Henryczek - WordPress.com

Transkrypt

Henryczek - WordPress.com
Anatol Ulman
Pisarze nieprzebici
Henryczek (1932 – 1978)
Nigdy, ani zwracając się, ani o nim mówiąc nie używaliśmy
zdrobnienia. Teraz jednak, z oddali, kiedy wszystko się zbaśniło,
to najprostszy dobry sposób, by wyrazić uczucia.
Najpierw jak wyglądał. W tamtych czasach siermiężnych, kiedy
wydaje mi się, że wszyscy chodzili w pierwotnych strojach
lnianych lub konopnych, jak za Piastów (ja na przykład latami
odziewałem się w zrudziałą od starości ulubioną zieloną
marynarkę z welwetu), Henryczek nieodmiennie ubrany był
w garnitur. Najpierw trochę wyszarzały (może nicowany), potem
w miarę ciemny i elegancki. Zawsze zadbany, czyściutki,
ogolony, jak jakiś arystokratyczny Anglik. To drugi mój przyjaciel,
syn przedwojennego podoficera służącego potem w formacjach
podległych aliantom, noszący się z widoczną, staranną troską
o wygląd. Zawsze nienaganna, biała koszula śnieżyście
wyprasowana (niewątpliwy zysk z bycia w domu wyłącznie wśród
kobiet). Był drobny (ustaliło się niedożywienie z sowieckiego
dzieciństwa), miał ciemnawą, przyjemną cerę i gęste włosy
bruneta – chciałoby się powiedzieć: delikatna dziewuszka bez
rumieńców, zawsze chłopczyk wśród grubych bab kresowych.
Zgorzałbym ze wstydu jak buchające karminowo ogniem miasto
(widziałem takie), gdybym wielce przykładał znaczenie do sławy
jakiejś. Tedy nie wzniosłem, na miarę umiejętności (i znaczących
możliwości) Henryczkowi pomnika pisanego, co mu był i jest
należny. Daremność by to była i przegrana z nieuchronnością
wszelkiego przemijania oraz bezznaczenia starań o trwałość
czegokolwiek.
Tak więc cmentarne bystre kawki oraz ich starsze siostry wrony
zamieszkujące dwa wysokie, sędziwe świerki zrzucające jesienią
szyszki (mogłyby być masztami ogromnego żaglowca) za grobem
Henryczka, co srają bezlitośnie na kamień nagrobnej płyty,
a czyszczenie tych gówienek
(na ogół staram się je czasem
skrobać kantem starej saperki) jest równie daremne, co próby
wdarcia się w świadomość obojętnych, by pamiętali cokolwiek. Ta
pamięć (a walczymy o nią zapamiętale) tyle samo warta
i ścieralna jak ptasie łajno.
Nie dbam, czy się usprawiedliwiłem z zaniechań (przyrzekłem
jego krewnym, albo i nie, że postaram się wydać manuskrypty
Henryczka, aby został bardziej sławny niż wojna polsko-ruska
podobna do tych wronich odchodów). Ludzie jednak zachowują
najmniej cenne, niszczą cenne najbardziej. Pozostaje
odnawialność starań pokoleń ptasich o fajdanie z góry, więc
jakby z niebios, na mogiły, w tym ludzi znacznych. Henryczek był
człowiekiem znacznym, albo i wielkim, z rodzaju
niezauważalnych. Winien był zostać kamienną sławą, betonową
gwiazdą Koszalina, a nie ma nawet pamięci tak ulotnej jak para
z gotujących się kartofli w naszym ziemniaczanym miasteczku.
Należał, raczej do niezbyt licznego wszędzie, grona pisarzów
nieprzebitych, co, jak by się dziś rzekło, nie przebili się przez
skorupy różne do należnej im sławy, a choćby skromnego
uznania. Zagłuszeni przez literackie chwasty z przyczyn różnych,
w tym woli własnej, pozostaną nieznani zawsze, nawet
w przyczynkach uniwersyteckich badaczy, póki nie wyparuje
glob. Nazywał się pierwotnie Pietruszka, jak ów słynny balet
rosyjski, ludowo, bardzo stosownie, jeśli wiedzieć, że jego ojciec
był przedwojennym podoficerem, z rodziną wrzuconym przez
dzieje w odmęty skutej lodami Zachodniej Syberii.
Przeznaczenie, którego w istocie nie ma, to kikimora stiepnaja,
(wyrażenie znam dzięki Henryczkowi), historyczna marna-kurwa.
Sierżant Pietruszka uciekł od żony i trojga dzieci (Henryczek miał
dwie siostry, młodszą pulchną i starszą, zasadniczą bardzo)
w korpusy Andersa, dzielna kobieta z dorastającym drobiazgiem
pociągiem repatriacyjnym wydostała się z państwa morderców
i zasiedliła poniemiecką willę przy ulicy Ogrodowej (obok domu
rosły jabłonie) w Koszalinie.
Moim zdaniem w Henryczku siedział talent na, być może,
pomorskiego Rilkego albo Jeana Cocteau, ale też muzyczny,
niedokształcony (cóż mogła dzielna pani Żądło, licealna
nauczycielka), bo chyba były zasoby czułości i możliwości o skali
Claude`a Debussy`ego. Tu, zanim rzecz umknie, o lekcjach
wrażliwości udzielanych mi przez Henryczka, bym poczuł jak
muzyka opowiada ogrody, więc nauczył się szacunku i trwogi dla
trudnej wtedy dla mnie, niewątpliwego chama, sztuki dźwięków.
Małe i duże rośliny to ja, wychowany wśród drzew i warzyw,
ogólnie rozumiałem, więc Henryczek brzdąkał takty pierwsze na
pianinie Ogrodów pod deszczem (tak tłumaczył tytuł utworu),
następnie uruchamiał płytę na patefonie i czytał na głos na
przykład Symfonię listopadową pana Oskara Miłosza (Francuza).
O straszna, straszna młodości! (…) Ten sam ogród głęboki,
głęboki, pusty, ciemny… i tak dalej, a ja kojarzyłem wyrazy
z dźwiękami i umiem dziś, dzięki Henryczkowi, doznawać tępych
wzruszeń, kiedy grają dzieła pana Ravela a nawet Haendla.
Ach, co by to było, albo i nie było, gdyby, żeby, aby. Więc na
przykład fisharmonia to znaczy filharmonia koszalińska
im. Henryka Grydniewskiego. Prezydent miasta wręczający
w stosowne rocznice biurowe nagrody młodym jasiom
muzycznym! Albo ta biblioteka, kiedyś wojewódzka, wzniesiona
na znieważonych grobach żydowskich, na kościach
i pogruchotanych macewach, czyż nie nosiłaby imienia
Henryczka zamiast staroci, jakiegoś niezrozumiałego Lelewela?
Więc z Henryczka niespełnionych możliwości artysta.
Stąd zamiast pomnika ze spiżu przed poczwarnym ratuszem,
postumentu tradycyjnie fajdanego przez pozostające na służbie
miasta gołębie, wronia i kawcza mogiła nieznanego poety,
nieznanego kompozytora, nieznanego przyjaciela nieznanych.
