną gładkość i chropowatość
jak odwinę kwilącą zieleń
Byle tylko drzewa nie uschły
byle starcy wstrzymali ostatni dech
byle młodzi
Starczy że osypie się rdza jesienna
ulecą porwane nici
Byle
kamień rzucił mi się na pierś
z cichym szczekaniem
BRZUCH BARBARY N.
W ciemnym ciepłym schronie
pieczołowicie sklepionym
z ciała i krwi tej młodej kobiety
ukrywa się
przed chrapliwym pościgiem kłódki
przed żółtą tablicą zastępującą drogę
przed wilczym dołem zwątpienia
przed płonącą górą nienawiści
jeszcze nie narodzony więzień
poczęty między zwolnieniem ojca
a zatrzymaniem matki
nie wciągnięty do rejestru internowanych
przyszły obywatel i żołnierz tego kraju
POKORA
Nie ceniłem sobie pokory
Nie miałem dla niej uznania
A tu
ten niezgrabny nieskładny
zawstydzony: mało czytałem książek
służy nam z pokorą
ofiarowuje
swoje dreptanie dźwiganie dobijanie się
27
nadstawianie policzka
Narzędzie Pana Boga
klucz kołatka kubek
obuwie na utrudzonych stopach
sznur do przepasania kufer podróżny
Szuka nas zaczerwienionymi oczyma
myli nazwiska
mową nie miodopłynną przemawia do źle słyszących
Pilno mu Pan czeka
Przesadzając wykroty kałuże
podciąga zaszargany
rąbek świętości
CO WOLNO WIERSZOWI
Wierszu bądź ostrożny
nie wszystko ci wolno
Możesz
skręcać się z bólu
zgrzytać zębami z upokorzenia
pamiętać zło
Nie wolno ci
odnotować dobroci
życzliwości
pomocy
Dobroć zostanie napiętnowana
życzliwość ukarana
Ten który pomógł
zdradzony
zginie bez pomocy
NIEOBECNOŚĆ
To nie jest ważne
to obsuwanie się i nagły galop tam w środku
drżenie rąk
obuchem w tył głowy
Podnoszę się z tego
na apel brzasku
28
Ważna jest bezradność kogoś daleko
kto codziennie odbudowuje dom
i codziennie brak mu tego kawałka drewna tej starej cegły
Zawód kogoś kto szuka oparcia
i chwieje się natrafia na puste miejsce
Czyjś widok z łóżka szpitalnego
na wzbieranie zieleni i gołą gałąź
Czyjeś zmęczenie
tym co mógłbym udźwignąć
Czyjeś w gardle uwięzłe słowo
DYGRESJA O JĘZYKU WĘGIERSKIM
Był czas kiedy taki bliski
tulił się drżał
uwodził swoim szczebiotem
i szlochem
struną przeszywającą serce
przenikliwą jak letni deszcz
Dlatego tak się śpieszyłem
w inne skrzypce w inne słowiki
Teraz
daleko i późno
w tym matowym buczeniu mgły
mogę tylko wspominać czule
wszystkie niespełnione dź ń l sz
BYLE DO WIOSNY
Ziemia
szary więzień na kosmicznym spacerniaku
wydreptała znów kółko
i wróciła
w ten smutek tę jasień
gdzie dni żółkną i osypują się
wiatr szarpie mokrą bieliznę mgły
i tylko klucz żurawi
otwiera szczelinę w niebie
29
18 PAŹDZIERNIKA 1982
Starszy kapral Jan Maciejewski
trzymając się ziemi rozkraczonymi nogami
po raz ostatni pełni służbę przy moim ciele
W skupieniu
przetrząsa bieliznę i listy
i obmacuje mnie szuflami rąk
jakby zgarniał niewidzialny miał mojej egzystencji
Jest w tym coś z oczyszczenia
i uświęcenia
W tak uroczystej chwili
wpatruję się w jej kapłana i myślę
cóż byłoby warte moje błąkanie się
przez tyle miesięcy w poświacie tego Elizjum
gdybym na koniec zaniedbał zatrzymać w oku
starszego kaprala Jana Maciejewskiego
jego płowy wąs i jaskółcze gniazdo nad karkiem
rumiane policzka
opięte łydki
i tłuste zwinne palce
których dotyk na zawsze
wypalił na mnie swój znak
TUTAJ
Patetyczne są tylko drzewa
w złotych kolczugach
zabiegające drogę pociągowi
Cała reszta jest zwyczajna
udeptuje zbutwiałe liście
otrząsa się z mżawki
przeciska się wystaje mamrocze
zbliża się i oddala
i mówi do mnie stu ludzkimi głosami
dobrze że wróciłeś
jak tam było pyta
życzliwie ale bez wielkiego zdziwienia
bo zwyczajna wszystkiego
i trąby wzywającej i torby
i turmy i traktu
więc niczego się nie zarzekając
staruszka codzienność
drepce tańczy trąca się ze mną
30
i do serca bijącego nieśpiesznie
przygarnia mnie
z pobłażliwym uśmiechem
31
SPIS RZECZY
Pewnej zimy w pewnym mieście robotnicy ostrzegają przechodniów żeby nie przyłączali się
do nich
(1970 − 1976)
LUSTRO (1980 − 1981)
1. Ten sypiący śnieg mojego starzenia się
2. Żeby się zatrzymać
3. Widzę to w lustrze ale mnie w tym nie ma
4. Trzeba być głodnym ucztując z ucztującymi
5. Mówiłem że chcę pamiętać
6. Na skraju lustra
7. Dziewczynka w tym śnie
8. W tej mgle w tym migotaniu w tym mleku
9. Na skraju zasypiania
10. Zaspa jest białym kościołem zimy
11. Już tytko o tym
12. Szkoda czasu
13. Co to
14. Żadna rzecz nie jest tożsama z sobą
15. Co dzień budzę się ze snu jak z pożaru
16. Trzeba czołgać się po tej tafli łamliwej
17. Ten szum co nas otacza mówi zapomnijcie
18. Trzeba biec ulicami miasta
19. Z bezwstydnej szczeliny świtu
20. To ja jestem tym zaśnieżonym polem to przez mnie
DZIENNIK INTERNOWANIA − I (Białołęka − Jaworze, zima 1981 − 1982)
Jeszcze nie
Podsłuchane
Bezpieczeństwo
Niech pan to podpisze
Nie denerwuję się
Głośnik
Wychowawcy
Brom
Z całym szacunkiem
Doświadczony więzień radzi nie wyznaczać daty
Spotkanie
Spacer więźniów
Grypsy
Obrazek
Sen i jawa
Dzień polski
DZIENNIK INTERNOWANIA − II (Darłówko, wiosna − lato − jesień 1982)
Kobiety internowane
32
Morze
Mowa kłódki
Pożegnanie Grzegorza B.
Póki mnie nie ma
Brzuch Barbary N.
Pokora
Co wolno wierszowi
Nieobecność
Dygresja o języku węgierskim
Byle do wiosny
18 października 1982
Tutaj
33