Władca Much - gim26.gda.pl

Transkrypt

Władca Much - gim26.gda.pl
William Golding
Władca Much
(Lord of the Flies)
Przekład: Wacław Niepokólczycki
GŁOS MUSZLI
Jasnowłosy chłopiec zsunął siĊ ze skały i zaczął iĞü
ostroĪnie w kierunku laguny. ChociaĪ zdjął sweter i wlókł go
teraz za sobą po ziemi, szara koszula przywarła do ciała, a
włosy kleiły siĊ do czoła. W otaczającym go długim paĞmie
strzaskanej roĞlinnoĞci dĪungli gorąco było jak w łaĨni. Z
trudem przedzierał siĊ przez pnącza i ĞciĊte pnie, gdy nagle
jakiĞ ptak, czerwono-Īółta zjawa, zerwał siĊ i wzbił w górĊ
jakby z wróĪebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo
zawtórował inny.
- Hej! - wołał. - Zaczekaj chwilĊ!
Krzaki na skraju pasma zadrĪały strząsając deszcz kropli
osiadłej na liĞciach wody.
- Zaczekaj - mówił głos - zaplątałem siĊ!
Jasnowłosy chłopiec zatrzymał siĊ, machinalnie podciągnął
skarpetki, co nadało dĪungli na chwilĊ jakiĞ swojski
charakter. Głos odezwał siĊ znowu:
- Nie mogĊ siĊ wygramoliü z tych pnączy.
WłaĞciciel głosu wycofywał siĊ tyłem z krzaków, tak Īe
gałązki drapały po brudnej wiatrówce. ZagiĊcia pod nagimi
kolanami były pulchne, poranione i uwikłane w ciernistych
pnączach. Schylił siĊ, ostroĪnie rozplątał ciernie i odwrócił
siĊ. Był niĪszy od jasnowłosego chłopca i bardzo gruby.
Starannie wyszukując bezpiecznych miejsc dla stóp
podszedł i uniósł wzrok za mocnymi szkłami okularów.
- Gdzie ten człowiek z megafonem?
Jasnowłosy potrząsnął głową.
- To jest wyspa. Przynajmniej tak mi siĊ wydaje. Tam na
morzu jest rafa. MoĪe tu wcale nie ma starszych?
Grubas zrobił przestraszoną minĊ.
- PrzecieĪ był pilot. Ale nie z nami, tylko w kabinie na
przodzie.
Jasnowłosy patrzył na rafĊ przymruĪonymi oczyma.
- A inne dzieci? - ciągnął grubas. - Niektóre musiały siĊ
wydostaü. Prawda, Īe musiały?
Jasnowłosy ruszył niedbałym krokiem w stronĊ wody. Starał
siĊ nie robiü ceremonii z towarzyszem, a zarazem nie
okazaü mu zbyt jawnie braku zainteresowania, ale grubas
poĞpieszył za nim.
- Wcale nie ma starszych?
- Tak mi siĊ zdaje.
Jasnowłosy wypowiedział te słowa powaĪnie, ale gdy je
sobie w pełni uĞwiadomił, zaraz opanowała go tak wielka
radoĞü, Īe stanął na głowie poĞrodku pasma strzaskanej
roĞlinnoĞci i uĞmiechnął siĊ do odwróconej postaci grubasa.
- Nie ma starszych!
Tłusty chłopiec pomyĞlał chwilĊ.
- Pilot.
Jasnowłosy opuĞcił nogi i siadł na parującej ziemi. -Pewnie
odleciał, jak nas zrzucił. Nie mógł tu wylądowaü. W
samolocie na kołach?
- Zaatakowali nas!
- Wróci tu, zobaczysz.
Grubas potrząsnął głową.
- Patrzyłem przez okienko, jak spadaliĞmy. Widziałem
tamten kawałek samolotu. OgieĔ z niego buchał.
Rozejrzał siĊ po rumowisku drzew.
- Patrz, co zrobił.
Jasnowłosy wyciągnął rĊkĊ i dotknął poharatanego pnia.
Zaciekawiło go to na chwilĊ.
- Co siĊ z nim stało? - spytał. - Gdzie siĊ podział?
- Sztorm cisnął go do morza. Jak te wszystkie drzewa siĊ
waliły, to jeszcze nic wielkiego. Gorzej, Īe dzieciaki pewnie
dotąd w nim siedzą. Zawahał siĊ, a potem:
- Jak ci na imiĊ?
- Ralf.
Grubas czekał, by z kolei jego spytano o imiĊ, ale nie
usłyszał Īadnej propozycji do zawarcia bliĪszej znajomoĞci;
jasnowłosy chłopak imieniem Ralf uĞmiechnął siĊ
niewyraĨnie, wstał i ponownie ruszył w stronĊ laguny.
Grubas szedł za nim krok w krok.
- MyĞlĊ, Īe tu musi byü nas wiĊcej. Nie widziałeĞ nikogo?
Ralf potrząsnął głową i przyĞpieszył kroku. Potem potknął
siĊ o gałąĨ i upadł jak długi. Grubas stanął nad nim ciĊĪko
dysząc.
- Ciocia mi nie pozwala biegaü - wyjaĞnił - ze wzglĊdu na
moją astmĊ.
- As... co?
- As...tmĊ. Nie mogĊ złapaü tchu. W naszej szkole tylko ja
jeden miałem astmĊ - mówił z odcieniem dumy. -I zacząłem
nosiü szkła, jak miałem trzy lata.
Zdjął okulary i wyciągnął je do Ralfa mrugając oczyma i
uĞmiechając siĊ, a potem zaczął je wycieraü o brudną
wiatrówkĊ. Wyraz bólu i wewnĊtrznego skupienia zmienił
blady zarys jego twarzy. Otarł pot z policzków i szybko
włoĪył szkła.
- Oj, te owoce.
Rozejrzał siĊ po rumowisku drzew.
- Oj, te owoce - powtórzył - chyba...
Poprawił okulary, odszedł na bok i przykucnął wĞród bujnej
roĞlinnoĞci.
- Zaraz wrócĊ.
Ralf wyplątał siĊ ostroĪnie z pnączy i zaczął chyłkiem
przekradaü siĊ przez gałĊzie. Po chwili stĊkanie grubasa
pozostało za nim, a on spieszył ku przeszkodzie, która go
odgradzała od laguny. Przelazł przez powalony pieĔ i stanął
na skraju dĪungli.
Brzeg jeĪył siĊ palmami. Stały, chyliły siĊ lub pokładały na tle
jasnoĞci, a ich zielone pióropusze stroszyły siĊ o sto stóp
nad ziemią. Wyrastały z brzegu porosłego ostrą trawą,
porozdzieranego korzeniami powalonych drzew, pokrytego
gnijącymi kokosami i pĊdami młodych palm. Dalej była
ciemnoĞü lasu właĞciwego i otwarta przestrzeĔ pasa
zdruzgotanych drzew. Ralf stał oparty rĊką o szary pieĔ
drzewa i mruĪył oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam
w dali, moĪe o milĊ, białe fale przybrzeĪne rozbijały siĊ o
rafĊ koralową, a za nią granatowiało otwarte morze.
Wewnątrz nieregularnego łuku rafy koralowej spokojna niby
lustro górskiego jeziora leĪała laguna - wszystkie odcienie
błĊkitu, ciemnej zieleni i fioletu. Piaszczysty brzeg miĊdzy
skarpą, na której rosły palmy, a wodą był jak cienkie
drzewce nieskoĔczenie długiego łuku, bo w lewo od Ralfa
perspektywa linii palm, brzegu i wody ciągnĊła siĊ bez koĔca
zlewając siĊ w jeden punkt; i wciąĪ był upał, upał niemal
namacalny.
Zeskoczył ze skarpy. Czarne buciki ugrzĊzły w sypkim
piachu i uderzyła go fala gorąca. ZaciąĪyło mu ubranie,
zrzucił wiĊc buty gwałtownym kopniĊciem i jednym ruchem
zdarł z nóg skarpetki. Potem skoczył z powrotem na skarpĊ,
Ğciągnął koszulĊ i stanął wĞród kokosów przypominających
ludzkie czaszki, a zielone cienie palm i lasu taĔczyły na jego
skórze. Odpiął klamrĊ paska, zsunął spodnie i majteczki i
stał nagi patrząc na oĞlepiający piach i wodĊ.
Był juĪ dostatecznie duĪy, dwanaĞcie lat i kilka miesiĊcy, by
nie mieü sterczącego brzuszka jak małe dzieci, a jeszcze za
mały, aby nabraü niezgrabnoĞci wieku dorastania. Z wyglądu
miał zadatki na boksera, szerokie, dobrze rozwiniĊte barki,
ale w rysunku jego ust i w oczach była jakaĞ łagodnoĞü.
Klepnął dłonią pieĔ palmy i zmuszony w koĔcu uwierzyü w
realnoĞü wyspy rozeĞmiał siĊ z zachwytem i znów stanął na
głowie. Zgrabnie opadł na nogi, zeskoczył ze skarpy na
plaĪĊ, ukląkł i nagarnął ramionami piach ku sobie. Potem
siadł
i
wpatrzył
siĊ
w
wodĊ
promiennymi,
rozgorączkowanymi oczami.
- Ralf...
Grubas zsunął siĊ ze skarpy i siadł ostroĪnie na jej brzeĪku.
- Przepraszam, Īe byłem tak długo, ale te owoce... Przetarł
okulary i umieĞcił na zadartym nosie. Ich oprawa wycisnĊła
głĊbokie róĪowe "V" na mostku nosa. Spojrzał krytycznie na
złote ciało Ralfa, a potem na swoje ubranie. PrzyłoĪył rĊkĊ
do suwaka błyskawicznego zamka na piersi.
- Moja ciocia...
Zdecydowanym ruchem pociągnął zamek i zdjął wiatrówkĊ
przez głowĊ. -No! Ralf patrzył na niego z ukosa i nic nie
mówił.
- MyĞlĊ, Īe bĊdą nam potrzebne imiona ich wszystkich -rzekł
grubas - Īeby zrobiü listĊ. PowinniĞmy zwołaü zebranie.
Ralf nie okazał zrozumienia, wiĊc grubas rzekł poufnym
tonem:
- Wszystko mi jedno, jak bĊdą na mnie mówili, byle nie tak
jak w szkole.
Ralf okazał zaciekawienie.
- A jak na ciebie mówili w szkole?
Grubas obejrzał siĊ za siebie, a potem pochylił do Ralfa.
- Wołali na mnie "Prosiaczek" - wyszeptał.
Ralf parsknął Ğmiechem. Zerwał siĊ gwałtownie.
- Prosiaczek! Prosiaczek!
- Ralf... proszĊ ciĊ!
Prosiaczek załamał rĊce.
- Mówiłem ci, Īe nie chcĊ...
- Prosiaczek! Prosiaczek!
Ralf wbiegł w podskokach na rozpraĪoną plaĪĊ, a potem
wrócił jako myĞliwiec z odrzuconymi do tyłu skrzydłami i
ostrzelał Prosiaczka ogniem karabinów maszynowych.
- Szsziaaaou!
Znurkował w piach u stóp Prosiaczka i tarzał siĊ ze Ğmiechu.
- Prosiaczek!
Prosiaczek uĞmiechnął siĊ niechĊtnie, zadowolony z takiego
nawet uznania.
- Tylko przynajmniej nie mów innym...
Ralf chichotał w piach. Na twarzy Prosiaczka pojawił siĊ
znowu wyraz bólu i skupienia.
- ChwileczkĊ.
Ruszył spiesznie do lasu. Ralf wstał i pobiegł brzegiem w
prawo.
Łagodną liniĊ brzegu przerywał tu nagle kanciasty motyw
krajobrazu; wielka płyta róĪowego granitu wtłoczona
bezkompromisowo w las, skarpĊ, plaĪĊ i lagunĊ tworzyła
wysokie na cztery stopy nabrzeĪe. PowierzchniĊ jej
pokrywała cienka warstwa ziemi poroĞniĊtej ostrą trawą i
ocienionej liĞümi młodych palm. Warstwa ta była zbyt płytka,
by palmy mogły wyrosnąü wysoko, toteĪ osiągając około
dwudziestu stóp waliły siĊ i schły w gmatwaninie pni, bardzo
wygodnych do siedzenia. Te palmy, które jeszcze stały,
tworzyły dach zieleni pokryty od spodu drgającą plątaniną
odblasków laguny. Ralf wwindował siĊ na tĊ płytĊ, zwrócił
uwagĊ na cieĔ i chłód, przymknął jedno oko i stwierdził, Īe
cienie na jego ciele rzeczywiĞcie są zielone. Podszedł do
krawĊdzi płyty i stał patrząc w wodĊ. Była przejrzysta aĪ do
dna i jasna kwitnieniem tropikalnej roĞlinnoĞci i koralu.
Chmara drobniutkich połyskliwych rybek Ğmigała przenosząc
siĊ z miejsca na miejsce. Z ust Ralfa dobyła siĊ nuta
najgłĊbszego zachwytu.
- Jeju!
Za granitową płytą były jeszcze inne cuda. Zrządzeniem
boĪym jakiĞ tajfun, a moĪe właĞnie burza, która towarzyszyła
przybyciu chłopców na wyspĊ, uformowała wał piachu
wewnątrz laguny tworząc w ten sposób długi, głĊboki basen
w plaĪy zakoĔczony wysokim wystĊpem granitu. Ralf, który
juĪ kiedyĞ dał siĊ zwieĞü pozornej głĊbi podobnego zjawiska
na plaĪy, był przygotowany na rozczarowanie. Ale na tej
wyspie wszystko wydawało siĊ prawdziwe i ten
niewiarygodny basen, do którego morze wdzierało siĊ tylko
w czasie przypływu, był tak głĊboki u jednego kraĔca, Īe aĪ
ciemnozielony. Ralf przyjrzał mu siĊ dokładnie i zanurzył siĊ.
Woda była cieplejsza od jego krwi i pływał jakby w ogromnej
wannie.
Niebawem nadszedł Prosiaczek, usiadł na skalnym wystĊpie
i z zazdroĞcią patrzył na zielono-białe ciało Ralfa.
- Wcale nie umiesz pływaü.
- Prosiaczek.
Prosiaczek zdjął buty i skarpetki, ustawił je równo na skale i
palcem u nogi dotknął wody.
- Gorąca!
- A coĞ ty myĞlał?
- Nic nie myĞlałem. Moja ciocia...
- Pies drapał twoją ciociĊ!
Ralf dał nurka i płynął pod wodą z otwartymi oczami;
piaszczysty brzeg basenu zamajaczył przed nim jak zbocze
góry. Obrócił siĊ na plecy trzymając siĊ za nos i tuĪ nad
sobą ujrzał roztaĔczone, migocące złote błyski. Tymczasem
Prosiaczek z wyrazem zdecydowania na twarzy zaczął
zdejmowaü spodnie. Niebawem stanął w całej pełni swej
tłustej i bladej nagoĞci. Zszedł na palcach po piaszczystym
brzegu basenu i usiadł po szyjĊ w wodzie uĞmiechając siĊ z
dumą do Ralfa.
- Nie bĊdziesz pływał?
Prosiaczek potrząsnął głową przecząco.
- Ja nie umiem pływaü. Nie pozwalali mi. Moja astma...
- Pies drapał twoją astmĊ!
Prosiaczek zniósł to z pokorną cierpliwoĞcią.
- Wcale nie umiesz dobrze pływaü.
Ralf podpłynął na plecach do brzegu, zanurzył usta i
wypuĞcił w górĊ strumieĔ wody. Potem podniósł brodĊ i
zaczai mówiü:
- Pływałem juĪ, jak miałem piĊü lat. Tata mnie nauczył. Tata
jest komandorem. Jak dostanie urlop, przyjedzie i wyratuje
nas. Czym jest twój ojciec?
Prosiaczek poczerwieniał nagle.
- Mój tata umarł - powiedział szybko - a mamusia...
Zdjął okulary i daremnie szukał czegoĞ, by je przetrzeü.
- Mieszkałem u cioci. Ona ma sklep ze słodyczami. Zawsze
dawała mi mnóstwo słodyczy. Ile tylko chciałem. Kiedy twój
tata nas wyratuje?
- Jak tylko bĊdzie mógł.
Prosiaczek podniósł siĊ ociekając wodą i stał nagi czyszcząc
szkła skarpetką. Jedynym dĨwiĊkiem, który docierał teraz do
nich przez poranny upał, był nieustanny odgłos rozbijających
siĊ o rafĊ fal.
- A skąd wie, Īe tu jesteĞmy?
Ralf rozłoĪył siĊ w wodzie. SennoĞü spowiła go jak miraĪe,
które omotywały lagunĊ mocując siĊ z jej blaskiem.
- Skąd wie, Īe tu jesteĞmy?
A stąd, myĞlał Ralf, stąd, stąd. Huk fal stał siĊ bardzo daleki.
- Powiedzą mu na lotnisku.
Prosiaczek potrząsnął głową, włoĪył błyszczące szkła i
spojrzał na Ralfa.
- Nie powiedzą. Nie słyszałeĞ, co mówił pilot? O bombie
atomowej? Oni wszyscy nie Īyją.
Ralf wygramolił siĊ z wody i stojąc przed Prosiaczkiem
rozwaĪał ten niezwykły problem. Prosiaczek nie ustĊpował.
- JesteĞmy na wyspie, tak?
- Wdrapałem siĊ na skałĊ - rzekł Ralf powoli - i zdaje siĊ, Īe
to jest wyspa.
- Oni wszyscy nie Īyją - powiedział Prosiaczek - i to jest
wyspa. Nikt nie wie, Īe jesteĞmy tutaj. Ani twój tata, ani
nikt...
Usta mu zadrĪały i okulary zaszły mgłą.
- Zostaniemy tu do Ğmierci.
Na dĨwiĊk tego słowa upał jakby jeszcze siĊ powiĊkszył i
zaciąĪył na nich niebezpiecznie, a laguna nacierała swym
oĞlepiającym blaskiem.
- Trzeba pójĞü po ubranie - mruknął Ralf. - ChodĨ.
Przebiegł po piasku pokonując napór słoĔca, poszedł na
drugą stronĊ granitowej płyty i odszukał porozrzucane
ubranie. Kiedy nałoĪył koszulĊ, zrobiło mu siĊ przyjemniej.
Wspiął siĊ z powrotem na płytĊ i usiadł w zielonym cieniu na
wygodnym pniu. Niosąc pod pachą ubranie Prosiaczek
równieĪ wwindował siĊ na płytĊ. NastĊpnie siadł ostroĪnie
na zwalonym pniu koło niewielkiej skały na skraju laguny.
Okryła go plątanina drgających odblasków.
- Musimy poszukaü reszty chłopców - rzeki po chwili. Trzeba coĞ robiü.
Ralf nie odezwał siĊ. Był na wyspie koralowej. Ukryty w
cieniu, ignorując złowróĪbną paplaninĊ grubasa oddał siĊ
bez reszty rozkosznym marzeniom.
- Ilu nas jest?
Ralf podszedł i stanął koło niego.
- Nie wiem.
Pod oparami spiekoty na gładkiej tafli wody pełzały tu i
ówdzie lekkie podmuchy. Gdy dobiegały do granitowej płyty,
liĞcie palm szeleĞciły, a rozmazane plamki słoĔca zsuwały
siĊ po nich w dół albo poruszały w cieniu niby jasne,
skrzydlate stworzonka.
Prosiaczek patrzył na Ralfa. Wszystkie cienie na twarzy
Ralfa były w odwróconym porządku - wyĪej zielone, niĪej
jaĞniejsze od blasku laguny. Po włosach pełzła plamka
słoĔca.
- Trzeba coĞ robiü.
Ralf jakby go nie widział. Oto wreszcie wymarzona, lecz
nigdy dotąd nie napotkana kraina stała przed nim w pełni
urzeczywistnienia. Zachwyt rozchylił usta Ralfa, a
Prosiaczek wziął to za dowód uznania i aĪ zaĞmiał siĊ z
zadowolenia.
- JeĪeli rzeczywiĞcie jesteĞmy na wyspie...
- Co to?
Ralf przestał siĊ uĞmiechaü i stał pokazując rĊką na lagunĊ.
WĞród strzĊpiastych wodorostów leĪało coĞ kremowego.
- KamieĔ.
- Nie. To muszla.
Nagle Prosiaczek aĪ zakipiał z podniecenia.
- Racja to muszla! Widziałem juĪ taką. Na murze u mojego
kolegi. On mówił Īe to koncha. Trąbił na niej i wtedy
przychodziła jego mama. Taka koncha strasznie duĪo
kosztuje... TuĪ pod rĊką Ralfa rósł pochylony nad laguną
młody pĊd palmy. Palemka, zgiĊta pod własnym ciĊĪarem,
wywaĪyła korzeniami bryłĊ ziemi i niebawem wpadłaby do
wody. Ralf wyrwał pĊd i zaczął nim gmeraü w wodzie, a
lĞniące rybki rozpierzchły siĊ na wszystkie strony.
Prosiaczek schylił siĊ niebezpiecznie.
- OstroĪnie! Rozbijesz...
- Zamknij siĊ.
Ralf powiedział to z roztargnieniem. Muszla była zabawką
ciekawą, Ğliczną i godną uwagi, ale wciąĪ miĊdzy niego i
Prosiaczka wciskały siĊ Īywe widma Ğwiata marzeĔ. PĊd
giął siĊ, ale posuwał muszlĊ poprzez wodorosty. Ralf
przytrzymał go jedną rĊką, a drugą zaczął naciskaü jego
koniec, aĪ muszla wynurzyła siĊ ociekając wodą i
Prosiaczek zdołał ją pochwyciü.
Teraz, gdy muszla była czymĞ namacalnym, Ralf teĪ stał siĊ
wyraĨnie podniecony. Prosiaczek bełkotał:
- ...koncha, okropnie droga. MogĊ siĊ załoĪyü, Īe gdybyĞ
chciał ją kupiü, musiałbyĞ zapłaciü strasznie duĪo... wisiała u
niego w ogrodzie na murze, a moja ciocia...
TrochĊ wody pociekło na rĊkĊ Ralfa, gdy brał muszlĊ od
Prosiaczka. Była kremowa, gdzieniegdzie w róĪowe plamki.
Od uszkodzonego koniuszka, w którym znajdował siĊ
niewielki otwór, do róĪowych krawĊdzi jej wylotu łagodna
spirala pokryta delikatnym wzorkiem miała długoĞü około
osiemnastu cali. Ralf wytrząsnął piach z głĊbokiej tuby.
- ...ryczała jak krowa - mówił Prosiaczek. - Miał takĪe białe
kamienie i klatkĊ z zieloną papugą. Te kamienie, oczywiĞcie,
nie trąbiły, i mówił...
Prosiaczek urwał dla nabrania tchu i pogłaskał lĞniący
przedmiot, który leĪał w dłoniach Ralfa.
- Ralf!
Ralf podniósł głowĊ.
- MoĪemy przy jej pomocy zwołaü innych. Zrobiü zebranie.
Jak usłyszą, przyjdą...
Patrzył rozpromieniony na Ralfa.
- Tak właĞnie myĞlałeĞ, prawda? Dlatego wyciągnąłeĞ ją z
wody?
Ralf odgarnął z czoła jasne włosy.
- Jak ten twój przyjaciel na niej trąbił?
- Tak jakoĞ pluł - powiedział Prosiaczek. - Mnie ciocia nie
pozwalała, bo ja mam astmĊ, ale on mówił, Īe siĊ dmucha tu
-dotknął dłonią wystającego odwłoku. - Spróbuj, Ralf.
Wszyscy siĊ zlecą.
Ralf z powątpiewaniem przytknął cieĔszy koniec muszli do
ust i dmuchnął. Z wylotu dobył siĊ syk, ale nic wiĊcej. Ralf
otarł słoną wodĊ z ust i jeszcze raz spróbował, ale muszla
wciąĪ milczała.
- Tak jakoĞ pluł.
Ralf Ğciągnął usta i dmuchnął w muszlĊ, z której wydobył siĊ
mrukliwy odgłos. Tak to chłopców rozbawiło, Īe Ralf
dmuchał jeszcze kilka minut i obaj zanosili siĊ ze Ğmiechu.
- On dmuchał stąd, gdzieĞ z dołu.
Ralf pojął wreszcie i dmuchnął w muszlĊ strumieĔ powietrza.
ZadĨwiĊczała. GłĊboki, szorstki ton zahuczał pod palmami,
rozlał siĊ w zakamarki lasu i wrócił echem odbitym od
róĪowego granitu skały. Chmury ptaków wzbiły siĊ z
wierzchołków drzew w powietrze, coĞ zakwiczało w leĞnym
poszyciu i umknĊło.
Ralf odjął muszlĊ od ust.
- Jeju!
Głos jego zabrzmiał jak szept w porównaniu ze zgrzytliwym
dĨwiĊkiem konchy. PrzyłoĪył konchĊ do ust, nabrał głĊboko
powietrza i jeszcze raz dmuchnął. DĨwiĊk zabrzmiał znowu,
a potem skoczył o oktawĊ wyĪej i grzmiał jeszcze donoĞniej
niĪ przedtem. Prosiaczek wrzeszczał coĞ, twarz miał
rozradowaną, w okularach igrało Ğwiatło. Ptactwo krzyczało,
wszystko, co Īyje, pierzchało w popłochu. Oddech Ralfa
osłabł, ton spadł o oktawĊ niĪej, przeszedł w niski pomruk,
syk powietrza.
Koncha - lĞniący róg - milczała. Twarz Ralfa poczerwieniała
z wysiłku, a w górze, nad wyspą, niosła siĊ ptasia wrzawa,
dĨwiĊczało echo.
- MogĊ siĊ załoĪyü, Īe słychaü na całe mile. Ralf nabrał
oddechu i zatrąbił kilkakrotnie. Prosiaczek krzyknął: -Jest
jeden!
O jakieĞ kilkadziesiąt kroków od nich na wybrzeĪu wĞród
palm ukazało siĊ dziecko. Był to chłopczyk moĪe
szeĞcioletni, silny, jasnowłosy, w podartym ubranku, z buzią
w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla
wiadomych celów zdąĪył wciągnąü tylko do połowy.
Zeskoczył ze skarpy palmowej na plaĪĊ i spodnie opadły mu
do kostek. Przestąpił wiĊc przez nie i podbiegł do granitowej
płyty. Prosiaczek pomógł mu siĊ wdrapaü. Tymczasem Ralf
trąbił dalej, póki w lesie nie rozległy siĊ głosy. Chłopczyk
kucnął przed Ralfem i zadarłszy głowĊ patrzył na niego
rozpromieniony. Gdy stwierdził, Īe zaczyna siĊ coĞ dziaü
naprawdĊ, na jego twarzy odmalowało siĊ zadowolenie i
jego róĪowy kciuk, jedyny czysty palec, powĊdrował do buzi.
Prosiaczek schylił siĊ nad chłopczykiem.
- Jak ci na imiĊ?
- Johnny.
Prosiaczek powtórzył imiĊ na głos, a potem krzyknął do
Ralfa, ale Ralf nie słuchał, bo wciąĪ jeszcze trąbił. Twarz
miał aĪ szkarłatną z radoĞci, Īe wznieca tak niebywały
hałas, a serce mu łomotało pod koszulą. Krzyki w lesie były
coraz bliĪsze.
Wkrótce na plaĪy dało siĊ zauwaĪyü oĪywienie. Piasek
wybrzeĪa, drĪący pod mgiełką spiekoty, krył mnóstwo istot
na całych milach swej długoĞci. Po tym gorącym, tłumiącym
kroki piachu zmierzały teraz ku granitowej płycie chmary
chłopców. Niespodziewanie blisko wyszło z lasu troje nie
wiĊkszych od Johnny'ego dzieci, które siĊ lam opychały
owocami. Z gąszczu wynurzył siĊ ciemnowłosy chłopczyk,
niewiele młodszy od Prosiaczka, wyszedł na płytĊ i
uĞmiechnął wesoło do wszystkich. Coraz wiĊcej i wiĊcej ich
przybywało.
Biorąc przykład z malutkiego Johnny'ego siadali na
zwalonych pniach palmowych i czekali. Ralf bez ustanku
dawał sygnały krótkim, donoĞnym trąbieniem. Prosiaczek
krąĪył wĞród dzieci pytając o imiona. Krzywił siĊ przy tym
usiłując je spamiĊtaü. Dzieci darzyły go takim samym
posłuszeĔstwem, z jakim odnosiły siĊ do dorosłych z
megafonami. Niektóre były całkiem nagie i niosły ubrania
pod pachą, inne półnagie albo ubrane byle jak w szkolne
ubranka, szare, granatowe, brązowe, marynarki albo swetry.
Ich głowy stłoczyły siĊ w zielonym cieniu palm; głowy
ciemne, jasne, czarne, kasztanowate, płowe, mysie; głowy
pomrukujące, szepcące, głowy pełne oczu wpatrzonych w
Ralfa z rozwagą. CoĞ siĊ wreszcie dzieje.
Dzieci, które przyszły brzegiem, pojedynczo lub parami,
wpadały w pole widzenia, gdy wychodziły z mgiełki spiekoty
bliĪej granitowej płyty. Tu przyciągał oko najpierw czarny
nietoperzowaty stwór drgający na piasku, a dopiero póĨniej
postaü wyrastająca ponad nim. Tym nietoperzem był
skurczony w prostopadłych promieniach słoĔca cieĔ u stóp
dziecka. Jeszcze trąbiąc, Ralf zauwaĪył ostatnich dwóch
chłopców, którzy skoczyli ku granitowej płycie ponad
drgającą plamą czerni. Chłopcy ci, krągłogłowi, z włosami
jak pakuły, rzucili siĊ na ziemiĊ i leĪeli dysząc z
wyszczerzonymi do Ralfa zĊbami jak dwa psy. Byli
bliĨniakami i ich wesoła dwoistoĞü wywoływała w oku
patrzącego wstrząs i niedowierzanie. JednoczeĞnie
oddychali, jednoczeĞnie siĊ uĞmiechali, byli klockowaci i
pełni Īycia. Zadarli w górĊ do Ralfa wilgotne buzie, bo mieli
jakby za skąpo skóry i wiecznie rozdziawione usta.
Prosiaczek zbliĪył do nich swoje błyskające okulary i w
przerwach trąbienia słychaü było, jak powtarza ich imiona:
- Sam, Eryk, Sam, Eryk.
W koĔcu pomieszało mu siĊ, bliĨniacy trzĊĞli głowami i
wskazywali wzajem na siebie, a tłum siĊ Ğmiał.
Wreszcie Ralf przestał trąbiü i siedział z pochyloną głową i
muszlą zwisającą w dłoni. Gdy zamarły echa wezwania,
ustał takĪe Ğmiech i zapanowała cisza.
W diamentowej mgiełce plaĪy poruszało siĊ niezdarnie coĞ
ciemnego. Ralf spostrzegł to pierwszy i zaczął siĊ wpatrywaü
z takim napiĊciem, Īe wszystkie oczy skierowały siĊ w tamtą
stronĊ. Potem ów stwór wyłonił siĊ z mgły i wówczas
okazało siĊ, Īe to coĞ ciemnego nie było jedynie cieniem,
lecz przede wszystkim ubraniem. Tym stworem była grupa
chłopców maszerujących równo parami i ubranych, w
dziwnie ekscentryczne stroje. Szorty, koszule i inne czĊĞci
garderoby nieĞli w rĊkach, ale kaĪdy miał na głowie czarną
kwadratową czapkĊ ze srebrnym znaczkiem. Okryci byli
siĊgającymi po piĊty czarnymi pelerynami z długim srebrnym
krzyĪem przez pierĞ z lewej strony i kołnierzem
wykoĔczonym kryzą. Chłopiec, który im przewodził, ubrany
był tak samo, ale na czapce miał znaczek złoty. Gdy jego
grupa znalazła siĊ niedaleko płyty granitu, rzucił rozkaz i
chłopcy zatrzymali siĊ zdyszani, zlani potem, słaniając siĊ w
bezlitosnym słoĔcu. Przywódca wyszedł naprzód, wskoczył
na płytĊ powiewając peleryną i zdumiony wytrzeszczył oczy.
- Gdzie ten pan z trąbką?
Ralf, domyĞlając siĊ, Īe oĞlepiony słoĔcem chłopiec nic nie
widzi, odpowiedział:
- Tu nie ma Īadnego pana z trąbką. Tylko ja.
Chłopiec podszedł bliĪej i przyjrzał siĊ Ralfowi wykrzywiając
przy tym twarz z wysiłku. Widok jasnowłosego chłopca z
kremową muszlą na kolanach widocznie go nie zadowolił.
Odwrócił siĊ szybko z furkotem peleryny.
- WiĊc okrĊt nie przypłynął?
Powiewna peleryna okrywała postaü długą, szczupłą i
koĞcistą, a spod czarnej czapki wyglądały rude włosy. Twarz
miał zmarszczoną i piegowatą, brzydką, ale niegłupią. Z tej
twarzy patrzyło dwoje niebieskich oczu, oczu teraz
zawiedzionych i gniewnych lub na pograniczu gniewu.
- Nie ma nikogo starszego?
- Nie - odrzekł Ralf do jego pleców. - Robimy zebranie.
ChodĨcie do nas.
Grupa chłopców w pelerynach rozsypała siĊ. Wysoki
chłopiec krzyknął:
- Chór! Do szeregu!
ZnuĪeni chórzyĞci posłusznie wrócili do szeregu i stali dalej
w słoĔcu, słaniając siĊ. Niektórzy jednak zaczĊli słabo
protestowaü:
- AleĪ, Merridew. Słuchaj, Merridew... dlaczego nie
moĪemy?...
Potem jeden z chłopców padł twarzą w piach i szereg siĊ
załamał. PodnieĞli zemdlonego, dĨwignĊli na płytĊ i połoĪyli
w cieniu. Merridew patrzył na nich wytrzeszczonymi oczyma
i wreszcie dał za wygraną.
- No, dobrze. Siadajcie. Zostawcie go w spokoju.
- Ale, Merridew...
- On zawsze udaje, Īe mdleje - rzekł Merridew. - W
Gibraltarze i w Addis Abebie, i na jutrzniach przy kantorze.
Te ostatnie słowa wznieciły chichot wĞród chórzystów, którzy
pousiadali jak czarne ptaki na krzyĪujących siĊ pniach
palmowych i z ciekawoĞcią patrzyli na Ralfa. Prosiaczek nie
pytał ich o imiona. OnieĞmielała go mundurowa wyĪszoĞü i
bezceremonialna władczoĞü w głosie Merridewa. Schował
siĊ Schował siĊ za Ralfa i przecierał okulary.
Merridew zwrócił siĊ do Ralfa:
- Nie ma Īadnych starszych?
- Nie.
Merridew siadł na pniu i spojrzał na otaczający go krąg.
- No to musimy sami myĞleü o sobie.
Bezpieczny za plecami Ralfa Prosiaczek odezwał siĊ
lĊkliwie:
- Dlatego właĞnie Ralf zrobił zebranie. ĩebyĞmy mogli
postanowiü, co robiü. Znamy juĪ imiona. To jest Johnny. Ci
dwaj... oni są bliĨniacy, Sam i Eryk. Który jest Eryk? Ty?
Nie...ty jesteĞ Sam...
- Ja jestem Sam...
- A ja Eryk.
- Najlepiej dowiedzmy siĊ, jak siĊ wszyscy nazywają - rzekł
Ralf-ja jestem Ralf.
- WiĊkszoĞü imion juĪ znamy - wtrącił Prosiaczek. - WłaĞnie
siĊ dowiedziałem.
- To dziecinada - powiedział Merridew. - Czemu ja miałbym
byü Jack? Ja jestem Merridew.
Ralf spojrzał na niego bystro. To były słowa kogoĞ, kto wie,
czego chce.
- A wiĊc - ciągnął Prosiaczek - ten chłopiec jest... oj,
zapomniałem...
- Za duĪo gadasz - uciął Jack Merridew. - Zamknij siĊ,
TłuĞciochu!
Podniósł siĊ Ğmiech.
- On nie jest TłuĞcioch - krzyknął Ralf - on siĊ naprawdĊ
nazywa Prosiaczek!
- Prosiaczek!
- Prosiaczek!
- Oooch, Prosiaczek!
Zerwał siĊ huragan Ğmiechu, Ğmiały siĊ nawet najmniejsze
dzieci. W tym momencie chłopcy tworzyli Ğcisły krąg
solidarnoĞci, który nie obejmował Prosiaczka. Ten bardzo
poczerwieniał, pochylił głowĊ i zaczął przecieraü okulary.
Wreszcie Ğmiech ucichł i wymieniano dalej imiona. Był wiĊc
Maurice, drugi po Jacku wĞród chórzystów co do wzrostu,
ale tĊgi i stale uĞmiechniĊty. Był szczupły, nieĞmiały
chłopiec, którego nikt nie znał, a który trzymał siĊ osobno,
skryty, zamkniĊty w sobie. Wymamrotał, Īe siĊ nazywa
Roger, i znowu umilkł. Był Bili, Robert, Harold, Henry; a
chórzysta, który zasłabł i siedział teraz oparty o pieĔ palmy,
uĞmiechnął siĊ blado do Ralfa i powiedział, Īe siĊ nazywa
Simon.
NastĊpnie zabrał głos Jack:
- Musimy postanowiü, co robiü, Īeby nas uratowano.
Powstała wrzawa. Jeden z maluchów. Henry, powiedział, Īe
chce do domu.
- Zamknij siĊ -rzekł Ralf w roztargnieniu. Podniósł do góry
konchĊ. - Zdaje siĊ, Īe potrzebujemy wodza, który bĊdzie o
wszystkim decydował.
- Wodza! Wodza!
- Ja powinienem byü wodzem - powiedział Jack arogancko
bo Ğpiewam w chórze kapituły i jestem kierownikiem
chłopców. BiorĊ czysto C.
Nowa wrzawa.
- No wiĊc - rzekł Jack - ja...
Zawahał siĊ. Ciemnowłosy Roger poruszył siĊ i przemówił:
- Zróbmy głosowanie.
- Tak!
- Głosowanie na wodza!
- Głosujmy...
Ta zabawa w głosowanie była prawie tak przyjemna jak
trąbienie na muszli. Jack zaczął protestowaü, ale wrzawa,
która przedtem wyraĪała ogólne pragnienie wodza, stała siĊ
teraz Ğwiadectwem, Īe wybór padł na Ralfa. ĩaden z
chłopców nie mógłby znaleĨü dostatecznego uzasadnienia
tego wyboru; cała inteligencja, jaką dotychczas przejawiono,
była udziałem Prosiaczka, prawdziwym zaĞ przywódcą był
Jack. Ale Ralf miał w sobie jakiĞ spokój, który go wyróĪniał w
grupie, kiedy siedział poĞród nich, poza tym był duĪy, o
miłym wyglądzie; a wreszcie czynnik najwaĪniejszy, choü
bardzo niepozorny: koncha. Ten, który na niej trąbił, a potem
czekał na nich z muszlą na kolanach, był istotą wybraną.
- Ten z muszlą!
- Ralf! Ralf!
- Ten z trąbą niech bĊdzie wodzem!
Ralf podniósł rĊkĊ, by siĊ uciszyli.
- Dobra. Kto chce, Īeby Jack był wodzem?
Z ponurym posłuszeĔstwem chór podniósł dłonie.
- Kto chce mnie?
Natychmiast wszyscy prócz chóru i Prosiaczka unieĞli rĊce.
Potem, niechĊtnie, równieĪ Prosiaczek wyciągnął dłoĔ w
górĊ.
Ralf zliczył głosy.
- No, to jestem wodzem.
Krąg chłopców rozbrzmiał oklaskami. Klaskał nawet chór, a
piegi na twarzy Jacka pokrył rumieniec upokorzenia.
Chłopiec wstał, ale rozmyĞlił siĊ i siadł znowu wĞród grzmotu
oklasków. Ralf zwrócił siĊ do niego chcąc mu osłodziü
przegraną:
- OczywiĞcie, chór naleĪy do ciebie.
- Mogą byü armią...
- Albo myĞliwymi...
- Mogą...
Rumieniec spełzł z twarzy Jacka. Ralf znowu nakazał ciszĊ.
- Jack jest kierownikiem chóru. Oni bĊdą... czym oni mają
byü?