Wielu los banalny.
Henryczka poznałem był w humanistycznej kompanii studium
wojskowego przy Uniwersytecie w Poznaniu. By móc pojąć ludzi
studiował psychologię, ja zaś filologię narodową, aby nie
wiadomo po co. Mieliśmy rodziny w Koszalinie, więc zgadało się
i tak dalej, co potem między innymi zaowocowało, że
z sierżanckiej Pietruszki został Henrykiem Grydniewskim.
Zatem przyjaźń z przypadku: w chytrym mieście uniwersyteckim
rozpoznaje się dwóch chłopaków z tej samej wsi. I choć po jakimś
wczesnym czasie (prowadzone przez rzeczywistych czystych
jołopów studium wojskowe trwało dwa lata) Henryczek z niego
zniknął, załatwiając sobie jakieś przebiegłe zwolnienie ze służby
ojczyźnie, więc nie został podporucznikiem rezerwy, nasze
związki utrwaliły się. Niezmiernie oczytany, w zasadzie ordynarny
gbur, jakim byłem i będący istotą kultury mimozowaty
młodzieniec rodem z francuskich wierszy. Absolutny brak
doświadczenia w sprawach subtelnych spowodował, że bardzo
długo dochodziłem do wiedzy o jego gejostwie. Przede wszystkim
dlatego, iż nie byłem zainteresowany, a rozmiłowany wtedy
raczej w barokowych dziewojach z obfitymi cycami i tyłkami niby
rufy dawnych dumnych żaglowców wojennych.
Sprawa wyjaśniła się w pociągu do Zielonej Góry. Uwielbiając to
miasto mojej najsilniejszej młodzieńczej miłości, zaprosiłem
niebacznie Henryczka na wspólną eskapadę, on zaś przypuścił,
że go zachęcam. Tedy podjął w pustym nocą przedziale pewne
czynności i raz na zawsze został wyraźnie, nawet ostro
objaśniony, że kocham wyłącznie jego umysł, w erotyce zaś
uwielbiam tylko miękkości damskie.
Geneza postawy Henryczka wobec seksu była, jak sadzę,
zwyczajna: poddany, aż do dojrzałości, wyłącznym wpływom
trzech kobiet przejął od nich wszelkie psychiczne właściwości,
w tym erotyczną skłonność do mężczyzn. W pewnym sensie
(w sferze duchowej) casus Słowackiego upupionego przez matkę
srebrną Salomeę. Zatem był Henryczek specjalnym wytworem
sowieckiego terroru, piękną konwalią z zatrutej przez wojnę
gleby.
Jako że po studiach wróciliśmy pod skrzydła wspomagających nas
rodzin, związki nasze utrwaliły się, szczególnie kiedy
zamieszkałem przy ulicy Grottgera sześć. Było stamtąd na
Ogrodową niewiele: skok przez Zwycięstwa na Waryńskiego,
(gdzie warował pohitlerowski gmach partii aktualnie zwycięskiej),
stamtąd na Kościuszki i pierwsza w prawo. Piętrowy domek
znajdował się tuż za zakrętem.
Do rzeczy dobrych, jakie mi się przydarzyły w życiu, bez
wątpliwości należą moje późne wieczory u Henryczka. Paliliśmy
ogromne ilości tytoniu w postaci podłych papierosów sport
i wypijaliśmy za dużo kawy naturalnej (Henryczek dziesiątki
filiżanek), najgorszej, realnie socjalistycznej lury. Przyjaciel grał
na pianinie lub puszczał szlachetną muzykę (najczęściej
impresjonistów) z płyt, czytał na głos francuskie poezje, milczał
subtelnie. Rozmawialiśmy o aktualnych, zwłaszcza moich
lekturach, więc prozie Rabelais`ego, Romain Rolanda, Balzaka,
poezjach Villona, dramatach Oskara Wilde`a. Właśnie podłe
państwo, aby zniewolić, konsekwentnie wydawało bibliotekę
Boy`a oraz arcydzieła prozy rosyjskiej, niemieckiej, angielskiej
i amerykańskiej, którą gromadziłem zachłannie i pożerałem
łapczywie.
Obfita i niezmiernie smaczna strawa duchowa, bo jak wiadomo,
fizycznie karmiono nas wyłącznie pustopółkowym octem.
Latem na werandzie, gdzie przez otwarte okna zaglądały gałęzie
drzew, i świeciło czarne zagarnięte przez Sowietów niebo.
Oczywiście polskojęzyczne.
Bywając na Ogrodowej usiłowałem bez przekonania uwieść
siostrę Henryczka, samotną kobietę z małym chłopczykiem, ze
wszelkimi, prócz intelektu, pulchnymi urokami mojej żony, więc
jakby nie było konieczności. Najprawdopodobniej ćwiczyłem na
niej możliwości mojej prozy epistolarnej pisząc miłosne liściki,
choć przecież była pod ręką. Na szczęście, choć chętna, nie
dobrałem się do jej krocza, które rozwierała z obietnicą, siedząc
często we framudze okna w jednoczęściowym kostiumie
kąpielowym.
Teraz, po półwieczu, wydaje mi się, że zawsze trwało lato, kiedy
chodziłem do Henryczka, kwitły stare lipy na Kościuszki
i przesiewały przez listowie teatralne, ciepłe światło latarni.
Wracałem do domu szczęśliwy na krótki, bogaty sen, nad
miastem stała wielka cisza, niosłem w niej akordy muzyki
odtwarzanej przez przyjaciela na patefonie lub pianinie.
Po czasie jakimś role się zmieniły: Henryczek zadomowił się
u nas. Właśnie z żoną moją Barbarą, na miarę środków
i możliwości, restytuowaliśmy kartoflaną cyganerię, jakby
paryską na wzór Murgera i Musseta, jakby krakowską opisaną
przez Boy`a. W rzeczywistości siermiężną, koszalińską. Przede
wszystkim nie byliśmy prawdziwymi artystami, ale też artystów
nie udawaliśmy.
Jedynym wśród nas artystą niewątpliwie był Henryczek, gdyż
pisał wytworne claudelowskie wiersze i uprawiał wrażliwą
proustowską prozę, której i my byliśmy bohaterami, w tym osoby,
mniej mi znane, z jego życia. Jak sądzę niezbyt świadomie
oddawał, swoje skomplikowane, przeniknięte muzyką wrażenia
w formach najbardziej doskonałych, jakie znał: języka literatury
francuskiej. Niemniej coraz wyraźniej rysowały się właściwe tylko
jemu poetyckie sposoby wyrażania siebie i otoczenia. Mógł
zostać wybitnym pisarzem, ale polski świat preferował wówczas
prostackiego Stachurę. Byłem zbyt mały i nie zajmowałem się
jeszcze tworzeniem literatury, by Henryczkowi pomóc, tak
choćby jak Iwaszkiewicz Hłasce. Poza tym Henryczek zawsze
mnie przerastał i nie było między nami podobnych związków. Był,
jak to trafnie wymyślił William James, wielki filozof, (brat
słynnego pisarza Jamesa), geniuszem słabym. Nigdy nie
wygramolił się z niesprzyjających okoliczności, nawet w tym
stopniu, w jakim ja, mniej utalentowany i znacznie za późno,
wydobyć się chciałem i częściowo wylazłem.
Nieuchwytność wielkości Henryczka. Zresztą pojęcie wielkość jest
jakoś nie na miejscu w stosunku do tego drobnego, niewysokiego
mężczyzny, nie zamierzającego się wyróżniać ani znaczyć (być
może dobrze to ukrywał, gdyż czynił przecież drobne starania
o druk swych poezji). Konsekwentnie niszcząc swe ciało nie tylko
popularnymi wtedy używkami, bo w zasadzie chyba w ogóle nie
jadł, podsycając fizyczne istnienie papierosami i kawą, a potem
dostępnymi w psychiatrii medykamentami, wykazywał niezbyt
demonstracyjnie pogardę dla życia, więc i chyba dla sławy.
Zatem wielki w istocie był jego umysł. Ponownie sięgnąć trzeba
do Williama Jamesa, bo on to ujął jedynie najtrafniej:
Umysł w każdej chwili jest teatrem równoczesnych możliwości.
Niedocieczona wielkość możliwości umysłu Henryczka. Dlaczego
nie wykorzystał tych możliwości, nie pozostawił skamieniałych
śladów istnienia? Czemu spełnione niespełnienie?
Osobliwa daremność dociekań znaczenia ducha, kiedy ciało już
dawno zmarniało w mokrej mogile, a wilgotne resztki zostały do
cna wypite przez korzenie potężnych świerków zamieszkałych
przez wronowate. Przecież, choć zasadniczo nic po nim nie ma
(w sposób ateistyczny stanowczo neguję istnienie idei
metafizycznych, w tym ordynarnej, zwłaszcza prymitywnej,
chrześcijańskiej duszy) Henryczek niepokoi nieuchwytną, głęboką
emanacją nieistnienia. Nie jest, a jakby był.
Jego samoocena wyrażała się w skromności, pokorze, wstydzie
i zakłopotaniu. Stąd nie mógł wiele znaczyć, skoro do wyróżniania
się niezbędna jest duma, zarozumiałość, próżność, arogancja
i pycha. Oto zabawność istnienia: zasługujący usuwa się, rangę
zyskuje pusty.
Odkrywanie prawdy jakiejś o Henryczku przypomina studiowanie
historii filozofii XX wieku w postaci tych dwóch tomów wydanych
teraz przez Tadeusza Gadacza, gadułę niewątpliwego, choć
głoszącego słowo z precyzyjną jasnością. Otóż na ogół umysły
najtęższe dwóch ostatnich wieków ustawiane są albo w supozycji
albo opozycji do Platona. Najpierw wiemy, że ktoś taki, zupełnie
starożytnie strupieszały a zarazem świeżutko żywy, głosił swoje
epokowe prawdy o duszy czy państwie. Potem, liżąc miłośnie
i z bólem te dzieje człowieczej myśli, odkrywamy, że Platonów
były dziesiątki, gdyż nie ma prawdy o nim jednej, a są tylko
i przede wszystkim interpretacje Platona, który zawiera w sobie
wszystko, cokolwiek grzebanie idealistyczne wydobyć może na
wierzch teraz i w przyszłości, bowiem tak słusznie, odkrywczo
uważa. I tak, wcale nie w końcu, poczynamy rozumieć, iż prawdą
o Platonie jest wyłącznie to, co kolejny filozof mu przypisze
w związku mocnym ze swoją teorią pachnącą, jak trujące
konwalie. Zatem i Henryczek tak zaistnieje, jak mu przypiszę i na
to rada daremna.
Psycholog Henryczek Grydniewski był najcenniejszym
współpracownikiem doktora Semmlera, dyrektora poradni
psychiatrycznej. Niewiele wiem o jego zawodowej pracy, jedynie
z odprysków dochodzących opinii wynika, że stanowił nie tylko
podporę szefa, ale był pierwszym znawcą rozpoznawanych tam
i leczonych pokrętnych właściwości duszy. Szczególnie dobrze
zaglądał w zakamarki psychiki dziecięcej, cieszył się w tej
dziedzinie więcej niż dobrą sławą. W zasadzie znacznie lepszy od
dowodzącego nim znanego Koszalinie lekarza wariatów.
Z pewnością wszyscy jesteśmy kartoflanymi wielkościami
urojonymi, ale najmniej jednak urojony był Henryczek. Niestety
w przedziale wielkości nieoznaczonych. Biorąc pod uwagę
nieistotność istniejącego świata. Ilu nas takich niedorobionych?
Gdyby kto pytał o dokładniejszą fizyczność Henryczka, o jego
sposób bycia, mowę, gesty i podobne, cóż bym rzekł po latach
mnogich? Najpierw tyle, ile powiedziała o nim moja chłopska
matka, przygłucha analfabetka. Henryczek odwiedzał nas
w pierwszym, 1955, roku zamieszkania w Koszalinie.
Gnieździliśmy się (co za właściwe słowo) w pięcioro w małym jak
sracz pokoiku, z dużą na szczęście kuchnią, w której ojciec
reperował ludziom buty. Henryczek siadał na jednym z dwu
poniemieckich steranych krzeseł i, pijąc kawę, wymieniał z tatą
od czasu do czasu jakiś pogląd w języku francuskim (ojciec
posiadał język potoczny z lat przedwojennej emigracji, Henryczek
wyuczony literacki). Patrząc na zachowanie Henryczka, jego
jakby niestosowną delikatność w kuchni brudnej, niemalowanej,
przypominającej kuźnię, matka moja nazwała go czule panienką
z dworu. Tak trafnie dostrzegła kobiecość mojego przyjaciela,
jego stonowaną elegancję, ruchy i niesłyszalna dla siebie mowę
wyzbytą wszelkiej agresji. Była oczarowana kruchą wątłością
Henryczka, jego subtelnym, przyjemnym sposobem istnienia. Tak
zachowywał się zawsze, także leżąc na szpitalnym, ostatnim
łóżku.
Wyrazów, bez których dzisiejsza komunikacja powszechna nie
istnieje, nigdy nie użył. Patrzył na mnie wybaczająco, bo
ukształtowałem się na dalekim przedmieściu Warszawy, kiedy
krasiłem wypowiedź jakąś kurwą wyleniałą, i chyba dlatego
objaśnił mnie, iż w stepach nazywają taką kobietę ładniej:
kikimora. Z konieczności biegły w języku rosyjskim nie dawał do
zrozumienia, iż nim włada. Jeszcze w Szczecinie od szkolnego
kolegi Janka Tupaja, Sybiraka, nabyłem trochę egzotycznych dla
mnie soczystości w podziwianej ruszczyźnie (uwielbiam język
poezji tego narodu), więc, chamidło, popisywałem się przed
Henryczkiem zwrotami w rodzaju: jobana telegraficzeskim
stołpam czerez try sotnie angiełow lub czastuszkami o piździe,
którą przybito do wierchu chaty, by nazbierała dzieniek.