- MyĞliwymi.
Jack i Ralf uĞmiechnĊli siĊ do siebie z nieĞmiałą sympatią.
Reszta chłopców zaczĊła rozprawiaü z zapałem. Jack wstał.
- Chór, zdjąü togi.
Jakby po dzwonku w klasie chłopcy z chóru wstali, zaczĊli
rozmawiaü i Ğciągnąwszy czarne peleryny rzucili je na trawĊ.
Jack połoĪył swoją na pniu obok Ralfa. Jego szare szorty
kleiły siĊ do spoconego ciała. Ralf spojrzał na nie z
podziwem, a Jack dostrzegłszy to spojrzenie wytłumaczył
siĊ.
- Próbowałem wdrapaü siĊ na tamto wzgórze, Īeby
zobaczyü, czy jesteĞmy otoczeni morzem. Ale twoja muszla
zawróciła nas.
Ralf uĞmiechnął siĊ i podniósł muszlĊ w górĊ, Īeby chłopcy
uciszyli siĊ.
- Posłuchajcie. MuszĊ mieü trochĊ czasu, Īeby przemyĞleü
róĪne rzeczy. Nie mogĊ tak zaraz postanowiü, co robiü.
JeĪeli to nie jest wyspa, moĪemy wkrótce znaleĨü ratunek.
WiĊc najpierw musimy siĊ przekonaü, czy to wyspa, czy nie.
Tymczasem wszyscy muszą zostaü tutaj, czekaü i nie
rozchodziü siĊ. Trzech z nas - wiĊcej nie, bo siĊ pogubimy trzech z nas pójdzie na wyprawĊ, Īeby to zbadaü. PójdĊ ja,
Jack i... i...
Przyjrzał siĊ krĊgowi chĊtnych twarzy. Nie mógł narzekaü na
brak wyboru.
- I Simon.
Chłopcy siedzący koło Simona zachichotali, a on wstał
rozeĞmiany. Teraz, kiedy osłabienie minĊło, wyglądał na
energicznego chłopaka spoglądającego spod strzechy
prostych, opadających na czoło włosów, czarnych i
szorstkich. Kiwnął głową do Ralfa. -IdĊ.
- I ja...
Jack wyrwał zza pasa sporą finkĊ i dĨgnął nią pieĔ palmy.
Podniosła siĊ wrzawa i zaraz umilkła. Prosiaczek poruszył
siĊ niespokojnie.
- Ja teĪ idĊ.
Ralf odwrócił siĊ do niego.
- Ty nie nadajesz siĊ na tĊ wyprawĊ.
- Wszystko jedno...
- Nie jesteĞ nam potrzebny - oĞwiadczył Jack stanowczo. Trzech wystarczy. Prosiaczkowe okulary błysnĊły.
- Ja byłem z nim, jak znalazł konchĊ. Byłem z nim, zanim
wyĞcie przyszli.
Ale ani Jack, ani pozostali chłopcy nie zwracali na niego
uwagi. Całe zgromadzenie poszło w rozsypkĊ. Ralf, Jack i
Simon zeskoczyli z płyty i ruszyli piaszczystym wybrzeĪem
obok basenu. Prosiaczek wyrzekając wlókł siĊ za nimi.
- Jakby Simon szedł w Ğrodku miĊdzy nami - rzekł Ralf moglibyĞmy swobodnie rozmawiaü nad jego głową.
Trójka chłopców zaczĊła maszerowaü w nogĊ. Znaczyło to,
Īe Simon musiał raz po raz podwajaü krok, Īeby utrzymaü
tempo. Po pewnym czasie Ralf stanął i odwrócił siĊ do
Prosiaczka.
- Słuchaj.
Jack i Simon udali, Īe nic nie widzą. Szli dalej.
- Nie moĪesz iĞü.
Prosiaczkowi okulary znowu siĊ zamgliły - tym razem z
upokorzenia.
- PowiedziałeĞ im. ChociaĪ ciĊ prosiłem. Był zaczerwieniony,
usta mu drĪały.
- ChociaĪ mówiłem ci, Īe nie chcĊ...
- O czym ty, u licha, gadasz?
- ĩe mnie przezywają Prosiaczek. Powiedziałem ci, Īe mnie
nazywali w szkole Prosiaczek, i prosiłem, ĪebyĞ im tego nie
mówił, a ty od razu musiałeĞ wypaplaü...
Zapadło milczenie. Ralf, spojrzawszy na Prosiaczka
uwaĪniej, pojął, Īe chłopiec czuł siĊ uraĪony i zdruzgotany.
Wahał siĊ, czy obraü drogĊ przeprosin, czy dalszej obrazy.
- Lepiej nazywaü siĊ Prosiaczek niĪ TłuĞcioch - rzekł
wreszcie z całą prostotą, jaka przystoi prawdziwemu
dowódcy - a w kaĪdym razie przepraszam ciĊ. Teraz wracaj,
Prosiaczku, i wypytaj chłopców o imiona. To twoje zadanie.
Do widzenia.
Odwrócił siĊ i pognał za towarzyszami. Prosiaczek stał i
rumieniec oburzenia z wolna znikał z jego twarzy. Ruszył z
powrotem ku granitowej płycie.
Trzej chłopcy szli raĨno po piachu. Był odpływ i wzdłuĪ wody
ciągnął siĊ pas usłanej wodorostami plaĪy, twardej jak ubity
trakt. Cała sceneria była pełna jakiegoĞ dziwnego uroku,
którego oni byli Ğwiadomi i czuli siĊ szczĊĞliwi. ĝmiali siĊ do
siebie podnieceni, pytali i nie słuchali odpowiedzi. Ralf,
czując potrzebĊ wyraĪenia jakoĞ tego wszystkiego, stanął na
głowie i przewrócił siĊ. Kiedy Ğmiech umilkł, Simon nieĞmiało
pogłaskał Ralfa po ramieniu i znowu wybuchnĊli Ğmiechem.
- ChodĨcie - rzekł Jack po chwili -jesteĞmy badaczami.
- Dojdziemy do koĔca wyspy - rzekł Ralf- i zajrzymy za róg.
- JeĪeli to jest wyspa...
Teraz, u schyłku dnia, miraĪe zaczynały ustĊpowaü. ZnaleĨli
koniec wyspy - całkiem realny, a nie pozbawiony wszelkiego
kształtu i sensu jakąĞ magiczną sztuczką. Był tam galimatias
kwadratowych brył z jednym wielkim blokiem skalnym,
osadzonym w lagunie. GnieĨdziło siĊ na nim ptactwo
morskie.
- Jak lukier - rzekł Ralf- na róĪowym ciastku.
- Nie zajrzymy za róg - powiedział Jack - bo to wcale nie jest
róg, tylko łagodny zakrĊt. Patrzcie, skały coraz gorsze...
Ralf osłonił rĊką oczy i przebiegł wzrokiem poszarpaną liniĊ
skał biegnących ku górze. Ta czĊĞü plaĪy leĪała najbliĪej
góry.
- Spróbujemy wspiąü siĊ tĊdy - rzekł. - MyĞlĊ, Īe to
najłatwiejsza droga. Mniej krzaków, a wiĊcej tych róĪowych
skał. ChodĨcie.
Trzej chłopcy zaczĊli drapaü siĊ do góry. Wyrwane z posad
jakąĞ nieznaną siłą skalne bloki leĪały porozrzucane dokoła,
piĊtrząc siĊ jeden na drugim. Zwykle na róĪowej skale leĪał
ukoĞnie blok, a na nim inny i jeszcze inny, aĪ ta róĪowoĞü
wystrzelała wzwyĪ skalnym kominem, przebijając siĊ przez
fantastyczne sploty leĞnych pnączy. Tam, gdzie piĊtrzyły siĊ
róĪowe skały, były czĊsto wąskie ĞcieĪki wijące siĊ ku górze.
Przeciskali siĊ tymi ĞcieĪynkami zatopieni w Ğwiecie
roĞlinnoĞci, twarzami zwróceni ku skale.
- Kto zrobił tĊ ĞcieĪkĊ?
Jack zatrzymał siĊ ocierając pot z twarzy. Ralf stał przy nim,
ciĊĪko dysząc.
- Ludzie?
Jack potrząsnął głową.
- ZwierzĊta.
Ralf zajrzał w mrok pod drzewami. Las wibrował ledwie
dostrzegalnie.
- Naprzód.
TrudnoĞü sprawiało nie strome podejĞcie obok wystĊpów
skalnych, ale przedzieranie siĊ od jednej ĞcieĪki do drugiej
przez gĊste poszycie. Tutaj korzenie i łodygi pnączy
stanowiły taką gmatwaninĊ, Īe chłopcy musieli przewlekaü
siĊ przez nie jak giĊtkie igły. Za drogowskaz, prócz brunatnej
ziemi i przebłysków Ğwiatła przez listowie, słuĪyło im tylko
ukształtowanie zbocza - czy jedno zagłĊbienie, oplecione
sznurami pnączy, jest wyĪej połoĪone od drugiego.
W ten sposób brnĊli jakoĞ naprzód.
Unieruchomiony w takich splotach, w jednym z
najtrudniejszych odcinków wspinaczki, Ralf zwrócił na
towarzyszy błyszczące oczy.
- Ale klawo.
- Fajowo.
- FajniĞcie.
Trudno powiedzieü, co stanowiło przyczynĊ ich zachwytu.
Wszyscy trzej byli spoceni, brudni, zmĊczeni. Pnącza, grube
jak ich uda, tworzyły zwartą ĞcianĊ, w której widniały tylko
czarne otwory tuneli. Ralf krzyknął w jeden z nich na próbĊ i
chwilĊ nasłuchiwali stłumionych ech.
- To jest prawdziwa wyprawa badawcza - rzekł Jack. -ZałoĪĊ
siĊ, Īe nikt tu jeszcze przed nami nie był.
- PowinniĞmy narysowaü mapĊ - powiedział Ralf- ale nie
mamy papieru.
- MoglibyĞmy robiü naciĊcia na korze - zaproponował Simon
- a póĨniej wetrzeü w nie coĞ czarnego.
Znów nastąpiła uroczysta wymiana błyszczących spojrzeĔ w
mroku.
- Ale klawo.
- FajniĞcie.
Nie było gdzie stanąü na głowie. Tym razem Ralf wyraził
nadmiar uczuü udając, Īe chce powaliü Simona na ziemiĊ;
wkrótce powstał kłąb kotłujących siĊ radoĞnie ciał.
Kiedy kłąb siĊ rozpadł, Ralf podniósł siĊ pierwszy.
- Trzeba iĞü dalej.
RóĪowy granit nastĊpnej skały był oddalony od pnączy i
drzew, mogli wiĊc raĨniej posuwaü siĊ w górĊ. Weszli potem
w rzadziej rosnący las, tak Īe widzieli przebłysk
rozpoĞcierającego
siĊ
za
nim morza. Wraz
z
przerzedzeniem siĊ lasu przyszło słoĔce; wysuszyło pot,
którym nasiąkły ich ubrania w mrocznym, wilgotnym upale.
W koĔcu droga na wierzchołek góry zmieniła siĊ we
wspinaczkĊ po róĪowych skałach, juĪ bez koniecznoĞci
nurzania siĊ w gąszczach. Chłopcy udali siĊ tą drogą przez
wąwozy i piargi, pełne ostrych kamieni.
- Patrzcie! Patrzcie!
Strzaskane skały wznosiły wysoko nad wyspĊ swoje iglice i
kominy. Ten, o który oparł siĊ Jack, poruszył siĊ ze
zgrzytem, gdy go popchnĊli.
- ChodĨcie...
Ale nie na wierzchołek góry. Atak na wierzchołek musi
poczekaü, póki chłopcy siĊ nie uporają z tą nową pokusą.
Skala była wielkoĞci nieduĪego samochodu.
- Heeej, hop!
Rozkołysaü w przód i w tył, złapaü rytm.
- Heeej, hop!
Wprawiü w silniejsze kołysanie, jeszcze, jeszcze, doskoczyü
i wypchnąü za punkt równowagi... jeszcze... jeszcze...
- Heej, hop!
Wielka skała waĪyła siĊ chwilĊ na krawĊdzi, postanowiła juĪ
nic wracaü, poruszyła siĊ, upadła, przetoczyła, wywinĊła
kozła i runĊła z hukiem w dół wybijając wielką dziurĊ w
baldachimie lasu. W powietrze wzbiły siĊ echa i ptactwo,
uniósł siĊ biało-róĪowy pył, las w dole zadygotał jak od
kroków rozwĞcieczonego potwora - i wyspa znów zrobiła siĊ
cicha.
- Ale klawo!
- Jak bomba!
- Łuuup!
MinĊło dobrych kilka minut, zanim zdołali siĊ oderwaü od
tego sukcesu. Ruszyli jednak dalej.
Droga na wierzchołek góry była stąd juĪ łatwa. Gdy doszli do
ostatniej pochyłoĞci, Ralf zatrzymał siĊ.
- Rany!
Stali na skraju kotliny, a raczej kotlinki. Wypełniały ją
niebieskie kwiaty jakiejĞ skalnej roĞliny; powódĨ kwiatów
wylewała siĊ z kotlinki, opadała jak wodospad na korony
drzew gdzieĞ w dole. W powietrzu roiło siĊ od motyli, które
wzlatywały, trzepocząc skrzydełkami, i osiadały.
Za kotlinką widniał kanciasty wierzchołek góry i wkrótce
stanĊli na nim.
Odgadli juĪ przedtem, Īe są na wyspie: wspinając siĊ wĞród
róĪowych skał, mając po obu stronach morze i kryształowe
bezmiary powietrza, wiedzieli instynktownie, Īe zewsząd
otacza ich woda. Uznali jednak za stosowniejsze wstrzymaü
siĊ z ostatnim słowem aĪ do chwili, gdy staną na
wierzchołku i ujrzą kolisty horyzont wody.
Ralf zwrócił siĊ do towarzyszy:
- Cała nasza!
TrochĊ przypominała okrĊt. Z tyłu, za plecami, mieli ostre,
trudne zejĞcie ku brzegowi. Po obu stronach były skały,
urwiska, wierzchołki drzew i strome zbocza - w przodzie,
jakby ku dziobowi, zejĞcie łagodniejsze, porosłe drzewami,
przeĞwitujące tu i ówdzie róĪowoĞcią - dalej pokryta dĪunglą
płaskoĞü wyspy, ciemnozielona, ale wyprowadzona przy
koĔcu w róĪowy cypelek. I właĞnie tam, gdzie jej kraniec
ginął w morzu, była jakby inna wyspa; odosobniona skała,
niczym fort, zwrócona ku nim ponad zielonoĞcią Ğmiałym
róĪowym bastionem.
Chłopcy przyjrzeli siĊ uwaĪnie, po czym skierowali wzrok ku
morzu. Stali wysoko i było juĪ po południu, toteĪ miraĪe nie
ograbiały widoku z ostroĞci.
- To rafa. Rafa koralowa. Widziałem takie na obrazkach.
Rafa, leĪąca moĪe o milĊ od wyspy i równoległa do plaĪy,
którą nazywali w myĞlach swoją, obejmowała wiĊkszą czĊĞü
brzegu. Koral znaczył siĊ na wodzie wstĊgą białej piany,
jakby jakiĞ olbrzym schylił siĊ na chwilĊ, aby płynnym
pociągniĊciem kredy odtworzyü kształt wyspy, ale znudzony,
zaprzestał tej zabawy. Woda wewnątrz rafy była niebieska i
dostrzegali w niej skały i wodorosty jak w akwarium; na
zewnątrz granatowiło siĊ morze. Był przypływ, od rafy biegły
długie pasma piany i na chwilĊ ulegli złudzeniu, Īe płyną
okrĊtem. Jack wskazał w dół.
- Tam wylądowaliĞmy.
Za uskokami i urwiskami góry widniała szrama w
powierzchni lasu - strzaskane pnie i bruzda dochodząca aĪ
do grzywki palm na brzegu morza. Tam teĪ leĪała
wpuszczona w lagunĊ granitowa płyta, koło niej zaĞ malutkie
jak mrówki ruchome figurki.
Ralf wytyczył wzrokiem krĊtą liniĊ od nagiego wierzchołka,
na którym stali, poprzez zbocze, Īleb, kwiaty, do skały, gdzie
zaczynała siĊ bruzda.
- TĊdy zejdziemy najszybciej.
Z pałającymi oczyma, otwartymi ustami, tryumfujący,
delektowali siĊ poczuciem władzy. Byli szczĊĞliwi - byli
przyjaciółmi.
- Nie widaü Īadnych dymów, Īadnych łodzi - zauwaĪył
roztropnie Ralf. - PóĨniej siĊ jeszcze upewnimy, ale sądzĊ,
Īe jest nie zamieszkana.
BĊdziemy zdobywali poĪywienie! - wykrzykiwał Jack. BĊdziemy polowali! Zastawiali sidła... póki nas stąd nie
zabiorą.
Simon patrzył na nich obu nic nie mówiąc, tylko potrząsał
czarną czupryną; twarz mu promieniała.
Ralf spojrzał w drugą stronĊ, gdzie nie było rafy.
- Tutaj stromiej - rzekł Jack. Ralf zrobił miseczkĊ z dłoni.
- Ten kawałeczek lasu w dole... zupełnie jakby siedział we
wgłĊbieniu zbocza.
W kaĪdym załomie góry rosły drzewa - drzewa i kwiaty. Las
poruszył siĊ, zaszumiał, zachwiał. Pobliskie pólka skalnych
kwiatów zadrĪały i przez chwilĊ orzeĨwiający powiew
chłodził im twarze.
Ralf wyciągnął ramiona.
- Wszystko to nasze.
ĝmiali siĊ, skakali, pokrzykiwali z radoĞci.
- JeĞü mi siĊ chce.
Ledwie Simon o tym wspomniał, Ralf i Jack teĪ poczuli siĊ
głodni.
OGIEē NA WIERZCHOŁKU GÓRY
W chwili gdy Ralf przestał dąü w konchĊ, na granitowej
płycie zrobiło siĊ tłoczno. Zebranie to róĪniło siĊ nieco od
porannego spotkania. Popołudniowe słoĔce rzucało ukoĞne
promienie z innej strony granitowej płyty i wiĊkszoĞü dzieci,
odczuwszy zbyt póĨno piekący ból opalenizny, była w
ubraniach. Chór, tworzący juĪ mniej zwartą grupĊ, wyzbył
siĊ swoich peleryn.
Ralf usiadł bokiem do słoĔca na zwalonym pniu. Po prawej
rĊce miał wiĊkszą czĊĞü chóru, po lewej starszych
chłopców, którzy nie znali siĊ przed ewakuacją; przed nim,
na trawie, siedziały w kucki małe dzieci.
Uciszyło siĊ. Ralf połoĪył muszlĊ na kolanach i w tej samej
chwili nagły powiew wiatru zasypał płytĊ plamkami słoĔca.
Ralf nie wiedział, czy ma wstaü, czy mówiü na siedząco.
Spojrzał ukosem w lewo, w stronĊ basenu. Obok siedział
Prosiaczek, lecz nie poĞpieszył mu z pomocą.
Ralf chrząknął.
- Słuchajcie.
Nagle nabrał pewnoĞci, Īe potrafi mówiü płynnie i jasno
wyraĪaü to, co ma do powiedzenia. Przeciągnął rĊką po
płowej czuprynie i zaczął:
- JesteĞmy na wyspie. ByliĞmy na szczycie góry i
widzieliĞmy dokoła wodĊ. Nie zauwaĪyliĞmy tu Īadnych chat,
Īadnych dymów, Īadnych Ğladów, Īadnych łodzi, Īadnych
ludzi. JesteĞmy na nie zamieszkanej wyspie i prócz nas nie
ma tu nikogo.
Teraz wtrącił siĊ Jack:
- Ale wojsko wszystko jedno jest potrzebne... do polowania.
Do polowania na Ğwinie...
- Tak. Na wyspie są Ğwinie.
Wszyscy trzej zaczĊli jednoczeĞnie mówiü o róĪowym
stworzeniu szamocącym siĊ w gĊstwinie pnączy.
- WidzieliĞmy...
- Kwiczał...
- Wyrwał siĊ...
- Zanim zdąĪyłem go zabiü, ale... na przyszły raz!
Jack dĨgnął palmĊ i rzucił dokoła wyzywające spojrzenie.
Zgromadzenie uspokoiło siĊ znowu.
- Teraz rozumiecie - rzekł Ralf- Īe potrzeba nam myĞliwych,
Īeby zdobywali miĊso. I jeszcze jedno.
Uniósł leĪącą na kolanach muszlĊ i rozejrzał siĊ po
spalonych słoĔcem twarzach.
- Nie ma dorosłych. Musimy sami zadbaü o siebie.
Zgromadzenie zaszemrało i umilkło.
- I jeszcze jedno. Nie moĪemy mówiü wszyscy jednoczeĞnie.
Kto chce coĞ powiedzieü, musi podnieĞü rĊkĊ, tak jak w
szkole.
Uniósł konchĊ do twarzy i spojrzał zza jej wylotu.
- Wtedy dam mu konchĊ.
- KonchĊ?
- Tak siĊ nazywa ta muszla. Dam tĊ muszlĊ temu, kto po
mnie zabierze głos. Musi ją trzymaü, kiedy bĊdzie mówił.
- Ale...
- Słuchajcie...
- I nikt mu nie bĊdzie mógł przerwaü, tylko ja. Jack zerwał
siĊ na równe nogi.
- Ustanowimy prawa! - krzyknął w podnieceniu. - Mnóstwo
róĪnych praw! A jeĪeli ktoĞ je złamie, to...
- Uuuch!
- Rany!
- Bach!
- Łubudu!
Ralf poczuł, jak ktoĞ bierze konchĊ z jego kolan. Kiedy
chłopcy zobaczyli, Īe Prosiaczek stoi kołysząc wielką
kremową muszlą w dłoniach, krzyki ucichły. Jack, który
ciągle leszcze stał, spojrzał niepewnie na Ralfa, a ten
uĞmiechnął siĊ i klepnął rĊką kłodĊ obok siebie. Jack usiadł.
Prosiaczek zdjął okulary i mrugając powiekami zaczął
wycieraü szkła o koszulĊ.
- Przeszkadzacie Ralfowi. Nie dajecie mu dojĞü do
najwaĪniejszej rzeczy.
zrobił efektowną pauzĊ.
- A kto wie, Īe tu jesteĞmy? HĊ?
- Ci ludzie z lotniska.
- Ten pan z tą jakby trąbką...
- Mój tata.
Prosiaczek włoĪył okulary.
- Nikt nie wie, gdzie jesteĞmy- rzekł. Był jeszcze bledszy niĪ
poprzednio i z trudem chwytał oddech. - MoĪe wiedzieli,
dokąd lecimy. Ale nie wiedzą, gdzie jesteĞmy, boĞmy tam
nie dolecieli. - Patrzył na nich z otwartymi ustami, a potem
zachwiał siĊ i usiadł. Ralf wziął od niego konchĊ.
- WłaĞnie to chciałem powiedzieü, kiedy zaczĊliĞcie... Patrzył w ich uwaĪne twarze. - Samolot spadł w płomieniach,
zestrzelony. Nikt nie wie, gdzie jesteĞmy. MoĪe bĊdziemy tu
długo...
Cisza była taka, Īe słyszeli Ğwiszczący oddech Prosiaczka.
SłoĔce zniĪyło siĊ i okryło złotem połowĊ granitowej płyty.
Powiewy, które krĊciły siĊ na lagunie jak kociĊta za własnym
ogonem, przemykały ponad płytą w las. Ralf odgarnął z
czoła zmierzwioną czuprynĊ.
- WiĊc moĪe jeszcze długo tu bĊdziemy...
Nikt nie odezwał siĊ ani słowem. Nagle Ralf uĞmiechnął siĊ.
- Ale to jest dobra wyspa. My - Jack, Simon i ja - byliĞmy na
szczycie góry. Fantastyczna wyspa. Jest jedzenie i woda do
picia, i...
- Skały...
- Niebieskie kwiaty...
Prosiaczek, który juĪ trochĊ przyszedł do siebie, wskazał na
konchĊ w dłoniach Ralfa i Jack z Simonem umilkli. Ralf
mówił dalej:
- Tymczasem, póki po nas nie przyjadą, moĪemy siĊ
pobawiü.
Zamachał gwałtownie rĊkami.
- To jak w tej ksiąĪce.
Natychmiast zerwała siĊ wrzawa.
- Wyspa Skarbów...
- Wyspa Koralowa.
Ralf zamachał konchą.
- To jest nasza wyspa. Wspaniała wyspa. BĊdziemy sobie
uĪywali, póki doroĞli po nas nie przyjadą.
Jack siĊgnął po konchĊ.
- Tu są Ğwinie - rzekł. - Mamy co jeĞü i jest woda do kąpieli w
tamtej rzeczce... i wszystko. Czy ktoĞ znalazł coĞ jeszcze?
Oddał konchĊ Ralfowi i usiadł. Widocznie nic wiĊcej nie
znaleziono.
Starsi chłopcy zwrócili teraz uwagĊ na malucha, którego
kilku malców pchało do przodu, lecz on siĊ opierał. Był to
mały brzdąc, mniej wiĊcej szeĞcioletni, i miał na policzku
znamiĊ koloru morwy. Stał teraz skulony w samym centrum
ogólnej uwagi i palcem u nogi wiercił dziurĊ w trawie. Bąkał
coĞ i był bliski płaczu.
Inni malcy, szepcąc mu coĞ z przejĊciem, popychali go w
stronĊ Ralfa.
- No dobra - powiedział Ralf - chodĨ.
Maluch rozejrzał siĊ z przeraĪeniem.
- Gadaj!
Chłopczyk wyciągnął rączki po konchĊ, a całe zgromadzenie
buchnĊło Ğmiechem. Cofnął wiĊc gwałtownym ruchem dłonie
i rozpłakał siĊ.
- Daü mu konchĊ! - krzyknął Prosiaczek. - Daü mu ją!
W koĔcu Ralf zdołał skłoniü go, Īeby wziął muszlĊ, ale
wybuch Ğmiechu odebrał dziecku mowĊ. Prosiaczek ukląkł
przy nim i trzymając rĊkĊ na ogromnej muszli słuchał i
przekazywał jego słowa całemu zgromadzeniu.
- On chce wiedzieü, co zrobicie z wĊĪyskiem.
Ralf zaĞmiał siĊ, a inni mu zawtórowali. Maluch jeszcze
bardziej zamknął siĊ w sobie.
- Powiedz nam o tym wĊĪysku.
- Teraz mówi, Īe to był zwierz.
- Zwierz?
- WąĪ. Strasznie wielki. On go widział.
- Gdzie?
- W lesie.
WĊdrowne podmuchy, a moĪe mniejszy kąt padania słoĔca
sprawił, Īe pod drzewami zrobiło siĊ chłodniej. Chłopcy
poruszyli siĊ niespokojnie.
- Na takiej małej wyspie nie moĪe byü Īadnego zwierza,
wĊĪyska - wyjaĞnił Ralf spokojnie. - One bywają tylko w
duĪych krajach, jak India albo Afryka.
Szmer i powaĪne skinienia głów.
- Mówi, Īe zwierz przyszedł po ciemku.
- No to jak mógł go zobaczyü?
ĝmiech i oklaski.
- SłyszeliĞcie? Mówi, Īe widział to coĞ po ciemku...
- Mówi, Īe naprawdĊ widział tego zwierza. Przyszedł i
zniknął, a potem znowu wrócił i chciał go zjeĞü...
- ĝniło mu siĊ.
ĝmiejąc siĊ Ralf szukał w krĊgu twarzy potwierdzenia. Starsi
chłopcy zgadzali siĊ z nim, ale u maluchów wyczuwał
niepewnoĞü, która wymagała czegoĞ wiĊcej niĪ odwoływania
siĊ do rozsądku.
- Na pewno miał koszmarne sny. Po błądzeniu wĞród tych
wszystkich pnączy...
Znowu powaĪne potakiwania, wiedzieli dobrze, co to
koszmarne sny.
- Mówi, Īe widział tego zwierza, tego wĊĪa, i pyta, czy dziĞ w
nocy teĪ przyjdzie?
- Ale przecieĪ Īadnego zwierza nie ma!
- Mówi, Īe rano zamienił siĊ w sznury na drzewach i zawisł
wĞród gałĊzi. Pyta, czy dziĞ w nocy takĪe przyjdzie?
- Ale przecieĪ nie ma Īadnego zwierza!
Tym razem nikt siĊ nie rozeĞmiał i wiĊcej twarzy przybrało
wyraz wyczekującej powagi. Ralf przejechał rĊkami po
czuprynie i spojrzał na malucha z mieszaniną gniewu i
rozbawienia.
Jack chwycił konchĊ.
- Ralf ma, oczywiĞcie, racjĊ. ĩadnego wĊĪa tu nie ma. A
gdyby był, to byĞmy go zabili. Zapolujemy na Ğwinie i bĊdzie
miĊso dla wszystkich. I poszukamy wĊĪa...
- Ale nie ma przecieĪ Īadnego wĊĪa!
- Upewnimy siĊ, jak bĊdziemy polowali.
Ralf rozgniewał siĊ i przez chwilĊ poczuł siĊ bezradny. Stał
wobec czegoĞ nieuchwytnego. W oczach, które z takim
przejĊciem patrzyły na niego, była powaga.
- Nie ma Īadnego zwierza!
CoĞ, czego istnienia dotychczas nie podejrzewał, wezbrało
w nim i zmusiło go do zapewnienia po raz wtóry:
- MówiĊ wam, Īe nie ma Īadnego zwierza!
Zgromadzenie milczało.
Ralf znowu uniósł konchĊ i na myĞl o tym, co teraz powie,
powrócił mu humor.
- Przechodzimy teraz do najwaĪniejszego. Długo myĞlałem.
MyĞlałem, kiedy wspinaliĞmy siĊ na tĊ górĊ. - UĞmiechnął
siĊ konspiracyjnie do towarzyszy wyprawy. - I przed chwilą
na plaĪy. O tym myĞlałem. Chcemy siĊ bawiü. I chcemy,
Īeby nas uratowano.
Gwałtowny hałas, jakim zgromadzenie wyraziło swoją
aprobatĊ, uderzył go jak fala i Ralf zgubił wątek. Zebrał
ponownie myĞli.
- Chcemy byü uratowani i, oczywiĞcie, bĊdziemy.
Zaszemrały głosy. To proste stwierdzenie, nie poparte
Īadnym konkretnym dowodem, tylko nowo zrodzonym
autorytetem Ralfa, wznieciło radoĞü. Musiał pomachaü
konchą, Īeby słuchali go dalej.
- Mój ojciec jest marynarzem. Mówił mi, Īe na Ğwiecie nie
ma juĪ nieznanych wysp. Mówił, Īe Królowa ma u siebie
wielką salĊ pełną map, a na tych mapach są wyrysowane
wszystkie wyspy Ğwiata. WiĊc na pewno u Królowej jest teĪ
mapa i tej wyspy.
Znowu chłopcy wyrazili okrzykami radoĞü i nadziejĊ.
- PrĊdzej czy póĨniej przypłynie po nas statek. MoĪe nawet
statek mojego taty. A wiĊc widzicie, prĊdzej czy póĨniej
bĊdziemy uratowani.
Przerwał, skoĔczywszy swój wywód. Jego słowa wzbudziły w
chłopcach poczucie bezpieczeĔstwa. Lubili go teraz i
powaĪali. ZaczĊli klaskaü spontanicznie, granitowa płyta
grzmiała brawami. Ralf zaczerwienił siĊ, spojrzał z ukosa na
jawny zachwyt Prosiaczka, a potem w drugą stronĊ, na
Jacka, który uĞmiechał siĊ głupawo i teĪ klaskał.
Ralf pomachał konchą.
- Cisza! Czekajcie! Słuchajcie!
W zapadłym nagle milczeniu zaczął mówiü dalej: -Jeszcze
jedna rzecz. MoĪemy im pomóc, Īeby nas znaleĨli. JeĪeli
jakiĞ statek bĊdzie płynął koło wyspy, moĪe nas nie
zauwaĪyü. WiĊc powinien byü dym na szczycie góry.
Musimy rozpaliü ognisko.
- Ognisko! Palimy ognisko!
Połowa chłopców zerwała siĊ z miejsc. Jack wrzeszczał
najgłoĞniej. Nikt nie zwaĪał na konchĊ.
- Idziemy! Za mną!
Pod palmami zaroiło siĊ, zawrzało. Ralf teĪ stał i krzyczał o
spokój, lecz nikt go nie słyszał. Cały tłum natychmiast
pociągnął w głąb wyspy i znikł za Jackiem. Poszły nawet
najmniejsze szkraby gramoląc siĊ przez gąszcza i połamane
gałĊzie. Jeden Prosiaczek nie opuĞcił Ralfa, który stał
trzymając konchĊ w dłoni.
Prosiaczek odzyskał juĪ całkowicie oddech.
- Dzieciarnia! - powiedział z pogardą. - Banda dzieciaków!
Ralf spojrzał na niego niezdecydowanie i połoĪył konchĊ na
pniu drzewa.
- Dam głowĊ, Īe juĪ po podwieczorku - rzekł Prosiaczek. Co oni mogą teraz zrobiü na tej górze?
Gładził muszlĊ z szacunkiem. Nagle przestał i podniósł
głowĊ.
- Ralf! Hej, Ralf! Dokąd idziesz?
Ralf juĪ gramolił siĊ przez pierwsze kłĊbowisko strzaskanej
zieleni. Daleko przed nim rozlegał siĊ łoskot i Ğmiechy.
Prosiaczek patrzył na niego z oburzeniem.
- Dzieciarnia...
Westchnął, pochylił siĊ i zawiązał sznurowadła butów. Hałas
pochodu ucichł gdzieĞ na stoku góry. Potem, z wyrazem
udrĊki na twarzy, jak ojciec, który musi dotrzymywaü kroku
niepohamowanemu zapałowi dzieci, wziął konchĊ, ruszył w
stronĊ lasu i zaczął siĊ przedzieraü przez pas zdruzgotanej
zieleni.
Pod szczytem, z drugiej strony góry, był skrawek lasu.
- Tam na dole moĪemy mieü drzewa, ile tylko chcemy.
Jack skinął głową i zaczął skubaü wargĊ. Skrawek lasu,
który zaczynał siĊ moĪe jakieĞ sto stóp pod nimi po bardzo
stromej stronie góry, jakby rósł tu specjalnie, aby dostarczaü
opału. Drzewa pĊdzone do góry wilgotnym gorącem miały za
mało gleby, by w pełni siĊ rozwinąü, toteĪ padały wczeĞnie i
gniły w kołyskach pnączy, a młode pĊdy szukały znowu drogi
wzwyĪ.
Jack zwrócił siĊ do chóru, który stał w pogotowiu. Chłopcy
swoje czarne czapki zsunĊli na ucho jak berety.
- UłoĪymy stos. Za mną.
ZnaleĨli coĞ w rodzaju ĞcieĪki w dół i tĊdy postanowili
Ğciągaü uschłe drzewo. Malcy, którzy teraz wdrapali siĊ na
szczyt, zaczĊli teĪ zsuwaü siĊ w dół; pracowali wszyscy
prócz Prosiaczka. Drzewo przewaĪnie było tak przegniłe, Īe
gdy Ğciągano kłodĊ, rozsypywała siĊ na kawałki w chmurze
stonóg i próchna; niektóre jednak pnie udało siĊ wyciągnąü
całe. BliĨniacy, Sam i Eryk, pierwsi znaleĨli uschniĊtą kłodĊ,
ale nie mogli sobie poradziü, póki Ralf, Jack, Simon, Roger i
Maurice nie znaleĨli podejĞcia. Potem cal po calu
wwindowali groteskowy kształt na skały i złoĪyli na szczycie.
KaĪda grupka chłopców dokładała swoją zdobycz i stos rósł.
Za drugim nawrotem Ralf znalazł siĊ sam na sam z Jackiem
przy jakimĞ konarze i uĞmiechnĊli siĊ do siebie, dĨwigając
wspólny ciĊĪar, Znowu w podmuchu wiatru, wĞród krzyków,
w promieniach chylącego siĊ ku zachodowi słoĔca na
wysokiej górze padł na nich ów czar, ten dziwny,
niewidoczny blask przyjaĨni, radoĞci i przygody.
- TrochĊ za ciĊĪki.
Jack uĞmiechnął siĊ.
- Ale nie dla nas dwóch.
Złączeni wspólnym wysiłkiem, potykając siĊ, razem przeszli
ostatni odcinek stromizny. Razem wyĞpiewali: "Raz! Dwa!
Trzy!" i cisnĊli kłodĊ z łoskotem na olbrzymi stos. Potem
odstąpili na bok Ğmiejąc siĊ w takim uniesieniu, Īe aĪ Ralf
musiał stanąü na głowie. Na dole chłopcy wciąĪ siĊ mozolili,
chociaĪ niektórzy malcy stracili juĪ zapał i zaczĊli szukaü w
tym nowym lesie owoców. Wkrótce bliĨniacy, wykazując
zaskakującą pojĊtnoĞü, weszli na górĊ z narĊczami suchych
liĞci i zwalili je przy stosie. Jeden za drugim, czując, Īe stos
jest na ukoĔczeniu, chłopcy przestawali schodziü na dół i
gromadzili siĊ na róĪowym skalnym wierzchołku. Oddech siĊ
uspokajał, obsychał pot.
Gdy reszta dzieci zaczĊła siĊ do nich schodziü, Ralf i Jack
spojrzeli na siebie. Narastała w nich ĞwiadomoĞü, której siĊ
wstydzili, i nie wiedzieli, jak zacząü wyznanie.
Ralf zaczai pierwszy, szkarłatny na twarzy.
- Czy ty?... - Odchrząknął: - Ty zapalisz ogieĔ?
Teraz, gdy absurdalnoĞü sytuacji stała siĊ jawna, Jack
równieĪ poczerwieniał. Zaczął mamrotaü niejasno:
- Bierze siĊ dwa patyki i trze. Trze siĊ...
Spojrzał na Ralfa, który ostatecznie wyznał swoją
nieudolnoĞü.
- Czy ma kto zapałki?
- Robi siĊ łuk i obraca siĊ szybko strzałĊ - rzekł Roger.
Potarł w mimicznym geĞcie jedną rĊkĊ o drugą. - PSS. PSS.
Nad wierzchołkiem przemknął lekki powiew. Wraz z tym
powiewem nadszedł Prosiaczek, w szortach i koszuli, z
trudem wyplątując siĊ z gĊstwiny leĞnej, a w szkłach jego
okularów odbijało siĊ wieczorne słoĔce. Pod pachą niósł
konchĊ.
Ralf krzyknął w jego stronĊ:
- Prosiaczek! Masz zapałki?
Inni podjĊli ten okrzyk, aĪ zagrzmiała cała góra. Prosiaczek
potrząsnął głową przecząco i zbliĪył siĊ do stosu.
- Jeju! Ale kupa drzewa!
Nagle Jack wyciągnął rĊkĊ.
- Okulary... bĊdzie z nich szkło powiĊkszające!
Prosiaczek został otoczony, zanim zdąĪył umknąü.
- Zaraz... puĞücie mnie! - głos jego przeszedł w okrzyk
zgrozy, gdy Jack zerwał mu z twarzy okulary. - UwaĪaj!
Oddaj moje szkła! Nic bez nich nie widzĊ! Rozbijecie
konchĊ!
Ralf odepchnął go łokciem i ukląkł przy stosie.
- OdsłoĔcie!
Chłopcy zaczĊli siĊ popychaü, szarpaü, gorliwie napominaü.
Ralf przesuwał szkła to w przód, to w tył, to w jedną, to w
drugą stronĊ, aĪ lĞniący biały obraz zachodzącego słoĔca
legł na kawałku spróchniałego drewna. Niemal w tej samej
chwili podniosła siĊ wąziutka struĪka dymu i zadrapało go w
gardle, aĪ kaszlnął. Jack ukląkł równieĪ i zaczął lekko
dmuchaü rozpraszając gĊstniejący dymek. Ukazał siĊ nikły
ogieniek. Początkowo niemal niewidoczny w jasnym słoĔcu
płomyk liznął cienki patyczek, wzrósł, nabrał barwy i siĊgnął
wyĪej do gałĊzi, która eksplodowała z ostrym trzaskiem.