Henryczek uśmiechał się, jakbym był niesfornym dzieckiem, które
jednak nie zasługuje na naganę i nie komentował ani wyrażał
niezadowolenia. Ah, bien on s`emmerde pas, ici!
Na połaciach Europy włączonych do Azji szalał wówczas
marksizm przefiltrowany przez stalinowców na ideologię
pięknego słusznego mordu, a krew zabijanych pachniała
oszałamiająco, jakby hartowano ją na stal w mroźnym powietrzu
stepów. Henryczek tępej ideologii doświadczył praktycznie jako
dzieciak w Omsku, czyli przy ujściu rzeki Om do syberyjskiego
Irtysza, więc była dla niego plugawym czadem zbrodni. Dla mnie,
zrodzonego do rozpoznawania właściwości komicznych świata,
marksizm-leninizm był najpierw czarujący w swej groźnej
prostocie tłumaczenia rzeczywistości, a wkrótce zwyczajnie
śmieszny, jak naiwna wiara barwnych a kryminalnych przedmieść
świadomości. Dlatego objawieniem wydały się nam miazmaty
paryskiego egzystencjalizmu trafiającego przez dziurki w kurtynie
dzielącej od Zachodu. Henryczek dorwał skądś szczątki pism
politycznego idioty Satre`a, jego kobiety (Simon Beauvoir) oraz
Camusa i zawzięcie fragmenty z francuskiego tłumaczył (szybko
jednak rzucił te opary, by studiować enigmatyczną filozofię
Wschodu, zwłaszcza Indii). Żałuję po dalekim półwieczu, że
w żaden sposób nie doszły wtedy do nas pisma portugalskiego
preegzystencjalisty Miguela de Unamuno, o którym nie mieliśmy
nawet pojęcia, w tym najważniejsza jego myśl: Najokrutniejsze
spośród ludzkich cierpień rodzi się stąd, iż wiele zamierzamy,
a nie możemy nic. Unamuno nazwał swoje i nasze poczucie
tragiczności życia wśród ludzi i wśród narodów.
Pora wyjaśnić, jak z Pietruszki Grydniewski.
Żona moja Barbara miała na studiach w Poznaniu, również
polonistycznych, przyjaciółkę dawną, jeszcze licealną z pięknej
młodości w Gdańsku. Na imię jej było Kryśka, Grydniewska się
nazywała, pochodziła z Krotoszyna, gruba cycasta dziewczyna
z pięknym zadem, ale też z zajęczą wargą gwarantującą
kompleksy. Co nie znaczy, by nie było chętnych na barokowe
dymanie. W zasadzie istota pogodna, choć dziedzicząca po
matce nauczycielce schizofrenię paskudną, która na starość i ją
dopadła, popsuła przyjaźnie i zabiła niedawno. Jest taki akt Diego
Rivery przedstawiający jurną czerwonoskórą tancerkę na krześle,
szerokobiodrą i wielkodupą maszynę, tak, gdyby siedzącej dać
skórę białą, wyglądałaby nasza przyjaciółka.
Otóż Krycha, po
przypadkach różnych (studiowała potem również w Krakowie, by
wylądować w Warszawie, gdzie skończywszy nauki zahaczyła się
na stałe w bibliotece Wojskowej Akademii Technicznej. Tamże
poderwał dziewuchę kapitan z małpią twarzą, żonaty, licznie
dzieciaty, przyzwyczajony do robienia potomstwa, toż i Kryśce
chłopca zmachał. Wierna dawnym tradycjom oraz
przyzwyczajeniom i przesądom zapragnęła synowi dać
sztucznego tatusia. Namówiliśmy na ożenek Henryczka, bo cóż
mu tam, i w posagu wziął sobie od żony ładne nazwisko:
Grydniewski.
Ślub w urzędzie warszawskim gminy Wola, wesele w malutkim
mieszkaniu wypożyczonym od kogoś przez mojego największego
przyjaciela Huberta, świadka na ślubie, wtedy porucznika
zawodowego po WAT, w której podjął pracę. Duży komizm
sytuacji, bowiem po pijaństwie, kiedy w nocy legliśmy na
rozłożonych na podłodze materacach, słuchać musieliśmy
odgłosów zapalczywego rżnięcia Krychy przez obecnego
oczywiście na weselu ojca jej dziecięcia. Zachęceni cichutko
zaspokoiliśmy się z Barbarą, a pan młody samotnie obok. Ululany
przystojny Hubert (Krycha kochała się w nim bez szans żadnych)
zaszedł do łazienki wymiotować i zasnął klęcząc przy sedesie
z głową czule w muszli ułożoną, a woda ciekła niby wesoły
potoczek, strumyczek romantyczny. Piliśmy w tamtych czasach
ulubiony likier miętowy, seledynowy gęsty od cukru mocny smar.
W jakimś idiotycznym sensie alkohol ten wydawał się nam
paryskim trującym absyntem z artystycznego przełomu
nierealnych już wieków. No, też był zielony.
Nieświadomie czuliśmy się artystami. Niezależnymi, swobodnymi,
mimo że wokół szalał (niewidoczny) terror, ponura władza
przemocą poiła obywateli octem, jak cierpiącego Chrystusa,
a bataliony plugawego bezpieczeństwa bestialsko niszczyły
narodową kulturę, z głupoty jednocześnie ją chroniąc. My zaś za
psie pieniądze nabywaliśmy i czytaliśmy dzieła zebrane, w tym
publikowane na najpiękniejszym papierze, obu wieszczów,
mistrzów prozy pozytywistycznej, sumienia narodu Żeromskiego,
opasłe tomy wszystkich wierszy przedwojennego narodowca
Gałczyńskiego i paskudnego Żyda, wrednego Tuwima, co dla
zmylenia opanował i z wirtuozerią wykorzystywał najpiękniejszy
język, jaki istnieje i którego prawdziwi Polacy nie są w stanie
nigdy nauczyć się ani używać, ani rozumieć. A przecież jeszcze
obficie wydawane Staffy, Leśmiany i Baczyńskie. Oraz Żyd
Schulz. I cała biblioteka Boy`a. Z pewnością po to, byśmy byli
polskojęzyczni.
Z drugiej strony były te krawaty Henryczka. Otóż, o czym nie
wiedziałem do dziś, a rzecz opowiedział mi na cmentarzu
w święto umarłych, nad grobem naszego poety Janusz
Bohuszewicz, kiedyś mój uczeń, potem nasz przyjaciel,
Henryczek na studiach otrzymywał od ojca, który jak andersowcy
wylądował
w Anglii, paczki żywnościowe oraz inne. Z Wielkiej
Brytanii pochodziły
zatem eleganckie, modne, a wtedy nieznane nam proletariuszom
krawaty, które nosił, jak się okazuje z dużym strachem. Gdyby
bowiem koledzy z bojówek ZMP (Związku Młodzieży Polskiej na
wzór ruskiego Komsomołu, do którego jak większość należałem,
choć jako kpiarz obrzydliwie nieszczerze) dowiedzieli się, skąd
owe krawaty, byłby krwawy wydziałowy sąd nad Henryczkiem
i wypierdolenie ze studiów na zbity pysk za zbrodnicze kontakty
z imperialistami, za współpracę ze zdradzieckim wojskiem
polskim na służbie kapitału oraz propagowanie burżuazyjnego
stylu życia. Zabawne, albo i straszne, ale nawet my z Baśką
o paczkach nie wiedzieliśmy. No cóż, byliśmy zetempowcami
i Henryczek nie dowierzał, czasy naznaczał Josif Wissarionowicz,
a towarzysz student Magacz, partyjny szef ZMP na psychologii,
nie znał uczuć ludzkich, kierując się wyłącznie rewolucyjną
bezwzględnością.
Kiedy usadowiłem się z rodziną w dwupokojowym
nowobudowanym lokum numer dziewięć na Grottgera, bo wtedy
nauczycielom mieszkania
za darmo
przydzielano, Henryczek
prawie zadomowił się u nas, spędzając późne wieczory. Siedział
nieraz do brzasku, kiedy wychodził cichutko zatrzaskując drzwi.
W kąciku małej kuchni, znajdował się tam mały stolik oraz
krzesło, popijał
robioną samodzielnie kawę, drobniutkimi jakby
nieśmiałymi literkami zapisywał wytworzone właśnie wiersze,
czytał z obfitej naszej biblioteki, rozmyślał, a może jego duszę
utęsknioną wichry przenosiły na straszne, dziecięce stepy
pokryte grudą zimową i szronem głodu. To tam przyuczono go do
niejedzenia.
Prowadząc życie wyznaczone koniecznościami, prawie nie
zwracaliśmy na niego uwagi, Barbara układała do snu naszych
chłopców w ich wąskim pokoiku, jedliśmy posiłki
(ludowo-demokratyczna pasztetówka popijana w kółko ostrym
octem) daremnie raczej próbując dzielić się z Henryczkiem,
przygotowywaliśmy się do lekcji w następnym dniu,
marnowaliśmy czas dokonując wieczornych ablucji i w końcu
szliśmy spać w biblioteko-salono-sypialni, odbywając przedtem
oczywiście żarłoczne stosunki, bez głośnych spazmów, by nie
krępować, a Henryczek trwał w kuchni, pił kawę (wolał tę ohydną
robustę bardziej niż przydziałowe octy). Tworzyliśmy dyskretną
rodzinę nie wtykającą nosa w zajęcia jej członków. Siedzący
w kuchni w kawiarnianej pozie Henryczek, to połączenie żywego,
współczującego, delikatnego i bezpośredniego uczucia z czułym,
subtelnym stosunkiem do ludzi, uśmiechał się delikatnie, kiedy
nie bez powodu wpadaliśmy tam co chwila. Z dużego okna kuchni
widoczny był na podwórzu stary klon oświetlony przez okna
domu. Nie wiem, czy Henryczek rzucał nań okiem, bo i po co?
Jest w tej chwili szósta listopadowa poranna mokra godzina.
Upłynęło życie. Bardziej niż kiedykolwiek odczuwam znikomą
daremność przywoływania doświadczeń sprzed pół wieku,
nieistotnych, płochych zdarzeń, miejsc i widoków, jak choćby
starego, podniszczonego klonu, który był aktorem żadnej sceny,
nie wiadomo nawet, czy omiótł go wzrokiem przyjaciel nasz
Henryk, na którego grób spadają teraz świerkowe szyszki osrane
przez wolne ptaki w cmentarnej szarudze. Odczuwam
intensywnie sens nader popularnej metafory o przeciekającej
przez dłonie wodzie w próżnym akcie jej przechwycenia, by
trwała. Zatem jałowy trud niepotrzebnego łapania
niegdysiejszego deszczu, chwilowych wodnych pereł bycia
żywymi.
Zanadto piszę o sobie miast o Henryczku, zwłaszcza
obiektywnym, odartym z moich przypuszczeń? Cóż, wiem o nim
i sądzę, jak o wszystkim, tylko przez siebie, innego nie znałem.
W latach pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych
i trochę potem
byliśmy szczęśliwi bez świadomości. Życie jest
trwonieniem.
Trwonienie to szczęście.
Staraliśmy się doznawać radości powszechnych unoszeni na
falach octu (przez kwas ten widzą teraz nasze dzieje).
Najbanalniejsze przyjemności wywoływane przez prostackie
podniety alkoholu i skrępowanego seksu. Henryczek
przyprowadził kiedyś na Grottgera Irenę Śniegocką, to znaczy
jeszcze nie Śniegocką, tylko jakąś panieńską o nazwisku Galant,
nim nieszczęśliwie wyszła za mąż za ponurego psychopatę, bo
dla zdesperowanej starzejącej się i niezbyt pięknej lepszy idiota
niż nikt, za co zapłaciła srogą dosyć cenę. Nie pamiętam nic
o duszy Ireny, sekretarki w przychodni doktora Semmlera,
a może Semlera? Stamtąd cennej znajomej Henryczka.
Irena zdumiała mnie swoimi potwornymi hotentockimi, to znaczy
siodlastymi pośladkami nisko noszonymi na równie potężnych
udach. Wtedy i jeszcze długo potem wielkie zady kobiece nie były
modne jak dziś i eksponowane przez obcisłe spodnie (posiadaczki
wstydliwie a zręcznie maskowały defekt luźno noszonymi
sukniami, tak właśnie czyniła Krycha). Reszta Ireny była
komicznie smukła: na badylu dwa jabłuszka piersi. Zupełnie jakby
zlepiono w okolicach pępka dół kobiety masywnej jak posąg
z górą szczupłej cherlaczki. Do tego twarzyczka głupawej lecz
w miarę sprytnej blondynki. Nazywaliśmy ją prywatnie
długonosą, gdyż prezentowała i ten defekt urody. Okrucieństwo
podłe, zwyczajne.
Kto wie, czy nie z tej przyczyny, by zad ów imponujący ujrzeć
w nagiej okazałości, jako że jeszcze nigdy, wymyśliłem, to jest
zapożyczyłem skądś erotyczną zabawę w podrzucanie pudełka
zapałek leżącego na skraju stołu. Machnięte od dołu dłonią
wzlatywało w górę i osiadało na blacie na płask, bokiem, albo, co
było najtrudniejsze, na sztorc. Ta ostatnia pozycja dawała
stawiającemu prawo żądania od którejś z osób płci przeciwnej, by
zdjęła jakąś część odzieży.
Tak do skutku czyli pełnej golizny.
Rozrywka wymagała pierwej pełnego rozluźnienia, czemu sprzyja
alkohol, więc doiliśmy, póki nie powstała stosowna atmosfera.