OgieĔ pobiegł w górĊ i chłopcy zaczĊli wiwatowaü.
- Moje szkła! - wył Prosiaczek. - Oddajcie moje szkła!
Ralf odszedł od ogniska i wsunął mu okulary w wyciągniĊte
dłonie. Głos Prosiaczka zmienił siĊ teraz w pomruk:
- Rozmazane plamy i nic wiĊcej. Ledwie widzĊ własną rĊkĊ.
Chłopcy taĔczyli. Drzewo było spróchniałe, suche jak pieprz i
całe konary ulegle poddawały siĊ Īółtym płomieniom, które
biegły w górĊ tworząc snop ognia siĊgający na dwadzieĞcia
stóp. Daleko od ogniska bił potĊĪny Īar, a drogĊ powiewu
znaczyła rzeka iskier. Kłody rozsypywały siĊ w biały pył.
Ralf krzyczał:
- WiĊcej drzewa! Wszyscy po drzewo!
ĩycie stało siĊ wyĞcigiem z ogniem i chłopcy rozbiegli siĊ po
górnej czĊĞci lasu. Szło o utrzymanie łopocącej flagi ognia
na wierzchołku góry i o niczym wiĊcej nikt nie myĞlał. Nawet
najmniejsi, jeĞli pragnienie owoców nie było od nich
silniejsze, przynosili kawałeczki drzewa i ciskali je w
płomienie. Powiew stał siĊ trochĊ Īywszy i zmienił siĊ w lekki
wiaterek, tak Īe wyraĨnie dawało siĊ teraz odróĪniü stronĊ
nawietrzną od zawietrznej. Z jednej strony było chłodnawo, z
drugiej potĊĪne ramiĊ ognia siekło srogim Īarem, który w
mgnieniu oka osmalał włosy. Czując wieczorny wiatr na
spoconych twarzach chłopcy stawali, Īeby nacieszyü siĊ
jego ĞwieĪoĞcią, i dopiero wtedy przekonywali siĊ, jacy są
zmĊczeni. Rzucali siĊ na ziemiĊ w cieniu, który zalegał
wĞród porozbijanych skał. Snop ognia szybko siĊ zmniejszał;
po chwili stos opadł z głuchym łoskotem i wystrzelił w górĊ
wielkim słupem iskier, które porwał wiatr i rozrzucił na swej
drodze. Chłopcy leĪeli zziajani jak psy.
Ralf uniósł głowĊ.
- To było do kitu.
Roger plunął celnie w spopielony Īar. Dlaczego?
- Nie było wcale dymu. Sam płomieĔ.
Prosiaczek usadowił siĊ w załomie skał i połoĪył sobie
konchĊ na kolanach.
To ognisko - rzekł - było do niczego. Nie potrafilibyĞmy
utrzymaü takiego ognia, choübyĞmy siĊ nie wiem jak stara
TyĞ siĊ najwiĊcej starał - powiedział Jack pogardliwie. -Tylko
siedziałeĞ.
- Dał nam swoje okulary - bronił go Simon rozmazując
ramieniem sadzĊ na policzku. - WiĊc nam pomógł.
- Ja mam konchĊ - oburzył siĊ Prosiaczek. - Dajcie mi
mówiü!
- Koncha nic nie znaczy tu na górze - powiedział Jack- wiĊc
moĪesz siĊ zamknąü.
- Trzymam w rĊku konchĊ.
- PołóĪcie parĊ zielonych gałĊzi - doradził Maurice. - To
najlepszy sposób, Īeby zrobiü dym.
- Mam w rĊku...
Jack odwrócił siĊ gwałtownie.
- Zamknij siĊ!
Prosiaczek umilkł. Ralf zabrał mu konchĊ i spojrzał na krąg
chłopców.
- Musimy wyznaczyü specjalną grupĊ do pilnowania ognia.
KaĪdej chwili moĪe pokazaü siĊ okrĊt - machnął rĊką ku
rozciągniĊtej linii horyzontu - i jeĞli bĊdziemy dawali sygnały,
przypłynie i zabierze nas. I jeszcze jedna rzecz. PowinniĞmy
ustanowiü wiĊcej praw. Tam, gdzie jest koncha, tam jest
zgromadzenie. Tak samo tu, jak na dole.
Wyrazili zgodĊ. Prosiaczek otworzył usta, Īeby coĞ
powiedzieü, ale pochwycił wzrok Jacka i zamknął je z
powrotem. Jack wyciągnął rĊce po konchĊ i wstał, ostroĪnie
trzymając delikatny przedmiot w czarnych od sadzy
dłoniach.
- Zgadzam siĊ z Ralfem. Musimy ustanowiü prawa i
szanowaü je. Ostatecznie nie jesteĞmy przecieĪ dzikusami.
JesteĞmy Anglikami, a Anglicy we wszystkim są najlepsi.
Musimy wiĊc robiü to, co trzeba.
Zwrócił siĊ do Ralfa.
- Ralf, podzielĊ chór - to znaczy moich myĞliwych - na grupy
i zajmiemy siĊ podtrzymywaniem ognia...
Ta wielkodusznoĞü wznieciła burzĊ oklasków, a Jack
uĞmiechnął siĊ do chłopców i pomachał konchą, by siĊ
uciszyli.
- Teraz nie bĊdziemy juĪ podsycaü ognia. Bo kto w nocy
zauwaĪy dym? A moĪemy przecieĪ rozpaliü na nowo
ognisko, kiedy zechcemy. Alty, bĊdziecie pilnowali ognia w
tym tygodniu, a soprany w przyszłym...
Zgromadzenie z powagą wyraziło zgodĊ.
- BĊdziemy takĪe trzymaü straĪ. Gdy zobaczymy okrĊt wszyscy zwrócili oczy w stronĊ, którą wskazywało koĞciste
ramiĊ - dołoĪymy zielonych gałĊzi. Wtedy bĊdzie wiĊcej
dymu.
Wpatrywali siĊ pilnie w niebieski horyzont, jakby kaĪdej
chwili mogła pojawiü siĊ na nim malutka sylwetka.
SłoĔce na zachodzie było jak kropla płonącego złota,
osuwająca siĊ wciąĪ bliĪej i bliĪej parapetu Ğwiata. Zaraz teĪ
zdali sobie sprawĊ, Īe wieczór oznacza kres Ğwiatła i ciepła.
Roger wziął konchĊ i spojrzał po chłopcach z ponurą miną.
- Obserwowałem morze. OkrĊtu ani Ğladu. MoĪe nigdy nas
nie uratują...
Podniósł siĊ szmer i zaraz ucichł. Ralf odebrał konchĊ
Rogerowi.
- Mówiłem juĪ, Īe przyjadą po nas. Musimy po prostu
poczekaü. To wszystko.
OdwaĪnie, z oburzeniem, Prosiaczek chwycił konchĊ.
- WłaĞnie to mówiłem! O naszych zebraniach i o tym
wszystkim, a wtedy powiedzieliĞcie, Īebym siĊ zamknął...
Głos jego wpadł w płaczliwy ton wyrzutu. Chłopcy poruszyli
siĊ, zaczĊli go przekrzykiwaü.
- MówiliĞcie, Īe chcecie rozpaliü ognisko, i poszliĞcie, i
ułoĪyliĞcie stos jak stóg siana. Jak ja coĞ mówiĊ - krzyczał
Prosiaczek z goryczą w głosie - kaĪecie mi siĊ zamknąü, ale
jeĪeli Jack albo Maurice, albo Simon...
Przerwał wĞród ogólnej wrzawy i stał utkwiwszy spojrzenie
poza nimi w nieprzyjazne zbocze góry, gdzie rósł las, w
którym znaleĨli suche drzewo. Potem rozeĞmiał siĊ tak jakoĞ
dziwnie, te uciszyli siĊ patrząc ze zdumieniem na błyszczące
okulary.
Spojrzeli w Ğlad za jego wzrokiem, by odkryü powód
gorzkiego Ğmiechu.
- I macie teraz swoje ognisko.
Tu i ówdzie, spomiĊdzy pnączy, które zdobiły umarłe lub
umierające drzewa, wznosił siĊ dym. Gdy tak patrzyli, u
korzenia jednej z lian błysnął ogieĔ i dym zaraz zgĊstniał.
Przy zwalonym drzewie zamigotały drobne płomyki i
rozpełzły siĊ na wszystkie strony, po liĞciach i poszyciu,
mnoĪąc siĊ i potĊgując. Jeden z płomieni siĊgnął pnia
drzewa i pomknął w górĊ jak wiewiórka. Dym zwiĊkszał siĊ,
sączył przez liĞcie, przenikał na zewnątrz. Niczym na
skrzydłach wiatru wiewiórka dała susa, przywarła do
sąsiedniego drzewa, po czym zbiegła na dół. Pod ciemnym
baldachimem listowia i dymu las ogarnĊła poĪoga. Płachty
czarnoĪółtego dymu sunĊły ku morzu. Widząc płomienie i
niepowstrzymany pochód ognia, chłopcy wydali przenikliwy,
pełen podniecenia krzyk. Jak bestia, pełznący jaguar,
płomieĔ podkradł siĊ ku linii przypominających brzozy
drzewek, które okalały zwały róĪowawych skał. Rzucił siĊ na
pierwsze z brzegu i na krótką chwilĊ ich gałĊzie zaszumiały
ognistymi liĞümi. OgieĔ przeskoczył zwinnie przerwĊ
pomiĊdzy drzewami i jednym zamachem ogarnął cały rząd.
Odgłosy poĪaru zlały siĊ w jedno dudnienie, które jakby
trzĊsło całą górą.
- Macie swoje ognisko.
Przestraszony Ralf zdał sobie sprawĊ, Īe chłopcy milkną i
nieruchomieją ze zgrozy na widok Īywiołu. ĝwiadomoĞü
tego i własny strach rozwĞcieczyły go.
- Och, zamknij siĊ!
- Trzymam konchĊ - rzekł uraĪony Prosiaczek. - Mam prawo
mówiü.
Patrzyli na niego oczami, w których nie było
zainteresowania, i nastawiali uszu na dudnienie ognia.
Prosiaczek spojrzał nerwowo w to piekło i przycisnął konchĊ
do piersi.
- Teraz wszystko siĊ pali. A to było nasze drzewo na
ognisko.
ZwilĪył jĊzykiem wargi.
- Nic na to nie poradzimy. PowinniĞmy byü ostroĪniejsi. Mam
stracha, Īe...
Jack oderwał wzrok od ognia.
- Ty masz zawsze stracha. Ty... TłuĞciochu!
- Ja trzymam konchĊ - powiedział Prosiaczek chłodno,
Zwrócił siĊ do Ralfa: - Trzymam w rĊku konchĊ, widzisz,
Ralf?
Ralf niechĊtnie odwrócił siĊ od wspaniałego, groĨnego
widoku.
- Co to?
- Koncha. Mam prawo mówiü.
BliĨniacy zachichotali.
- ChcieliĞmy dymu...
- A teraz patrzcie!...
Całun dymu ciągnął siĊ milami. Wszyscy chłopcy z
wyjątkiem Prosiaczka zaczĊli chichotaü i wkrótce chichot
przemienił siĊ w grzmiący Ğmiech.
Prosiaczek zdenerwował siĊ.
- Ja mam konchĊ! Słuchajcie! PowinniĞmy byli w pierwszym
rzĊdzie zbudowaü szałasy nad brzegiem. Tam, na dole, było
w nocy duĪo cieplej. Ale wystarczyło, Īeby Ralf powiedział
"ognisko", a zaraz polecieliĞcie z wrzaskiem i wyciem na
górĊ. Jak banda dzieciaków!
Teraz juĪ słuchali tej tyrady.
- Chcecie siĊ uratowaü, a nie robicie najwaĪniejszych rzeczy
i nie zachowujecie siĊ jak naleĪy.
Zdjął okulary i chciał odłoĪyü konchĊ, ale rozmyĞlił siĊ na
widok rąk kilku starszych chłopców wyciągniĊtych w jej
stronĊ. Wsunął muszlĊ pod pachĊ i z powrotem kucnął na
skale.
- Potem przyleĨliĞcie tutaj i zrobiliĞcie ognisko, które jest
zupełnie do niczego. A teraz podpaliliĞcie wyspĊ. Ładnie
bĊdziemy wyglądali, jak cała wyspa pójdzie z dymem.
BĊdziemy jedli pieczone owoce i pieczoną wieprzowinĊ. W
tym nie ma nic Ğmiesznego! WybraliĞcie Ralfa na wodza i
nie dajecie mu czasu do namysłu. A jak tylko coĞ powie, to
zaraz lecicie, jak, jak...
Przerwał, Īeby zaczerpnąü tchu; słychaü było pomruk ognia.
- To jeszcze nie wszystko. Chodzi o dzieci. O maluchów.
Kto na nich zwrócił uwagĊ? Kto wie, ilu ich jest?
Ralf zrobił nagle krok naprzód.
- Ty. Kazałem ci zrobiü listĊ!
- W jaki sposób - wrzasnął Prosiaczek z oburzeniem - sam
jeden? Posiedzieli parĊ minut, potem jedni poszli siĊ kąpaü,
a drudzy do lasu. Porozłazili siĊ na wszystkie strony. Co ja
mogłem zrobiü?
Ralf zwilĪył pobladłe wargi.
- WiĊc nie wiesz, ilu nas powinno byü?
- A jak miałem ich policzyü, kiedy biegali jak mrówki. A
potem, jak wyĞcie trzej wrócili, ledwie powiedziałeĞ o
ognisku, wszyscy zerwali siĊ i pobiegli, i nie miałem czasu.
- DoĞü! - przerwał mu Ralf ostro i wyrwał konchĊ. - Nie
policzyłeĞ i tyle.
- ...potem ukradliĞcie mi okulary...
- Zamknij siĊ! - wrzasnął Jack.
- ...a te maluchy łaziły tam, na dole, gdzie teraz siĊ pali.
Skąd wiecie, czy ich tam jeszcze nie ma?
Prosiaczek wstał i wskazał rĊką dym i płomienie. WĞród
chłopców podniósł siĊ szmer, który zaraz ucichł. CoĞ
dziwnego działo siĊ z Prosiaczkiem, bo aĪ go zatkało.
- Ten mały... - z trudem łapał oddech - ten z myszką na
twarzy, nie widzĊ go. Gdzie on jest?
Zrobiła siĊ Ğmiertelna cisza.
- Ten, co mówił o wĊĪach. On był tam, na dole...
Nagle jakieĞ drzewo eksplodowało w ogniu jak bomba.
Plątanina lian uniosła siĊ na chwilĊ w górĊ, zadrgała i znowu
opadła. Widząc to malcy wrzasnĊli:
- WĊĪe! WĊĪe! Patrzcie, jakie wĊĪe!
Na zachodzie słoĔce niepostrzeĪenie znalazło siĊ juĪ tylko o
cal nad linią wody. Na twarze chłopców padały od dołu
czerwone blaski. Prosiaczek rzucił siĊ na skałĊ Ğciskając ją
kurczowo dłoĔmi.
- Gdzie jest ten mały... co miał myszkĊ... na twarzy? MówiĊ
wam, Īe go nie widzĊ.
Chłopcy spoglądali na siebie trwoĪnie, niedowierzająco.
- Gdzie on jest?
Ralf wymamrotał jakby zawstydzony:
- MoĪe wrócił do... do...
Pod nimi, w dole, po nieprzyjaznej stronie góry, trwało nadal
dudnienie.
CHATKI NA BRZEGU
Jack stał zgiĊty we dwoje. Skulił siĊ jak sprinter, z nosem
zaledwie o parĊ cali nad wilgotną ziemią. Pnącza, które
zdobiły drzewa girlandami, gubiły siĊ w zielonym mroku o
trzydzieĞci stóp ponad nim; zewsząd otaczało go poszycie
leĞne. Nikłe oznaki Ğwiadczyły, Īe tĊdy przeszło zwierzĊ złamana gałązka i coĞ, co mogło byü lekkim Ğladem racicy.
OpuĞcił głowĊ i wpatrzył siĊ w Ğlady, jakby chcąc je zmusiü,
Īeby przemówiły. Potem na czworakach, niebaczny na
trudy, podkradł siĊ jak pies kilka kroków dalej. Pnącze
tworzyło tu pĊtlĊ ze zwisającym z kolanka wąsem roĞliny.
Wąs ten był wypolerowany od dołu. ĝwinie przechodząc
przez pĊtlĊ pocierały go swą szczeciniastą skórą.
Przykucnął z twarzą o kilka cali od tropu, a potem wpatrzył
siĊ w półmrok poszycia. Jego ruda czupryna, znacznie
dłuĪsza niĪ w dniu przybycia na wyspĊ, była teraz jaĞniejsza,
a nagie plecy pokrywała masa ciemnych piegów i płatki
łuszczącej siĊ skóry. W rĊku trzymał długi, zaostrzony kij;
oprócz wyĞwiechtanych, przepasanych paskiem szortów nie
miał na sobie nic. Zamknął oczy, zadarł głowĊ i powoli
wciągnął w rozszerzone nozdrza ciepły prąd powietrza,
pragnąc w nim znaleĨü jakąĞ wskazówkĊ. I on, i las trwali w
zupełnym bezruchu.
Wreszcie odetchnął z długim westchnieniem i otworzył oczy.
Były jasnoniebieskie - oczy, które w odczuciu zawodu ciskały
pioruny i wydawały siĊ szalone. ZwilĪył jĊzykiem zeschniĊte
wargi i badał wzrokiem nieprzenikniony las. Potem znów
przekradł siĊ dalej, przypadając od czasu do czasu do ziemi.
Milczenie lasu było bardziej przytłaczające niĪ upał, a o tej
porze dnia cichły nawet owady. Raz tylko, kiedy Jack
wystraszył barwnego ptaka z prymitywnego gniazda z
patyków, cisza została zakłócona i zgrzytliwy krzyk
dobywający siĊ niczym z wieczystej otchłani zabrzmiał
zwielokrotnionym echem. Jack wzdrygnął siĊ i wciągnął ze
Ğwistem powietrze; na krótką chwilĊ stał siĊ nie myĞliwym, a
zastraszonym stworzeniem podobnym do małpy w plątaninie
drzew. Potem przypomniał sobie trop, doznany zawód i
zaczął znów zapamiĊtale przeszukiwaü teren. Przy pniu
ogromnego drzewa, na którym rosły blade kwiaty, zatrzymał
siĊ, zamknął oczy i jeszcze raz wciągnął ciepłe powietrze.
Tym razem szybko wypuĞcił dech, nawet przybladł trochĊ,
ale zaraz krew znowu napłynĊła mu do twarzy. Przemknął
jak cieĔ mroczną przestrzeĔ pod drzewem i kucnął
zapatrzony w stratowaną ziemiĊ u swych stóp.
Odchody były jeszcze ciepłe. LeĪały kupkami na zrytej ziemi.
Były oliwkowozielone, gładkie i trochĊ parowały. Jack uniósł
głowĊ i wpatrzył siĊ z uwagą w nieprzeniknione kłĊbowisko
pnączy, które leĪały w poprzek tropu. Potem wzniósł
włóczniĊ i przekradł siĊ przez pnącza. Dalej trop prowadził
na szeroką, wydeptaną ĞcieĪkĊ, ziemia tu stwardniała od
stałego tłuczenia racicami. Prostując siĊ na całą swą
wysokoĞü Jack usłyszał jakiĞ ruch na ĞcieĪce. Odchylił ramiĊ
do tyłu i z całej siły cisnął włócznią. Ze ĞcieĪki dobiegł
szybki, twardy klekot racic, jak dĨwiĊk kastanietów, nĊcący,
doprowadzający do szaleĔstwa - obietnica miĊsa. Jack
wyskoczył z poszycia i porwał włóczniĊ. Tupot ĞwiĔskich
racic zamarł gdzieĞ w oddali.
Jack stał ociekając potem, wysmarowany brunatną ziemią,
poznaczony całodziennym polowaniem. Klnąc zszedł ze
ĞcieĪki i zaczął siĊ przedzieraü przez zaroĞla, póki siĊ nie
przerzedziły, a nagie pnie podtrzymujące ciemny strop
zastąpiły jasnoszare palmy z pierzastymi koronami. Za nimi
połyskiwało morze i słychaü było głosy. Ralf klecił z pni i liĞci
palmowych prymitywną budĊ, która wyglądała, jakby lada
chwila miała runąü. Nie widział Jacka.
- Masz trochĊ wody?
Ralf podniósł głowĊ znad plątaniny liĞci i zmarszczył brwi.
Nawet patrząc na Jacka nie widział go.
- Pytam, czy masz trochĊ wody. Piü mi siĊ chce.
Ralf oderwał siĊ od swojej pracy i drgnął na widok Jacka.
- Och, to ty! Woda? Tam pod drzewem. Powinno byü
jeszcze trochĊ.
Jack wziął jedną z napełnionych ĞwieĪą wodą skorup
orzecha kokosowego, które stały w cieniu, i zaczął piü.
Woda Ğciekała mu na brodĊ, szyjĊ, piersi. SkoĔczywszy,
głoĞno oddychał.
- Strasznie mi siĊ chciało piü.
Z wnĊtrza budki zabrzmiał głos Simona:
- TrochĊ do góry.
Ralf uniósł gałąĨ, na której opierało siĊ poszycie z liĞci.
LiĞcie rozsunĊły siĊ i opadły na dół. W otworze ukazała siĊ
skruszona twarz Simona.
- Przepraszam.
Ralf z niezadowoleniem przyglądał siĊ zniszczeniu.
- Nigdy tego nie skoĔczymy.
Rzucił siĊ na ziemiĊ u stóp Jacka. Simon wyglądał przez
otwór w szałasie. LeĪąc na ziemi Ralf wyjaĞnił:
- Tyle dni pracujemy i teraz patrz!
Dwie chatki, chociaĪ chwiejne, ale stały. Ta była ruiną.
- A oni ciągle uciekają. PamiĊtasz zebranie? Jak to kaĪdy
mówił, Īe bĊdzie ciĊĪko pracował, póki nie ukoĔczymy chat?
- Oprócz mnie i myĞliwych...
- Oprócz myĞliwych. A te maluchy są... Zrobił rĊką gest,
szukając właĞciwego okreĞlenia.
- Są beznadziejne. Starsi teĪ niewiele lepsi. Patrz! PracujĊ tu
z Simonem cały dzieĔ. ĩaden nam nie pomaga. Kąpią siĊ,
jedzą albo siĊ bawią.
Simon wysadził ostroĪnie głowĊ przez dziurĊ.
- JesteĞ wodzem. MoĪesz im nakazaü.
Ralf leĪał na wznak i patrzył w górĊ na palmy i niebo.
- Zebrania. Bardzo lubimy zebrania. Codziennie je robimy.
Dwa razy na dzieĔ. I gadamy. - Oparł siĊ na łokciu. - ZałoĪĊ
siĊ, Īe gdybym w tej chwili zatrąbił, zaraz by przybiegli.
Zaraz by siĊ zrobili powaĪni i zaraz by któryĞ powiedział, Īe
powinniĞmy zbudowaü odrzutowiec albo łódĨ podwodną,
albo telewizor. A jak zebranie siĊ skoĔczy, piĊü minut
popracują i rozlezą siĊ albo pójdą polowaü.
Jack zaczerwienił siĊ.
- Chcemy miĊsa.
- Nie ma go jak dotąd. Chcemy teĪ chat. Poza tym twoi
myĞliwi wrócili kilka godzin temu. Poszli siĊ kąpaü.
- Ja polowałem dalej - rzekł Jack. - Kazałem im iĞü, a sam
musiałem...
Starał siĊ jakoĞ wyraziü nurtującą go koniecznoĞü tropienia i
zabijania.
- Ja polowałem dalej. MyĞlałem, Īe jak sam... Znowu w jego
oczach pojawił siĊ szaleĔczy błysk.
- MyĞlałem, Īe upolujĊ.
- Ale nie upolowałeĞ.
- MyĞlałem, Īe upolujĊ.
JakaĞ ukryta pasja zawibrowała w głosie Ralfa.
- Ale jak dotąd nie upolowałeĞ! Nie pomógłbyĞ nam przy
budowie chat? - Zaproszenie to mogłoby ujĞü za zdawkowe,
gdyby nie szczególna nuta w głosie Ralfa.
- Chcemy miĊsa...
- I nie moĪemy go zdobyü.
Teraz antagonizm stał siĊ zupełnie wyraĨny.
- Ale zdobĊdziemy! NastĊpnym razem! MuszĊ zrobiü zadzior
na włóczni. ZraniliĞmy ĞwiniĊ i włócznia wypadła. ĩebyĞmy
tylko mogli jakoĞ porobiü zadziory...
- Potrzebne nam chaty.
Nagle Jack zaczął wrzeszczeü z wĞciekłoĞcią:
- Chcesz powiedzieü...
- MówiĊ tylko, Īe pracowaliĞmy piekielnie ciĊĪko. WiĊcej nic.
Obaj byli czerwoni na twarzy i wzajemnie unikali swoich
spojrzeĔ. Ralf obrócił siĊ na brzuch i zaczął siĊ bawiü trawką.
- Gdyby zaczĊło padaü, jak wtedy, kiedyĞmy spadli, tobyĞ
zobaczył. I jeszcze jedno. Potrzebujemy chat ze wzglĊdu
na...
Przerwał na chwilĊ i obaj uciszyli w sobie gniew. Wówczas
Ralf podjął znów ten zmieniony, bezpieczny temat:
- ZauwaĪyłeĞ, prawda?
Jack rzucił włóczniĊ i kucnął.
- Co?
- No. ĩe siĊ boją.
Przewrócił siĊ na plecy i spojrzał w zawziĊtą, brudną twarz
Jacka.
- Wiesz, jak jest. ĝni im siĊ. To słychaü. PróbowałeĞ kiedy
nasłuchiwaü w nocy?
Jack potrząsnął głową.
- Krzyczą i gadają. Te maluchy. A nawet starsi. Jakby...
- Jakby to nie była dobra wyspa.
Zdziwieni słowami Simona, spojrzeli w jego powaĪną twarz.
- Jakby - rzekł Simon - ten zwierz, ten zwierz albo wąĪ był
naprawdĊ. PamiĊtacie?
Starsi chłopcy drgnĊli na dĨwiĊk tego zakazanego słowa. Od
pewnego czasu nie wspominało siĊ wĞród nich o wĊĪach nie wypadało wspominaü.
- Jakby to nie była dobra wyspa - powtórzył Ralf wolno. Tak, słusznie.
Jack usiadł i wyprostował nogi.
- Mają Ĩle w głowie.
- StukniĊci. PamiĊtasz naszą wyprawĊ? UĞmiechnĊli siĊ do
siebie wspominając urok pierwszego
dnia pobytu na wyspie. Ralf ciągnął dalej:
- WiĊc potrzebne nam chaty jako rodzaj...
- Domu.
- Słusznie.
Jack podciągnął nogi, objął rĊkoma kolana i zmarszczył brwi
z wysiłku, Īeby go dobrze zrozumiano.
- Ale wszystko jedno... w lesie... To znaczy, jak polujesz...
nie wtedy, jak zrywasz owoce, oczywiĞcie, tylko jak jesteĞ
sam... Przerwał na chwilĊ, niepewny, czy Ralf potraktuje go
powaĪnie.
- Mów.
- Jak polujesz, to czasem czujesz siĊ jakby... - Zaczerwienił
siĊ niespodziewanie. -Nic w tym, oczywiĞcie, nie ma. To
tylko takie uczucie. Ale czujesz siĊ, jakbyĞ to nie ty polował,
a... na ciebie polowali. Jakby coĞ cały czas w dĪungli za
tobą chodziło.
Siedzieli milcząc. Simon przejĊty, Ralf z niedowierzaniem i
lekkim zgorszeniem. Usiadł pocierając ramiĊ brudną dłonią.
- No, nie wiem.
Jack poderwał siĊ i zaczął mówiü bardzo szybko:
- Tak właĞnie czasem człowiek siĊ w lesie czuje.
OczywiĞcie, to nic nie znaczy. Tylko... tylko...
Zrobił kilka szybkich kroków w stronĊ brzegu i z powrotem.
- Tylko nie wiem, jak oni siĊ czują. Rozumiesz? I to
wszystko.
- Najlepiej byłoby, Īeby nas uratowano.
Jack musiał pomyĞleü chwilkĊ, zanim przypomniał sobie, co
to słowo znaczy.
- ĩeby nas uratowano? OczywiĞcie. Ale niezaleĪnie od
wszystkiego chciałbym najpierw złapaü ĞwiniĊ... - Porwał
włóczniĊ i wbił ją z rozmachem w ziemiĊ. W jego oczach
pojawił siĊ znowu obłĊdny, tĊpy wyraz. Ralf patrzył na niego
krytycznie zza splątanej grzywy jasnych włosów.
- Jak tylko myĞliwi bĊdą pamiĊtaü o ogniu...
- Ty tylko ogieĔ i ogieĔ!
Zbiegli na plaĪĊ i odwróciwszy siĊ nad samą wodą spojrzeli
na róĪowy szczyt. Na ciemnoniebieskim niebie kreĞliła siĊ
kredową linią smuĪka dymu, falowała lekko hen, wysoko i
nikła. Ralf zmarszczył brwi.
- Ciekawym, czy to daleko widaü?
- Całe mile.
- Za mało robimy dymu.
Dolna czĊĞü smuĪki, jakby Ğwiadoma ich wzroku, zgĊstniała
w kremową plamĊ, która zaczĊła piąü siĊ w górĊ po wątłej
kolumience.
- DołoĪyli zielonych gałĊzi - mruknął Ralf. - Ciekawe! WytĊĪonym wzrokiem Ğledził horyzont.
- Mam!
Jack wrzasnął tak przeraĨliwie, Īe Ralf aĪ podskoczył.
- Co? Gdzie? OkrĊt?
Lecz Jack wskazywał wysokie stromizny wiodące z góry do
niĪszych partii wyspy.
- Prosta sprawa! One są tam... muszą byü tam, gdy słoĔce
za bardzo przygrzewa...
Ralf patrzył zdezorientowany w jego skupioną twarz.
- ...wyłaĪą na górĊ. Wysoko, w cieĔ, i odpoczywają sobie w
czasie upału, jak u nas krowy...
- MyĞlałem, Īe zobaczyłeĞ okrĊt!
- MoglibyĞmy zakraĞü siĊ... najpierw pomalowaü twarze,
Īeby nas nie zobaczyły... albo otoczyü je i...
Ralf z oburzenia stracił panowanie nad sobą.
- Ja mówiĊ o dymie! Nie chcesz siĊ uratowaü? U ciebie w
głowie tylko Ğwinia, Ğwinia, Ğwinia!
- Ale my chcemy miĊsa!
- Cały dzieĔ pracujĊ sam z Simonem, a ty przychodzisz i
nawet nie zwracasz uwagi na chaty!
- Ja teĪ pracowałem...
- Tak, ale robisz to, co chcesz! - krzyczał Ralf. - Chcesz
polowaü! A ja...
Stali patrząc na siebie na olĞniewająco białym piasku plaĪy,
zdziwieni tym wybuchem. Ralf pierwszy odwrócił wzrok
udając zainteresowanie grupką maluchów na piasku. Zza
granitowej płyty dobiegały okrzyki myĞliwych kąpiących siĊ w
basenie. Na skraju płyty leĪał na brzuchu Prosiaczek i
patrzył w połyskliwą wodĊ.
- Nie moĪna liczyü na ludzką pomoc.
Chciał wytłumaczyü, jak to jest, Īe ludzie nigdy nie okazują
siĊ tacy, za jakich siĊ ich brało.
- Simon. Ten pomaga. - Wskazał rĊką chaty. - Wszyscy inni
pouciekali. A on napracował siĊ tyle, co ja. Tylko...
- Simon zawsze jest pod rĊką.
Ralf ruszył z powrotem do chat, a Jack za nim.
- PomogĊ ci trochĊ przed kąpielą - mruknął Jack.
- Nie zawracaj sobie głowy.
Ale gdy doszli do chat, Simona nie było. Ralf zajrzał do chaty
i odwracając siĊ do Jacka powiedział:
- Prysnął.
- Znudziło mu siĊ - rzekł Jack - i poszedł siĊ kąpaü. Ralf
zmarszczył brwi.
- Dziwny chłopak. ĝmieszny chłopak.
Jack skinął głową, co mogło oznaczaü zarówno
potwierdzenie, jak i wszystko inne, i w milczeniu ruszyli obaj
w stronĊ basenu.
- A potem - rzekł Jack -jak siĊ wykąpiĊ i coĞ zjem, pójdĊ na
drugą stronĊ góry i zobaczĊ, czy tam są jakie Ğlady.
Pójdziesz ze mną?
- Ale przecieĪ słoĔce prawie juĪ zachodzi!
- MoĪe zdąĪĊ...
Szli obok siebie - dwa niezaleĪne kontynenty doĞwiadczeĔ i
uczuü - niezdolni siĊ porozumieü.
- Gdyby tak udało mi siĊ upolowaü ĞwiniĊ!
- A ja wrócĊ i bĊdĊ dalej budował chatĊ!
Spojrzeli na siebie zmieszani, z miłoĞcią i nienawiĞcią.
Pojednała ich dopiero słona, ciepła woda, okrzyki, pluski i
Ğmiechy kąpiących siĊ w basenie chłopców.
Simona, którego spodziewali siĊ zastaü przy basenie, nie
było tam.
Kiedy dwaj starsi chłopcy pobiegli na plaĪĊ, by spojrzeü
stamtąd na wierzchołek góry, z początku szedł za nimi, ale
zatrzymał siĊ. ChwilĊ stał, patrząc w zamyĞleniu na kupĊ
piachu na plaĪy, gdzie ktoĞ próbował skleciü jakiĞ szałas czy
budkĊ. Potem odwrócił siĊ do niej plecami i poszedł w las z
miną człowieka, który wie, czego chce. Simon był małym,
chudym chłopcem ze spiczastą brodą i tak jasnymi oczyma,
Īe Ralfowi wydał siĊ ogromnie wesoły i psotny. Zmierzwiona
strzecha czarnych włosów zakrywała mu niemal całkowicie
szerokie czoło. Ubrany w strzĊpy szortów, nogi miał bose jak
Jack. Zawsze Ğniadej cery był teraz spalony na ciemny brąz,
a skóra błyszczała mu od potu.
Przeszedł przez pas zgniecionej zieleni, minął wielką skałĊ,
na którą Ralf wspiął siĊ zaraz pierwszego ranka, a potem
skrĊcił w prawo, miĊdzy drzewa. Szedł znajomą drogą,
wĞród drzew owocowych, gdzie nawet najwiĊkszy leĔ mógł
znaleĨü łatwy, jeĞli nie zadowalający posiłek. Kwiaty i owoce
rosły tu razem na tym samym drzewie i wszĊdzie rozchodził
siĊ zapach dojrzałych owoców i brzĊczenie miliona
zbierających pokarm pszczół. Tutaj dopadły Simona
biegnące za nim maluchy. Mówiły, wykrzykiwały coĞ
niezrozumiale, ciągnĊły go ku drzewom. Potem, wĞród
brzĊczenia pszczół w popołudniowym słoĔcu, Simon znalazł
owoce, których nie mogły dosiĊgnąü, i wybierając spomiĊdzy
liĞci co najlepsze, podawał nieskoĔczonej iloĞci
wyciągniĊtych rąk. Gdy zaspokoił ich głód, przestał zrywaü
owoce i rozejrzał siĊ dokoła. Maluchy patrzyły na niego
nieodgadnionym wzrokiem sponad garĞci, w których
trzymały pełno dojrzałych owoców.
Simon zostawił ich i poszedł ledwie widoczną ĞcieĪką.
Wkrótce zamknĊły siĊ nad nim korony drzew dĪungli. Od
dołu aĪ po ciemne baldachimy, w których wrzało Īycie, rosły
niezwykłe blade kwiaty. Panował tu półmrok i pnącza zwisały
jak olinowanie zatopionych statków. Stopy Simona
zostawiały Ğlady w pulchnej glebie, a pnącza dygotały na
całej długoĞci, kiedy je potrącał.
Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie padało wiĊcej słoĔca.
Pnącza, które nie musiały szukaü Ğwiatła w górze, utkały tu
ogromną matĊ zawieszoną z jednej strony niewielkiej
polanki; bowiem pod cienką warstwą gleby była skała, która
pozwalała rosnąü tylko drobnym roĞlinom i paprociom. Całą
tĊ polankĊ otaczał gąszcz ciemnych aromatycznych
krzewów, tworząc jak gdyby kocioł Ğwiatła i skwaru. W kącie
polanki wielkie, walące siĊ drzewo wspierało siĊ ukoĞnie o
korony drzew jeszcze rosnących, a na nim, od dołu aĪ po
wierzchołek, pysznił siĊ Īółty i czerwony powój.
Simon przystanął. Spojrzał najpierw za siebie jak Jack w
leĞny gąszcz , a potem bystro dokoła, by siĊ upewniü, Īe
jest sam. Jego ruchy były teraz niemal ukradkowe. Potem
schylił siĊ i przecisnął w Ğrodek maty. Pnącza i krzewy były
tu tak zbite, Īe zostawił na nich pot, a gdy przedostał siĊ na
drugą stronĊ, znowu zamknĊły siĊ za nim szczelnie.
Znalazłszy siĊ bezpiecznie w Ğrodku, był jakby w chatce
odgrodzonej od polanki liĞümi. Kucnął, rozgarnął liĞcie i
wyjrzał na zewnątrz. Nie dostrzegł Īadnego ruchu prócz
harców pary barwnych motyli, które taĔczyły w rozgrzanym
powietrzu. Wstrzymując oddech zaczął nasłuchiwaü. Ku
wyspie nadciągał wieczór; cichły głosy fantastycznych
róĪnobarwnych ptaków, uspokajało siĊ brzĊczenie pszczół,
nawet krzyki mew powracających do gniazd poĞród
zwalistych skał powoli słabły. Fale, które daleko, daleko
rozbijały siĊ o rafĊ koralową, dawały znaü o sobie coraz
cichszym pomrukiem.
Simon opuĞcił zasłonĊ liĞci. Miodowe prĊgi słoĔca chyliły siĊ
coraz bardziej; wĞliznĊły siĊ na krzewy, przesunĊły po
zielonych pąkach przypominających Ğwiece, skoczyły ku
koronom drzew, a tymczasem w dole mrok powoli gĊstniał.
Wraz zniknieniem Ğwiatła przymierała jaskrawoĞü kolorów,
ustawał skwar. ĝwiecowe pąki drgnĊły. Zielone listki
rozchyliły siĊ leciutko i białe koniuszki kwiatów ostroĪnie
wysunĊły siĊ na zewnątrz. Niebawem słoĔce ustąpiło z
polanki całkowicie i spełzło takĪe z nieba. Napływająca
ciemnoĞü ogarnĊła wnĊtrze lasu nadając mu mĊtny i
niesamowity wygląd dna morskiego. ĝwiecowe pąki
przemieniły siĊ w ogromne białe kwiaty majaczące
niewyraĨnie w słabym blasku pierwszych gwiazd. Ich aromat
rozlał siĊ w powietrzu i zawładnął niepodzielnie wyspą.
DŁUGIE WŁOSY I MALOWANE TWARZE
Pierwszym rytmem, do którego siĊ przyzwyczaili, było
powolne przejĞcie od brzasku do szybko nastĊpującego
zmierzchu. Rozkosze poranka, jasne słoĔce, obmywające
wody i wonne powietrze, były dla nich czasem dobrej
zabawy i Īycia tak pełnego, Īe nadzieja przestawała byü
potrzebna, toteĪ ulegała zapomnieniu. Około południa, kiedy
powódĨ Ğwiatła spływała bardziej prostopadle, jaskrawy
poranek przybierał perłowe opalizujące barwy, a upał - jakby
wysokoĞü wiszącego ponad nimi słoĔca dodawała mu siły spadał jak cios, przed którym uciekali chroniąc siĊ w cieĔ,
gdzie dopiero mogli sobie poleĪeü lub zasnąü.