Można by przypomnieć zgrabną fraszkę Tuwima: Dobry trunek na
stosunek, przecież, przynajmniej w domu, do bachanalii nie
dochodziło. Takie były zabawy i pełne śmiechu żarty w one lata
komunistyczne, więc zepsute. Tu jednak przypomnę, że władza
ludowa, jako że jej działacze wywodzili się z religijnych rodzin
robotniczych i chłopskich, więc mając od dzieciństwa wpojone
klerykalne poczucie potworności grzechu obnażania się i nagości,
golizny nie tolerowała. Z pewnością więc mogę budować tezę, że
nasze łagodne zepsucie było sposobem walki z kamienną
socjalistyczną moralnością. Tu godnie podkreślam, że nikt jednak
z gości moich nie doniósł władzy na wieczorne lubieżności.
Irenę kilka razy odprowadzałem nocą do domu na Hibnera.
Dwukrotnie zrobiliśmy sobie uciechę na parkowej ławce
z dotykania naszych cząstek zdrożnych, raz zaś z ich ścisłego,
szalonego łączenia na trawniku pod wysokim bukiem.
Na Piastowskiej, gdzie idzie się w stronę amfiteatru. Był to jej
przegapiony prezent na moje, obchodzone właśnie, lipcowe
imieniny. Mogę więc przekazać zainteresowanym, że grubość
babskich ud oraz wielkość zadu niczego w żaden sposób nie
zmienia. Zatem ekscytacja zarówno elegancką szczupłością
pieszczonej (dziś należałoby rzec - bzykanej) kobiety, jak
przeciwnie, wulgarną obfitością jej ciała jest w istocie sobie
równa. Dotyczy to oczywiście ważnych w miłości niewieścich
otworów.
Co za mizeria życia, skoro istnienie człowieka zapisuje się
w cudzej pamięci jako posiadanie oryginalnego zadu? Zadu
wypełnionego bliżej nieznanym cierpieniem.
Należy przypuszczać, że Henryczek czerpał swoje radości nie
z patrzenia na rozebrane (rozbabrane) kobiety uczestniczące,
chciałbym rzec w orgiach, co byłoby jawną przesadą, bowiem
działo się tylko wstydliwe publiczne obnażanie w istocie
przeciwko komunie skierowane.
Później, kiedy przychodnia psychiatryczna się rozwinęła
i zatrudniono w niej dodatkową psycholog, lekko pulchną
brunetkę panią magister Ukleję, Henryczek wciągnął i ją oraz jej
siostrę, w nasze rozpustne nocne zabawy. Dzięki temu, znów po
raz pierwszy, mogłem w ostrym świetle socjalistycznych żarówek,
ujrzeć niezmiernie obfite kobiece piersi jak toczą się po
wypukłym brzuchu sięgając nieomal do łona z włosami, jak
osądziłem, z przedniego chińskiego jedwabiu. W pierzynach
jakichś, poduchach nie pierwszej czystości, na szerokim łożu
w pustym mieszkaniu magister Uklei przekonałem, się że cyce,
długachne niby dwa wałki z pszenicznego ciasta, też nie mają
specjalnego wpływu na jakość rozedrganych wrażeń. Ciepła, miła
pani magister psychologii.
To są wszystkie z tamtych balang moje chętne ofiary
przyprowadzone mi przez Henryczka.
Bywał jeszcze na przyjęciach bardzo kulturalny Alfred Domin,
głośny potem aktor amator z fascynującą barwą głosu, sława
teatru Dialog. Domin z woli swojej własnej talentu tego nie
wykorzystał, artysta więc zupełnie jak Henryczek. Był starszym
bratem jego kolegów z podstawówki i stąd.
Henryczek przyprowadził również jakiegoś młodego, stukniętego
psychiatrę, który mi się rozmył we wspomnieniu nie znacząc
śladów żadną posoką.
Teraz, kiedy zwietrzały ekscytacje śmiesznym seksem,
erotycznymi żarcikami i tworzonymi przy okazji sprośnymi
wierszykami, a po wybuchach pijanych radości nie ma nawet
takiej dokumentacji jak złachmanione klonowe liście, rad jestem,
że barwiliśmy życie na prostacki, szczęśliwy sposób przyciskani
do chudego istnienia plugawymi szponami panującej właśnie
komuny.
Materialnie były to lata nędzne. Ale alkohole, ten chleb biednych
ludzi, były dostępne nawet nędzarzom. Podobnie tanie książki.
Aby nie nosić latami spodni z cajgu, czyli popularnej pokrzywy,
na upatrzony w komisie kupon zielonej gabardyny uzbierałem
z trudem. Na niedostępny ludowi ludowy radioodbiornik pionier
na szwedzkiej licencji dostaliśmy talon, potem nabyliśmy wielką
superheterodynę Tatry, Henryczek siedział przy niej namiętnie
i błądził po radiostacjach świata, by łapczywie łapać muzykę
współczesną, w kraju nie graną, gdyż według połączonych
proletariuszy świata wyrażała degenerację oraz zgniliznę gorszą
od pierwszorzędnego łajna.
Byliśmy ludową inteligencją wyniesioną z chłopskiego gnoju
i robotniczych, śmierdzących suteren na poziom kultury wyższej.
Czy w naszych spontanicznych spotkaniach, opartych o wypijaną
nieoszczędnie wódę z czerwoną kartką oraz
o kawały kiełbasy
śląskiej na zakąskowych pajdach ludowego chleba, pojawiała się
jakaś kultura prócz erotycznej, niezbyt oryginalnej?
Seksualne napięcia wywoływane uczestnictwem w obnażaniu płci
nie stanowiły jednakoż zajęć głównych na skromnych libacjach
przy Grottgera sześć
mieszkania dziewięć. Erotyzm jednak
przedstawiłem najpierwej, by nie wytwarzać z nas wielkich
kartoflanych myślicieli. Faktycznie przede wszystkim górowały
zabawy intelektualne.
Najchętniej wchodziliśmy w opary absurdu. Początkowo nie bez
wpływu czytanego uprzednio Bretona czy Apollinaire`a.
Tworzyliśmy zbiorowo (nawet długonosa objawiła pewien talent
w tej mierze) wymyślną, absurdalną prozę oraz wiersze najpierw
przez dopisywanie na kartkach dalszego ciągu do umyślnie
zasłoniętego, by nic nie sugerował, początku. Rozzuchwaleni
świadomie układaliśmy utwory wykraczające poza surrealizm.
Jakieś nowe, niezwykłe chyba ścieżki i dróżki awangardowej
poezji. Wynikały stąd nie tylko rzeczy z przypadku śmieszne, ale
też pełne zwariowanej głębi i tajemniczych sensów. Subtelna,
drżąca delikatność zawarta w skojarzeniach Henryczka zderzała
się z moim ostrym, chamskim traktowaniem rzeczywistości oraz
nadrealistycznymi niespodziankami wprowadzanymi przez innych
uczestników, w tym z kobiecą intuicją oczytanej Barbary.
Powstawały setki utworów zabawnych, ale też przerażających
i profetycznych. Niestety marnowanych, zagubionych,
wyrzucanych, niepotrzebnie straconych. Istne szastanie
produktami sztuki.