Dziwne rzeczy zdarzały siĊ o południu. Połyskujące morze
podnosiło siĊ, rozstĊpowało w płaszczyznach raĪącego
niepodobieĔstwa; rafa koralowa i kilka karłowatych palm,
uczepionych wyĪszych jej partii, płynĊły ku niebu, drĪały,
rozrywały siĊ na czĊĞci, rozpływały niczym krople deszczu
osiadłe na drucie albo zwielokrotnione jak w nieskoĔczonym
szeregu luster. Czasem wyłaniał siĊ ląd tam, gdzie nigdy go
nie było, a potem nagle znikał na oczach dzieci jak baĔka
mydlana. Prosiaczek kwitował to wszystko uczenie jako
"miraĪe", a poniewaĪ Īaden z chłopców nie mógł dotrzeü
nawet do rafy za wodą, w której czyhały zĊbate rekiny,
przywykli do tych tajemnic i ignorowali je tak samo, jak
ignorowali cudowne zjawisko migotania gwiazd. W południe
złudzenia wtapiały siĊ w niebo, skąd jak złe oko spoglądało
na dół słoĔce. Potem, z upływem godzin, miraĪe ustĊpowały
i horyzont wyrównywał siĊ, stawał siĊ błĊkitny i wyrazisty, w
miarĊ jak słoĔce siĊ obniĪało. NastĊpowała wówczas druga
pora umiarkowanego chłodu, ale ciąĪyła nad nią groĨba
nadejĞcia nocy. Kiedy słoĔce zachodziło, ciemnoĞü spadała
na wyspĊ jak kaptur gasidła i wkrótce do chat pod odległymi
gwiazdami napływał niepokój.
Jednak tradycja pracy, zabawy i jedzenia w ciągu całego
dnia, którą wynieĞli z północnej Europy, uniemoĪliwiała im
całkowite dostosowanie siĊ do tego nowego rytmu.
Początkowo jeden z maluchów, Percival, wĞliznął siĊ do
chaty i siedział w niej dwa dni płacząc, Ğpiewając i gadając,
aĪ uznali go za stukniĊtego, co ich trochĊ rozbawiło. Od tej
pory zawsze był mizerny, z zaczerwienionymi oczyma i
nieszczĊĞliwy; maluch, który mało siĊ bawił i czĊsto płakał.
Mniejszych chłopców nazywano teraz ogólnym mianem
"maluchów". RóĪnica wzrostu biegła stopniowo od Ralfa w
dół, a chociaĪ moĪna było mieü pewne wątpliwoĞci co do
miejsca zajmowanego przez Simona, Roberta i Maurice'a,
kaĪdy bez trudu odróĪniał starszaków od maluchów. Te
prawdziwe maluchy, ci mniej wiĊcej szeĞcioletni, wiedli
całkiem odrĊbny, a jednoczeĞnie intensywny własny Īywot.
Przez wiĊkszą czĊĞü dnia jedli, rwąc owoce, gdzie tylko
mogli je dosiĊgnąü, i nie bardzo wybredzając co do gatunku i
stopnia dojrzałoĞci. Przywykli juĪ do bólów brzucha i czegoĞ
w rodzaju chronicznej biegunki. W nocy cierpieli
niewypowiedziane mĊki strachu i tulili siĊ do siebie, szukając
pociechy. Poza jedzeniem i snem znajdowali czas na
zabawĊ, bezcelową i niewyszukaną, na białym piasku nad
lĞniącą wodą. Płakali za matkami duĪo rzadziej, niĪ moĪna
by siĊ było spodziewaü; byli bardzo opaleni i straszliwie
brudni. Posłusznie schodzili siĊ na głos konchy, czĊĞciowo
dlatego, Īe to Ralf na niej trąbił, a był doĞü duĪy, Īeby mieü
związek ze Ğwiatem dorosłych, a po czĊĞci dlatego, Īe lubili
zebrania, które były dla nich rozrywką. Poza tym rzadko
zaprzątali sobie głowy sprawami starszaków i wiedli swój
odrĊbny, bardzo uczuciowy Īywot we własnym zespole.
Zbudowali zamki z piasku nad rzeczułką. Zamki te były
wysokie na stopĊ i ozdabiały je muszle, zwiĊdłe kwiaty i
róĪne ciekawe kamyki. Wokół zamków wił siĊ gąszcz granic,
ĞcieĪek, murów, linii kolejowych, które dopiero wtedy
nabierały jakiegoĞ znaczenia, gdy siĊ patrzyło na nie
trzymając głowĊ tuĪ przy ziemi. Maluchy bawiły siĊ tutaj jeĞli
nie radoĞnie, to ze skupioną uwagą, czĊsto całą gromadką.
WłaĞnie teraz bawiło siĊ ich trzech - najwiĊkszy z nich
nazywał siĊ Henry. Był on dalekim krewnym tego chłopczyka
z myszką na buzi, którego nie widziano od czasu wielkiego
poĪaru lasu; ale Henry był za mały, Īeby to rozumieü, i
gdyby mu powiedziano, Īe chłopczyk wsiadł do samolotu i
odleciał do domu, przyjąłby to bez protestu czy
niedowierzania.
Tego popołudnia Henry pełnił rolĊ przywódcy, bo dwaj
pozostali, Percival i Johnny, byli najmniejszymi chłopcami na
wyspie. Percival miał włosy koloru myszy i nawet w oczach
własnej matki nie uchodził za ładnego; Johnny, silny,
jasnowłosy chłopczyk, miał wojownicze usposobienie. Nie
przejawiało siĊ ono w tej chwili, gdyĪ pochłaniała go zabawa
i wĞród trójki dzieci klĊczących na piasku panował spokój.
Z lasu wyszli Roger i Maurice. Zwolniono ich od obowiązku
pilnowania ognia, wiĊc zeszli na dół, Īeby siĊ wykąpaü.
Roger podąĪał przodem prosto przez zamki z piasku burząc
je po drodze nogą, grzebiąc w piasku kwiaty i roztrącając
troskliwie poukładane kamyki. Maurice postĊpował za nim
powiĊkszając jeszcze dzieło zniszczenia. Trzej malcy
przerwali zabawĊ i podnieĞli głowy. SzczĊĞliwym trafem
przedmioty, którymi właĞnie siĊ bawili, ocalały, wiĊc malcy
nie protestowali. Tylko Percival rozbeczał siĊ, bo miał oko
zasypane piaskiem, i Maurice szybko umknął. Dawniej
Maurice brał baty za sypanie młodszym dzieciom piaskiem w
oczy. Teraz, kiedy nie było rodziców, którzy mogliby mu
sprawiü lanie, odczuwał mimo wszystko niemiłe wyrzuty z
powodu popełnionego czynu. W jego umyĞle zaczĊła
mechanicznie powstawaü próba jakiejĞ mĊtnej wymówki.
Bąknął coĞ o pływaniu i pobiegł.
Roger został, przyglądając siĊ maluchom. Skóra niewiele mu
pociemniała od dnia przybycia, ale czarna czupryna,
opadająca z tyłu na kark, a z przodu na oczy, pasowała do
posĊpnej
twarzy
i
zmieniła
uprzednie
wraĪenie
nietowarzyskoĞci na wrĊcz odpychające. Percival przestał
beczeü i zaczął bawiü siĊ dalej, bo łzy spłukały piasek.
Johnny przyglądał mu siĊ chwilĊ porcelanowoniebieskimi
oczami, a potem sypnął garĞü piasku i Percival rozbeczał siĊ
na nowo.
Gdy Henry znudził siĊ swoją zabawą i powĊdrował wzdłuĪ
wybrzeĪa, Roger poszedł za nim trzymając siĊ palm i
podąĪając w tym samym kierunku niby od niechcenia. Henry
szedł w pewnej odległoĞci od palm i cienia, bo był za mały,
Īeby rozumieü potrzebĊ chronienia siĊ przed słoĔcem. Szedł
wybrzeĪem tuĪ nad skrajem wody. Był właĞnie przypływ i co
kilka sekund wody Pacyfiku podnosiły siĊ o cal we wzglĊdnie
spokojnej lagunie. W tym ostatnim naporze wód były Īywe
stworzenia, drobniutkie, przezroczyste Īyjątka, które
napłynĊły na gorący, suchy piach. NiepojĊtymi organami
zmysłów badały nowy teren. MoĪe tam, gdzie za poprzednim
najazdem nie było poĪywienia, teraz siĊ ono raptem pojawiło
- ptasie odchody, jakiĞ owad, wszelkie odpady lądowego
Īycia. Jak miriady drobniuteĔkich zĊbów piły Īyjątka
oczyszczały plaĪĊ.
Henry był tym zjawiskiem zafascynowany. Grzebał w piasku
kawałkiem wybielonego w wodzie patyka, który przyniosła
fala, i usiłował kierowaü ruchami czyĞcicieli plaĪy. Robił małe
kanaliki, które przypływ napełniał wodą, i wpuszczał tam
Īyjątka. Uczucie panowania nad Īywymi stworzeniami
przejĊło go do najwyĪszych granic. Mówił do nich, poganiał,
wydawał rozkazy. Kiedy siĊ cofał przed przypływem, jego
Ğlady tworzyły małe zatoczki, w których Īyjątka wiĊzły dając
mu złudzenie władzy. Kucnął na skraju wody, pochylony, z
czupryną opadającą na czoło, na oczy, a popołudniowe
słoĔce raziło w niego niewidzialnymi pociskami.
Roger zatrzymał siĊ równieĪ. Najpierw stał ukryty za wielkim
pniem palmy; ale Henry był tak wyraĨnie zaabsorbowany
przezroczystymi Īyjątkami, Īe w koĔcu Roger przestał siĊ
kryü. Rozejrzał siĊ po plaĪy. Percival odszedł z płaczem, a
Johnny tryumfalnie objął w posiadanie wszystkie zamki.
Siedział podĞpiewując sobie i rzucając piaskiem w
wyimaginowanego Percivala. Za nim Roger widział
granitową płytĊ i bryzgi wody, gdzie Ralf i Simon, Prosiaczek
i Maurice skakali do basenu. Nastawił pilnie ucha, ale ich
głosy ledwie do niego docierały.
Nagły powiew zatrząsł koronami palm, aĪ liĞcie zaczĊły
łopotaü i szeleĞciü. JakieĞ szeĞüdziesiąt stóp nad głową
Rogera pĊk orzechów - włókniste bryły, wielkie jak piłka do
rugby - oderwał siĊ od łodyg i z głuchym łoskotem uderzył w
ziemiĊ tuĪ obok Rogera nie tykając go. Roger ani myĞlał
uciekaü, tylko stał spoglądając to na orzechy, to na
Henry'ego.
Podglebie palm stanowiło wzniesienie plaĪy i całe pokolenia
tych drzew kruszyły w nim kamienie, które leĪały teraz na
piasku. Roger pochylił siĊ, wybrał jeden kamieĔ, zamierzył
siĊ i rzucił w Henry'ego - rzucił specjalnie tak, Īeby nie trafiü.
KamieĔ, ów symbol niedorzecznej epoki, Ğmignął o kilka
kroków w prawo od Henry'ego i plusnął w wodĊ. Roger
zebrał garĞü kamyków i zaczął nimi rzucaü. Wokół
Henry'ego była jednak przestrzeĔ o Ğrednicy moĪe szeĞciu
jardów, w którą Roger nie Ğmiał trafiü. Oto niewidzialne,
jednakĪe silne tabu dawnego Īycia. Bawiące siĊ dziecko
było nietykalne - strzegli go rodzice, szkoła, policja i prawo.
Ruch rĊki Rogera warunkowała cywilizacja, która nie
wiedziała o nim nic i leĪała w gruzach.
Henry zdziwił siĊ pluskami w wodzie. Porzucił bezgłoĞne
Īyjątka i wyciągnął szyjĊ jak seter w stronĊ rozszerzających
siĊ krĊgów na wodzie. Kamienie padały to z jednej, to z
drugiej strony i Henry posłusznie odwracał głowĊ, lecz
zawsze za póĨno, Īeby zobaczyü Ğmigający kamieĔ. W
koĔcu zobaczył i rozeĞmiał siĊ, szukając wzrokiem
przyjaciela, który mu płatał figle. Roger jednak czmychnął za
pieĔ palmy i stał przyciĞniĊty do niego, oddychając szybko i
mruĪąc oczy. Wówczas Henry przestał interesowaü siĊ
kamykami i odszedł.
- Roger.
W pobliĪu, pod drzewem, stał Jack. Gdy Roger otworzył
oczy i zobaczył go, przez jego smagłą twarz przemknął cieĔ.
Jack jednak niczego nie zauwaĪył. Pałał oĪywieniem,
niecierpliwoĞcią i przywoływał go skinieniem, wiĊc Roger
podszedł.
U ujĞcia rzeczki było rozlewisko, jeziorko utworzone przez
zwały piasku, pełne białych lilii wodnych i ostrych trzcin.
Czekał tu na nich Sam, Eryk i Bill. Jack, kryjąc siĊ przed
słoĔcem, ukląkł na skraju jeziorka i rozwinął dwa duĪe liĞcie,
które przyniósł z sobą. W jednym była biała glinka, a w
drugim czerwona. Obok leĪał kawałek wĊgla przyniesiony z
ogniska.
Jack wyjaĞnił Rogerowi, o co chodzi.
- One mnie nie czują. Zdaje siĊ, Īe tylko widzą. CoĞ
róĪowego pod drzewami.
Rozsmarował glinkĊ.
- ĩebym tylko miał coĞ zielonego!
Zwrócił na wpół zasmarowaną twarz do Rogera i
odpowiedział na jego pytające spojrzenie:
- Do polowania. Jak na wojnie. Rozumiesz... barwy
ochronne. Jak coĞ, co chce wyglądaü niby co innego...
AĪ skrĊcał siĊ z potrzeby mówienia.
- ...jak ümy na pniu drzewa.
Roger zrozumiał i skinął powaĪnie głową. BliĨniacy
przysunĊli siĊ do Jacka i zaczĊli nieĞmiało protestowaü.
Machnął rĊką, Īeby siĊ od niego odczepili.
- Zamknąü siĊ.
Natarł wĊglem miejsca miĊdzy białymi i czerwonymi plamami
na twarzy.
- Nie. Wy dwaj pójdziecie ze mną.
Przyjrzał siĊ swemu odbiciu z niezadowoleniem. Schylił siĊ,
zaczerpnął w dłonie ciepłej wody i zmył malunek z twarzy.
Ukazały siĊ piegi i płowe brwi.
Roger uĞmiechnął siĊ mimo woli.
- Kiepsko ci to wyszło.
Jack zaczął obmyĞlaü nową maskĊ. Jeden oczodół i
policzek umazał na biało, potem roztarł czerwoną glinkĊ na
drugiej połowie twarzy i zrobił czarną krechĊ wĊglem od
prawego ucha do lewej szczĊki. Spojrzał w jeziorko na swoje
odbicie, ale oddech mącił lustro wody.
- Samieryk. PrzynieĞ kokos. Tylko pusty.
KlĊczał, trzymając w dłoniach skorupĊ z wodą. Krągła
plamka słoĔca padła mu na twarz i w głĊbi wody coĞ
zajaĞniało. Jack patrzył zdumiony widząc tym razem juĪ nie
siebie, a jakąĞ groĨną istotĊ. Wylał wodĊ i poderwał siĊ na
nogi Ğmiejąc siĊ w podnieceniu. Maska przykuwała wzrok,
przeraĪała chłopców. Zaczął taĔczyü wokoło, a jego Ğmiech
przeszedł w groĨne warczenie. Dał susa w stronĊ Billa, a
maska była jakby czymĞ od niego niezaleĪnym, za którą
Jack krył siĊ uwolniony od wstydu i zarozumiałoĞci.
Czerwono-biało-czarna twarz poskoczyła ku Billowi. Bill
zaczął siĊ Ğmiaü, potem nagle umilkł i pomknął na oĞlep w
krzaki.
Jack podbiegł do bliĨniaków.
- Reszta robi nagonkĊ. ChodĨcie!
- Ale...
- ...my...
- ChodĨcie! PodkradnĊ siĊ i... noĪem! Maska nie zezwalała
na sprzeciw.
Ralf wygramolił siĊ z basenu, przebiegł przez plaĪĊ i usiadł
w cieniu pod palmami. Odgarnął jasne włosy, które przykleiły
mu siĊ do czoła. Simon leĪał na wznak na wodzie i bił w nią
nogami, a Maurice üwiczył skoki. Prosiaczek chodził jak we
Ğnie podnosząc z ziemi w roztargnieniu jakieĞ przedmioty i
odrzucając je. Zatoczki w zagłĊbieniach skalnych, które go
zwykle tak fascynowały, były zakryte przypływem, nie miał
wiĊc co robiü do czasu odpływu. Ujrzawszy Ralfa pod
palmami, podszedł i siadł koło niego.
Prosiaczek miał na sobie strzĊpy szortów, jego pulchne ciało
było brązowozłote, a okulary wciąĪ połyskiwały, gdy na coĞ
zwracał wzrok. Był jedynym chłopcem na tej wyspie, któremu
włosy prawie nie rosły. Wszyscy inni mieli na głowach
zmierzwionĊ strzechy, a włosy Prosiaczka przylegały do
czaszki drobnymi kosmykami, jakby naturalnym u niego
stanem była łysina, a to niedoskonałe okrycie miało wkrótce
wylenieü niby puszek na rogach młodego jelonka.
- MyĞlałem sobie o zegarze - rzekł. - MoglibyĞmy zrobiü
zegar słoneczny. Wbiü w ziemiĊ patyk i...
Trud wyraĪenia koniecznych ku temu procesów
matematycznych okazał siĊ zbyt wielki. Zrobił w to miejsce
kilka gestów.
- I samolot, i telewizor - powiedział Ralf cierpko - i maszynĊ
parową.
Prosiaczek potrząsnął głową.
- Na to trzeba mieü mnóstwo metalowych rzeczy - rzekł - a
my nie mamy metalu. Ale mamy patyk.
Ralf spojrzał na Prosiaczka i mimo woli uĞmiechnął siĊ.
Prosiaczek to nudziarz; jego otyłoĞü, astma, rzeczowe
pomysły były nieznoĞne, toteĪ stał siĊ przedmiotem ciągłych
Īartów, celowych czy przypadkowych, ku uciesze
wszystkich.
Prosiaczek spostrzegł uĞmiech i wziął go za wyraz
ĪyczliwoĞci.
WĞród
starszaków powstało
milczące
przekonanie, Īe Prosiaczek jest outsiderem nie tylko przez
swój akcent, który właĞciwie nie wchodził w rachubĊ, lecz
przez swą tuszĊ, astmĊ, okulary i jawną niechĊü do pracy
fizycznej. ToteĪ teraz, stwierdziwszy, Īe jego słowa wywołały
uĞmiech na twarzy Ralfa, Prosiaczek uradował siĊ i
próbował skorzystaü z okazji:
- Mamy mnóstwo patyków. MoglibyĞmy zrobiü wszystkim
chłopcom po zegarze. Wtedy wiedzielibyĞmy na pewno,
która godzina.
- I guzik byĞmy z tego mieli.
- MówiłeĞ, Īe chcesz, ĪebyĞmy robili róĪne rzeczy. ĩeby siĊ
uratowaü,
- Och, zamknij siĊ juĪ!
Wstał szybko i pobiegł z powrotem do basenu właĞnie w
chwili, gdy Maurice wykonał dosyü kiepski skok. Ralf był rad,
Īe mu siĊ nadarzyła okazja zmiany tematu. Krzyknął do
Mauricea kiedy ten wypłynął na powierzchniĊ:
- Decha!
Maurice błysnął uĞmiechem do Ralfa, który zgrabnie wĞliznął
siĊ do wody. Ze wszystkich chłopców on czuł siĊ tu najlepiej;
dziĞ jednak, rozdraĪniony wzmianką o uratowaniu,
niepotrzebną, głupią wzmianką, nie znalazł ukojenia w
zieleniejącej głĊbinie i migotliwym złotym słoĔcu na
powierzchni wody. Zamiast pozostaü tu i bawiü siĊ, równymi
ruchami ramion przepłynął pod Simonem, wdrapał siĊ na
brzeg z drugiej strony i leĪał tam lĞniący i ociekający wodą
jak foka. Prosiaczek, zawsze niezrĊczny, podszedł i stanął
nad nim, wiĊc Ralf obrócił siĊ na brzuch udając, Īe go nie
widzi. MiraĪe ustąpiły odsłaniając czystą liniĊ błĊkitnego
horyzontu. Chłopiec przebiegł ją chmurnym spojrzeniem.
Natychmiast zerwał siĊ z krzykiem na nogi.
- Dym! Dym!
Simon chciał usiąĞü w wodzie i zachłysnął siĊ. Maurice,
który stał gotując siĊ do skoku, zatoczył siĊ do tyłu, rzucił siĊ
w stronĊ granitowej płyty i zawrócił na trawĊ pod palmy. Tam
zaczął wciągaü wyĞwiechtane szorty, przygotowany na
wszystko.
Ralf stał odgarniając jedną rĊką włosy nad czołem, drugą
miał zaciĞniĊtą w piĊĞü. Simon gramolił siĊ z wody na brzeg.
Prosiaczek tarł okulary o szorty i mruĪąc oczy patrzył na
morze. Maurice wsadził obie nogi w tĊ samą nogawkĊ - ze
wszystkich chłopców jeden Ralf pozostał spokojny.
- Nie widzĊ Īadnego dymu - mówił Prosiaczek
niedowierzająco. - Nie widzĊ Īadnego dymu. Ralf... gdzie on
jest?
Ralf nie odzywał siĊ. Trzymał teraz obie zaciĞniĊte piĊĞci
nad czołem, Īeby jasne włosy nie zasłaniały mu oczu. Stał
trochĊ pochylony do przodu i sól zaczynała juĪ lekko bieliü
jego schnącą skórĊ.
- Ralf... gdzie ten okrĊt?
Simon stanął obok patrząc to na Ralfa, to na horyzont.
Spodnie Maurice'a puĞciły w szwach i chłopiec cisnął je na
ziemiĊ jako bezuĪyteczny łach, popĊdził do lasu i zaraz
przybiegł z powrotem.
Dym na horyzoncie wyglądał jak nikły wĊzełek, który
zaczynał powoli siĊ rozsupływaü. Pod nim widniała ciemna
kropka, która mogła byü kominem- Twarz Ralfa była biała,
gdy mówił: .
- Zobaczą nasz dym.
Prosiaczek patrzył teraz w dobrym kierunku.
- Słabo go widaü.
Obrócił siĊ i spojrzał na szczyt góry. Ralf nadal obserwował
okrĊt drapieĪnym wzrokiem. Krew zaczynała mu z powrotem
napływaü do twarzy. Simon stał przy nim, milczący.
- Wiem, Īe mam kiepskie oczy - rzekł Prosiaczek - ale czy
tam widaü jakiĞ dym?
Ralf poruszył siĊ niecierpliwie, nadal obserwując okrĊt.
- Nasz dym, na górze.
Nadbiegł Maurice i wlepił oczy w morze. Simon i Prosiaczek
patrzyli na wierzchołek góry. Prosiaczek wykrzywił twarz, a
Simon wrzasnął nagle, jakby siĊ skaleczył:
- Ralf. Ralf!
Ton jego głosu sprawił, Īe Ralf obrócił siĊ na piĊcie. Mówcie - domagał siĊ Prosiaczek. - Czy widaü sygnał? Ralf
spojrzał w tył na rozpraszający siĊ dym na horyzoncie, a
potem znowu na wierzchołek góry.
Simon wyciągnął rĊkĊ nieĞmiało, Īeby dotknąü Ralfa, a Ralf
rozpryskując stopami wodĊ pomknął brzegiem basenu,
przez gorący, biały piach, miĊdzy palmy. Po chwili zaczął siĊ
przedzieraü poprzez splątaną roĞlinnoĞü, która juĪ zarastała
zdruzgotany pas dĪungli. Simon pobiegł za nim, a póĨniej
Maurice. Prosiaczek zaczął krzyczeü: - Ralf! Słuchaj! Ralf!
Potem i on ruszył biegiem potykając siĊ o porzucone szorty
Maurice'a. Za plecami czterech chłopców dym wolno
posuwał siĊ wzdłuĪ linii horyzontu, a na plaĪy Henry i
Johnny ciskali piasek w Percivala, który znowu z cicha
popłakiwał; wszyscy trzej zupełnie nie zdawali sobie sprawy
z powstałego podniecenia. Dobiegłszy do kraĔca pasa
zdruzgotanej zieleni Ralf zaczął traciü cenny oddech na
przekleĔstwa. Gnany rozpaczą nie zwaĪał, Īe pnącza ranią
jego nagie ciało, ocierając je do krwi. W miejscu, gdzie
zaczynała siĊ stromizna góry, zatrzymał siĊ. Maurice był o
kilka kroków za nim.
- Prosiaczkowe okulary! - krzyknął Ralf. - BĊdą nam
potrzebne, jeĪeli ogieĔ wygasł...
Przestał krzyczeü i zachwiał siĊ na nogach. Prosiaczek był
ledwie widoczny w dali, poruszał siĊ Ğlamazarnie. Ralf
spojrzał na horyzont, a potem na wierzchołek góry. Czy
skoczyü do Prosiaczka po okulary, ryzykując, Īe okrĊt
tymczasem odpłynie? Czy piąü siĊ dalej, a jeĞli siĊ okaĪe, Īe
ogieĔ wygasł, staü i patrzeü, jak Prosiaczek wlecze siĊ noga
za nogą, a okrĊt powoli ginie za horyzontem? W udrĊce
niezdecydowania Ralf krzyknął:
- BoĪe, BoĪe!
Simon walczący z zaroĞlami oddychał z trudem. Twarz miał
wykrzywioną. Ralf szedł na Ğlepo, ogarniała go furia na
widok oddalającej siĊ wstąĪki dymu.
Ognisko wygasło. Spostrzegli to od razu; wiedzieli o tym,
jeszcze gdy byli na plaĪy, kiedy od horyzontu powiało ku nim
dymem domowego paleniska. Ognisko było zupełnie
wystygłe, bezdymne i martwe; po straĪnikach ani Ğladu. Stos
drzewa leĪał obok w pogotowiu.
Ralf spojrzał ku morzu. LeĪący przed nim horyzont stał siĊ
znów bezosobowy, a jego pustkĊ zakłócał tylko słabiutki Ğlad
dymu. Ralf pobiegł potykając siĊ o skały na skraj róĪowej
przepaĞci i zaczai wrzeszczeü do okrĊtu:
- Wróü! Wróü!
Biegał tam i z powrotem nad urwiskiem, z twarzą zwróconą
ku morzu, i krzyczał obłąkaĔczym głosem:
- Wróü! Wróü!
Nadszedł Simon i Maurice. Ralf spojrzał na nich szklanym
wzrokiem. Simon odwrócił siĊ ocierając pot z twarzy. Ralf
dobył z siebie najgorsze ze znanych sobie przekleĔstw.
- DopuĞcili, Īeby ten cholerny ogieĔ wygasł.
Spojrzał w dół na nieprzyjazne zbocze góry. Przyszedł
Prosiaczek, bez tchu i pochlipując jak maluch. Ralf zacisnął
piĊĞci i poczerwieniał na twarzy. Jego spojrzenie i gorycz w
głosie mówiły same za siebie.
- Macie ich.
Daleko w dole, poĞród róĪowych piargów nad brzegiem
wody, ukazał siĊ dziwny pochód. Niektórzy chłopcy mieli na
głowach czapki, ale poza tym byli niemal nadzy. Gdy
dochodzili do skrawka wolnej przestrzeni, podnosili
jednoczeĞnie kije, które trzymali w rĊkach. ĝpiewali coĞ
monotonnie, coĞ widocznie w związku z tobołkiem, który
bliĨniacy nieĞli z wielką ostroĪnoĞcią. Ralf nawet z tej
odległoĞci bez trudu rozróĪnił wĞród nich Jacka czerwonowłosy i oczywiĞcie na czele pochodu.
Simon spoglądał teraz od Ralfa do Jacka, tak jak przedtem
patrzył to na Ralfa, to na horyzont; i to, co zobaczył,
przestraszyło go. Ralf juĪ nic nie mówił, tylko stał i czekał, a
pochód coraz bardziej siĊ przybliĪał. Słyszeli Ğpiew, ale z tej
odległoĞci jeszcze pozbawiony słów. Za Jackiem szli
bliĨniacy niosąc na ramionach długą ĪerdĨ. Na tej Īerdzi
wisiała wypatroszona Ğwinia, kołysząc siĊ mocno, gdy
bliĨniacy z trudem pokonywali nierównoĞci drogi. Łeb Ğwini z
rozpłataną szyją zwisał przy ziemi jakby coĞ wĊsząc.
Wreszcie zza wielkiej michy sczerniałych drzew i popiołów
doszły ich słowa monotonnej pieĞni.
- NoĪem ĞwiniĊ! Ciach po gardle! Tryska krew! JednakĪe w
chwili, gdy słowa stały siĊ słyszalne, pochód dotarł właĞnie
do najbardziej stromej czĊĞci zbocza i monotonna pieĞĔ
ucichła. Prosiaczek zaszlochał i Simon szybko go uciszył,
jak siĊ ucisza kolegĊ, który za głoĞno odezwał siĊ w
koĞciele.
Jack, z twarzą umazaną kolorową glinką, pierwszy ukazał
siĊ na wierzchołku i podniecony powitał Ralfa wzniesioną w
górĊ włócznią.
- Spójrz! ZabiliĞmy ĞwiniĊ... podkradliĞmy siĊ do nich...
otoczyliĞmy...
Przerwały mu głosy innych myĞliwych:
- OtoczyliĞmy je kołem...
- PodczołgaliĞmy siĊ...
- Kwiczała...
Podeszli bliĨniacy z kołyszącą siĊ na Īerdzi Ğwinią, z której
Ğciekały na skałĊ czarne kapki. Twarze ich rozpromieniał
jakby jeden wspólny, ekstatyczny uĞmiech. Jack miał do
opowiedzenia Ralfowi zbyt wiele rzeczy naraz. Czując
nadmiar cisnących siĊ na usta słów, wykonał parĊ
tanecznych kroków, potem przypomniał sobie własną
godnoĞü i stanął nieruchomo, uĞmiechając siĊ. ZauwaĪył
krew na swoich rĊkach, wykrzywił siĊ z niesmakiem, zaczął
szukaü czegoĞ, Īeby je wytrzeü, ale nie znalazłszy, wytarł je
o szorty i rozeĞmiał siĊ.
Wtedy Ralf przemówił:
- Ognisko zgasło.
Jack trochĊ siĊ zdetonował rozdraĪniony tym brakiem
związku z tematem, ale zbyt szczĊĞliwy, by siĊ przejmowaü.
- MoĪemy rozpaliü na nowo. Szkoda, Īe nie byłeĞ z nami,
Ralf. Było wspaniale. BliĨniacy siĊ poprzewracali...
- RąbnĊliĞmy ją...
- ...ja rymnąłem na nią...
- A ja przeciąłem jej gardło - rzekł Jack z dumą, ale drgnął
wypowiadając te słowa. - PoĪyczysz mi swój nóĪ, Īeby
zrobiü naciĊcie na rĊkojeĞci?
Chłopcy rozmawiali i skakali wokoło. BliĨniacy wciąĪ siĊ
uĞmiechali.
- Krew tryskała strumieniami - powiedział Jack ze Ğmiechem
i wzdrygnął siĊ. - Szkoda, Īe tego nie widziałeĞ.
- BĊdziemy co dzieĔ chodzili polowaü...
Ralf znów siĊ odezwał chrapliwym głosem. Przez cały czas
stał nieruchomo.
- Ognisko zgasło.
To powtórzenie zaniepokoiło Jacka. Spojrzał na bliĨniaków,
a potem znów na Ralfa.
- ZabraliĞmy ich - rzekł - bo było nas za mało do nagonki.
Zaczerwienił siĊ, Ğwiadom popełnionego błĊdu.
- OgieĔ wygasł dopiero przed paroma godzinami. MoĪemy
go znowu rozpaliü...
Spostrzegł podrapane ciało Ralfa i posĊpne milczenie
czterech chłopców. Hojny w swej radoĞci, pragnął ich
włączyü w to, co zaszło. W jego głowie kłĊbiły siĊ
wspomnienia; wspomnienia tego, co sobie nagle
uĞwiadomili, kiedy zacieĞnili krąg wokół wyrywającej siĊ
Ğwini - Īe przechytrzyli Īywe stworzenie, Īe narzucili mu
swoją wolĊ, chłonąc jego Īycie jak upajający trunek.
Rozpostarł szeroko ramiona.
- Szkoda, Īe nie widziałeĞ krwi!
MyĞliwi, którzy zdąĪyli juĪ siĊ trochĊ uspokoiü, zawrzeli
znowu na te słowa. Ralf odrzucił włosy z czoła. Wskazał
rĊką pusty horyzont. Głos jego zabrzmiał gromko i dziko i
zmusił ich do zamilkniĊcia.
- Tam był okrĊt.
Stanąwszy wobec zbyt wielu strasznych implikacji Jack
zapragnął stawiü im czoło. Chwycił ĞwiniĊ i wyciągnął nóĪ.
Ralf opuĞcił rĊkĊ zaciĞniĊtą w piĊĞü, głos mu drĪał.
- Tam był okrĊt. O, tam. MówiłeĞ, Īe bĊdziesz pilnował
ognia, a ogieĔ zgasł! - Zrobił krok w stronĊ Jacka, który
odwrócił siĊ do niego twarzą. - Mogli nas zobaczyü.
MogliĞmy wróciü do domu...
Tak wiele było w tym goryczy, Īe stała siĊ nie do zniesienia
dla Prosiaczka, który zapomniał o swoim tchórzostwie w
udrĊce poniesionej straty. Zaczął krzyczeü piskliwie:
- Ty i twoja krew! Ty i twoje polowanie! MogliĞmy wróciü do
domu...
Ralf odepchnął Prosiaczka na bok.
- WybraliĞcie mnie na wodza, mieliĞcie robiü, co wam kaĪĊ.
A wy tylko gadacie. Nie potraficie nawet zbudowaü
chat...Idziecie sobie na polowanie, a tymczasem ogieĔ
gaĞnie...
Umilkł na chwilĊ i odwrócił siĊ. Potem znów powiedział
głosem pełnym goryczy:
- Tam był okrĊt...
Jeden z mniejszych myĞliwych rozbeczał siĊ. Dopiero teraz
zaczĊli pojmowaü straszliwą prawdĊ. Jack, który ciął noĪem i
szarpał ĞwiniĊ, spurpurowiał na twarzy.
- Nie mogliĞmy sobie poradziü. PotrzebowaliĞmy wszystkich
do pomocy.
Ralf odwrócił siĊ.
- MogłeĞ mieü wszystkich po ukoĔczeniu chat. Ale musiałeĞ
polowaü...
- ChcieliĞmy miĊsa.
Mówiąc to Jack podniósł siĊ z okrwawionym noĪem w rĊku.
Dwaj chłopcy stali twarzą w twarz. OlĞniewający Ğwiat
łowów, taktyki, niepohamowanego oĪywienia, zrĊcznoĞci; i
Ğwiat tĊsknoty, rozsądku, który doznał zawodu. Jack
przełoĪył nóĪ do lewej rĊki i odgarniając pozlepiane włosy
zasmarował czoło krwią.
Prosiaczek znowu zaczął mówiü:
- Nie wolno ci było dopuĞciü, Īeby ognisko zgasło. MówiłeĞ,
Īe dopilnujesz, by dym był zawsze...
Słowa Prosiaczka i lament kilku myĞliwych doprowadziły
Jacka do szału. Z niebieskich oczu sypnĊły siĊ pioruny.
Zrobił krok i mogąc siĊ wreszcie na kimĞ wyładowaü, rąbnął
Prosiaczka piĊĞcią w brzuch. Prosiaczek usiadł z jĊkiem.
Jack stanął nad nim. Głos jego kipiał złoĞcią za doznane
upokorzenie:
- Ty mi to bĊdziesz mówił? Ty słonino!
Ralf postąpił krok naprzód i w tym momencie Jack wyrĪnął
Prosiaczka w głowĊ. Prosiaczkowi spadły okulary i potoczyły
siĊ po skałach. Prosiaczek krzyknął przeraĪony:
- Moje okulary!
Zaczął ich szukaü skulony, macając rĊkami po kamieniach,
ale Simon, który wrzał z oburzenia, zdąĪył mu je odnaleĨü.
- Jedno szkło zbite.
Prosiaczek schwycił okulary i nałoĪył. Spojrzał na Jacka
wrogo.
- Ja siĊ nie mogĊ obyü bez tych szkieł. Teraz mam tylko
jedno oko. Czekaj, czekaj...
Jack zrobił ruch w stronĊ Prosiaczka, ale ten wgramolił siĊ
za osłonĊ wielkiej skały. Wysadził sponad niej głowĊ i
błysnął złowrogo na Jacka jednym szkłem.
- Teraz mam tylko jedno oko. Czekaj, czekaj...
Jack zaczął małpowaü płaczliwy ton i gramolenie siĊ
Prosiaczka:
- Czekaj, czekaj...
Wszystko to, i Prosiaczek, i cała ta parodia, było tak
komiczne, Īe myĞliwi wybuchnĊli Ğmiechem. ZachĊciło to
Jacka do dalszego małpowania i Ğmiech przeszedł w
huraganową histeriĊ. Ralf stwierdził z niechĊcią, Īe usta mu
drgają; był zły na siebie, Īe siĊ załamał.
- To było ĞwiĔstwo - mruknął.
Jack przestał siĊ wygłupiaü i stanął przed Ralfem. Jego
słowa zabrzmiały krzykliwie:
- Dobra juĪ, dobra!
Spojrzał na Prosiaczka, myĞliwych, Ralfa.
- Bardzo mi przykro. Za to ognisko. Ja... Wyprostował siĊ.
- Przepraszam.
Szmer wĞród myĞliwych był szmerem uznania za ten
szarmancki postĊpek. WyraĨnie uwaĪali, Īe Jack postąpił
przyzwoicie, Īe poprzez swoje wielkoduszne przeprosiny
przedstawił siĊ w dobrym Ğwietle, a Ralf jakoĞ jakby w złym.
Oczekiwali równie przyzwoitej odpowiedzi.
JednakĪe Ralf milczał. Słowa Jacka, zwaĪywszy rodzaj
postĊpku, oburzyły go. Ognisko zgasło, okrĊt odpłynął. Czy
oni tego nie rozumieją? Zamiast przyzwoitej odpowiedzi,
usłyszeli gniewne słowa:
- To było ĞwiĔstwo.
Na szczycie góry zrobiło siĊ cicho, a w oczach Jacka pojawił
siĊ nieokreĞlony wyraz i zaraz znikł. Ostatnie słowa Ralfa
były nieuprzejmym pomrukiem:
- No, dobra. Rozpalcie ogieĔ.
NapiĊcie zelĪało nieco, gdy otrzymali konkretne zadanie.
Ralf nic juĪ nie mówił, nic nie robił, stał tylko patrząc na
popiół u swych stóp. Jack krzątał siĊ hałaĞliwie. Wydawał
polecenia, Ğpiewał, gwizdał, rzucał uwagi do milczącego
Ralfa - uwagi, które nie wymagały odpowiedzi, wiĊc nie
zagraĪały wywołaniem ostrej odprawy; a Ralf mimo to
milczał. Nikt, nawet Jack, nie Ğmiał go poprosiü, Īeby siĊ
odsunął, i w koĔcu musiano ułoĪyü drzewo o kilka kroków
dalej, w miejscu nie tak dogodnym na ognisko jak
poprzednie. Ralf wiĊc umocnił swoje wodzostwo i to w taki
sposób, Īe trudno o lepszy. Wobec tej broni, tak
nieokreĞlonej a tak skutecznej, Jack czuł siĊ bezsilny, toteĪ
był wĞciekły, sam nie wiedząc czemu. Nim ułoĪono stos,
miĊdzy chłopcami wyrosła wysoka przegroda.
W związku z ogniskiem powstał jeszcze jeden problem. Jack
nie miał go czym rozpaliü. Wówczas, ku jego zdziwieniu,
Ralf podszedł do Prosiaczka i wziął od niego okulary. Nawet
nie wiedział, Īe zerwanie wiĊzi z Jackiem umocniło ją z
Prosiaczkiem.
- OdniosĊ ci je.
- PójdĊ z tobą.
Prosiaczek stał za Ralfem, otoczony morzem rozmazanych
barw, kiedy ten klĊcząc zeĞrodkowywał lĞniącą plamkĊ.
Ledwie błysnął płomieĔ, Prosiaczek wyciągnął rĊce i odebrał
okulary.
Na widok fantastycznie powabnych kwiatów fioletu,
czerwieni i złota stopniała w nich nieĪyczliwoĞü. Stali siĊ
krĊgiem chłopców u obozowego ogniska i nawet Ralf i
Prosiaczek jakby ulegli temu nastrojowi. Wkrótce czĊĞü
chłopców pobiegła na dół po wiĊcej drzewa, a tymczasem
Jack üwiartował ĞwiniĊ. Próbowali upiec ją w całoĞci na
drągu nad ogniskiem, ale drąg zajmował siĊ od ognia, zanim
Ğwinia zdąĪyła zaskwierczeü. W koĔcu wiĊc nadziewali
kawałki miĊsa na patyki i trzymali je w płomieniach - ale
nawet wtedy płomienie zagraĪały, Īe zrobią pieczyste i z
miĊsa, i z kucharza.
Ralfowi ciekła Ğlinka. Miał zamiar odmówiü jedzenia miĊsa,
jednak dotychczasowa dieta z owoców i orzechów, a
rzadziej krabów i ryb, nie zezwoliła na wytrwały opór. Przyjął
ofiarowany kawałek na wpół surowego miĊsa i zaczął go
szarpaü zĊbami jak wilk. Prosiaczek, któremu takĪe ciekła
Ğlinka, spytał:
- A ja nie dostanĊ?
Jack początkowo chciał tylko wzbudziü w nim niepewnoĞü,
dla zaznaczenia swojej władzy, teraz jednakĪe słowa
Prosiaczka, Ğwiadczące o pominiĊciu go w podziale,
stworzyły
koniecznoĞü
zastosowania
wiĊkszego
okrucieĔstwa.
- Ty nie polowałeĞ.
- Ralf teĪ nie polował - rzekł Prosiaczek płaczliwie - ani
Simon. - Zaczął wyrzekaü. - A w krabach tyle miĊsa, co kot
napłakał.
Ralf poruszył siĊ niespokojnie. Simon, siedzący miĊdzy
bliĨniakami a Prosiaczkiem, podsunął mu swój kawałek,
który ten schwycił skwapliwie. BliĨniacy zachichotali, a
Simon, zawstydzony, schylił głowĊ.
Wówczas Jack zerwał siĊ, odciął wielki kawał miĊsa i cisnął
go Simonowi pod stopy.
- Jedz! Niech ciĊ cholera! Spojrzał z wĞciekłoĞcią na
Simona.
- Bierz to!
OkrĊcił siĊ na piĊcie w Ğrodku oszołomionego krĊgu
chłopców.
- Zdobyłem dla was miĊso!
Niezliczone i niewysłowione zawody sprawiły, Īe jego
wĞciekłoĞü miała cechĊ Īywiołu i budziła grozĊ.
- Wymalowałem sobie twarz... Zakradłem siĊ. I teraz jecie...
wszyscy... a ja...
Z wolna na wierzchołku góry zapanowała cisza tak głĊboka,
Īe słychaü było tylko trzask ognia i łagodny syk pieczonego
miĊsa. Jack rozglądał siĊ szukając zrozumienia, ale znalazł
jedynie szacunek. Ralf stał na popiołach ogniska sygnalnego
trzymając pełne rĊce miĊsa i milczał.
W koĔcu ciszĊ przerwał Maurice. Poruszył jedyny temat,
który mógł pojednaü wiĊkszoĞü z nich.
- Gdzie znaleĨliĞcie tĊ ĞwiniĊ?
Roger wskazał nieprzyjazne zbocze góry.
- One były tam... nad wodą.
Jack, który powoli przychodził do siebie, nie mógł pozwoliü,
aby go wyrĊczono w opowiadaniu. Przerwał mu wiĊc szybko:
- OtoczyliĞmy je. Podkradłem siĊ na czworakach. Włócznie
wypadały, bo nie mają zadziorów. ĝwinia uciekła i narobiła
strasznego wrzasku...
- Zawróciła i wpadła do koła... Krwawiła...
Wszyscy mówili jednoczeĞnie, odprĊĪeni i podnieceni.
- PodeszliĞmy bliĪej...
Pierwszy cios sparaliĪował jej tylne nogi, tak Īe mogli
podejĞü i tłuc, tłuc...
- Ja przeciąłem jej gardło...
BliĨniacy, wciąĪ z identycznym uĞmiechem na twarzach,
wstali i zaczĊli biegaü w kółko. Po chwili reszta chłopców
przyłączyła siĊ do nich pokrzykując i naĞladując wrzaski
zarzynanej Ğwini.
- Ciach ją po łbie!
- Rym ją w ucho!
Potem Maurice zaczął udawaü, Īe jest Ğwinią, i wbiegł
kwicząc w Ğrodek koła, a myĞliwi, nadal kaĪąc, udawali, Īe
go biją. TaĔcząc, tak wyĞpiewywali:
- NoĪem ĞwiniĊ! Ciach po gardle! Tryska krew!
Ralf patrzył na nich z zazdroĞcią i oburzeniem. Dopiero gdy
osłabli i pieĞĔ ucichła, przemówił:
- ZwołujĊ zebranie.
Jeden po drugim stawali i wlepiali w niego oczy.
- Konchą. ZwołujĊ zebranie, choüby siĊ nawet miało
przeciągnąü do nocy. Na dole, na granitowej płycie. Jak
zatrąbiĊ konchą. Zaraz.
Odwrócił siĊ i zaczął schodziü z góry.
ZWIERZ Z MORZA
Był przypływ i miĊdzy wodą a zwałem wyrzuconych z morza
odpadków wzdłuĪ tarasu palmowego leĪał tylko wąski pas
twardego piasku. Ralf obrał tĊ drogĊ, bo musiał pomyĞleü; a
tylko tĊdy mógł iĞü nie patrząc pod nogi. Nagle, kiedy tak
szedł nad skrajem wody, ogarnĊło go zdziwienie. Poczuł, Īe
rozumie nudĊ tego Īycia, gdzie kaĪda dróĪka była
improwizacją i gdzie znaczną czĊĞü czasu poĞwiĊcało siĊ na
pilnowanie własnych kroków. Zatrzymał siĊ i stanął twarzą
do przebytej drogi; wspomniał pierwszą entuzjastyczną
wyprawĊ, jakby naleĪała do pogodniejszego dzieciĔstwa,
uĞmiechnął siĊ drwiąco. Potem odwrócił siĊ i zaczął znowu
iĞü w stronĊ granitowej płyty, naprzeciw Ğwiecącemu w twarz
słoĔcu. ZbliĪał siĊ czas zebrania i wkraczając w przepych
oĞlepiającego blasku słoĔca Ralf przebiegał w myĞlach
główne punkty swego przemówienia. Nie moĪe byü Īadnych
nieporozumieĔ odnoĞnie tego zebrania, Īadnych pogoni za
urojonymi...
Zgubił siĊ w labiryncie myĞli, które rysowały siĊ niejasno ze
wzglĊdu na zbyt mały zasób słów, by je wyraziü. Marszcząc
brwi spróbował jeszcze raz.
To zebranie nie moĪe byü zabawą, musi byü powaĪne.
PrzyĞpieszył kroku, uĞwiadomiwszy sobie nagle pilnoĞü
sprawy, połoĪenie chylącego siĊ ku zachodowi słoĔca i
owiewający mu twarz lekki prąd powietrza, wywołany
szybkoĞcią marszu. Ten prąd powietrza przyciskał mu szarą
koszulĊ do piersi tak, Īe zauwaĪył - w tym nowym nastroju
zrozumienia - iĪ była sztywna jak tektura i przykra w dotyku;
zauwaĪył teĪ, Īe wystrzĊpione nogawki szortów robiły mu na
udach nieprzyjemne, róĪowawe plamy. Ze wstrząsem odkrył
brud i rozkład; pojął, jak bardzo mu obrzydło bezustanne
odgarnianie zmierzwionych włosów znad oczu, a wreszcie,
po zachodzie słoĔca, układanie siĊ z hałasem na spoczynek
poĞród kupy zeschłych liĞci. Na myĞl o tym zaczął biec.
Na plaĪy przy basenie stały grupki chłopców czekających na
zebranie. W milczeniu usuwali mu siĊ z drogi, Ğwiadomi jego
gniewu i własnego przewinienia.
Miejsce zebraĔ miało kształt trójkąta; trójkąt był jednak
nieregularny i fragmentaryczny, jak wszystko, co robili. Jego
podstawĊ tworzyła palma, na której teraz siedział Ralf,
wyjątkowo duĪa w porównaniu z innymi palmami rosnącymi
na tej płycie. Zapewne przyniósł ją tu jeden z owych
legendarnych sztormów Pacyfiku. LeĪała równolegle do
plaĪy, tak Īe kiedy Ralf na niej siedział, miał przed sobą
wyspĊ, ale dla chłopców był tylko ciemną sylwetką na tle
lĞniącej laguny. Dwa pozostałe boki trójkąta były juĪ mniej
wyraĨnie zaznaczone. Po prawej stronie leĪał wypolerowany
z wierzchu niespokojnymi siedzeniami pieĔ, ale nie tak duĪy
ani tak wygodny, jak ten, na którym siedział wódz. Z lewej
strony były cztery małe, a jeden z nich - najodleglejszy ĪałoĞnie wygiĊty. Na kaĪdym zebraniu wybuchano
Ğmiechem, kiedy ktoĞ nierozwaĪnie przechylił siĊ zbytnio do
tyłu i pieĔ okrĊcał siĊ zrzucając kilku chłopców plecami na
trawĊ. A jednak Īaden z nich nie miał doĞü oleju w głowie ani on sam, ani Jack, ani Prosiaczek - Īeby przynieĞü
kamieĔ i pieĔ podeprzeü. BĊdą wiĊc nadal cierpliwie znosiü
psikusy Ĩle wywaĪonego pnia, bo... bo... Znowu zagubił siĊ
wĞród zawiłoĞci problemów.
Przed kaĪdym pniem trawa była wydeptana, ale na Ğrodku
trójkąta rosła bujna i nie tkniĊta. U wierzchołka takĪe była
gĊsta i wysoka, bo nikt tam nie siedział. Dookoła miejsca
zgromadzenia stały szare pnie, proste lub pochyłe,
podtrzymujące niski strop listowia. Po obu stronach była
plaĪa; z tyłu - laguna; z przodu - ciemniejąca wyspa.
Ralf stanął twarzą do miejsca wodza. Nigdy dotąd nie
gromadzili siĊ tu o tak póĨnej porze. Dlatego teraz plac ten
wyglądał inaczej. Podczas dotychczasowych zebraĔ zielony
pułap był rozjaĞniony od dołu mozaiką złotawych odblasków,
a twarze oĞwietlone odwrotnie niĪ zazwyczaj, jakby - myĞlał
Ralf - jakby siĊ trzymało w dłoniach latarkĊ elektryczną.
Teraz jednak słoĔce padało z ukosa i cienie leĪały tam,
gdzie powinny.
Znowu wpadł w ów dziwny nastrój rozmyĞlaĔ, który był mu
tak obcy. JeĪeli twarze robią siĊ inne zaleĪnie od tego, czy
są oĞwietlone z dołu, czy z góry - to czym jest twarz? Czym
jest cokolwiek?
Poruszył siĊ niecierpliwie. Cały kłopot w tym, Īe jeĞli siĊ jest
wodzem, to trzeba myĞleü, trzeba byü mądrym. Poza tym
zdarzają siĊ takie chwile, Īe trzeba natychmiast powziąü
decyzjĊ. To zmusza do myĞlenia, bo myĞl jest rzeczą cenną,
daje wyniki...
Tylko - stwierdził Ralf stojąc przed miejscem wodza - tylko
Īe ja nie potrafiĊ myĞleü. Nie tak jak Prosiaczek.
Raz jeszcze tego wieczora musiał Ralf dokonaü pewnych
przewartoĞciowaĔ. Prosiaczek umie myĞleü. Potrafi
pracowaü tą swoją wielką głową, tylko Īe nie on jest
wodzem. Ale Prosiaczek mimo swej Ğmiesznej figury ma łeb
na karku. Ralf stał siĊ teraz specjalistą od myĞlenia i umiał
poznaü siĊ na tym, Īe ktoĞ inny teĪ myĞli.
ĝwiecące w oczy słoĔce przypomniało mu, Īe czas ucieka,
podniósł wiĊc z kłody konchĊ i przyjrzał siĊ jej. Wyblakła na
powietrzu - to, co było Īółte i róĪowe, stało siĊ teraz niemal
białe i przejrzyste. Ralf odnosił siĊ do konchy z pewną
tkliwoĞcią i czcią, moĪe dlatego, Īe sam ją wyłowił z laguny.
Odwrócił siĊ twarzą do miejsca zebraĔ i przytknął konchĊ do
ust.
Chłopcy oczekiwali tego wezwania i przyszli natychmiast. Ci,
którzy wiedzieli, Īe okrĊt minął wyspĊ, kiedy ognisko siĊ nie
paliło, byli przygaszeni myĞlą o Ralfowym gniewie; inni,
włącznie z maluchami, które nie zdawały sobie z tego
sprawy, byli pod wraĪeniem ogólnej powagi. Miejsce zebraĔ
szybko siĊ zapełniło; Jack, Simon, Maurice, wiĊkszoĞü
myĞliwych po prawej stronie Ralfa; pozostali siedli z lewej, w
słoĔcu. Prosiaczek stanął na zewnątrz trójkąta. Oznaczało
to, Īe chciał posłuchaü, ale nie myĞlał zabieraü głosu.
Prosiaczek pragnął wyraziü tym swą dezaprobatĊ.
- Pierwsza rzecz: zebranie jest potrzebne.
Nikt nic nie powiedział, ale twarze zwrócone do Ralfa były
uwaĪne. Zamachał konchą. Z praktyki wiedział, Īe podobnie
fundamentalne stwierdzenia muszą byü przynajmniej dwa
razy powtórzone, nim wszyscy je zrozumieją. Trzeba
siedzieü, Ğciągaü uwagĊ wszystkich na konchĊ i ciskaü
słowa jak ciĊĪkie głazy miĊdzy grupki przycupniĊtych lub
siedzących w kucki chłopców. Szukał prostych słów, Īeby
nawet maluchy zrozumiały, po co jest zebranie. PóĨniej
zapewne doĞwiadczeni dyskutanci - Jack, Maurice,
Prosiaczek - uĪyją całej sztuki, by wszystko zagmatwaü, ale
teraz, na początku, przedmiot debaty musi byü jasno
wyłoĪony.
- Zebranie jest nam potrzebne. Nie dla zabawy. Nie dla
psikusów i spadania z pnia - grupka maluchów na
wywrotnym pniu zachichotała i wymieniła spojrzenia - nie dla
dowcipkowania ani... - uniósł konchĊ, starając siĊ utrafiü w
odpowiednie słowo - mĊdrkowania. Nie do tych rzeczy. Ale
by ustaliü pewne sprawy.
Przerwał na chwilĊ.
- Poszedłem siĊ przejĞü. Sam poszedłem. MyĞlałem o
naszym połoĪeniu. Wiem, czego nam potrzeba. Zebrania,
aby ustaliü pewne sprawy.
Przerwał i automatycznym ruchem odgarnął z oczu włosy.
Prosiaczek, którego protestu nawet nie zauwaĪono, wszedł
na palcach do Ğrodka trójkąta i przyłączył siĊ do reszty
chłopców.
Ralf ciągnął dalej:
- MieliĞmy mnóstwo zebraĔ. Wszyscy lubią mówiü i byü
razem. Postanawiamy róĪne rzeczy. Ale ich nie robimy.
MieliĞmy przynosiü wodĊ ze strumienia i stawiaü tam, w
skorupach od orzechów kokosowych, pod ĞwieĪymi liĞümi.
Było tak przez kilka dni. Teraz juĪ nie ma wody. Skorupy są
puste. Wszyscy piją prosto z rzeki. Podniósł siĊ szmer
potakiwania.
- Nie mówiĊ, Īe jest coĞ złego w piciu wody prosto z rzeki.
Sam wolĊ piü wodĊ stamtąd... z rozlewiska koło
wodospadu... niĪ ze starej skorupy kokosu. Ale
powiedzieliĞmy, Īe bĊdziemy przynosiü wodĊ. A teraz nie
przynosimy. Dzisiaj po południu były tylko dwie skorupy.
ZwilĪył jĊzykiem wargi.
- Teraz sprawa chat. Szałasów.
Szmer podniósł siĊ znowu i z wolna zamarł.
- ĝpicie głównie w szałasach. Dzisiaj, oprócz Sama i Eryka,
którzy są na górze przy ognisku, wszyscy bĊdziecie tam
spali.
A kto budował te szałasy?
Natychmiast powstała wrzawa. KaĪdy je budował. Ralf
musiał znowu pomachaü konchą.
- ChwileczkĊ! Chodzi mi o to, kto budował wszystkie trzy?
Wszyscy budowaliĞmy pierwszy, czterech nas budowało
drugi, a ja z Simonem tamten ostatni. Dlatego jest taki
rozklekotany. Nie Ğmiejcie siĊ. Ten szałas moĪe siĊ zawaliü,
gdy nadejdą deszcze. A wtedy szałasy bĊdą nam naprawdĊ
potrzebne.
Odchrząknął.
- NastĊpna sprawa. WybraliĞmy tamte skały tuĪ za basenem
na latrynĊ. Mądra rzecz. Przypływ za kaĪdym razem zmywa
stamtąd brudy. Wy, maluchy, wiecie o tym.
Tu i ówdzie rozległy siĊ chichoty, dały siĊ zauwaĪyü szybko
wymieniane spojrzenia.
- Teraz kaĪdy chodzi tam, gdzie chce. Nawet koło szałasów i
koło płyty. Słuchajcie, maluchy, jak idziecie na owoce i
przypili was...
Zgromadzenie ryknĊło Ğmiechem.
- Jak was przypili, trzymajcie siĊ z dala od owoców. Bo to
ĞwiĔstwo.
Znowu wybuchł Ğmiech.
- MówiĊ, Īe to ĞwiĔstwo!
Szarpnął palcami sztywną, szarą koszulĊ.
- To prawdziwe ĞwiĔstwo. JeĞli was przypili, macie iĞü na
plaĪĊ, miĊdzy skały. Zrozumiano?
Prosiaczek wyciągnął rĊce po konchĊ, ale Ralf potrząsnął
głową przecząco. Miał przemówienie ułoĪone punkt po
punkcie.
- Musimy wszyscy zacząü znowu uĪywaü tamtego miejsca.
WszĊdzie zaczyna byü pełno paskudztwa. - Przerwał.
Zgromadzenie wyczuwając kryzys czekało w napiĊciu. - A
teraz sprawa ogniska.
Westchnął ciĊĪko i to westchnienie odbiło siĊ echem wĞród
słuchających. Jack zaczął siekaü noĪem kawałek drewna i
szepnął coĞ do Roberta, który odwrócił głowĊ.
- Ognisko jest najwaĪniejszą rzeczą na wyspie. JakĪe
moĪemy liczyü na ocalenie, jeĞli nie pilnujemy ogniska? Czy
to za trudne dla nas?
Wyciągnął rĊkĊ przed siebie.
- Spójrzcie, ilu nas jest. A mimo to nie potrafimy podtrzymaü
ognia, Īeby był dym. Czy wy nie rozumiecie? Czy nie
moĪecie zrozumieü, Īe powinniĞmy... powinniĞmy prĊdzej
zginąü, niĪ dopuĞciü, Īeby ogieĔ zgasł?
WĞród myĞliwych rozległ siĊ nieĞmiały chichot. Ralf zwrócił
siĊ do nich porywczo:
- Wy, myĞliwi! MoĪecie siĊ sobie Ğmiaü! Ale ja wam mówiĊ,
dym jest waĪniejszy od ĞwiĔ, choübyĞcie ich nie wiadomo ile
co dzieĔ przynosili. Czy nie rozumiecie? - Rozpostarł
szeroko ramiona i zwrócił siĊ do wszystkich:
- Musimy utrzymaü ten ogieĔ... albo zginąü. Urwał przed
przejĞciem do nastĊpnego punktu.
- I jeszcze jedna rzecz.
KtoĞ krzyknął:
- Za duĪo tych rzeczy!
Rozległ siĊ pomruk uznania. Ralf przekrzyczał go.
- I jeszcze jedna rzecz. O mało nie podpaliliĞmy całej wyspy.
Tracimy czas staczając głazy i rozpalając małe ogniska do
gotowania. Teraz ja wam mówiĊ i takie bĊdzie prawo, bo
jestem wodzem. Nie wolno paliü Īadnych ognisk, prócz tego
na wierzchołku góry. Pod Īadnym pozorem.
Natychmiast wybuchła wrzawa. Chłopcy wstawali i
wrzeszczeli, a Ralf im odkrzykiwał.
- Bo jak wam potrzebny ogieĔ, Īeby upiec kraba albo rybĊ,
moĪecie z powodzeniem pójĞü na górĊ. W ten sposób
bĊdziemy bezpieczni.
W Ğwietle zachodzącego słoĔca dziesiątki rąk wyciągnĊły
siĊ po konchĊ. Nie oddał jej i wskoczył na pieĔ palmy.
- To właĞnie chciałem wam powiedzieü. I powiedziałem.
WybraliĞcie mnie na wodza. Teraz musicie robiü, co wam
mówiĊ.
Uspokoili siĊ powoli i w koĔcu znowu posiadali. Ralf
zeskoczył z pnia i zaczął mówiü dalej juĪ spokojnym głosem:
- PamiĊtajcie wiĊc. Latryna wĞród skał. Podtrzymywanie
ognia i dymny sygnał. Nie zabieraü ognia z wierzchołka góry.
Kto chce coĞ upiec, ma z tym iĞü na górĊ.
Jack wstał krzywiąc twarz w półmroku; wyciągnął rĊce.
- Jeszcze nie skoĔczyłem.
- Ale gadasz i gadasz bez przerwy.
- Trzymam konchĊ.
Jack usiadł mrucząc pod nosem.
- I ostatnia rzecz. O tym moĪemy sobie porozmawiaü.
Odczekał, póki zgromadzenie siĊ nie uspokoiło.
- Wszystko zaczyna siĊ psuü. Nie rozumiem czemu. ZaczĊło
siĊ dobrze, byliĞmy szczĊĞliwi. A potem...
Poruszył lekko konchą patrząc gdzieĞ poza nich i
przypominając sobie zwierza, wĊĪa, poĪar lasu, rozmowy o
strachu.
- Potem zaczął siĊ strach.
Podniósł siĊ pomruk, niemal jĊk, i ucichł. Jack przestał
strugaü drzewo. Ralf mówił szybko dalej:
- Ale to dziecinna paplanina. Zrobimy z nią porządek. WiĊc
ostatnia rzecz, o której wszyscy moĪemy pomówiü, to
sprawa tego strachu.
Włosy zaczĊły właziü mu do oczu.
- Musimy porozmawiaü o tym strachu i przekonaü siĊ, Īe nie
ma siĊ czego baü! Ja sam czasem siĊ bojĊ, ale to są bzdury!
Jak ze straszydłami. A potem, kiedy juĪ to załatwimy,
moĪemy wszystko zacząü od nowa i dbaü o takie sprawy jak
ognisko. - Na chwilĊ ujrzał w myĞlach obraz trzech chłopców
idących po plaĪy. - I Īeby znów było nam dobrze.
PołoĪył uroczyĞcie konchĊ na pniu obok siebie dając tym
znak, Īe skoĔczył mówiü. Skąpe promienie słoĔca, które do
nich docierały, padały poziomo.
Teraz wstał Jack i wziął konchĊ.
- WiĊc mamy siĊ tutaj zastanowiü, co siĊ stało. Ja wam
powiem, co siĊ stało. Wszystko zaczĊliĞcie wy, maluchy,
swoim gadaniem o strachach. ZwierzĊta! Jakie zwierzĊta?
Jasne, Īe czasami mamy stracha, ale to trudno. Ralf mówi,
Īe wrzeszczycie w nocy. To moĪe tylko znaczyü, Īe macie
złe sny. W kaĪdym razie nie polujecie, nie budujecie
szałasów, nic nie pomagacie - jesteĞcie kupą beks i
maminsynków. I to wszystko. A jeĞli chodzi o strach, musicie
nauczyü siĊ go znosiü jak my wszyscy.
Ralf spojrzał na Jacka i otworzył usta, ale Jack nie zwrócił
na to uwagi.
- Strach moĪe wam tyle zrobiü, co zły sen. Tu nie ma
Īadnych zwierząt na wyspie, których trzeba siĊ baü. Przebiegł wzrokiem rząd szepcących maluchów. - Tyle z
was poĪytku, Īe nawet dobrze by było, Īeby was coĞ
porwało, beksy zatracone! Ale tu nie ma Īadnych zwierząt...
Ralf przerwał mu gniewnie:
- Co ty gadasz? Kto mówił o zwierzĊtach?
- Ty, parĊ dni temu. MówiłeĞ, Īe im siĊ Ğni i krzyczą. A teraz
plotą - nie tylko maluchy, moi myĞliwi teĪ - plotą o czymĞ
czarnym, jakimĞ potworze, jakimĞ zwierzu. Sam słyszałem.
MyĞlisz, Īe nie? Słuchajcie. Na małych wyspach nie ma
wielkich zwierząt. Tylko Ğwinie. Lwy i tygrysy mieszkają w
wielkich krajach, jak Afryka i India...
- I ZOO...
- Ja trzymam konchĊ. Nie mówiĊ o strachu. MówiĊ o
zwierzu. Bójcie siĊ, jak chcecie. Ale jeĞli chodzi o zwierza...
Przerwał, kołysząc konchĊ w rĊkach, nastĊpnie zwrócił siĊ
do myĞliwych, siedzących w brudnych czarnych czapkach.
- Jestem myĞliwy czy nie?
KiwnĊli głowami. Jasne, Īe jest myĞliwym. Nikt w to nie
wątpi.
- No to słuchajcie. Schodziłem całą wyspĊ. Sam jeden.
Gdyby tu był jakiĞ zwierz, tobym go zobaczył. Bójcie siĊ
sobie, jak chcecie - ale tu, w lesie, nie ma Īadnego zwierza.
PołoĪył konchĊ i usiadł. Całe zgromadzenie z ulgą go
oklaskało. Z kolei siĊgnął po konchĊ Prosiaczek.
- Zgadzam siĊ z tym, co powiedział Jack, ale nie we
wszystkim. Jasne, Īe w lesie nie ma Īadnego zwierza. No
bo skąd? Co by taki zwierz jadł?
- ĝwinie.
- My jemy Ğwinie.
- Prosiaczka!
- Ja trzymam konchĊ! - krzyknął Prosiaczek z oburzeniem. Ralf, niech oni siĊ zamkną. Zamknijcie siĊ, maluchy! Chodzi
mi o to, Īe ja siĊ nie zgadzam z tym całym strachem.
OczywiĞcie, nie ma siĊ czego w lesie baü. Ba, sam tam
chodziłem! Niedługo zaczniecie gadaü o duchach i róĪnych
takich rzeczach. My wiemy, jak sprawy stoją, i jeĞli coĞ jest
nie tak, zawsze siĊ znajdzie jakieĞ lekarstwo.
Zdjął okulary i patrzył na nie mrugając powiekami. SłoĔce
zgasło, jakby ktoĞ przekrĊcił kontakt. Prosiaczek perorował
dalej:
- JeĪeli kogoĞ boli brzuch, to czy jest mały, czy duĪy...
- Twój jest duĪy.
- Jak skoĔczycie siĊ Ğmiaü, moĪe bĊdziemy mogli dalej
prowadziü zebranie. A jeĪeli te maluchy wlezą z powrotem
na kłodĊ, to zaraz znowu pospadają. Niech wiĊc usiądą na
ziemi i słuchają. Nie. Na wszystko są lekarze, nawet na to,
co siĊ dzieje w naszej głowie. Nie myĞlicie chyba, Īe trzeba
siĊ baü czegoĞ, czego nie ma? ĩycie - powiedział
Prosiaczek wylewnie -trzeba traktowaü naukowo, ot co. Za
rok albo dwa, gdy siĊ skoĔczy wojna, ludzie bĊdą latali na
Marsa. Wiem, Īe tu nie ma Īadnego zwierza - znaczy
takiego z pazurami i tak dalej -ale wiem równieĪ, Īe nie ma
Īadnego strachu. Prosiaczek przerwał.
- Chyba Īe...
Ralf poruszył siĊ niespokojnie.
- ĩe co?
- ĩe byłby to strach przed ludĨmi.
Z ust siedzących chłopców wydobył siĊ jakiĞ dĨwiĊk, ni to
Ğmiech, ni to drwina. Prosiaczek schylił głowĊ i ciągnął
poĞpiesznie dalej:
- WiĊc wysłuchajmy tego malucha, który mówił o zwierzu, i
moĪe potrafimy mu udowodniü, jaki z niego głuptas.
Maluchy zaczĊły paplaü miĊdzy sobą, a potem jeden z nich
wystąpił naprzód.
- Jak siĊ nazywasz?
- Phil.
Jak na malucha, był bardzo pewny siebie, kiedy tak stał
kołysząc konchĊ w wyciągniĊtych rĊkach jak Ralf i patrzył po
twarzach zebranych, aby przyciągnąü ich uwagĊ, nim
zacznie mówiü.
- Wczoraj w nocy miałem sen, straszny sen, Īe siĊ bijĊ.
Stałem sam jeden przed szałasem i biłem siĊ z tymi takimi,
co wiszą skrĊcone na drzewach.
Urwał, a współczujące maluchy pokryły swe przeraĪenie
Ğmiechem.
- Potem siĊ przestraszyłem i zbudziłem. I byłem przed
szałasem sam jeden po ciemku i tych, co wiszą skrĊcone na
drzewach, juĪ nie było.
Przejmująca groza tego, co chłopczyk opowiadał, tak
prawdopodobnego i tak jawnie przeraĪającego, sprawiła, Īe
wszyscy milczeli. Dziecinny głosik zapiszczał znowu zza
białej konchy:
- I siĊ przestraszyłem, i zacząłem wołaü Ralfa, i wtedy
zobaczyłem coĞ ruszającego siĊ pomiĊdzy drzewami, coĞ
wielkiego i strasznego.
Przerwał, jakby przeraĪony na samo wspomnienie, a
jednoczeĞnie dumny z wraĪenia wywołanego wĞród
zebranych.
- Miał złe sny - rzekł Ralf - i chodził we Ğnie.
Zgromadzenie potwierdziło te słowa pomrukiem. JednakĪe
malec potrząsnął głową z uporem.
- Spałem, jak siĊ biłem z tymi takimi, co wiszą na drzewach,
a jak odeszły, to juĪ nie spałem i widziałem, Īe coĞ wielkiego
i strasznego rusza siĊ miĊdzy drzewami.
Ralf wyciągnął rĊkĊ po konchĊ i maluch usiadł.
- ĝniło ci siĊ. Tam nikogo nie było. Kto by siĊ włóczył nocą
po lesie? Czy ktoĞ wychodził w nocy z szałasu?
W ciszy, która zapadła, sama myĞl, Īe ktoĞ mógłby wyjĞü w
nocy z szałasu, wywołała wĞród zgromadzonych uĞmiechy.
W koĔcu wstał Simon i Ralf spojrzał na niego zdumiony.
- Ty? Po coĞ wałĊsał siĊ po nocy?
Simon kurczowym ruchem chwycił konchĊ.
- Ja... ja chciałem pójĞü... do jednego miejsca.
- Jakiego miejsca?
- Mam takie. Takie miejsce w dĪungli. Zawahał siĊ.
SprawĊ tĊ rozstrzygnął za nich Jack z właĞciwą sobie
pogardą w głosie, która potrafiła zabrzmieü tak Ğmiesznie, a
zarazem tak ostatecznie.
- PrzycisnĊło go.
Współczując Simonowi z powodu jego upokorzenia Ralf
zabrał mu konchĊ spoglądając przy tym na niego surowo.
- W kaĪdym razie wiĊcej tego nie rób. Rozumiesz?
Przynajmniej w nocy. DoĞü mamy głupiego gadania o
zwierzach i bez twojego skradania siĊ jak...
W drwiącym Ğmiechu, jaki wybuchł, był odcieĔ lĊku i
potĊpienia. Simon otworzył usta, Īeby coĞ powiedzieü, ale
konchĊ miał juĪ Ralf, wrócił wiĊc na swoje miejsce.
Gdy zgromadzenie uciszyło siĊ, Ralf odezwał siĊ do
Prosiaczka:
- No co, Prosiaczku?
- Jest jeszcze jeden. Ten.
Maluchy wypchnĊły Percivala naprzód, po czym zostawiły go
samego. Stał po kolana w trawie na Ğrodku trójkąta, patrząc
na ukryte w niej stopy, i próbował wyobraziü sobie, Īe jest w
szałasie. Ralf przypomniał sobie innego chłopczyka, który
stał w podobny sposób. Wzdrygnął siĊ na to wspomnienie.
Tłamsił w sobie dotychczas myĞl o tym, odpychał od siebie,
ale ten widok sprawił, Īe znowu odĪyła. Nie liczono juĪ
wiĊcej maluchów, w czĊĞci dlatego, Īe nie istniała Īadna
pewnoĞü, Īe wszyscy zostaną uwzglĊdnieni, a w czĊĞci
dlatego, Īe Ralf znał odpowiedĨ na przynajmniej jedno z
pytaĔ, które Prosiaczek zadał na wierzchołku góry. Ci
wszyscy malcy, jasnowłosi, ciemnowłosi, piegowaci, byli
brudni, ale Īaden z nich nie miał na twarzy jakiejĞ widocznej
skazy. JuĪ nigdy wiĊcej nie widziano chłopczyka z myszką
na buzi. Ale wtedy Prosiaczek chciał ich tylko przywołaü do
porządku, zastraszyü. Przyznając w milczeniu, Īe pamiĊta to
niewypowiedziane, Ralf skinął na Prosiaczka.
- Mów. Pytaj go.
Prosiaczek ukląkł trzymając konchĊ.
- No dobrze. Jak siĊ nazywasz?
Chłopczyk wcisnął siĊ w kąt swojego wyimaginowanego
szałasu. Prosiaczek spojrzał bezradnie na Ralfa, który
zapytał malca ostro:
- Jak siĊ nazywasz?
DrĊczone tym milczeniem zgromadzenie zaczĊło skandowaü
chórem:
- Jak siĊ nazywasz? Jak siĊ nazywasz?
- Cisza!
Ralf przyjrzał siĊ pilnie dziecku w otaczającym ich półmroku.
- No powiedz. Jak siĊ nazywasz?
- Percival Wemys Madison, plebania Harcourt St. Anthony,
Hants, telefon, telefon, te...
Jakby ta informacja siĊgała korzeniami samych Ĩródeł
smutku, maluch rozpłakał siĊ. Buzia mu siĊ wykrzywiła, z
oczu trysnĊły łzy, a usta rozwarły siĊ szeroko, tworząc
kwadratowy czarny otwór. Początkowo przedstawiał niemy
obraz smutku, ale za chwilĊ wydobył z siebie lament głoĞny i
przeciągły jak dĨwiĊk konchy.
- Zamknij siĊ! Zamknij siĊ!
Percival Wemys Madison nie chciał siĊ zamknąü. Oto
odskoczył jakiĞ zatrzask pozostający poza wpływem
wszelkich gróĨb czy próĞb. Płacz nie ustawał i malec jakby
przygwoĪdĪony nim do ziemi stał i zanosił siĊ od szlochu.
- Zamknijcie siĊ! Zamknijcie siĊ!
Bo reszta malców teĪ nie siedziała juĪ w milczeniu.
Przypomnieli sobie własne smutki albo poczuli siĊ w
obowiązku wziąü udział w ĪałoĞci, którą uznali za
powszechną. Dzieci zaczĊły płakaü ze współczucia, a dwoje
prawie tak głoĞno jak Percival.
Ocalił ich Maurice. Krzyknął:
- Spójrzcie na mnie!
Udał, Īe siĊ przewraca. Wstał pocierając tyłek, usiadł na
wywrotnym pniu i spadł z niego w trawĊ. Błaznował kiepsko,
ale Percival i inni malcy Ğmiali siĊ pociągając nosami.
Wkrótce Ğmiech stał siĊ tak zaraĨliwy, Īe przyłączyły siĊ do
niego nawet starszaki.
Jack zaczął mówiü pierwszy. Nie miał w rĊku konchy, wiĊc
mówił wbrew zasadom, ale nikt na to nie zwracał uwagi.
- A co powiesz o zwierzu?
CoĞ dziwnego zaczĊło siĊ dziaü z Percivalem. Ziewnął i
zatoczył siĊ, aĪ Jack musiał go przytrzymaü i potrząsnąü.
- Gdzie ten zwierz mieszka?
Percival zwisł bezwładnie w ramionach Jacka.
- To musi byü sprytny zwierz - rzekł Prosiaczek drwiąco jeĞli potrafi siĊ ukryü na naszej wyspie.
- Jack wszĊdzie chodził...
- Gdzie ten zwierz mógłby mieszkaü?
Tralala, taki tam zwierz!
Percival mruknął coĞ, a zgromadzenie znowu zaczĊło siĊ
Ğmiaü. Ralf pochylił siĊ w jego stronĊ. - Co on mówi?
Jack wysłuchał odpowiedzi Percivala i puĞcił go. Uwolniony
chłopczyk, otoczony kojącą obecnoĞcią istot ludzkich, padł w
trawĊ i zasnął.
Jack chrząknął i niedbałym tonem powtórzył, co usłyszał:
- Mówi, Īe zwierz wychodzi z morza. Ostatni Ğmiech zamarł.
Ralf mimo woli odwrócił siĊ - czarna, zgarbiona postaü na tle
laguny. Zgromadzenie teĪ spojrzało w tamtą stronĊ; patrzyli
na ogromną przestrzeĔ wody, rozhuĞtane w dali morze,
tajemne indygo nieograniczonych moĪliwoĞci; nasłuchiwali w
ciszy szumu i poszeptywania od strony rafy. Nagle odezwał
siĊ Maurice - tak głoĞno, Īe wszyscy aĪ podskoczyli:
- Tata mi opowiadał, Īe ludzie jeszcze nie znają wszystkich
zwierząt, które Īyją w morzu.
Kłótnia rozpoczĊła siĊ na nowo. Ralf wyciągnął połyskliwą
konchĊ i Maurice wziął ją posłusznie. Zgromadzenie ucichło.
- Chciałem powiedzieü, Īe Jack dobrze mówi, Īe siĊ boimy,
bo tacy juĪ jesteĞmy i nie ma na to rady. I myĞlĊ, Īe ma
racjĊ, jak mówi, Īe tu na wyspie są tylko Ğwinie, ale
naprawdĊ to skąd on moĪe wiedzieü, to znaczy, nie moĪe
wiedzieü na pewno - Maurice nabrał tchu. - Mój tata mówił,
Īe są takie stworzenia... jak one siĊ nazywają... co robią
atrament, aha, kałamarnice, które mają kilkaset jardów
długoĞci i mogą połknąü całego wieloryba. - Znowu przerwał
i zaĞmiał siĊ wesoło. - Wcale nie wierzĊ w Īadnego zwierza.
Bo jak Prosiaczek mówi, naleĪy Īycie traktowaü naukowo,
ale skąd my moĪemy wiedzieü? To znaczy, nie na pewno...
KtoĞ krzyknął:
- Kałamarnica nie mogłaby wyjĞü z wody!
- A mogłaby!
- - A właĞnie, Īe nie!
W jednej chwili granitową płytĊ wypełniły skłócone,
rozgestykulowane cienie. Ralf, który pozostał na swoim
miejscu, odniósł wraĪenie, Īe wszyscy zwariowali. LĊk,
zwierzĊta, brak powszechnej zgody co do wagi ognia
sygnalnego, a na domiar złego dyskusja schodzi na sprawy
uboczne wnosząc nowe nieprzyjemne elementy.