Pisywaliśmy też wyłącznie z Henryczkiem inne różne wiersze, by
je oceniać i smakować jak przystawki do życia.
Jak widać niezbyt mi się udaje uchwycić w sposób bardziej
zdecydowany istotę wyjątkowości Henryczka. Zdaje się będę
musiał skorzystać ze sformułowań innych, cudzych (zawsze
zresztą uważałem, iż siłowe wytwarzanie mądrych, trafnych
i zgrabnych myśli
w sytuacji, kiedy coś zostało
ostateczny, inteligentny
już w jedyny,
sposób powiedziane, stanowi przejaw
głupiej, zbędnej pychy). Tadeusz Gadacz o wielkim Vladimirze
Jankélévitchu napisał, że mówiąc o jego filozofii myślimy
o nostalgii za czymś innym, o patosie niedopełnienia, o błysku
chwili, o milczeniu. (…) te wszystkie ulotne doświadczenia
stanowią o barwie i smaku ludzkiej egzystencji – urok czegoś
rozproszonego i znikającego, co nie jest istotą, lecz obecności
Tak też należy o Henryczku. Jak wspomniany myśliciel zajmował
się niczym. O niczym filozofował, niczym żył, niczego w zasadzie
nie zostawił. Był wybitny.
Henryczkowi zawdzięczam moje nowe, szacowne imię na nowo
złożone z tych samych liter: Lao-Tan. Miało na to wpływ
studiowane wtedy namiętnie pierwsze wydanie Prawdziwej
księgi południowego kwiatu Czuang Tsego (dzisiaj transkrybuje
się to szacowne, starożytne nazwisko jako Zhuangzi). Siebie lubił
podpisywać z grecka: Chejon.
Rzecz może najważniejsza, może nie: kogo kochał Henryczek,
z kim sypiał? Swoje miłości obnażał przedstawiając w licznych
wierszach. Jednocześnie ukrywał je, rozmazywał
w niedookreśleniach i mglistościach z przyczyn wtedy
zrozumiałych. Był to raz Nieznajomy, kiedy indziej Antinous. Albo
Piękny Cudzoziemiec, również Sylf z Arkadii, Tristan, jakiś
tajemniczy Najo, Nienazwany. Ukrywał tych chłopaków oraz
mężczyzn pod postaciami kobiet, chwyt z Prousta – Melisanda.
Migają jakieś przypuszczenia, w tym wysoki, przystojny kapitan
Szczech, który raczej bzyknął Olę. Jak sądzę Henryczek bardziej
i liczniej kochał, aniżeli realizował uczucia. Miałbym kroczyć jak
kogut po jego wirtualnym podwórku i odgrzebywać nieznaczące
nic cienie? Wszechmocna nicość.
Sucha już pylistość wyschłych do cna namiętności. Młodość
śmierci, jak rzekł. Milutkie, umarłe miłości.
Jeśli biadać nad krótkotrwałością życia Henryczka, gdyż istniał
niecałe czterdzieści sześć lat, to jedynie po części zjadła go
machina sowiecka podczas wojny idiotów, resztę zniszczył
samodzielnie, nie tylko przez odżywianie się tytoniem i mokką,
ale za pomocą przy leczeniu wariatów łatwo dostępnych
psychotropów. Wspominał o opium, o psychedrynie. Zażywał, był
jedną z pierwszych ofiar plagi.
Gdybym przez przypadek chaosu wyposażony został w magiczny
metafizyczny umysł kretyna, mógłbym uznać, że pani śmierć ma
we mnie pracowitego pachołka. Bowiem za wyjątkiem jednego
(o nim zresztą nie wiem, czy jeszcze trwa), wszyscy moi
przyjaciele odjechali przedwcześnie, jakbym ich do zgonu
wyznaczał, siebie oszczędzając.
Byłem u niego w te dni przedostatnie niedocieczonego wątku…
Zmarnowany, blady leżał samotnie w wielkiej izbie szpitala dla
psycholi w Oławie pod Wrocławiem, gdzie wówczas pracował. Nie
pamiętam, dlaczego aż tam pojechał umierać. Pił nieśmiertelną
kawę, chyba już nie palił, uśmiechał się wątło, zdawkowe gadanie
rwało się, przez szyby zaglądała pani kosteczkowa. Powrotny
pociąg stukał niby źle polepiony szkielet w blaszanej skrzynce.
Jestem zdania, iż nie umarł z przyczyny lekceważenia
somatycznych potrzeb swego wycieńczonego organizmu, takich
jak konieczność jedzenia białka i elementarnych węglowodanów.
Był zbyt uczony, by nie znać skutków permanentnej głodówki
i stałego trucia się nikotyną oraz kofeiną. Przesączony Camusem,
którego żmudnie przyswajał polszczyźnie, tym bardziej musiał
odbierać przekonania pisarza o nicości i absurdzie egzystencji,
których dostarczyło mu życie własne. Nie popełnił jednak
filozoficznego samobójstwa, jakim byłby skok w wiarę, bo byłoby
to, tak sądził Camus, idiotyczne zawieszenie rozumu, czym
ratował się na przykład Dostojewski. Henryczek dobrze wiedział,
że nie ma miejsca dla nadziei żadnej. I że nie ma także żadnej
winy człowieka. Dlatego, jak sadzę świadomie popełnił
samobójstwo wieloletnie, rozwleczone w czasie, konsekwentnie
przez lata niszcząc swoje ciało. Co byłoby samobójstwem
logicznym, analizowanym przez Camusa w postaciach
z Dostojewskiego takich jak Kiriłow z Biesów, oraz wyrazem
absolutnej wolności, którą wyznawał Stawrogin, a też Iwan
Karamazow. Henryczka toczyło zniewalające, jak przypuścić
można, ciche niby przyjemny robak poczucie absurdu. Orzec, czy
życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżywać, to
odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii (Mit Syzyfa).
Z twórczości Henryczka pozostało u mnie kilkadziesiąt (może
nawet dwieście, nie będę, o zgrozo, liczył poezji) wierszy. Ponadto
jest ich trochę u Barbary, dobrze zagubionych, niezbyt do
wykrycia. Ponadto szczątki tłumaczeń esejów Alberta Camus,
przede wszystkim Mitu Syzyfa.
Na niektórych ręcznie sporządzonych wiecznym piórem tomikach
(rzadziej pisanych na maszynie), wątłych, jak cień chudego drzewa,
dedykacje potwierdzające własność moją, w rodzaju: Dla
mądrego i złego lAotana (tak w oryginale), który jest dla mnie
orzeczeniem współczesności. Z przyjemnością cytuję ten zapis
wywyższający mój umysł w kręgu nicości. Henryczek
jednocześnie dał mi, jakże niesłusznie, wolną rękę w dziedzinie
przebijania się. Mam od czasów Jezusa wstręt do tych studiów
psychologiczno-stylistycznych,
napisał
darując
manuskrypty.
Wiem, że można z nich coś sklecić. … Ja umywam ręce.