Zobaczył koło siebie konchĊ bielejącą w mroku, siĊgnął
wiĊc, wyrwał ją Maurice'owi i zatrąbił, jak tylko umiał
najgłoĞniej. Wszyscy umilkli nagle. Siedzący tuĪ obok niego
Simon dotknął rĊkami konchy. Simon odczuwał ryzykowną
potrzebĊ powiedzenia czegoĞ, ale publiczne wystąpienie
było dla niego rzeczą straszną.
- MoĪe - rzekł z wahaniem - moĪe zwierz naprawdĊ jest?
Zgromadzenie wydało dziki okrzyk, a Ralf aĪ wstał ze
zdumienia.
- Ty, Simon? Ty w to wierzysz?
- Ja nie wiem - rzekł Simon. Serce o mało nie wyskoczyło
mu z piersi. - Ale...
Zerwała siĊ burza głosów.
- Siadaj!
- Zamknij siĊ!
- Zabraü mu konchĊ!
- Stul pysk!
- Zamknij siĊ!
Ralf krzyknął:
- Słuchajcie go! On ma konchĊ!
- Chciałem powiedzieü... Īe moĪe to tylko my sami.
- StukniĊty!
Słowo to wypowiedział Prosiaczek, który zapomniał siĊ z
oburzenia. Simon ciągnął dalej:
- MoĪe jesteĞmy trochĊ...
Utknął z wysiłku wyraĪenia zasadniczej dolegliwoĞci ludzkiej.
Nagle doznał olĞnienia.
- Jakie jest najwiĊksze paskudztwo na Ğwiecie?
W odpowiedzi Jack rzucił w ciszĊ niezrozumienia jedno
brutalne, lecz pełne wyrazu słowo. Wywołane nim
odprĊĪenie było jak orgazm. Maluchy, które wdrapały siĊ na
wywrotną kłodĊ, znowu pospadały i wcale siĊ tym nie
przejĊły. MyĞliwi wrzeszczeli z zachwytu.
Cały wysiłek Simona poszedł na marne; Ğmiech chłostał go
bezlitoĞnie, a on skulony i bezbronny wrócił na swoje
miejsce.
Wreszcie zgromadzenie znowu siĊ uspokoiło. Jeden z
chłopców nie prosząc o głos powiedział:
- MoĪe on ma na myĞli coĞ w rodzaju ducha?
Ralf uniósł konchĊ i spojrzał bacznie w mrok. NajjaĞniejszą
rzeczą była blada plama plaĪy. Ale co to, czy maluchy
znalazły siĊ bliĪej? Tak, niewątpliwie, zbiły siĊ w ciasną
grupkĊ na trawie poĞrodku trójkąta. Palmy rozgadały siĊ w
powiewie wiatru i dĨwiĊk ten wydawał siĊ bardzo głoĞny,
teraz, gdy uwydatniła go cisza i ciemnoĞü. Pnie dwóch palm
ocierały siĊ o siebie wydając złowróĪbne skrzypienie,
którego nikt za dnia nie zauwaĪył.
Prosiaczek wziął konchĊ z jego rąk. Zaczął mówiü głosem
pełnym oburzenia:
- Ja nie wierzĊ w Īadne duchy - wcale, ale to wcale!
Jack wstał równieĪ, dziwnie czemuĞ zły.
- Kogo to obchodzi, w co ty wierzysz, TłuĞciochu!
- Ja trzymam konchĊ!
Dały siĊ słyszeü odgłosy krótkiej szarpaniny i koncha
przesuwała siĊ to w jedną, to w drugą stronĊ.
- Oddaj mi zaraz konchĊ!
Ralf wcisnął siĊ miĊdzy nich i dostał w pierĞ kułakiem.
Wyrwał któremuĞ konchĊ i usiadł bez tchu.
- Za duĪo tego gadania o duchach. Lepiej zaczekaü z tym do
rana.
Przerwał mu jakiĞ stłumiony głos:
- MoĪe ten zwierz jest właĞnie... duchem.
Jakby wiatr zatrząsł zgromadzeniem,
- Za duĪo tego gadania poza kolejnoĞcią - rzekł Ralf. - JakĪe
moĪemy prowadziü po ludzku zebranie, jeĞli siĊ nie
trzymamy praw?
Znowu umilkł. Starannie obmyĞlany plan zebrania poszedł
na marne.
- Co jeszcze mam wam powiedzieü? ħle zrobiłem zwołując
lak póĨno zebranie. Przegłosujemy je, to znaczy duchy, i
pójdziemy do szałasów, bo wszyscy jesteĞmy zmĊczeni. Nie
- to ty, Jack? - zaczekaj chwilĊ. Z miejsca oĞwiadczam, Īe
nie wierzĊ w Īadne duchy. Albo moĪe tak mi siĊ wydaje. Ale
nie lubiĊ o nich myĞleü. A w kaĪdym razie teraz, po ciemku.
MieliĞmy zbadaü, w czym rzecz.
Uniósł konchĊ na chwilĊ.
- A wiĊc Ğwietnie. Mnie siĊ zdaje, Īe wszystko zaleĪy od
tego, czy duchy są, czy ich nie ma...
PomyĞlał chwilkĊ formułując pytanie.
- Kto uwaĪa, Īe duchy istnieją?
Długi czas była cisza i nie zauwaĪało siĊ jakiegoĞ
wyraĨnego ruchu. Potem Ralf wpatrzył siĊ pilniej w mrok i
spostrzegł wzniesione rĊce.
- WidzĊ - rzekł tĊpo.
ĝwiat, ten zrozumiały, rządzący siĊ prawami Ğwiat, zaczął
mu siĊ usuwaü spod stóp. NiegdyĞ było to i tamto; a teraz... i
okrĊt odpłynął.
KtoĞ wyrwał mu z rąk konchĊ i rozległ siĊ głos Prosiaczka:
- Ja nie głosowałem na duchy!
Obrócił siĊ na piĊcie ku zgromadzeniu.
- ZapamiĊtajcie to sobie wszyscy!
Usłyszeli tupniĊcie o ziemiĊ.
- Kto my jesteĞmy? Ludzie? Czy zwierzĊta? A moĪe
dzikusy? Co sobie o nas pomyĞlą starsi? Rozłazimy siĊ,
polujemy na Ğwinie, zapominamy o ognisku, a teraz jeszcze
to!
Nagle wyrósł przed nimi jakiĞ cieĔ.
- Zamknij siĊ, tłusty próĪniaku!
Powstała szarpanina i połyskująca koncha zaczĊła
podrygiwaü w mroku. Ralf zerwał siĊ na nogi.
- Jack! Jack! On trzyma konchĊ! Daj mu mówiü!
W ciemnoĞci podpłynĊła ku niemu twarz Jacka.
- I ty siĊ zamknij! Za kogo ty siĊ masz? Siedzisz i gadasz, co
wszyscy mają robiü. A sam nie umiesz ani polowaü, ani
Ğpiewaü...
- Jestem wodzem. WybraliĞcie mnie.
- No to co, Īe wybraliĞmy? Wydajesz tylko głupie rozkazy...
- Prosiaczek trzyma konchĊ.
- Dobra, dobra, podlizuj siĊ dalej Prosiaczkowi...
- Jack!
- Jack! Jack! - przedrzeĨniał go Jack.
- Prawa! - krzyknął Ralf. - Łamiesz prawa!
- No to co?
Ralf zebrał myĞli.
- Prawa to jedyna rzecz, jaką mamy.
Ale Jack wrzeszczał:
- Wypchaj siĊ prawami! JesteĞmy silni, polujemy! JeĪeli tu
jest jakiĞ zwierz, to go zabijemy! Otoczymy i bĊdziemy tłuc,
tłuc, tłuc, tłuc...
Wydał dziki okrzyk i skoczył na bielejący piach. W jednej
chwili granitową płytĊ wypełniła wrzawa, podniecenie, ruch,
krzyki i Ğmiechy. Zgromadzenie rozsypało siĊ i ruszyło
tyralierą wzdłuĪ plaĪy, aĪ pochłonĊła je noc. Ralf poczuł na
policzku dotyk konchy i zabrał ją od Prosiaczka.
- Co by powiedzieli starsi? - utyskiwał Prosiaczek. - Spójrz
na nich!
Od plaĪy napływały odgłosy zabawy w polowanie,
histeryczny Ğmiech i okrzyki prawdziwego przeraĪenia.
- Zatrąb konchą, Ralf.
Prosiaczek był tak blisko, Īe Ralf widział błysk szkła jego
okularów.
- Chodzi o ogieĔ. Czy oni nie rozumieją?
- Musisz byü teraz twardy, Ralf. Zmusiü ich, Īeby robili, co
kaĪesz.
Ralf odparł z rozwagą jak człowiek, który wygłasza
twierdzenie:
- JeĞli zatrąbiĊ, a oni nie wrócą, to koniec. Nie utrzymamy
ognia. Upodobnimy siĊ do zwierząt. Zostaniemy tu na
zawsze.
- JeĞli nie zatrąbisz, wkrótce i tak staniemy siĊ zwierzĊtami.
Nic widzĊ, co oni robią, ale dobrze słyszĊ.
Rozproszone postacie zbiły siĊ na piasku w grupĊ tworząc
obracającą siĊ zwartą czarną masĊ. Chłopcy Ğpiewali coĞ i
maluchy, które juĪ miały doĞü, umykały z wrzaskiem. Ralf
wniósł konchĊ do ust, ale zaraz ją opuĞcił.
- Rzecz w tym, czy duchy istnieją, Prosiaczku? Albo zwierz?
- OczywiĞcie, Īe nie.
- Dlaczego?
- Bo inaczej wszystko nie miałoby sensu. Domy i ulice, i
telewizory... nic nie mogłoby istnieü.
TaĔczący ze Ğpiewem chłopcy oddalali siĊ coraz bardziej, aĪ
wreszcie dolatujące stamtąd dĨwiĊki stały siĊ jedynie
rytmem pozbawionym słów.
- Ale jeĪeli naprawdĊ nie ma sensu? Przynajmniej tutaj, na
tej wyspie? JeĪeli coĞ nas obserwuje i czeka?
Ralf zadygotał i przysunął siĊ bliĪej do Prosiaczka, aĪ obaj
zderzyli siĊ ze sobą wystraszeni.
- PrzestaĔ tak gadaü, Ralf! Mamy doĞü kłopotów i bez tego,
a ja juĪ wiĊcej nie zniosĊ.
- Powinienem przestaü byü wodzem. Posłuchaü ich.
- Nie daj BoĪe!
Prosiaczek schwycił Ralfa za ramiĊ.
- Gdyby Jack został wodzem, nie byłoby ogniska, tylko same
polowania. ZostalibyĞmy tu do Ğmierci.
Głos jego przeszedł nagle w pisk.
- Kto tam?
- To ja. Simon.
- Strasznie nas duĪo - rzekł Ralf. - Trzy myszy pod miotłą.
ZrezygnujĊ.
- JeĪeli zrezygnujesz - powiedział Prosiaczek trwoĪnym
szeptem - to co siĊ stanie ze mną?
- Nic.
- On mnie nienawidzi. Nie wiem dlaczego. Gdyby tylko mógł
robiü, co chce... tobie nic nie grozi, on ciebie powaĪa.
Poza tym... mógłbyĞ go spraü.
- A ty to niby nie biłeĞ siĊ z nim przed chwilą?
- Bo trzymałem konchĊ - rzekł Prosiaczek po prostu. Miałem prawo mówiü.
Simon poruszył siĊ w ciemnoĞciach.
- BądĨ dalej wodzem.
- Ty siĊ zamknij, pĊtaku! Czemu nie powiedziałeĞ, Īe
zwierza nie ma?
- BojĊ siĊ go - powiedział Prosiaczek - i dlatego wiem, co w
nim siedzi. Jak człowiek siĊ kogoĞ boi, to go nienawidzi, ale
nie moĪe przestaü o nim myĞleü. Człowiek sobie wmawia, Īe
to w gruncie rzeczy dobry chłop, a jak znów go zobaczy...
całkiem jak astma, nie moĪna oddychaü. Powiem ci coĞ. On
ciebie teĪ nienawidzi, Ralf...
- Mnie? Za co?
- Nie wiem. DałeĞ mu po nosie za ognisko i jesteĞ wodzem,
a on nie.
- Ale on jest wielki Jack Merridew!
- Jak siĊ leĪy w łóĪku tyle, co ja, to siĊ duĪo myĞli. Znam siĊ
na ludziach. Znam siebie. I znam jego. On ci nie moĪe nic
zrobiü. Ale jak siĊ usuniesz na bok, zemĞci siĊ na kimĞ
innym. A tym kimĞ bĊdĊ ja.
- Prosiaczek dobrze mówi, Ralf. Ty albo Jack. BądĨ dalej
wodzem.
- Staczamy siĊ coraz niĪej i wszystko siĊ psuje. W domu
zawsze jest ktoĞ starszy. ProszĊ pana to, proszĊ pani tamto
i masz gotową odpowiedĨ. Och, jakbym chciał!
- Chciałbym, Īeby moja ciocia tutaj była.
- A ja, Īeby ojciec... Ale po co to mówimy?
- Trzeba pilnowaü ogniska.
Taniec siĊ skoĔczył i myĞliwi wracali do szałasów.
- Starsi są mądrzy - rzekł Prosiaczek. - Nie boją siĊ
ciemnoĞci. Spotkaliby siĊ, napili herbaty i porozmawiali. I
wszystko byłoby załatwione...
- Nie podpaliliby wyspy...
- Zbudowaliby okrĊt...
Trzej chłopcy stali w ciemnoĞci na próĪno usiłując wyraziü
majestat dorosłoĞci.
- Nie kłóciliby siĊ...
- Ani rozbijali moich okularów...
- Ani gadali o zwierzu...
- Gdyby tak odezwali siĊ do nas choü słowem! - wykrzyknął
Ralf z rozpaczą. - Gdyby tak przysłali nam coĞ dorosłego...
jakiĞ znak albo coĞ.
Cieniutkie zawodzenie gdzieĞ w mroku zmroziło i przeszyło
ich dreszczem i pchnĊło ku sobie. Potem lament wzrósł,
jakiĞ odległy i nieziemski, i przeszedł w niezrozumiałe
bełkotanie. Percival Wemys Madison z plebanii Harcourt St.
Anthony, leĪąc w wysokiej trawie, znalazł siĊ w
okolicznoĞciach, w których magiczne recytowanie adresu nie
miało Īadnej mocy.
ZWIERZ Z PRZESTWORZY
Zapanowała juĪ ciemnoĞü, którą rozjaĞniała tylko poĞwiata
gwiezdna. Kiedy zrozumieli, skąd wypływa ten upiorny hałas,
Percival umilkł, Ralf i Simon dĨwignĊli go niezrĊcznie i
zanieĞli do szałasu. Mimo swych odwaĪnych wypowiedzi
Prosiaczek wolał nie odstĊpowaü chłopców i wszyscy trzej
udali siĊ razem do sąsiedniego szałasu. LeĪeli bezsennie i
obracali siĊ z boku na bok szeleszcząc suchymi liĞümi, i
patrzyli na skrawek wygwieĪdĪonego nieba, widoczny w
otworze wejĞciowym skierowanym ku lagunie. Czasem w
pozostałych szałasach rozlegał siĊ krzyk jakiegoĞ malucha,
a raz nawet któryĞ ze starszaków zagadał przez sen. Potem
i oni posnĊli.
StrzĊp ksiĊĪyca wzniósł siĊ nad horyzont, zbyt mały, aby
móc zaznaczyü ĞcieĪkĊ blasku, nawet kiedy leĪał wprost na
wodzie; inne jednak Ğwiatła ukazały siĊ na niebie, Ğwiatła,
które mknĊły szybko, mrugały i gasły, chociaĪ na ziemi nie
było słychaü nawet najlĪejszego odgłosu bitwy toczonej na
wysokoĞci dziesiĊciu mil. Przyszedł jednak znak ze Ğwiata
starszych, choü sen nie pozwolił Īadnemu z dzieci go
odczytaü. Nagle nastąpiła Ğwietlista eksplozja i spiralna
smuga przekreĞliła niebo. Potem znów była tylko ciemnoĞü i
gwiazdy. Nad wyspą pojawiła siĊ plamka, postaü opadająca
szybko na spadochronie, postaü ze zwieszonymi bezwładnie
koĔczynami. Zmienne wiatry na róĪnych wysokoĞciach
targały ową postacią na wszystkie strony. Trzy mile nad
ziemią wiatr ustalił siĊ i poniósł ją opadającym łukiem
poprzez niebo, przeciągnął ukosem nad rafą i laguną w
stronĊ góry. Opadła i runĊła w błĊkitne kwiaty na zboczu, ale
i na tej wysokoĞci wiał teraz łagodny wietrzyk i spadochron
załopotał, wypełnił siĊ z trzaskiem i targnął. I tak postaü,
wlokąc nogami po ziemi, zaczĊła pełznąü coraz wyĪej. Krok
po kroku, podmuch za podmuchem, dĨwigała siĊ przez
błĊkitne kwiaty, przez głazy i czerwone skały, aĪ legła
skurczona wĞród odprysków skalnych na wierzchołku. Tutaj
powiew był nierówny i sprawił, Īe linki spadochronu splątały
siĊ i posczepiały; a postaü w hełmie siedziała ze zwieszoną
na kolana głową, podtrzymywana plątaniną linek. Gdy zrywał
siĊ powiew, linki napinały siĊ, a głowa i pierĞ unosiły siĊ tak,
jakby postaü chciała zajrzeü poza krawĊdĨ góry. Potem, gdy
powiew zamierał, linki wiotczały, a postaü znowu chyliła siĊ
ku przodowi opuszczając głowĊ na kolana. Tak wiĊc, gdy
przez niebo wĊdrowały gwiazdy, postaü siedząca na
szczycie góry cały czas to chyliła siĊ w ukłonie, to znów
prostowała.
W mroku wczesnego poranka przy skale trochĊ poniĪej
wierzchołka dały siĊ słyszeü jakieĞ odgłosy. Ze stosu
chrustu i zeschłych liĞci wypełzli dwaj chłopcy, dwa mgliste
cienie rozmawiające sennie ze sobą. Byli to bliĨniacy
pełniący dyĪur przy ognisku. Teoretycznie jeden z nich
powinien spaü, a drugi czuwaü. Nigdy jednak nie udawało im
siĊ działaü rozsądnie, jeĪeli "rozsądnie" znaczyło
"niezaleĪnie", a Īe nie mogli obaj czuwaü całą noc, obaj
spali. Teraz ruszyli ku ciemniejącej plamie ogniska
sygnalnego, ziewając, trąc oczy, drepcąc znanymi
ĞcieĪkami. Doszedłszy na miejsce przestali ziewaü i jeden z
nich pobiegł szybko z powrotem po chrust i zeschłe liĞcie.
Drugi ukląkł przy ognisku.
- Na pewno zgasło.
Zaczął grzebaü patykami, które mu brat wsunął w dłonie.
- Nie.
PołoĪył siĊ, przysunął usta do ciemniejącej plamy i zaczął
dmuchaü. Czerwony blask rozĞwietlił mu twarz. Przestał na
chwilĊ dmuchaü.
- Sam... podaj coĞ... na rozpałkĊ.
Eryk pochylił siĊ i dmuchnął znów leciutko, aĪ plama
rozjaĞniła siĊ. Sam wetknął kawałek suchego jak pieprz
drzewa w rozĪarzony chrust i nakrył gałĊzią. Rozjarzyło siĊ i
gałąĨ zajĊła siĊ ogniem. Sam podłoĪył wiĊcej chrustu.
- Nie spal wszystkiego - rzekł Eryk - za duĪo nakładasz.
- Ogrzejemy siĊ.
- Ale bĊdziemy musieli szukaü drzewa.
- Zimno mi.
- Mnie teĪ.
- Poza tym, jest...
- ...ciemno. WiĊc zgoda.
Eryk usiadł w kucki i przyglądał siĊ, jak Sam dokłada do
ognia. UłoĪył stos z kawałków drzewa, które od razu objął
płomieĔ; ognisko było zabezpieczone.
- Mało brakowało.
- Ale by siĊ...
- ZłoĞcił.
- No.
Przez kilka chwil bliĨniacy patrzyli na ogieĔ w milczeniu.
Polem Eryk zachichotał.
- Prawda, jak siĊ złoĞcił?
- O ogieĔ...
- I ĞwiniĊ.
- SzczĊĞcie, Īe siĊ czepił Jacka, a nie nas.
- No. PamiĊtasz tego starego ZłoĞnika w szkole?
- Chłopcze, ty mnie po-wo-li do-pro-wa-dzisz do szaleĔstwa!
BliĨniacy parsknĊli identycznym Ğmiechem, potem
przypomnieli sobie ciemnoĞü i inne rzeczy i rozejrzeli siĊ
wokół niespokojnie. Uwijające siĊ pilnie u stosu płomienie
znów przyciągnĊły ich wzrok. Eryk patrzył na rozbiegane
stonogi, które szalały nie mogąc ujĞü płomieniom, i przyszło
mu na myĞl ich pierwsze ognisko - tuĪ obok, w dole, przy
stromym zboczu, gdzie teraz panowały zupełne ciemnoĞci.
Nie lubił tego wspominaü, toteĪ zwrócił oczy ku
wierzchołkowi góry.
Ciepło zaczĊło juĪ promieniowaü i przygrzewaü rozkosznie.
Sam bawił siĊ układaniem ciasno obok siebie patyków na
ogniu. Eryk wyciągnął dłonie sprawdzając, z jakiej odległoĞci
od ognia Īar nie bĊdzie dokuczał. Patrząc leniwie ponad
ogniskiem przed siebie rekonstruował z płaskich cieni
dzienne kontury porozrzucanych skał. W tym miejscu jest
wielka skała, w tamtym trzy kamienie, tu rozszczepiony głaz,
a za nim powinna byü wyrwa, ale... zaraz...
- Sam.
- HĊ?
- Nic.
Płomienie zawładnĊły patykami, kora zwijała siĊ i
odskakiwała, drzewo trzaskało. Stos zapadł siĊ do Ğrodka i
rzucił krąg Ğwiatła na wierzchołek góry.
- Sam...
- HĊ?
- Sam! Sam!
Sam spojrzał na Eryka z rozdraĪnieniem. Widząc napiĊcie
we wzroku brata przeraził siĊ. Obiegł ognisko, kucnął przy
Eryku i wytrzeszczył oczy. Znieruchomieli, mocno przytuleni
- czworo szeroko rozwartych oczu i dwoje rozchylonych ust.
Daleko w dole zaszeptały drzewa lasu, zaszumiały. Rozwiały
siĊ włosy na czołach chłopców, płomienie skoczyły w bok od
ogniska. O piĊtnaĞcie jardów od nich załopotała
powiewająca na wietrze tkanina.
ĩaden z chłopców nie wydał krzyku, tylko mocniej przytulili
siĊ do siebie i jeszcze szerzej rozdziawili usta. ChwilĊ tak
siedzieli, skuleni, przy ognisku buchającym iskrami, dymem i
falami migotliwego blasku na wierzchołek góry.
Potem, kierowani jedną przeraĪającą myĞlą, wygramolili siĊ
na skały i uciekli.
Ralf miał sen. Jak mu siĊ zdawało, po godzinach rzucania
siĊ i przewracania hałaĞliwie z boku na bok poĞród suchych
liĞci, zasnął wreszcie. Przestał nawet słyszeü głosy
krzyczących przez sen chłopców w innych szałasach,
przeniósł siĊ bowiem we Ğnie do domu rodzinnego i karmił
cukrem kucyki za murem ogrodu. PóĨniej ktoĞ zaczął
szarpaü go za ramiĊ mówiąc, Īe czas na herbatĊ.
- Ralf! ZbudĨ siĊ!
LiĞcie szumiały jak morze.
- ZbudĨ siĊ, Ralf!
- Co siĊ stało?
- WidzieliĞmy...
- ...zwierza!
- Kto to? BliĨniacy?
- WidzieliĞmy zwierza...
- Cicho. Prosiaczku!
LiĞcie wciąĪ szeleĞciły. Prosiaczek zderzył siĊ z Ralfem i
któryĞ z bliĨniaków chwycił go za rĊkĊ, kiedy ruszył w stronĊ
prostokąta blednących juĪ gwiazd.
- Nie moĪesz wyjĞü... on jest straszny!
- Prosiaczku... gdzie są włócznie?
- SłyszĊ, jak...
- To siedĨ cicho. Nie ruszaj siĊ.
LeĪeli nasłuchując, najpierw z powątpiewaniem, ale potem z
przeraĪeniem, w miarĊ jak bliĨniacy ciągnĊli szeptem swą
opowieĞü, przerywaną długimi pauzami martwej ciszy.
Wkrótce ciemnoĞci stały siĊ pełne szponów, pełne
straszliwej nieznanej grozy. Nie koĔczący siĊ brzask zacierał
z wolna gwiazdy i wreszcie do szałasu zaczĊło siĊ
przesączaü szare, smutne Ğwiatło. Dopiero wtedy odwaĪyli
siĊ poruszyü, choü Ğwiat na zewnątrz wciąĪ groził
niebezpieczeĔstwem. Labirynt mroku uporządkował siĊ w
dal i bliskoĞü, a malutkie chmurki wysoko na niebie nabrały
ciepłych barw. JakiĞ ptak morski poszybował w górĊ łopocąc
skrzydłami, z chrapliwym okrzykiem, który podjĊło echo i coĞ
zaskrzeczało w lesie. Wkrótce smuĪki chmur nad
horyzontem zabarwiły siĊ róĪowo i pozieleniały pierzaste
szczyty palm.
Ralf ukląkł u wejĞcia do szałasu i ostroĪnie rozejrzał siĊ
dokoła.
- Sam i Eryk. Zwołajcie wszystkich na zebranie. Cicho. No,
idĨcie.
BliĨniacy, tuląc siĊ z drĪeniem do siebie, odwaĪyli siĊ na
pokonanie kilku kroków dzielących ich od nastĊpnego
szałasu i rozgłosili straszną wieĞü. Ralf wstał i chociaĪ ciarki
przebiegały mu po plecach, ruszył dla zachowania godnoĞci
ku granitowej płycie. Simon i Prosiaczek poszli za nim, a z
pozostałych szałasów zaczĊli przemykaü siĊ ukradkiem inni
chłopcy.
Ralf wziął konchĊ z wyĞlizganego miejsca na pniu i przyłoĪył
do ust, ale zawahał siĊ i nie zatrąbił. Podniósł ją tylko do
góry i pokazał im, a oni zrozumieli.
Promienie słoĔca, rozchodzące siĊ wachlarzowato spod
horyzontu, zniĪyły siĊ teraz siĊgając ich oczu. Ralf patrzył
chwilĊ na rosnący skrawek złota, które oĞwieciło ich od
prawej strony, i jakby mu przywróciło mowĊ. Krąg chłopców
jeĪył siĊ włóczniami.
Ralf wrĊczył konchĊ bliĪej stojącemu bliĨniakowi, Erykowi.
- WidzieliĞmy go na własne oczy. Nie... nie spaliĞmy...
Przyszedł mu z pomocą Sam. Utarło siĊ juĪ teraz, Īe koncha
daje prawo głosu obu bliĨniakom naraz, uznawano bowiem
ich faktyczną jednoĞü.
- Był włochaty. CoĞ ruszało siĊ nad jego łbem... jak skrzydła.
Zwierz takĪe siĊ ruszał...
- To było straszne. Tak, jakby usiadł...
- Ognisko siĊ jasno paliło...
- WłaĞnie je rozpaliliĞmy...
- ...dołoĪyliĞmy patyków...
- Miał oczy...
- ZĊby...
- Pazury...
- BiegliĞmy ile sił...
- WpadaliĞmy na róĪne rzeczy...
- Zwierz pĊdził za nami...
- Widziałem, jak siĊ skradał...
- Prawie mnie dotknął...
Ralf ze strachem wskazał na twarz Eryka, podrapaną
gałĊziami raz przy razie.
- JakĪeĞ to sobie zrobił?
Eryk dotknął rĊką twarzy.
- Jestem cały podrapany. Czy mam krew na policzkach?
Krąg chłopców rozstąpił siĊ z przeraĪeniem; Johnny, który
jeszcze ziewał, rozbeczał siĊ na cały głos i ucichł dopiero,
gdy dostał klapsa od Billa. Jasny ranek stał siĊ pełen grozy i
w krĊgu chłopców nastąpiła pewna zmiana. Byli teraz
zwróceni raczej na zewnątrz niĪ do Ğrodka, a włócznie z
zaostrzonego drzewa tworzyły wokół rodzaj płotu. Jack
nakazał chłopcom odwróciü siĊ twarzami.
- To dopiero bĊdzie polowanie! Kto pójdzie?
Ralf poruszył siĊ niecierpliwie.
- Te włócznie są z drzewa. Nie bądĨ głupi.
Jack uĞmiechnął siĊ do niego drwiąco.
- Boisz siĊ?
- Jasne, Īe siĊ bojĊ. Kto by siĊ nie bał?
Zwrócił siĊ do bliĨniaków:
- Chyba nas nie nabieracie?
OdpowiedĨ była zbyt stanowcza, aby ktokolwiek mógł w nią
wątpiü. Prosiaczek wziął konchĊ.
- Czy nie moglibyĞmy... zostaü tu i koniec? MoĪe ten zwierz
nie zbliĪy siĊ do nas?
Gdyby nie uczucie, Īe coĞ ich Ğledzi, Ralf byłby krzyknął na
Prosiaczka.
- Zostaü? l tłoczyü siĊ na tym kawałeczku wyspy w wiecznym
strachu? A skąd bralibyĞmy poĪywienie? I co byłoby z
ogniskiem?
- ChodĨmy - rzekł Jack niecierpliwie - tracimy tylko czas.
- Nie, nie tracimy. A co z maluchami?
- Pies drapał maluchy!
- KtoĞ musi ich pilnowaü.
- Nikt ich dotąd nie pilnował.
- Nie było potrzeby! A teraz jest. Prosiaczek zostanie.
- Słusznie. Osłaniaj Prosiaczka przed niebezpieczeĔstwem.
- Zastanów siĊ. Co Prosiaczek moĪe zrobiü z jednym okiem?
Reszta chłopców patrzyła na nich z zaciekawieniem.
- Jeszcze jedna rzecz. Nie moĪna w zwykły sposób polowaü,
bo ten zwierz nie zostawia Ğladów. Gdyby zostawił, to bym je
zauwaĪył. O ile wiemy, umie pomykaü po drzewach jak ten
tam, jak on siĊ nazywa...
Pokiwali głowami.
- Musimy wiĊc pomyĞleü.
Prosiaczek zdjął stłuczone okulary i przetarł jedyne szkło.
- A co z nami, Ralf?
- Nie masz konchy. WeĨ.
- Chodzi mi o to... co z nami? PrzypuĞümy, Īe zwierz
przyjdzie, gdy was wszystkich nie bĊdzie. Ja Ĩle widzĊ, a jak
siĊ przestraszĊ...
- Ty siĊ zawsze boisz - wtrącił Jack z pogardą.
- Ja mam konchĊ...
- KonchĊ! KonchĊ! - wrzasnął Jack. - Po co nam koncha?
Wiemy i tak, kto powinien zabieraü głos. Co dobrego zrobił
swoim gadaniem Simon albo Bill, albo Walter? Czas, Īeby
niektórzy wiedzieli, Īe mają siedzieü cicho, a decyzjĊ
zostawiü nam...
Ralf nie mógł dłuĪej ignorowaü jego słów. Krew napłynĊła
mu do twarzy.
- Ty nie masz konchy - rzekł. - Siadaj.
Jack zbladł tak, Īe piegi na jego twarzy utworzyły wyraĨne
brązowe cĊtki. ZwilĪył wargi jĊzykiem i stał dalej.
- To jest zadanie dla myĞliwego.
Reszta chłopców patrzyła w napiĊciu. Prosiaczek,
stwierdziwszy, Īe siĊ wplątał w niewygodną sytuacjĊ, połoĪył
konchĊ na kolanach Ralfa i siadł. Cisza stała siĊ
przytłaczająca i Prosiaczek wstrzymał oddech.
- To jest coĞ wiĊcej niĪ zadanie myĞliwego - rzekł na koniec
Ralf - bo zwierz nie da siĊ wytropiü. Czy nie chcesz byü
uratowany?
Zwrócił siĊ do zgromadzenia:
- Nie chcecie byü uratowani?
Znów spojrzał na Jacka.
- Mówiłem juĪ przedtem, Īe ognisko jest najwaĪniejsze.
Teraz pewnie juĪ zgasło...
Wróciło dawne zadraĪnienie i dało mu siłĊ do natarcia.
- CzyĞcie powariowali? Musimy rozpaliü je na nowo. Nie
pomyĞlałeĞ o tym, Jack, prawda? A moĪe nikt z was nie
chce siĊ uratowaü?
Tak, chcieli siĊ uratowaü, co do tego nie ma wątpliwoĞci;
kryzys skoĔczył siĊ druzgocącą przewagą Ralfa. Prosiaczek
wypuĞcił powietrze, otworzył usta, by go na nowo
zaczerpnąü, i nie udało mu siĊ. LeĪał z rozwartymi ustami
oparty o pieĔ, a wokół warg wystąpiła mu sinoĞü. Nikt jednak
naĔ nie zwaĪał.
- A teraz pomyĞl, Jack. Czy jest na wyspie takie miejsce,
gdzie jeszcze nie byłeĞ?
Jack odpowiedział niechĊtnie:
- Jest tylko... aleĪ tak! PamiĊtasz? Na samym koĔcu, tam,
gdzie są spiĊtrzone skały. Byłem tam blisko. Skały tworzą
taki most. Jest tylko jedna droga do góry.
- I to coĞ moĪe tam mieszkaü.
Wszyscy zaczĊli mówiü jednoczeĞnie.
- Cicho! Dobra. Tam bĊdziemy szukaü. JeĪeli zwierza tam
nie ma, pójdziemy poszukaü na szczycie góry i rozpalimy
ognisko.
- ChodĨmy.
- Najpierw zjedzmy, a potem pójdziemy. - Ralf umilkł na
chwilĊ. - I weĨmy włócznie na wszelki wypadek.
Po posiłku Ralf i inne starszaki ruszyli wzdłuĪ plaĪy.
Zostawili Prosiaczka opartego o granitową płytĊ. DzieĔ ten,
jak wszystkie inne, zapowiadał kąpiel słoneczną pod błĊkitną
kopułą nieba. PlaĪa ciągnĊła siĊ przed chłopcami łagodnym
łukiem i ginĊła w dali zlewając siĊ z linią lasu; pora była
wczesna i jeszcze nie przesłaniały widoku ruchome welony
miraĪu. Zdecydowali siĊ na ostroĪniejszą drogĊ palmowym
tarasem, a nie po gorącym piachu tuĪ nad wodą. Ralf
pozwolił Jackowi iĞü przodem; i Jack stąpał z teatralną
ostroĪnoĞcią, choü wróg byłby widoczny z daleka. Ralf szedł
na koĔcu, zadowolony, Īe przynajmniej teraz jest zwolniony
z odpowiedzialnoĞci.
Simon, idący przed Ralfem, czuł lekkie niedowierzanie - jakiĞ
zwierz z pazurami, który siedział na wierzchołku góry i nie
zostawiał Īadnych Ğladów, a był nie doĞü szybki, aby
doĞcignąü Samieryka. Jakkolwiek usiłował sobie wyobraziü
tego zwierza, zawsze stawał mu przed oczyma obraz
człowieka zarazem bohaterskiego i chorego.
Westchnął. Inni mogli wstaü i mówiü do całego
zgromadzenia bez tego strasznego uczucia przytłoczenia;
mogli mówiü, co chcieli, jakby siĊ zwracali do kogoĞ jednego.
Odstąpił na bok i obejrzał siĊ za siebie. Za nim szedł Ralf z
włócznią na ramieniu. Simon nieĞmiało zwolnił kroku, aĪ
zrównał siĊ z Ralfem i spojrzał na niego przez zasłonĊ
szorstkich czarnych włosów, które opadały mu na oczy. Ralf
rzucił mu spojrzenie i uĞmiechnął siĊ z przymusem, jakby nie
pamiĊtał juĪ, Īe Simon zrobił z siebie durnia na zebraniu. Na
chwilĊ Simon poczuł siĊ szczĊĞliwy, Īe juĪ nie jest
potĊpiany, i przestał myĞleü o sobie. Kiedy wpadł na drzewo,
Ralf spojrzał na niego z irytacją, a Robert zachichotał. Simon
zatoczył siĊ do tyłu, a biała plamka, która wystąpiła mu na
czole, podeszła krwią. Ralf przestał myĞleü o Simonie i zajął
siĊ własnym strapieniem. Niedługo dojdą do skalnego
zamku i wódz bĊdzie musiał wystąpiü na czoło. Od przodu
nadbiegł Jack.
- JuĪ go widaü.
- Dobra. Podejdziemy jak najbliĪej.
Poszedł za Jackiem w stronĊ zamku, gdzie grunt lekko siĊ
wznosił. Po lewej rĊce mieli niezgłĊbioną plątaninĊ drzew i
pnączy.
- A czemu tutaj nic nie moĪe byü?
- Bo sam widzisz. Nic siĊ przez ten gąszcz nie przedostanie.
- A zamek?
- Spójrz.
Ralf rozsunął zasłonĊ z trawy i wyjrzał. Przed nim było
zaledwie kilka jardów skalistego gruntu i zaraz dalej dwa
brzegi wyspy niemal schodziły siĊ ze sobą, tworząc z pozoru
ostre zakoĔczenie cypla. Wyspa jednak tu siĊ nie koĔczyła,
bowiem wąski wystĊp skalny, moĪe na piĊtnaĞcie jardów
długi, wiódł ku wysuniĊtej dalej w morze czĊĞci cypla.
Tworzyła ją owa róĪowa kanciastoĞü, która stanowiła
podłoĪe całej wyspy. Ta strona skalnego zamczyska, około
stu stóp wysokoĞci, była róĪowym bastionem, który widzieli
ze szczytu góry. ĝciana skalna była rozszczepiona, a ĞciĊty
wierzchołek zarzucony wielkimi odłamkami, które groziły
runiĊciem. Wysoka trawa za Ralfem wypełniła siĊ myĞliwymi.
Ralf spojrzał na Jacka.
- JesteĞ przywódcą myĞliwych.
Jack poczerwieniał.
- Wiem. Zgoda.
JakiĞ wewnĊtrzny przymus kazał Ralfowi powiedzieü:
- Ale ja jestem wodzem. Ja pójdĊ. Nie sprzeczaj siĊ.
Zwrócił siĊ do reszty chłopców:
- Hej, wy! Ukryü siĊ i czekaü na mnie.
Stwierdził, Īe głos albo wiĊĨnie mu w gardle, albo brzmi za
głoĞno. Spojrzał na Jacka.
- Sądzisz, Īe...
- Schodziłem całą wyspĊ - wymamrotał Jack. - To musi byü
tutaj.
- Rozumiem.
Simon wybełkotał: - Ja tam nie wierzĊ w zwierza. Ralf
odpowiedział mu grzecznie, jakby chodziło o uwagĊ na
lemat pogody.
- Nie. Chyba nie.
Usta miał blade, zaciĞniĊte. PowoluteĔku odgarnął włosy z
czoła.
- No, dobra. Do zobaczenia.
Zmusił jakby wrosłe w ziemiĊ stopy, aby go poniosły w
stronĊ przewĊĪenia cypla.
Szedł otoczony zewsząd pustą otchłanią powietrza. Nie
miałby siĊ gdzie skryü, nawet gdyby nie musiał iĞü dalej.
Zatrzymał siĊ na wąskim przewĊĪeniu i spojrzał w dół.
Niedługo morze uczyni z zamczyska wyspĊ. Po prawej
stronie była laguna, do której starało siĊ wedrzeü otwarte
morze; a po lewej...
Ralf zadrĪał. Laguna chroniła ich od Pacyfiku, a do tej pory
tylko Jack dotarł na przeciwległy brzeg wyspy. Teraz Ralf
ujrzał rozkołysane wody oczyma szczura lądowego i wydało
mu siĊ, Īe to oddycha jakiĞ ogromny stwór. Z wolna wody
zapadały siĊ poĞród skał odsłaniając róĪowe bloki granitu,
dziwne formacje koralu, polipów, wodorostów. Opadały niĪej
i niĪej, szumiąc jak wiatr wĞród wierzchołków drzew. W dole
leĪała płaska skała, prosta jak stół, i opadające wody
uczyniły z jej czterech boków poszarpane urwiska. Potem
Ğpiący lewiatan wypuĞcił oddech - wody wezbrały, uniosły
siĊ wodorosty i wokół płaskiej skały zawrzało. Nie miało siĊ
wraĪenia przepływania fal, tylko to długie unoszenie siĊ i
opadanie.
Ralf odwrócił siĊ i spojrzał na czerwoną skałĊ. Za nim, w
wysokiej trawie, leĪeli chłopcy czekając, co zrobi.
Spostrzegł, Īe pot na jego dłoniach wysechł, zdał sobie ze
zdumieniem sprawĊ, Īe wcale nie spodziewa siĊ spotkania z
jakimkolwiek zwierzem i nie wie, co by zrobił, gdyby siĊ na
niego natknął.
Stwierdził, Īe moĪe wspiąü siĊ na skałĊ, chociaĪ to nie jest
potrzebne. Wokół skalnego bloku znajdował siĊ jakby cokół,
którym moĪna było przejĞü ostroĪnie w prawo, nad lagunĊ, i
zajrzeü za róg. Łatwo mu to poszło, toteĪ wkrótce znalazł siĊ
za rogiem.
Ujrzał to, czego siĊ spodziewał: róĪowe spiĊtrzone głazy,
pokryte warstwą guana jak lukrem i strome podejĞcie ku
odpryskom skalnym na szczycie bastionu.
Odwrócił siĊ, słysząc jakiĞ szelest. Za nim skalną półką
posuwał siĊ Jack.
- Nie mogłem pozwoliü, ĪebyĞ szedł sam.
Ralf nie odezwał siĊ, milczał. Poszedł przodem przez skały,
zbadał niewielką grotĊ, w której prócz kupki zgniłych jaj nic
nie znalazł, i wreszcie usiadł i zaczął siĊ rozglądaü
postukując koĔcem włóczni w skałĊ.
Jack był podniecony.
- ĝwietne miejsce na fort!
Trysnął na nich słup pyłu wodnego.
- Nie ma ĞwieĪej wody.
- A co to w takim razie?
W połowie wysokoĞci skały była długa zielonkawa smuga.
Wdrapali siĊ i posmakowali spływającej cienką struĪką
wody.
- MoĪna by podstawiü skorupĊ orzecha i zawsze byłaby
pełna.
- Dla mnie tu jest do kitu.
WspiĊli siĊ, ramiĊ przy ramieniu, na najwyĪszy poziom,
gdzie na granitowym rumowisku leĪał ostatni spĊkany głaz.
Jack uderzył piĊĞcią w skalną bryłĊ obok siebie. ZgrzytnĊła
lekko.
- PamiĊtasz?
Wspomnieli obaj przykre chwile, które ich rozdzieliły. Jack
zaczął szybko mówiü:
- Wystarczy wsadziü pod nią drąg palmowy, i jak tylko
przyjdzie jakiĞ wróg... Spójrz na dół!
O sto stóp pod nimi leĪała wąska grobla, dalej kamienisty
grunt, wysoka trawa, w której widaü było głowy chłopców, a
jeszcze dalej las.
- Raz pchnąü - wykrzyknął Jack radoĞnie - i... łubudu!
Zatoczył rĊką kolisty ruch. Ralf spojrzał na wierzchołek góry.
- Co siĊ stało?
Ralf odwrócił siĊ.
- Czemu?
- PatrzyłeĞ jakoĞ... nie wiem jak.
- Nie ma sygnału. Nic nie widaü.
- Masz bzika na punkcie sygnału.
Otaczała ich błĊkitna linia horyzontu, przerwana tylko
wierzchołkiem góry.
- Bo tylko on nam pozostał.
Oparł o chwiejny głaz włóczniĊ i zgarnął do tyłu pełną
garĞcią włosy.
- Musimy wróciü i wspiąü siĊ na górĊ. Bo właĞnie tam
widzieli zwierza.
- Ale go tam nie bĊdzie.
- A co innego moĪemy zrobiü?
Chłopcy, ujrzawszy Ralfa i Jacka zdrowych i całych, wyszli
na słoĔce. W odkrywczym zapale zapomnieli o
niebezpieczeĔstwie. Ruszyli hurmem przez most i wkrótce
zaczĊli siĊ wspinaü po skałach, pokrzykując. Ralf stał oparty
rĊką o czerwony blok, blok wielki jak koło młyĔskie, który siĊ
odłupał od calizny i zawisł niepewnie. Stał tak i patrzył w
przygnĊbieniu na wierzchołek góry. Zacisnął piĊĞü i zaczął
nią tłuc jak młotem w czerwoną ĞcianĊ. Usta miał zaciĊte, a
z oczu pod grzywą włosów patrzyła tĊsknota.
- Dym.
Polizał stłuczoną piĊĞü.
- Jack! ChodĨ!
Ale Jacka nie było. Grupka chłopców, podnoszących coraz
to wiĊkszą wrzawĊ, której z początku nie zauwaĪył, dĨwigała
i popychała chwiejący siĊ głaz. W chwili, gdy Ralf siĊ
odwracał, głaz runął w morze, wzbijając grzmiące bryzgi
wody aĪ do połowy urwiska.
- DoĞü! DoĞü!
Uciszyli siĊ na dĨwiĊk jego głosu.
- Dym.
Z jego głową było coĞ dziwnego. CoĞ siĊ w jego mózgu
trzepotało, niby skrzydła nietoperza, mącąc myĞli.
- Dym.
Powróciła nagle jasnoĞü myĞli i gniew.
- Potrzebny nam dym. A wy tracicie czas. Staczacie głazy.
- Mamy bardzo duĪo czasu! - krzyknął Roger.
Ralf potrząsnął głową.
- Idziemy na górĊ.
Zerwała siĊ wrzawa. Jedni chcieli wracaü na plaĪĊ, drudzy
staczaü
wiĊcej skał. SłoĔce Ğwieciło jasno, a
niebezpieczeĔstwo rozwiało siĊ wraz z ciemnoĞcią nocy.
- Jack. Zwierz moĪe byü po drugiej stronie. ProwadĨ. Ty tam
byłeĞ.
- Pójdziemy brzegiem. Tam są owoce.
Bill podszedł do Ralfa.
- Czemu nie moĪemy zostaü tutaj jeszcze trochĊ?
- WłaĞnie...
- Zrobimy sobie fort...
- Tu nie ma co jeĞü - odrzekł Ralf - ani gdzie siĊ schroniü. I
mało wody do picia.
- Byłby fajowy fort.
- MoĪna zrzucaü skały...
- Prosto na most...
- Powiedziałem, Īe idziemy! - wrzasnął Ralf dziko. - Musimy
siĊ upewniü. Idziemy.
- ZostaĔmy tu...
- Wracajmy na plaĪĊ...
- Ja siĊ zmĊczyłem...
- Nie!
Ralf uderzył piĊĞcią w skałĊ, aĪ zdarł sobie z knykci skórĊ.
Nie czuł bólu.
- Jestem wodzem. Musimy siĊ upewniü. Widzicie górĊ? Nie
ma sygnału. KaĪdej chwili moĪe siĊ pokazaü jakiĞ okrĊt. Czy
wyĞcie wszyscy powariowali?
Chłopcy, chociaĪ z uczuciem buntu, uciszyli siĊ. Jack
poprowadził ich w dół urwiska, a potem przez most.
CIENIE I WYSOKIE DRZEWA
ĝcieĪka, którą wydeptały Ğwinie, biegła tuĪ przy rumowisku
skał, leĪącym nad wodą z drugiej strony góry i Ralf był rad,
Īe Jack tĊdy ich prowadzi. Gdyby jeszcze moĪna było
ogłuchnąü na powolne ssanie wód i bulgot powracającej fali,
gdyby dało siĊ zapomnieü, jak mroczne i nieuczĊszczane są
te gąszcza, wtedy byłaby jakaĞ szansa, Īeby zapomnieü o
zwierzu i chwilĊ pomarzyü. SłoĔce zaczĊło juĪ odchylaü siĊ
od pionu i wyspĊ zalał popołudniowy skwar. Ralf dał znaü
Jackowi i gdy napotkali owoce, grupa zatrzymała siĊ, aby siĊ
posiliü.
Siedząc, Ralf po raz pierwszy tego dnia zdał sobie sprawĊ z
upału. Obciągnął z niesmakiem szarą koszulĊ zastanawiając
siĊ, czyby jej nie upraü. W niezwykłym, jak mu siĊ zdawało,
nawet na tĊ wyspĊ upale obmyĞlał swoją toaletĊ. Chciałby
mieü noĪyczki, Īeby sobie obciąü włosy - odgarnął je do tyłu
- skróciü te brudne kłaki na odpowiednią długoĞü. Chciałby
siĊ wykąpaü; porządnie wyszorowaü mydłem. Przesunął
jĊzykiem po zĊbach i zdecydował, Īe szczoteczka teĪ by siĊ
przydała. Poza tym paznokcie...
Ralf przyjrzał siĊ paznokciom. Były poogryzane do krwi,
choü nie pamiĊtał, kiedy wrócił do tego nawyku ani teĪ kiedy
mu siĊ oddawał.
- Niedługo zacznĊ ssaü palec...
Rozejrzał siĊ trwoĪliwie. NajwyraĨniej jednak nikt go nie
usłyszał. MyĞliwi siedzieli i opychali siĊ tym łatwo zdobytym
poĪywieniem, starając siĊ wmówiü sobie, Īe banany i te inne
oliwkowo-szare galaretowate owoce zaopatrują ich w
dostateczną iloĞü energii. Przyjmując za wzór swój dawny
stan czystoĞci, Ralf zaczął siĊ im przyglądaü. Byli brudni, ale
ich brud nie rzucał siĊ w oczy, jak u kogoĞ, kto upadł w błoto
lub chodził w słotĊ po dworze. ĩaden wyraĨnie nie prosił siĊ
o kąpiel, a jednak - włosy o wiele za długie, skudlone, z
naczepianymi okruchami liĞci i patyków; twarze utrzymane
we wzglĊdnej czystoĞci jedynie przez proces pocenia siĊ i
poĪywiania, ale w mniej dostĊpnych zakamarkach
poznaczone jakby cieniem; odzieĪ podarta, sztywna od potu
i noszona nie dla ozdoby lub wygody, lecz z
przyzwyczajenia; skóra na ciele szorstka od słonej wody...
Z lekkim przygnĊbieniem stwierdził, Īe uwaĪa teraz te
warunki za normalne i Īe nie dba o to. Westchnął i rzucił
łodygĊ, którą juĪ obrał z owoców. MyĞliwi zaczynali
przekradaü siĊ w gĊstwinĊ lub miĊdzy skały, Īeby siĊ
załatwiü. Ralf odwrócił siĊ i spojrzał na morze.
Tu, po drugiej stronie wyspy, widok był całkiem inny.
Przejrzyste uroki miraĪu nie znosiły chłodnych wód oceanu i
horyzont był twardą klamrą błĊkitu. Ralf podszedł do skał.
Tutaj na dole, niemal na poziomie morza, moĪna było
Ğledziü nieustanny pochód wzdĊtych fal. Były na milĊ
szerokie, ale nie grzywiaste ani strome jak na wodach
płytkich. WĊdrowały wzdłuĪ wyspy lekcewaĪąc ją, jakby
pochłoniĊte czymĞ waĪniejszym; właĞciwie nie sprawiały
wraĪenia pochodu, a raczej wzdymania siĊ i opadania
całego oceanu. Morze kurczyło siĊ; tworząc kaskady
ustĊpującej wody, opadało miĊdzy skały przylizując
wodorosty niby lĞniące włosy, potem po krótkiej przerwie
wzbierało i podnosiło siĊ z grzmieniem, dĨwigając siĊ na
cypel i głazy, pnąc siĊ po skale, by wreszcie siĊgnąü
ramieniem kipieli w głąb niewielkiego Īlebu i pstryknąü
palcami rozprysku tuĪ u stóp Ralfa.
Fala za falą Ralf Ğledził wznoszenie siĊ i opadanie wód, póki
ten bezkres nie wprawił go w odrĊtwienie. Potem, stopniowo,
nieskoĔczony przestwór wód zawładnął jego uwagą. To była
owa przestrzeĔ oddzielająca, zapora. Po drugiej stronie
wyspy, spowity w południe miraĪem, chroniony tarczą
spokojnej laguny, człowiek mógł jeszcze marzyü o ratunku;
ale tu, wobec tej nieczułej brutalnoĞci oceanu, tej
nieprzebytej bariery, był przykuty do miejsca, był bezradny,
potĊpiony, był...
Usłyszał nagle, Īe Simon szepce mu coĞ do ucha. Ralf
zorientował siĊ, Īe stoi pochylony, Ğciskając kurczowo skałĊ,
miĊĞnie na karku ma napiĊte, usta szeroko rozwarte.
- Nie martw siĊ, wrócisz.
Mówiąc to Simon skinął głową. KlĊczał na jednym kolanie na
wyĪszej skale, trzymając siĊ jej obiema rĊkami; drugą,
wyciągniĊtą nogą niemal dotykał ramienia Ralfa.
Ralf, zaintrygowany, spojrzał mu badawczo w twarz.
- On jest taki wielki...
Simon skinął głową.
- To nic. Na pewno wrócisz. Tak w kaĪdym razie uwaĪam.
NapiĊcie w ciele Ralfa nieco zelĪało. Spojrzał na ocean, a
potem uĞmiechnął siĊ do Simona z goryczą.
- Masz w kieszeni okrĊt?
Simon zaĞmiał siĊ i potrząsnął głową.
- No, to skąd wiesz?
Gdy Simon nadal nie odpowiadał, Ralf rzekł krótko:
- ZbzikowałeĞ.
Simon potrząsnął gwałtownie głową, aĪ jego szorstkie
czarne włosy omiotły mu twarz.
- Nie. Nie zbzikowałem. Tylko tak sobie myĞlĊ, Īe na pewno
wrócisz.
Przez chwilĊ nic nie mówili. A potem nagle uĞmiechnĊli siĊ
do siebie.
Z gĊstwiny rozległ siĊ głos Rogera:
- ChodĨcie tu zobaczyü!
Nie opodal ĞcieĪki ziemia była zryta i leĪały parujące lekko
odchody. Jack pochylił siĊ nad nimi jakby w zachwyceniu.
- Ralf... choü polujemy na co innego, miĊso jest nam
potrzebne.
- JeĪeli to po drodze, moĪemy zapolowaü.
Ruszyli dalej, ale trzymali siĊ teraz razem, przestraszeni
wspomnieniem zwierza, i tylko Jack myszkował na przedzie.
Posuwali siĊ wolniej, niĪ Ralf oczekiwał, był jednak na swój
sposób rad z tego marudztwa. Niebawem Jack natrafił na
jakąĞ trudnoĞü w tropieniu i cały pochód zatrzymał siĊ. Ralf
oparł siĊ o drzewo i zaczął marzyü. Łowy są sprawą Jacka i
bĊdzie jeszcze dosyü czasu, Īeby wdrapaü siĊ na górĊ...
KiedyĞ, gdy ojca przeniesiono z Chatham do Deyonport,
zamieszkali w domku na skraju wrzosowisk. Ze wszystkich
domów, w których Ralf mieszkał, ten rysował siĊ w jego
pamiĊci najwyraĨniej, bo z niego wyjechał do szkoły. Mama
była z nimi stale, a tatuĞ przychodził codziennie. Do
kamiennego muru na koĔcu ogrodu przybiegały dzikie kuce.
Padał Ğnieg. TuĪ za domem stało coĞ w rodzaju szopy i
moĪna było w niej sobie leĪeü i patrzeü na wirujące płatki.
Płatki ginĊły znacząc ziemiĊ mokrymi plamkami, a potem
spostrzegałeĞ pierwszy płatek, który legł na ziemi i nie
stopniał, i przypatrywałeĞ siĊ, jak wszystko przemienia siĊ w
biel. MogłeĞ wejĞü do domu, jeĞli zmarzłeĞ, i patrzeü przez
okno, na którym stał lĞniący mosiĊĪny kociołek i taca z
niebieskimi ludzikami...
Kiedy szedłeĞ spaü, dawano ci talerz płatków
kukurydzianych z cukrem i Ğmietanką. A na półce nad
łóĪkiem stały ksiąĪki przechylone w jedną stronĊ, a parĊ
leĪało na płask na wierzchu, boĞ nigdy nie dbał, by je
odstawiü na właĞciwe miejsce. KsiąĪki miały oĞle uszy i
zniszczone okładki. Jedna z nich, czysta i lĞniąca, była o
Topsy i Mopsy, i Ralf nigdy jej nie czytał, bo Topsy i Mopsy
to dziewczynki; inną, o Czarodzieju, czytało siĊ z
przykuwającą grozą, opuszczając dwudziestą siódmą stronĊ
z rysunkiem strasznego pająka; była teĪ ksiąĪka o ludziach,
którzy wykopali z ziemi róĪne rzeczy, egipskie rzeczy; i
jeszcze ksiąĪka o pociągach, i ksiąĪka o okrĊtach. Stały mu
teraz tak Īywo przed oczyma, Īe mógłby niemal siĊgnąü po
nie rĊką, poczuü ciĊĪar i lekki opór, z jakim ta, na którą
miałby ochotĊ, wysunĊłaby siĊ spoĞród innych w jego
dłonie... Wszystko takie, jak trzeba, wszystko pogodne i
przyjazne.
GdzieĞ przed nimi zatrzeszczały krzaki. Chłopcy rzucili siĊ w
bok od ĞcieĪki i z wrzaskiem zaczĊli przedzieraü siĊ przez
pnącza. Ralf spostrzegł, jak Jack wywinął włócznią w bok i
upadł. CoĞ biegło ku niemu ĞcieĪką połyskując kłami i
chrząkając groĨnie. Ralf stwierdził, Īe potrafi z całym
spokojem zmierzyü odległoĞü i wycelowaü. Kiedy odyniec
znalazł siĊ kilka kroków przed nim, Ralf cisnął Ğmieszny
patyk, który niósł z sobą, dojrzał, Īe zaostrzony koniec trafił
w ogromny ryj i na chwilĊ w nim uwiązł. Chrząkanie przeszło
w kwik i odyniec skrĊcił gwałtownie w gĊstwinĊ. ĝcieĪka
znów wypełniła siĊ rozwrzeszczanymi chłopcami, od przodu
nadbiegł Jack i zaczął grzebaü w poszyciu.
- TĊdy...
- On nas wykoĔczy!
- TĊdy, powiedziałem...
Odyniec tymczasem coraz bardziej siĊ oddalał. ZnaleĨli inną
ĞcieĪkĊ, równoległą do poprzedniej, i Jack puĞcił siĊ nią
pĊdem. Ralf był pełen lĊku i dumy.
- Ale mu dałem! Wbiłem mu trochĊ włóczniĊ...
Niespodziewanie wyszli na otwartą przestrzeĔ nad brzegiem
morza. Jack zaczął myszkowaü niespokojnie wĞród nagich
skał.
- Uciekł.
- Ale mu dałem! - powtórzył Ralf. - AĪ siĊ włócznia wbiła.
Odczuł potrzebĊ znalezienia Ğwiadków.
- Nie widzieliĞcie?
Maurice skinął głową.
- Ja widziałem. Prosto w ryj... bach!
Ralf mówił dalej w podnieceniu:
- Trafiłem. Włócznia siĊ wbiła. Raniłem go!
Zyskawszy u nich to nowe uznanie wygrzewał siĊ w nim jak
w słoĔcu, stwierdzając, Īe to całkiem niezła rzecz takie
polowanie.
- Dobrze mu przygrzałem. MyĞlĊ, Īe to właĞnie był zwierz,
którego szukamy!
Nadszedł Jack.
- To nie był zwierz. To był odyniec.
- Ale mu dałem!
- CzemuĞ go nie chwycił? Ja próbowałem...
Głos Ralfa podniósł siĊ o oktawĊ:
- OdyĔca?!
Jack nagle poczerwieniał.
- MówiłeĞ, Īe on nas wykoĔczy. A po co rzucałeĞ? Czemu
nie czekałeĞ?
Wyciągnął rĊkĊ.
- Spójrz.
Podniósł rĊkĊ, Īeby mogli zobaczyü. Na zewnĊtrznej stronie
przedramienia miał zadraĞniĊtą skórĊ; leciutko, ale do krwi.
- Patrz, co mi zrobił kłami. Nie zdąĪyłem uderzyü go włócz
nią.
Uwaga wszystkich chłopców skupiła siĊ na Jacku.
- To rana - rzekł Simon - powinieneĞ ją wyssaü. Jak
Berengaria.
Jack wyssał ranĊ.
- Ja go dĨgnąłem - rzekł Ralf z oburzeniem. - Rąbnąłem
włócznią i zraniłem.
Starał siĊ zwróciü na siebie ich uwagĊ.
- Biegł sobie ĞcieĪką, a ja go... o tak...
Robert warknął na niego. Ralf włączył siĊ do zabawy i
wszyscy rozeĞmiali siĊ. Cała gromada zaczĊła szturchaü
włóczniami Roberta, który udawał miotającego siĊ dzika.
Jack krzyknął:
- Otoczyü go!
Krąg zaczął siĊ zacieĞniaü. Robert kwiczał z udanego
przeraĪenia, potem z prawdziwego bólu.
- Ou! PrzestaĔcie! Boli!
Na plecy Ğlamazarnie poruszającego siĊ chłopca spadł
koniec włóczni.
- Trzymaü go!
Chwycili go za rĊce i nogi. W nagłym podnieceniu Ralf
porwał włóczniĊ Eryka i dĨgnął nią Roberta.
- Zabiü go! Zabiü!
Robert wrzasnął i zaczął siĊ szarpaü z siłą szaleĔca. Jack
trzymał go za włosy i wywijał noĪem. Za nim stał Roger i
starał siĊ przecisnąü do ofiary. Zabrzmiał rytualny Ğpiew, jak
w ostatnich chwilach taĔca albo łowów.
- NoĪem ĞwiniĊ! Ciach po gardle! NoĪem ĞwiniĊ! Bach ją w
łeb!
Ralf teĪ przepychał siĊ bliĪej, Īeby przynajmniej uszczypnąü
to brązowe, wraĪliwe ciało. ĩądza szarpania i zadawania
bólu była nie do przezwyciĊĪenia.
RamiĊ Jacka opadło; falujący krąg wydał radosny okrzyk i
zaczął naĞladowaü kwik zarzynanej Ğwini. Potem uciszyli siĊ
i padli na ziemiĊ ciĊĪko dysząc i nasłuchując biadolenia
wystraszonego Roberta, który otarł brudną rĊką twarz i
czynił wysiłki, by powróciü do dawnego stanu.
- Oj, mój tyłek!
Rozcierał sobie siedzenie. Jack obrócił siĊ na plecy.
- Dobra była zabawa.
- Tylko zabawa - rzekł Ralf z zaĪenowaniem. - Mnie samemu
kiedyĞ siĊ fest dostało przy rugby.
- PowinniĞmy mieü bĊben - powiedział Maurice - wtedy
byłoby, jak trzeba.
Ralf spojrzał na niego.
- To znaczy jak?
- Nie wiem. MyĞlĊ, Īe potrzebne jest ognisko i bĊben, Īeby
to robiü w takt bĊbna.
- Potrzebna jest Ğwinia - wtrącił siĊ Maurice - jak na
prawdziwym polowaniu.
- Albo ktoĞ do udawania - rzekł Jack. - ĩeby siĊ przebrał za
ĞwiniĊ i grał rolĊ... no wiecie, udawał, Īe mnie przewraca i
takie róĪne rzeczy...
- Potrzebna jest prawdziwa Ğwinia - powiedział Robert,
wciąĪ rozcierając poĞladek - bo trzeba ją naprawdĊ zabiü.
- MoĪna by wziąü któregoĞ malucha - rzucił Jack i wszyscy
siĊ rozeĞmieli.
Ralf podniósł siĊ.
- Nie znajdziemy, czego szukamy, jak tak dalej pójdzie.
Jeden po drugim zaczĊli siĊ podnosiü porządkując na sobie
łachmany. Ralf spojrzał na Jacka.
- Teraz na górĊ.
- Czy nie lepiej wróciü do Prosiaczka - spytał Maurice zanim siĊ zrobi ciemno?
BliĨniacy przytaknĊli kiwając jak jeden głowami.
- Tak, słusznie. Pójdziemy tam lepiej jutro rano.
Ralf odwrócił głowĊ i spojrzał na morze.
- Musimy rozpaliü ognisko.
- Nie masz Prosiaczkowych okularów - rzekł Jack - wiĊc nic
moĪesz.
- No to przekonamy siĊ przynajmniej, co tam jest.
Z wahaniem, nie chcąc uchodziü za tchórza, Maurice spytał:
- A jak tam jest zwierz?
Jack machnął włócznią.
- To go zabijemy.
Upał jakby nieco zelĪał. Jack machnął włócznią.
- Na co czekamy?
- MyĞlĊ - rzekł Ralf - Īe jeĞli dalej pójdziemy wzdłuĪ brzegu,
dojdziemy do wypalonego lasu i stamtąd bĊdziemy mogli
wdrapaü siĊ na górĊ.
I znowu Jack poprowadził ich nad krawĊdzią oĞlepiających
wód, które dĨwigały siĊ i opadały.
Znowu Ralf zatopił siĊ w marzeniach, zdając siĊ w
trudnoĞciach drogi na swe zwinne stopy. Ale tutaj jego stopy
wydawały siĊ mniej sprawne niĪ poprzednio. WiĊkszą czĊĞü
drogi musieli stąpaü po nagich skałach nad samą wodą albo
przeĞlizgiwaü siĊ miĊdzy skałą a ciemną gĊstwą lasu. Były
na tej drodze niewielkie urwiska, kamienne pomosty, długie
trawersy, na których trzeba siĊ było posługiwaü równieĪ
rĊkami. Tu i ówdzie gramolili siĊ przez zmoczone falą głazy,
przeskakiwali oku przejrzystej wody, które pozostawił
odpływ. Doszli do wąwozu, który rozszczepiał przybrzeĪe jak
fosa. Wąwóz był jakby bez dna i przejĊci grozą patrzyli w tĊ
mroczną szczelinĊ, w której bulgotała woda. Potem fala
powróciła, w wąwozie zawrzało i bryzgi wody strzeliły aĪ do
pnączy i zmoczyły chłopców, którzy odskoczyli z wrzaskiem.
Próbowali obejĞü lasem, ale tam roĞlinnoĞü była zbita i
splątana niby ptasie gniazdo. W koĔcu musieli skakaü po
kolei wyczekując, jak opadnie woda, a i tak kilku skąpało siĊ
po raz drugi. Dalej skały były coraz bardziej nieprzebyte,
usiedli wiĊc na chwilĊ, susząc łachy i przyglądając siĊ
ostrym zarysom gór wody, które tak powoli przepływały koło
wyspy. W miejscu zamieszkałym przez rój kolorowych
ptaszków, które krąĪyły w powietrzu jak owady, znaleĨli
owoce. Potem Ralf orzekł, Īe idą za wolno. Wdrapał siĊ na
drzewo, rozgarnął listowie i stwierdził, Īe kwadratowy
wierzchołek góry jest jeszcze daleko. Spróbowali wiĊc iĞü
prĊdzej i Robert rozciął sobie paskudnie kolano, musieli siĊ
wiĊc pogodziü z tym, Īe taką drogą trzeba podąĪaü powoli,
jeĪeli siĊ chce dojĞü bezpiecznie. Szli zatem jakby wspinając
siĊ na niebezpieczną górĊ, póki skały nie zmieniły siĊ w
strome urwisko, zwieĔczone w górze nawisem nieprzebytej
dĪungli, a dołem zatopione w morzu. Ralf rzucił krytyczne
spojrzenie na słoĔce.
- Blisko wieczór. W kaĪdym razie juĪ po podwieczorku.
- Nie przypominam sobie tego urwiska - rzekł Jack zbity z
tropu - musiałem wiĊc ominąü ten kawałek brzegu.
Ralf skinął głową.
- Dajcie mi pomyĞleü.
Ralf juĪ siĊ nie wstydził myĞleü w ich obecnoĞci, podejmował
decyzje, jakby rozgrywał partiĊ szachów. Jedyny kłopot, Īe
nie był materiałem na bardzo dobrego szachistĊ. PomyĞlał o
maluchach i Prosiaczku. Stanął mu Īywo przed oczami
obraz Prosiaczka, jak siedzi kuląc siĊ w kącie szałasu, w
którym słychaü tylko jĊki drĊczonych sennym koszmarem
dzieci.
- Nie moĪemy zostawiü maluchów z Prosiaczkiem. W
kaĪdym razie nie na całą noc.
Chłopcy nie mówili nic, tylko stali nie odrywając od niego
oczu.
- GdybyĞmy teraz zawrócili, musielibyĞmy iĞü kilka godzin.
Jack chrząknął i powiedział jakimĞ dziwnym, stłumionym
głosem:
- Nie moĪna pozwoliü, Īeby Prosiaczkowi coĞ siĊ stało,
prawda?
Ralf postukał brudnym koĔcem Erykowej włóczni o zĊby.
- JeĞli pójdziemy na przełaj...
Rozejrzał siĊ dokoła.
- KtoĞ musi przejĞü na drugą stronĊ wyspy i powiedzieü
Prosiaczkowi, Īe wrócimy, jak juĪ bĊdzie ciemno.
Bill spytał z niedowierzaniem:
- Sam przez las? Teraz?
- MoĪemy zwolniü tylko jednego.
Simon przepchał siĊ do Ralfa.
- Ja pójdĊ, jeĪeli chcesz. Dla mnie to fraszka.
Nim Ralf zdąĪył odpowiedzieü, Simon uĞmiechnął siĊ,
odwrócił i ruszył w las. Ralf spojrzał na Jacka, jakby go
dopiero teraz spostrzegł.
- Jack, przeszedłeĞ wtedy całą wyspĊ, aĪ do skalnego
zamku?
Jack łypnął groĨnie okiem. -Tak.
- SzedłeĞ najpierw wzdłuĪ brzegu... pod górĊ, tam dalej?
- Tak.
- A potem?
- Znalazłem ĞcieĪkĊ, którą wydeptały Ğwinie. CiągnĊła siĊ
całe mile.
Ralf skinął głową. Wskazał na las.
- WiĊc ta ĞcieĪka musi byü gdzieĞ tam.
Wszyscy potwierdzili kiwając z powagą głowami.
- No to dobra. BĊdziemy przebijaü siĊ przez las, póki nie
znajdziemy ĞcieĪki.
Zrobił krok i zatrzymał siĊ.
- Ale zaraz! Dokąd prowadzi ta ĞcieĪka?
- Na górĊ. Mówiłem ci. A moĪe nie chcesz iĞü na górĊ? zadrwił Jack.
Ralf westchnął wyczuwając wzrastający antagonizm.
Zrozumiał, Īe spowodowało go odebranie Jackowi
przewodnictwa.
- Chodzi mi o Ğwiatło. BĊdziemy szli potykając siĊ po
ciemku.
- MieliĞmy szukaü zwierza...
- BĊdzie za ciemno.
- Mnie to nie przeszkadza - rzekł Jack zapalczywie. - Ja
pójdĊ. A ty nie? Wolisz wróciü do szałasów i powiedzieü
Prosiaczkowi?
Teraz z kolei Ralf siĊ zaczerwienił, ale zapytał z rozpaczą,
która płynĊła z olĞnienia doznanego dziĊki Prosiaczkowi:
- Dlaczego mnie nienawidzisz?
Chłopcy poruszyli siĊ niespokojnie, jakby słysząc coĞ
nieprzyzwoitego. Milczenie przedłuĪało siĊ. Ralf, wciąĪ
gniewny i uraĪony, ruszył pierwszy.
- Idziemy.
Szedł na czele, zaznając przywileju przerąbywania drogi
przez gąszcz. Jack, zdegradowany i nasĊpiony, zamykał
pochód.
ĝcieĪka była jak ciemny tunel, słoĔce bowiem szybko
osuwało siĊ ku krawĊdzi Ğwiata, a w lesie o cieĔ nietrudno.
Szlak był szeroki i ubity, posuwali siĊ wiĊc szybkim truchtem.
Potem dach liĞci urwał siĊ i stanĊli zadyszani patrząc na
nieliczne gwiazdy, które zabłysły nad wierzchołkiem góry.
- No i proszĊ.
Chłopcy spojrzeli niepewnie na siebie. Ralf podjął decyzjĊ.
- Pójdziemy prosto do granitowej płyty, a wdrapiemy siĊ na
szczyt jutro.
Wyrazili zgodĊ pomrukiem, ale koło Ralfa stał Jack.
- OczywiĞcie, jeĪeli siĊ boisz...
Ralf natarł na niego.
- Kto wszedł pierwszy na skalny zamek?
- Ja poszedłem za tobą. A poza tym było jasno.
- Dobra. Kto chce siĊ teraz wspinaü na górĊ?
Jedyną odpowiedzią była cisza.
- Samieryk? Co wy na to?
- My musimy iĞü powiedzieü Prosiaczkowi...
- ...tak, powiedzieü Prosiaczkowi, Īe...
- Ale Simon juĪ poszedł!
- Musimy powiedzieü Prosiaczkowi... na wypadek...
- Robert? Bill?
Wszyscy chcieli iĞü prosto do granitowej płyty. Nie, skądĪe,
nie bali siĊ, tylko - byli zmĊczeni. Ralf zwrócił siĊ do Jacka:
- Widzisz?
- Ja idĊ na szczyt.
Jack wypowiedział te słowa zjadliwie, jak przekleĔstwo.
Patrzył na Ralfa z napiĊciem i trzymał włóczniĊ tak, jakby
chciał mu nią zagroziü.
- IdĊ na szczyt szukaü zwierza - teraz, zaraz.
Potem najwiĊksza zjadliwoĞü, dwa wypowiedziane od
niechcenia słowa:
- A ty?
Na dĨwiĊk tych słów inni chłopcy zapomnieli o naglącej
chĊci powrotu i stanĊli, aby byü Ğwiadkami tego nowego
starcia dwóch duchów w ciemnoĞci. Słowa były zbyt celne,
zbyt cierpkie, zbyt udanie odstraszające, by je powtarzaü.
Ugodziły Ralfa w najgorszym momencie, gdy myĞl o
powrocie do szałasu i cichych, przyjaznych wodach laguny
wywołała odprĊĪenie.
- Dlaczego nie.
Ze zdumieniem stwierdził, Īe głos jego zabrzmiał chłodno i
zwyczajnie, niwecząc cierpkoĞü uwag Jacka.
- JeĞli nie masz nic przeciwko temu, oczywiĞcie.
- AleĪ skąd.
Jack zrobił krok naprzód.
- No, wiĊc...
RamiĊ
przy
ramieniu,
odprowadzani
spojrzeniami
milczących chłopców, ruszyli pod górĊ. Ralf zatrzymał siĊ.
- JesteĞmy głupi. Dlaczego mamy iĞü tylko we dwóch? JeĪeli
coĞ znajdziemy, dwóch nas nie wystarczy, Īeby...
Doszedł ich tupot nóg umykających chłopców. Spostrzegli ze
zdumieniem jakąĞ postaü, która posuwała siĊ w przeciwnym
kierunku niĪ inni.
- Roger?
- Tak.
- WiĊc jest nas trzech.
ZaczĊli wspinaü siĊ po zboczu. Ogarniały ich ciemnoĞci jak
fale przypływu. Jack, który nic nie mówił, zaczął siĊ krztusiü i
kaszleü; powiew wiatru sprawił, Īe wszyscy trzej zaczĊli
parskaü Ğliną. Oczy Ralfa zaszły łzami.
- Popiół. JesteĞmy na skraju spalonego lasu.
Ich stopy i drobne podmuchy wzbijały chmury pyłu. Kiedy siĊ
znów zatrzymali, Īeby siĊ wykaszleü, Ralf miał czas siĊ
zastanowiü, jacy są głupi. JeĪeli zwierza nie ma - to
wszystko ładnie piĊknie; ale jeĪeli coĞ ich oczekuje na
wierzchołku góry - to co za sens, Īeby szli we trzech, po
ciemku, mając za całą broĔ te Ğmieszne kije?
- JesteĞmy głupi.
Z ciemnoĞci nadeszła odpowiedĨ:
- Masz boja?
Ralf zatrząsł siĊ ze złoĞci. To wina Jacka.
- Pewnie, Īe mam. Ale tak czy inaczej jesteĞmy głupi.
- JeĪeli nie chcesz iĞü - zabrzmiał uszczypliwie głos - pójdĊ
sam.
Ralf posłyszał drwiący ton i poczuł nienawiĞü do Jacka.
Kłucie popiołu w oczach, zmĊczenie i lĊk wprawiły go we
wĞciekłoĞü.
- No to idĨ! My tu zaczekamy.
Cisza.
- Czemu nie idziesz? Boisz siĊ!
Majacząca w ciemnoĞciach plama, plama, która była
Jackiem, oderwała siĊ i zaczĊła siĊ oddalaü.
- Dobra. Czekamy.
Plama znikła. Inna zajĊła jej miejsce.
Ralf dotknął kolanem czegoĞ twardego. Była to osmalona
kołysząca siĊ kłoda. Poczuł, jak ostra, zwĊglona kora trze go
w kolano, i domyĞlił siĊ, Īe na kłodzie usiadł Roger. Pomacał
dokoła rĊkami i siadł obok Rogera, a kłoda kołysała siĊ w
niewidocznym popiele. Roger, z natury małomówny, nie
odzywał siĊ. Nie wypowiadał swego zdania na temat zwierza
ani nie tłumaczył siĊ Ralfowi, czemu wziął udział w
szaleĔczej wyprawie. Po prostu siedział i lekko bujał kłodą.
Ralf usłyszał szybki, draĪniący stukot i zdał sobie sprawĊ, Īe
to Roger wali swoim idiotycznym kijem o coĞ twardego.
Siedzieli wiĊc - nieprzenikniony Roger i zagniewany Ralf;
niskie niebo wokół nich ciąĪyło gwiazdami i tylko góra
znaczyła siĊ na nim wyrwą czerni.
Wysoko ponad nimi rozległo siĊ szuranie, ktoĞ biegł
wielkimi, niebezpiecznymi susami po skałach lub popiele.
Jack trząsł siĊ, kiedy ich odnalazł, i głos mu tak skrzeczał,
Īe ledwie go poznali.
- Widziałem to na szczycie.
Usłyszeli, Īe siĊ potknął i kłoda zachwiała siĊ gwałtownie.
Przez chwilĊ leĪał cicho, a potem wymamrotał:
- UwaĪajcie. MoĪe idzie za mną.
Posypał siĊ deszcz popiołu. Jack usiadł.
- Widziałem, jak coĞ siĊ wzdyma.
- Zdawało ci siĊ tylko - rzekł Ralf drĪącym głosem. - Co
moĪe siĊ wzdymaü? Nie ma takiego zwierzĊcia.
Podskoczyli, kiedy Roger siĊ odezwał, bo zapomnieli o nim.
- ĩaba.
Jack zachichotał i wzdrygnął siĊ.
- Ładna mi Īaba. I słychaü było jakiĞ dĨwiĊk. CoĞ jakby
klapniĊcie. A potem to siĊ zaczĊło wzdymaü.
Ralf poczuł siĊ zaskoczony nie tyle własnym głosem, który
brzmiał normalnie, ile kryjącą siĊ w nim buĔczucznoĞcią. Pójdziemy i zobaczymy.
Po raz pierwszy, odkąd znał Jacka, Ralf wyczuł w nim
wahanie.
- Teraz?...
Ralf usłyszał własną odpowiedĨ:
- OczywiĞcie.
Wstał z pnia i poszedł w ciemnoĞü przez trzeszczące pod
stopami zwĊglone drewno, a dwaj chłopcy za nim.