I zaznaczył: 1. nie podpisuj mnie na nieśmiertelność. 2. nie
zapomnij dla mnie o bilecie do tych Chin. (Marzyliśmy wtedy
mocno o Chinach, jak o życiu wiecznym. Dziś moglibyśmy
pojechać, co za wulgarna proza pieniężna, pośmiertna!)
Zatem jestem posiadaczem niespełnienia. Nie będziemy wiedzieli
o sobie, zapomnimy nasze imiona. Czas okaże nam czarną
delikatność miłosierdzia.
Wyobrażenie posiadał o mnie Henryczek nieprawdziwe. (Człowiek
wrażliwy, delikatny postrzega tę właściwość swoją u innych).
Dając mi na zawsze, trzeciego lipca 1963, więc prezent w dzień
imienin, tomik próz poetyckich La perle fine, dwadzieścia cztery
nieobfite maszynowo sporządzone stroniczki, napisał z przesadą
(jakaż miła, zetlała opinia nierzeczywista): À un ami de la
delikatesse extrême d`un mimosa.
Swoją odrębność Henryczek uświadamiał sobie poprzez
samotność. W niej był jedyny, niepowtarzalny, niezastępowalny.
Wnikając w nią odkrywał, jak każdy, pustkę. Pozostawało
szarpanie się z nicością. Stan ten przedstawia wiersz Tao.
Nie był jednak człowiekiem przegranym, bo o nic nie grał. Nie był
nieudacznikiem, bo niczego nie udawał. Pojmował przygodność
ludzkiej egzystencji i jej konsekwencję, jaką jest niebyt.
Appendix:
Początkowo myśliłem (urocza forma wypożyczona od
Kochanowskiego) ilustrować wynurzenia wierszami Henryczka,
jak na akademii ku czci poety zakrytego i nigdy nie odkrytego.
Lepiej jest jednak tak, jak teraz. Najpierw więc utwory o nim
samym, potem z dzieciństwa reminiscencje i ostatni, którego
wraz z moją żoną Barbarą (Ba) byłem adresatem.
Tao
Ja–samotny ja-biedny jak szkiełko
kolorowych zegarków męczarni
mnie niczyje nie pieszczą uśmiechy
i niczyje nie smucą zaćmienia
Ja-samotny ja-wielki jak wszechświat
ni radościom ni smutkom podległy
moja miłość i moja nienawiść
jest jednako niczym i wszystkim
Moje serce i ręce mych myśli
zniszczyć zdolne najskrytsze rozkosze
Ja-potężny Ja wielkosamotny
moje imię -- jest – słodkim złudzeniem
Moja istota bytu
By odczuć ulgę odejdę w pragnienia absurd drażniący
i słodycz mej samotności tęsknoty szeptem ukoję
a bezcelowość swych dążeń uzdrowię krzywdą istnienia
i miłość znajdę prawdziwą w banale i egotyzmie
Za oknem
Pod niebem szaroróżowym
na polach życia i śmierci
wirują żółto-czerwono
brązowe barwne fragmenty
to liście z wina i chleba
zerwane życiem i śmiercią
nurzają się w deszczu i chłodzie
seledyn myśli pajęczy
i srebrne płatki chryzantem
opadły w nicość za oknem
a we mnie morze miłości
o życiu mówi i śmierci
Noc przedpołudniem
Zasnął
nienaruszalny profil delikatny
w półuśmiech marzeń
Lochy ciemnych tajemnic nowego
Zasnął
mą radość miłości zranioną kształtem zimnych ogni sztucznych
Bożego Narodzenia
poznałem gdym utracił
najgorszy i najlepszy człowiek
żagle mojego życia
Śpi mały chłopiec zmęczony
śpi krwawiącymi dziąsłami
Ile lat ile zim białosrebrnych
należałoby wygrać w przystani
nad cerkiewnych kopuł wspomnieniem
kołyszących się śnieżnych zawiei
I ta żółta wyniosłość wybrzeży
z koronkami nadziei na szczęście
te ulice dudniące belkami
i te czarne ukośne powieki
nad oczyma Czerkieski u studni
Ile gwiazd ile oczu i tęsknot
przepłynęło nad wodą Kajmaku
i te łodzie meandry Ingair
ocieniony cedrami wśród tajgi
Jak to dawno się żyło pod niebem
i jak długo iskrzyło się słońce
Moim ustom zabrakło czerwieni
moim palcom uciekły klawisze
fortepianów radosnych i ciepłych
i dziewczątek o rudych pomysłach
Należałoby w chłodnej lepiance
spojrzeć w oczy kota zamarznięte
i na szybach rzeczy nie dla nas
kwiaty stepów rozległych nasycać
południową fantazją
Śpi mój ból niezamkniętych nadziei
Czuwające bija mnie gwiazdy
Andromedy i wschodnich języków
którym trzeba haszyszu haszyszu
i litości
niekiedy
i dla mnie
Ile lat doskonale pachnących
ile łez
nad profilem przyjaciół
należałoby stopić na groźby
niezdrowego umysłu
Żyjące
pod szarzyzną błękitną znudzenia
jak cięciwa napięte wargami
śpią cierpienia
niekiedy
gdy wszystko
tonie w sennym odpływie istnienia
Wakacje mojej istoty
tęsknię do ciebie mój drogi
do okien twojego pokoju pod drzewem
do głowy konia na biegunach
ze spiczastymi uszami
i do słuchawek
które wkładasz mi na myśli
bym usłyszał muzyczne radości człowieka
do Mai Nagiej i Giocondy Tycjana
i do przebaczająco dobrej Ba
która kochasz
i ten smak mijających dni ciała
i ten smutek rozwiany wokoło
zbyt daleko jest łąka słoneczna
i nie znajdę jej małych pantofli
aby wmieszać się w twoje zabawy
poza miastem dolinie kwitnącej
śmiechem świeżym kaczeńców
o tak
tęsknię do ciebie mój drogi
do lekko smutnej kobiety
wśród twoich książek wątpiącej przyszłości
do ścian w tonacjach B-dur
i do znaków fermentujących rozkoszy
do lampy chińskiej zagadek
kart i humoru dzieciństwa
wszystko wszystko mi tęskni nieszczęsny
o tak prawdziwie mój drogi
(pozwoliłem sobie nieznośne duże litery w kierowanych do nas
zaimkach osobowych przemienić na stosowne i bardziej
estetyczne malutkie) – A.U.
Tą pracą moją chciałbym zapoczątkować proces wydobywania
z niepamięci zatęchłej twórców nieprzebitych, w żadnym sensie
spełnionych, póki jeszcze jest jakiś świadek ich daremnych,
zbędnych poczynań. I oni bowiem brali udział daremny, jak
wszyscy, w tworzeniu, chyba w ogóle zbędnej, kultury,
w gromadzeniu tego podłoża, na którym obecnie entuzjastycznie
rozwijają się śmierdzące pokrzywy i podobne plugawe chwasty
śmietnikowe. Niedokonani, nigdy nieprzebici, chyba godni
dumnego przypomnienia w zapomnieniu wiecznym?

Podobne dokumenty