Teraz, kiedy milczał, słyszał swój wewnĊtrzny głos rozsądku,
a takĪe inne. Prosiaczek wymyĞlał mu od dzieciaków. Inny
głos nawoływał go, by nie był głupcem; a ciemnoĞü i to
desperackie przedsiĊwziĊcie sprawiały, Īe noc miała w
sobie coĞ z nierealnoĞci fotela u dentysty.
Pokonawszy ostatnie wzniesienie, Jack i Roger przysunĊli
siĊ bliĪej, przemienili z atramentowych plam w dostrzegalne
sylwetki. Wszyscy razem zatrzymali siĊ i przycupnĊli. Za
nimi, na horyzoncie, w miejscu, gdzie za chwilĊ miał
wypłynąü ksiĊĪyc, niebo lekko zajaĞniało. Wiatr zaszumiał w
lesie i obcisnął łachmany na ich ciałach.
Ralf poruszył siĊ.
- Idziemy.
ZaczĊli siĊ skradaü, pozostawiając ociągającego siĊ Rogera
nieco w tyle. Jack i Ralf jednoczeĞnie wĞliznĊli siĊ na grzbiet
góry. W dole rozciągała siĊ połyskująca laguna, a za nią
długa biała prĊga znacząca miejsce rafy. Roger dogonił ich.
Jack szepnął:
- Podpełzniemy na czworakach. MoĪe Ğpi.
Roger i Ralf podczołgali siĊ do przodu. Tym razem Jack
mimo całej swej zuchwałoĞci został w tyle. Wyszli na płaski
wierzchołek, gdzie twarda skała uwierała ich w rĊce i kolana.
JakiĞ stwór, który siĊ wzdyma.
Ralf dotknął dłonią zimnego, miĊkkiego popiołu ogniska i
zdusił w gardle okrzyk. AĪ mu zadrgała rĊka od tego
nieoczekiwanego zetkniĊcia. W oczach ukazały mu siĊ na
chwilĊ i rozpłynĊły w ciemnoĞciach zielone błyski
obrzydzenia. Roger przywarował z tyłu, a Jack połoĪył siĊ z
ustami przy uchu Ralfa.
- O, tam, gdzie zawsze była wyrwa w skale. CoĞ jak garb...
Widzisz?
Popiół z wygasłego ogniska zaprószył Ralfowi twarz. Nie
widział ani wyrwy, ani nic, bo w oczach znowu zawirowały
mu zielone koła, a wierzchołek góry zaczął usuwaü siĊ
gdzieĞ w bok.
Znowu, jakby skądĞ z daleka, usłyszał szept Jacka:
- Boisz siĊ?
Nie tyle bał siĊ, ile był sparaliĪowany; zawieszony bez ruchu
na wierzchołku malejącej i obracającej siĊ góry. Jack popełzł
dalej, Roger wpadł na Ralfa, wygrzebał siĊ wciągając
powietrze z sykiem i minął go. Ralf usłyszał ich szept.
- Widzisz coĞ?
- Tam...
O parĊ kroków przed nimi, gdzie nie powinno byü skały,
widniało coĞ jak skalny garb. Ralf usłyszał dobiegające
skądĞ cichutkie szczĊkanie - moĪe to szczĊkały jego własne
zĊby. Skupił całą wolĊ, przetopił lĊk i obrzydzenie w
nienawiĞü i wstał. Zrobił dwa ołowiane kroki do przodu.
Za ich plecami oderwał siĊ od horyzontu skrawek ksiĊĪyca.
Przed nimi, z głową spuszczoną pomiĊdzy kolanami,
siedziało coĞ podobnego do ogromnej, pogrąĪonej we Ğnie
małpy. Potem wiatr zaszumiał w lesie, w ciemnoĞciach coĞ
zakotłowało i stwór uniósł głowĊ, ukazując szczątki twarzy.
Ralf sadził wielkimi susami przez popioły, słyszał krzyk i
skoki pozostałych nieszczĊĞników i waĪył siĊ na niemoĪliwe
czyny na tym ciemnym zboczu; wkrótce na wierzchołku góry
pozostały jedynie trzy ciĞniĊte kije i to coĞ, które siĊ kłaniało.
CIEMNOĝCIOM W DARZE
Prosiaczek wzniósł nieszczĊsny wzrok z blednącej w
brzasku plaĪy ku ciemnej górze.
- JesteĞ pewien? Zupełnie pewien?
- Mówiłem ci juĪ ze sto razy - rzekł Ralf - widzieliĞmy go.
- Sądzisz, Īe tu, na dole, jesteĞmy bezpieczni?
- Skąd, u licha, ja mam wiedzieü?
Ralf obrócił siĊ na piĊcie i zrobił parĊ kroków po plaĪy. Jack
klĊczał i kreĞlił palcem koliste wzory na piasku. Dobiegł ich
stłumiony głos Prosiaczka:
- JesteĞ całkiem pewien?
- PójdĨ sam i siĊ przekonaj - rzekł Jack pogardliwie szczĊĞliwej drogi.
- Nie ma obawy.
- Ten zwierz ma zĊby - powiedział Ralf- i wielkie czarne
oczy.
ZadrĪał gwałtownie. Prosiaczek zdjął okulary z jednym
szkłem i zaczął je przecieraü.
- Co teraz zrobimy?
Ralf spojrzał w stronĊ granitowej płyty. WĞród drzew jaĞniała
koncha, biała plamka w miejscu, gdzie miało ukazaü siĊ
słoĔce. Odgarnął z czoła strzechĊ włosów.
- Nie wiem.
Przypomniał sobie paniczną ucieczkĊ po zboczu góry.
- Szczerze mówiąc myĞlĊ, Īe nie potrafimy pokonaü tak
wielkiego zwierza. MoĪemy duĪo gadaü, ale nie
potrafilibyĞmy zabiü nawet tygrysa. UcieklibyĞmy. Nawet
Jack by uciekł. Jack wciąĪ patrzył w piasek.
- A moi myĞliwi?
Z cienia przy szałasach wyĞliznął siĊ Simon. Ralf zignorował
pytanie Jacka. Wskazał Īółtawy poblask nad wodami.
- Póki jest jasno, jesteĞmy odwaĪni. A potem? Teraz to coĞ
siedzi przy ognisku, jakby mu specjalnie zaleĪało, ĪebyĞmy
nie mogli dawaü znaków...
Bezwiednie załamał rĊce. Ciągnął dalej podniesionym
głosem:
- WiĊc nie moĪemy rozpaliü ogniska sygnalnego... JesteĞmy
straceni.
Nad wodą pojawił siĊ złoty punkcik i w jednej chwili całe
niebo pojaĞniało.
- A moi myĞliwi?
- Dzieciaki uzbrojone w kije.
Jack zerwał siĊ raptownie. Twarz miał czerwoną, gdy
odchodził. Prosiaczek włoĪył okulary z jednym szkłem i
spojrzał na Ralfa.
- Widzisz, co zrobiłeĞ? ObraziłeĞ jego myĞliwych.
- Och, zamknij siĊ!
RozmowĊ przerwały nieudolne dĨwiĊki muszli. Jakby
wyĞpiewując pieĞĔ pochwalną wschodzącemu słoĔcu, Jack
stał i trąbił, aĪ w szałasach powstał ruch i na granitową płytĊ
zaczĊli wchodziü myĞliwi, a maluchy pobeczały siĊ, co im siĊ
ostatnio doĞü czĊsto zdarzało. Ralf i Prosiaczek wstali
posłusznie i poszli w stronĊ granitowej płyty.
- Gadanie - rzekł Ralf gorzko - nic, tylko gadanie i gadanie, i
gadanie.
Wziął konchĊ od Jacka.
- To zebranie...
Jack mu przerwał:
- Ja je zwołałem.
- GdybyĞ ty go nie zwołał, sam bym to zrobił. Ty tylko
zatrąbiłeĞ.
- Czy to nie znaczy, Īe...
- Och, bierz ją sobie! Gadaj!
Ralf wcisnął konchĊ w rĊce Jacka, a sam usiadł na pniu
palmy.
- Zwołałem to zebranie - zaczął Jack - z wielu przyczyn. Po
pierwsze, wiecie juĪ, Īe widzieliĞmy zwierza. PodczołgaliĞmy
siĊ. ByliĞmy o parĊ stóp od niego. Podniósł głowĊ i popatrzył
na nas. Nie wiemy, co on robi. Nie wiemy nawet, co to za
zwierz...
- On wychodzi z morza...
- Z ciemnoĞci...
- Z drzew...
- Cicho! - krzyknął Jack. - Słuchajcie. Ten zwierz siedzi na
górze i...
- MoĪe czeka...
- Poluje...
- Tak, poluje.
- Poluje - powiedział Jack. Przypomniał sobie swoje dawne
lĊki w lesie. - Tak. Ten zwierz jest łowcą. Tylko... Zamknąü
siĊ! NastĊpna rzecz to, Īe nie moĪemy go zabiü. A jeszcze
jedno, Ralf powiedział, Īe moi myĞliwi są do niczego.
- Wcale tego nie mówiłem!
- Ja trzymam konchĊ. Ralf uwaĪa was za tchórzy, którzy
uciekają przed odyĔcem i przed zwierzem. To jeszcze nie
wszystko.
Przez granitową płytĊ przeszło niby westchnienie, jakby
kaĪdy przewidywał, co siĊ teraz stanie. Głos Jacka rozlegał
siĊ znowu, drĪący, lecz zdecydowany, wdzierający siĊ w
nieprzyjazną ciszĊ.
- On jest jak Prosiaczek. Mówi zupełnie jak Prosiaczek. Nie
jest prawdziwym wodzem.
Przycisnął konchĊ do piersi.
- On sam jest tchórzem.
Na chwilĊ urwał i zaraz zaczął mówiü dalej:
- Na szczycie góry, jak my z Rogerem poszliĞmy naprzód,
on został z tyłu.
- Ja teĪ poszedłem!
- Ale póĨniej.
Dwaj chłopcy patrzyli na siebie złowrogo spoza firanek
włosów.
- Ja teĪ poszedłem - powiedział Ralf - a potem uciekałem, i
ty uciekałeĞ.
- No, to nazwij mnie tchórzem.
Jack zwrócił siĊ do myĞliwych:
- On nie jest myĞliwym. Nigdy nie zdobył dla nas miĊsa. Nie
jest wójtem klasowym i nic o nim nie wiemy. Wydaje tylko
rozkazy i chce, ĪebyĞmy go tak za nic słuchali. Całe to
gadanie...
- Całe to gadanie! - krzyknął Ralf. - Gadanie, gadanie! Kto
chciał gadaü? Kto zwołał to zebranie?
Jack odwrócił siĊ, twarz miał czerwoną, brodĊ wysuniĊtą
naprzód. Spojrzał spode łba na Ralfa.
- WiĊc dobra - rzekł tonem znaczącym, groĨnym - dobra.
Jedną rĊką przycisnął konchĊ do piersi, a wskazującym
palcem drugiej przeszył powietrze.
- Kto uwaĪa, Īe Ralf nie powinien byü wodzem?
Spojrzał wyczekująco na skupionych wokół chłopców, którzy
jakby skamienieli. Pod palmami zapanowała Ğmiertelna
cisza.
- RĊka do góry - krzyknął Jack - kto nie chce, Īeby Ralf był
wodzem?
Cisza trwała nadal, nie zakłócona, ciĊĪka, pełna wstydu.
Powoli czerwieĔ zaczĊła odpływaü z policzków Jacka i zaraz
powróciła z bolesną gwałtownoĞcią. Chłopiec zwilĪył
jĊzykiem wargi i odwrócił głowĊ, aby uniknąü wstydliwego
zetkniĊcia siĊ z ich wzrokiem.
- Ilu uwaĪa, Īe...
Głos uwiązł mu w krtani. Trzymające konchĊ dłonie zaczĊły
drĪeü. Odchrząknął i powiedział głoĞno:
- WiĊc dobra.
PołoĪył konchĊ ostroĪnie na trawie u swych stóp. Z kącików
oczu spływały mu upokarzające łzy.
- Nie bawiĊ siĊ wiĊcej z wami.
WiĊkszoĞü chłopców siedziała teraz ze wzrokiem
spuszczonym na trawĊ, pod nogi. Jack chrząknął znowu.
- Nie bĊdĊ siĊ zadawał z bandą Ralfa...
Przebiegł wzrokiem wzdłuĪ pni po prawej rĊce, gdzie skupili
siĊ myĞliwi, którzy niegdyĞ byli chórem.
- OdchodzĊ. Niech sam sobie łapie Ğwinie. JeĪeli ktoĞ
bĊdzie chciał polowaü ze mną, moĪe do mnie przyjĞü.
Wyszedł z trójkąta chwiejnym krokiem i ruszył ku krawĊdzi
granitowej płyty, gdzie siĊ zaczynał biały piach.
- Jack!
Jack odwrócił siĊ i spojrzał na Ralfa. ChwilĊ siĊ wahał, a
potem krzyknął wysokim, rozwĞcieczonym głosem:
- Nie! zeskoczył z płyty i zaczął biec plaĪą nie zwaĪając na
płynące bez ustanku łzy. Ralf stał i patrzył za Jackiem, póki
go nie zakrył las.
Prosiaczek płonął z oburzenia.
- MówiĊ i mówiĊ, Ralf, a ty stoisz, jak...
Patrząc na Prosiaczka niewidzącymi oczyma, Ralf
powiedział cicho, jakby do siebie:
- On wróci. Wróci, jak słoĔce zajdzie. - Spojrzał na konchĊ w
rĊkach Prosiaczka. - Co?
- JuĪ nic!
Prosiaczek zrezygnował z próby karcenia Ralfa. Jeszcze raz
przetarł szkło okularów i wrócił do przerwanego tematu:
- Damy sobie radĊ bez Jacka Merridewa. Są jeszcze na tej
wyspie inni oprócz niego. Ale teraz, kiedy wiemy, Īe zwierz
naprawdĊ istnieje, choü trudno mi w to uwierzyü, bĊdziemy
musieli trzymaü siĊ blisko granitowej płyty i Jack ze swoim
polowaniem bĊdzie nam mniej potrzebny. Trzeba siĊ teraz
zastanowiü nad naszą sytuacją.
- Nie ma rady, Prosiaczku. Nic siĊ nie da zrobiü.
Przez chwilĊ siedzieli wĞród przygnĊbiającego milczenia.
Potem wstał Simon i wziął konchĊ od Prosiaczka, który był
tym tak zdumiony, Īe nawet nie usiadł. Ralf spojrzał na
Simona.
- Simon? Co chcesz powiedzieü?
Drwiący szmer obiegł krąg i Simon wzdrygnął siĊ.
- PomyĞlałem sobie, Īe moĪe dałoby siĊ coĞ zrobiü. CoĞ,
czego...
Znowu ĞwiadomoĞü, Īe przemawia przed tak licznym
zgromadzeniem, odjĊła mu mowĊ. Poszukał pomocy i
współczucia u Prosiaczka. Przyciskając konchĊ do brązowej
piersi zwrócił siĊ do niego:
- MyĞlĊ, Īe powinniĞmy wejĞü na górĊ.
Krąg zadrĪał z przeraĪenia. Simon umilkł, zwrócony do
Prosiaczka, który patrzył na niego z drwiną i
niedowierzaniem.
- Po co mamy wspinaü siĊ na górĊ, skoro Ralf i tamci juĪ
tam byli i nic nie mogli zrobiü?
Simon wyszeptał odpowiedĨ:
- Bo nic innego nam nie pozostaje.
Powiedziawszy to, pozwolił zabraü sobie konchĊ. Potem
odsunął siĊ od innych jak mógł najdalej i usiadł.
Prosiaczek mówił teraz z wiĊkszą pewnoĞcią siebie i - co
zebrani niechybnie by zauwaĪyli, gdyby okolicznoĞci były
mniej powaĪne - z wyraĨną przyjemnoĞcią.
- Powiedziałem juĪ, Īe z powodzeniem moĪemy siĊ obejĞü
bez pewnej osoby. Teraz musimy siĊ zastanowiü, co moĪna
zrobiü. Zdaje siĊ, Īe mogĊ wam powiedzieü, co myĞli Ralf.
NajwaĪniejszą rzeczą na wyspie jest dym, a nie moĪe byü
dymu bez ognia.
Ralf zrobił niecierpliwy ruch.
- Nie da rady, Prosiaczku. Nie mamy juĪ ogniska. To coĞ
siedzi tam na górze... musimy zostaü tutaj.
Prosiaczek wzniósł konchĊ, jakby chcąc dodaü mocy swym
nastĊpnym słowom.
- Nie mamy juĪ ogniska na wierzchołku góry. Ale dlaczego
nie moglibyĞmy rozpaliü go tu na dole? MoĪna zrobiü
ognisko choüby o tam, na skałach. Nawet na plaĪy. I bĊdzie
dym.
- Racja!
- Dym!
- Koło basenu!
Chłopcy rozglądali siĊ. Tylko Prosiaczka staü było na taką
ĞmiałoĞü, by zaproponowaü przeniesienie ogniska z
wierzchołka góry na dół.
- WiĊc rozpalimy ognisko tu, na dole - rzekł Ralf. Rozejrzał
siĊ. - Zrobimy je tutaj, miĊdzy płytą a basenem. OczywiĞcie.
Urwał marszcząc w zamyĞleniu brwi i nieĞwiadomie zaczął
ogryzaü resztki paznokcia.
- OczywiĞcie dym bĊdzie tu mniej widoczny, to znaczy
prawie niewidoczny z bardzo daleka. Ale przynajmniej nie
bĊdziemy musieli siĊ zbliĪaü do... do... Chłopcy kiwnĊli
głowami z całkowitym zrozumieniem. Nie trzeba bĊdzie siĊ
przynajmniej zbliĪaü.
- Zrobimy ognisko teraz zaraz.
NajwiĊksze pomysły cechuje prostota. Mając przed sobą
wyraĨne zadanie pracowali z zapałem. Prosiaczka tak
rozpierała
radoĞü
i
rosnące
poczucie
wolnoĞci,
spowodowane odejĞciem Jacka, oraz duma z przysługi,
oddanej społecznoĞci, Īe nawet wziął siĊ do noszenia
drzewa. Drzewo, które nosił, było tuĪ pod rĊką, nikomu
niepotrzebna zwalona palma na granitowej płycie, ale dla
innych chłopców wszystko, co na tej płycie leĪało, było
ĞwiĊte. Potem bliĨniacy zdali sobie sprawĊ, Īe bliskoĞü
ognia moĪe zmniejszyü ich nocne koszmary, co słysząc
maluchy zaczĊły taĔczyü i klaskaü w dłonie.
Drzewo nie było tak suche, jak na górze. PrzewaĪnie zgniłe i
pełne robactwa, które rozbiegało siĊ na wszystkie strony.
Kłody musiano ostroĪnie dĨwigaü z ziemi, bo inaczej
rozsypywały siĊ w wilgotny proszek. Co wiĊcej, by nie
zapuszczaü siĊ głĊboko w las, chłopcy chwytali zwalone
pnie w pobliĪu, nie bacząc na oplatające je młode pĊdy.
Czuli siĊ zadomowieni tu, na skraju lasu, w pasie
strzaskanej roĞlinnoĞci, w pobliĪu konchy i szałasów,
zwłaszcza za dnia. Nikt zaĞ nie zastanawiał siĊ, jak bĊdzie w
nocy. Pracowali wiĊc z zapałem i radoĞcią, lecz w miarĊ
upływu czasu zapał zaczynał nabieraü cech paniki, a
wesołoĞü graniczyü z histerią. WznieĞli piramidĊ liĞci,
gałązek, konarów i pni na gołym piasku obok granitowej
płyty. Po raz pierwszy w dziejach ich pobytu na wyspie
Prosiaczek sam zdjął okulary, ukląkł i zogniskował promienie
słoĔca na hubce. Wkrótce powstał strop dymu i krzak
Īółtego ognia.
Maluchy, które od katastrofy poĪaru rzadko widywały ogieĔ,
wpadły w ogromne podniecenie. TaĔczyły i Ğpiewały i całe
wydarzenie nabrało cech pikniku.
W koĔcu Ralf przerwał pracĊ i stał ocierając brudnym
ramieniem pot z czoła.
- BĊdziemy musieli zmniejszyü ognisko. To jest za duĪe. Nie
potrafimy utrzymaü tak wielkiego ognia.
Prosiaczek usiadł ostroĪnie na piasku i zaczął czyĞciü
okulary.
- MoĪna przeprowadziü doĞwiadczenia. Nauczyü siĊ paliü
małe ognisko i nakładaü zielone gałĊzie, Īeby dymiło.
Trzeba dowiedzieü siĊ, jakie liĞcie nadają siĊ najlepiej do
robienia dymu.
Kiedy wygasł ogieĔ, wygasło teĪ podniecenie. Maluchy
przestały Ğpiewaü i taĔczyü i porozłaziły siĊ to nad wodĊ, to
w stronĊ drzew owocowych, to ku szałasom.
Ralf upadł na piasek.
- Musimy zrobiü nową listĊ do pilnowania ognia.
- Jak ich znajdziesz.
Rozejrzał siĊ. Po raz pierwszy spostrzegł, jak mało zostało
starszaków, i zrozumiał, czemu tak ciĊĪko szła im praca.
- Gdzie Maurice?
Prosiaczek znów przetarł okular.
- Chyba... nie, on by nie poszedł sam do lasu.
Ralf zerwał siĊ, przebiegł szybko na drugą stronĊ ogniska i
stanął koło Prosiaczka odgarniając włosy z czoła.
- Ale musimy zrobiü listĊ. Jestem ja, ty, Samieryk i...
Nie patrząc na Prosiaczka spytał niby obojĊtnym tonem:
- Gdzie Bill i Roger?
Prosiaczek schylił siĊ i rzucił w ogieĔ patyk.
- Zdaje siĊ, Īe poszli. Zdaje siĊ, Īe nie chcą siĊ z nami
bawiü.
Ralf usiadł i zaczął robiü palcem dziurki w piachu. Zdziwił
siĊ, ujrzawszy obok jednej z nich kropelkĊ krwi. Przyjrzał siĊ
uwaĪnie obgryzionemu paznokciowi i patrzył, jak na
skaleczonym miejscu zbiera siĊ kuleczka krwi.
Prosiaczek mówił dalej:
- Widziałem, jak siĊ wykradali, kiedy znosiliĞmy drzewo.
Poszli w tamtą stronĊ. W tĊ samą, co on.
Ralf skoĔczył oglĊdziny palca i spojrzał w górĊ. Niebo jakby
ze współczucia dla wielkich zmian, które wĞród nich zaszły,
było dziĞ inne i tak zamglone, Īe rozgrzane powietrze
wydawało siĊ miejscami białe. Dysk słoĔca stał siĊ
matowosrebrny, jakby bliĪszy i nie tak gorący; ale w
powietrzu wisiała duchota.
- Z nimi były zawsze tylko kłopoty.
W głosie, który rozległ siĊ tuĪ koło niego, czuü było niepokój.
- Damy sobie radĊ bez nich. BĊdzie nam teraz lepiej.
Ralf usiadł. Nadeszli bliĨniacy wlokąc wielką kłodĊ i
uĞmiechając siĊ triumfalnie. CisnĊli kłodĊ w Īarzące siĊ
wĊgle wzbijając snop iskier.
- Poradzimy sobie sami.
Kłoda zdąĪyła wyschnąü, zająü siĊ płomieniem, rozĪarzyü do
czerwonoĞci, a Ralf wciąĪ siedział na piasku i nic nie mówił.
Nie widział, jak Prosiaczek podszedł do bliĨniaków i szeptał
coĞ z nimi ani jak wszyscy trzej udali siĊ do lasu.
- ProszĊ.
Na dĨwiĊk tego słowa drgnął i oprzytomniał. Obok niego stał
Prosiaczek i dwaj chłopcy. Byli obładowani owocami.
- PomyĞlałem sobie - rzekł Prosiaczek - Īe warto zrobiü
ucztĊ.
Trzej chłopcy usiedli. PrzynieĞli masĊ owoców, a wszystkie
dojrzałe. UĞmiechnĊli siĊ do Ralfa, gdy siĊgnął i zaczął jeĞü.
- DziĊkujĊ - powiedział. A potem z wyrazem miłego
zaskoczenia jeszcze raz: - DziĊkujĊ!
- Poradzimy sobie doskonale sami - rzekł Prosiaczek. - Oni
nie mają oleju w głowie i tylko z nimi kłopot. Zrobimy małe
porządne ognisko...
- Gdzie Simon?
- Nie wiem.
- Ale nie poszedł chyba na górĊ?
Prosiaczek parsknął głoĞnym Ğmiechem i wziął garĞü
owoców.
- MoĪe i poszedł. - Przełknął owoce. - On jest stukniĊty.
Simon minął teren drzew owocowych, ale maluchy zajĊte
były dziĞ ogniskiem na plaĪy i Īaden tu go nie Ğcigał.
Posuwał siĊ dalej wĞród pnączy, aĪ doszedł do wielkiej maty
splecionej roĞlinnoĞci koło niewielkiej polanki i wpełzł do
Ğrodka. Za zasłoną z liĞci było raĪące słoĔce i motyle igrały
w ustawicznym taĔcu. Ukląkł i poczuł na sobie słoneczny
grot. Poprzednim razem powietrze jakby wibrowało Īarem;
teraz jednak kryło w sobie groĨbĊ. Wkrótce spod długich,
szorstkich włosów chłopca zaczĊły wypływaü struĪki potu.
Poruszył siĊ niespokojnie, ale nie było gdzie schroniü siĊ
przed słoĔcem. Poczuł pragnienie, a potem jeszcze wiĊksze
pragnienie.
Nie ruszał siĊ z miejsca.
Daleko na plaĪy przed grupką chłopców stał Jack.
Promieniał z radoĞci.
- Polowanie - mówił. Przyglądał siĊ im krytycznie. Wszyscy
mieli na sobie szczątki czarnych czapek, a kiedyĞ, w
zamierzchłej przeszłoĞci, stali skromnie w dwóch szeregach,
a dobywające siĊ z ich krtani głosy brzmiały jak anielskie
pienia.
- BĊdziemy polowali. Ja bĊdĊ wodzem.
SkinĊli głowami i kryzys minął.
- A teraz w sprawie zwierza.
Poruszyli siĊ, spojrzeli w las.
- Powiem wam. Nie bĊdziemy siĊ nim przejmowali.
Kiwnął głową.
- Zapomnimy o zwierzu.
- Słusznie!
- Tak!
- Zapomnimy o nim!
JeĪeli Jacka zdumiała ta gorliwoĞü, to nie pokazał tego po
sobie.
- I jeszcze jedno. Nie bĊdzie nam siĊ tutaj tyle Ğniü.
JesteĞmy prawie na koĔcu wyspy.
Potwierdzili z zapałem wypływającym z głĊbi udrĊczonych
dusz.
- Słuchajcie teraz. PóĨniej moĪe przeniesiemy siĊ do
skalnego zamku. Ale teraz muszĊ postaraü siĊ odciągnąü
wiĊcej starszaków od konchy i tego wszystkiego. Zabijemy
ĞwiniĊ i zrobimy ucztĊ. - Urwał i zaczął mówiü wolniej: - I
jeszcze w sprawie zwierza. Jak upolujemy ĞwiniĊ, zostawimy
mu trochĊ miĊsa. Wtedy nie bĊdzie siĊ nas czepiał.
Wstał nagle.
- Pójdziemy teraz do lasu i zapolujemy.
Odwrócił siĊ i pobiegł kłusem, a oni po chwili wahania ruszyli
posłusznie za nim. Rozsypali siĊ z lĊkiem po lesie. Jack
znalazł niemal od razu zrytą ziemiĊ i poszarpane korzenie
Ğwiadczące o pobycie Ğwini; wkrótce trafili na ĞwieĪy Ğlad.
Jack dał znak reszcie myĞliwych, aby zachowywali siĊ cicho,
i poszedł dalej sam. Był szczĊĞliwy i w okryciu wilgotnego
mroku lasu czuł siĊ jak w swoim starym ubraniu. Przeczołgał
siĊ w dół ku skałom i rzadko stojącym drzewom wybrzeĪa.
ĝwinie, wypchane torby tłuszczu, leĪały rozkoszując siĊ w
cieniu drzew. Nie było wiatru, wiĊc nie podejrzewały
niebezpieczeĔstwa, a doĞwiadczenie nauczyło Jacka
poruszaü siĊ bezszelestnie jak zjawa. Wycofał siĊ i wrócił,
aby udzieliü wskazówek myĞliwym. Niebawem wszyscy
zaczĊli siĊ powolutku skradaü, pocąc siĊ w ciszy i upale.
Spod drzew doszedł ich odgłos leniwego klapania uszami.
Nieco dalej od reszty, oddając siĊ macierzyĔskiemu
szczĊĞciu, leĪała najwiĊksza maciora. Była róĪowa w czarne
łaty, a wielką baniĊ jej brzucha otaczał rząd prosiąt, które
spały lub szturchały ją ryjkami i pokwikiwały.
JakieĞ piĊtnaĞcie jardów od ĞwiĔ Jack zatrzymał siĊ i jego
ramiĊ prostując siĊ wskazało maciorĊ. Spojrzał na nich
pytająco, aby siĊ upewniü, Īe wszyscy dobrze zrozumieli, a
chłopcy kiwnĊli głowami. Rząd ramion odchylił siĊ do tyłu.
- JuĪ!
Stado poderwało siĊ. Z odległoĞci ledwie dziesiĊciu jardów
drewniane włócznie o stwardniałych w ogniu ostrzach
poszybowały ku upatrzonej Ğwini. Jedno z prosiąt z
obłąkanym wrzaskiem pognało w morze wlokąc za sobą
włóczniĊ Rogera. Maciora z dychawicznym kwikiem stanĊła
chwiejnie, z dwoma włóczniami uwiĊzłymi w tłustym boku.
Chłopcy krzyknĊli i ruszyli naprzód, prosiĊta rozproszyły siĊ
na wszystkie strony, a maciora przedarła siĊ przez pierĞcieĔ
ataku i pogalopowała w las łamiąc po drodze gałĊzie.
- Za nią!
Gnali ĞwiĔską ĞcieĪką, ale las był zbyt ciemny i gĊsty, wiĊc
Jack klnąc zatrzymał ich i rzucił siĊ miĊdzy drzewa. Przez
chwilĊ nie odzywał siĊ, tylko dyszał ciĊĪko, aĪ poczuli przed
nim lĊk i wymienili spojrzenia pełne niespokojnego podziwu.
Potem wskazał palcem na ziemiĊ.
- Tam...
Zanim inni zdąĪyli przyjrzeü siĊ kropelce krwi, Jack skrĊcił w
bok kierując siĊ niedostrzegalnym Ğladem, dotykając tu i
ówdzie ustĊpujących gałązek. Szedł tak z jakąĞ tajemną
pewnoĞcią, a myĞliwi za nim.
Zatrzymał siĊ przed zwartym gąszczem.
- Tutaj.
Otoczyli gĊstwinĊ, ale maciora znowu umknĊła, choü z
jeszcze jedną włócznią w boku. Wlokące siĊ za nią włócznie
przeszkadzały w biegu, a ich ostre, zastrugane koĔce
sprawiały bezustanny ból. Wpadła na drzewo i wbiła sobie
jedną z włóczni jeszcze głĊbiej; odtąd juĪ kaĪdy myĞliwy
widział wyraĨnie Ğlad ĞwieĪej krwi. Upływało popołudnie,
mgliste i straszne od wilgotnego upału; maciora gnała przed
siebie krwawiąca i oszalała, a oni podąĪali za nią zniewoleni
chucią, podnieceni tym długotrwałym poĞcigiem i krwią.
Dojrzeli ją teraz, niemal dogonili, ale dobyła resztek sił i
znów wyrwała siĊ do przodu. Byli tuĪ, tuĪ, gdy wypadła na
otwartą przestrzeĔ, gdzie kwitły róĪnokolorowe kwiaty, a w
nieruchomym, upalnym powietrzu taĔczyły motyle.
Tutaj, pod ciosem spiekoty, upadła, a myĞliwi rzucili siĊ na
nią. Ten straszliwy najazd z nieznanego Ğwiata przyprawił ją
o obłĊd; kwiczała i wierzgała, a powietrze pełne było potu i
hałasu, i krwi, i przeraĪenia. Roger biegał wokół kłĊbowiska i
kłuł włócznią, gdzie tylko spostrzegł kawałek ĞwiĔskiego
ciała. Jack leĪał na maciorze i dĨgał ją noĪem. Roger znalazł
miejsce dla ostrza swej włóczni i zaczął naciskaü całym
ciĊĪarem. Włócznia wsuwała siĊ cal po calu i kwik przeszedł
w przeraĨliwy wrzask. Wreszcie Jack trafił w gardło i na rĊce
bluznĊła mu krew. Maciora przestała siĊ szarpaü, a oni leĪeli
na niej całym ciĊĪarem, wreszcie zaspokojeni. Motyle wciąĪ
taĔczyły na Ğrodku polany, zajĊte sobą.
W koĔcu podniecenie dobijaniem zwierzyny opadło. Chłopcy
odstąpili i Jack wstał i wyciągnął rĊce.
- Patrzcie.
Zachichotał i otrząsnął je, a chłopcy rozeĞmiali siĊ na widok
ociekających krwią dłoni. Potem Jack schwycił Maurice'a i
umazał mu policzki. Roger zaczął wyciągaü włóczniĊ i
dopiero wtedy chłopcy zobaczyli, co zrobił. Robert okreĞlił to
zdaniem, które przyjĊto burzliwym Ğmiechem.
- W sam tyłek!
- SłyszałeĞ?
- SłyszałeĞ, co powiedział?
- W sam tyłek!
Tym razem dwie główne role odegrał Robert z Maurice'em; a
Maurice tak Ğmiesznie naĞladował ruchy Ğwini, usiłującej
umknąü przed ostrzem włóczni, Īe chłopcy płakali ze
Ğmiechu.
Wreszcie nawet i to przestało ich bawiü. Jack wytarł
okrwawione rĊce o skałĊ i zabrał siĊ do Ğwini. Zaczął ją
patroszyü wydzierając dymiące zwoje kiszek i kładąc je na
skale, czemu chłopcy przyglądali siĊ z uwagą. Pracując
mówił:
- Zabierzemy miĊso na plaĪĊ. PójdĊ na granitową płytĊ i
zaproszĊ ich na ucztĊ. To bĊdzie dobra okazja.
Roger spytał:
- Wodzu...
- Uhu?...
- A jak rozpalimy ogieĔ?
Jack kucnął i marszcząc brwi spojrzał na ĞwiniĊ.
- Zrobimy napad i weĨmiemy od nich. Pójdzie czterech:
Henry, ty, Bill i Maurice. Pomalujemy twarze i podkradniemy
siĊ. Roger porwie gałąĨ, jak ja bĊdĊ z nimi rozmawiał.
Reszta tymczasem zaniesie to tam, gdzie siĊ spotkaliĞmy.
Tam rozpalimy ognisko. A potem...
Urwał i wstał patrząc na cienie pod drzewami. Głos jego był
cichszy, gdy mówił dalej:
- Ale zostawimy trochĊ miĊsa dla...
Ukląkł i zaczął pracowaü noĪem. Chłopcy stłoczyli siĊ wokół
niego. Jack wydał przez ramiĊ polecenie Rogerowi:
- WeĨ patyk i zaostrz oba koĔce.
Wstał trzymając w obu dłoniach ociekający łeb maciory.
- Gdzie ten patyk?
- Tu.
- Wbij jeden koniec w ziemiĊ. Och... to skała. WciĞnij go w
szczelinĊ. Dobrze.
Jack podniósł ĞwiĔski łeb do góry i nadział z rozmachem na
patyk, aĪ zaostrzony koniec przebiwszy miĊkką krtaĔ wylazł
przez pysk. Odstąpił, a łeb tkwił na patyku, po którym
sączyła siĊ struĪka krwi.
Chłopcy instynktownie odsunĊli siĊ równieĪ i w lesie zrobiło
siĊ bardzo cicho. WytĊĪyli słuch, lecz usłyszeli tylko
bzykanie much uwijających siĊ przy wypatroszonych flakach.
Jack powiedział szeptem:
- Bierzcie ĞwiniĊ.
Maurice i Robert nadziali ĞwiniĊ na drąg i dĨwignĊli ciĊĪar na
ramiona. Stojąc w milczeniu nad Ğladami zaschłej krwi,
wyglądali nagle na spłoszonych.
Jack powiedział głoĞno:
- Ten łeb jest dla zwierza. To dar.
Dar ten przyjĊła cisza, napełniając ich grozą. Łeb z
przymglonymi oczyma i krwią czerniejącą pomiĊdzy zĊbami
tkwił na kiju. Chłopcy rzucili siĊ nagle do ucieczki pĊdząc
przez las ku otwartej plaĪy.
Simon pozostał na swoim miejscu, mała brązowa figurka
ukryta wĞród liĞci. Nawet gdy zamykał oczy, widział wciąĪ
przed sobą ĞwiĔski łeb na patyku. Na wpół przymkniĊte oczy
Ğwini przyümiewał bezgraniczny cynizm dorosłoĞci. Oczy te
zapewniały Simona, Īe wszystko jest złe.
- Wiem.
Simon nagle siĊ zorientował, Īe wypowiedział to głoĞno.
Otworzył szybko oczy. Łeb szczerzył zĊby w rozbawieniu,
ignorując muchy, wypatroszone bebechy, a nawet zniewagĊ
nadziania na kij.
Odwrócił głowĊ i zwilĪył zaschniĊte wargi.
Dar dla zwierza. MoĪe zwierz po niego przyjdzie? Głowa jak
gdyby była tego samego zdania. Uciekaj - mówiła bezgłoĞnie
- wracaj do chłopców. To tylko taki Īart, nie ma siĊ czym
przejmowaü. Po prostu byłeĞ trochĊ niedysponowany, i to
wszystko. MoĪe bolała ciĊ głowa albo zjadłeĞ coĞ
niedobrego. Wracaj, dziecko - mówiła głowa bezgłoĞnie.
Simon podniósł wzrok, czując ciĊĪar swoich mokrych
włosów, i spojrzał w niebo. Tam, w górze, po raz pierwszy
pokazały siĊ chmury, wielkie baniaste wieĪyce piĊtrzące siĊ
wysoko, szare, kremowe, miedziane. Zasiadły nad wyspą,
dławiły ją powodując nieustannie ten duszący, dokuczliwy
upał. JuĪ nawet motyle uciekły z polanki, gdzie stało na
patyku to szczerzące zĊby, okapujące krwią ohydztwo.
Simon spuĞcił głowĊ zamykając oczy, a potem osłonił je
dłonią. Nie było pod drzewami cienia, tylko wszĊdzie ta
perłowa cisza sprawiająca, Īe nawet realne przedmioty
zdawały siĊ złudne i nieokreĞlone. Stos ĞwiĔskich bebechów
przemienił siĊ w czarną plamĊ much, które bzyczały jak piła.
Po chwili muchy znalazły Simona. NaĪarte siadały przy
struĪkach potu i piły. Łaskotały go w nozdrza, wyprawiały
harce na udach. Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a
przed Simonem stał na kiju Władca Much i uĞmiechał siĊ. W
koĔcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego; zobaczył
białe zĊby, przymglone oczy, krew - i to odwieczne,
nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok. W prawej
skroni Simona załomotał puls.
Ralf i Prosiaczek leĪeli w piasku i patrząc w ogieĔ ciskali
bezmyĞlnie kamykami w bezdymne ognisko.
- Ta gałąĨ juĪ siĊ spaliła.
- Gdzie Samieryk?
- Trzeba pójĞü po drzewo. Nie mamy zielonych gałĊzi.
Ralf westchnął i wstał. Nie było cienia pod palmami na
granitowej płycie, tylko to dziwne Ğwiatło, które jakby
Ğwieciło w górze, wĞród wzbierających chmur, huknĊło jak z
armaty.
- BĊdzie lało jak z cebra.
- A co z ogniskiem?
Ralf pobiegł w las i wrócił z zieloną gałĊzią, którą cisnął w
ogieĔ. GałąĨ zatrzeszczała, liĞcie pozwijały siĊ i w powietrze
wzniósł siĊ Īółty dym.
Prosiaczek w roztargnieniu kreĞlił palcami wzorki na piasku.
- Cały kłopot, Īe mamy za mało ludzi do pilnowania ogniska.
Trzeba traktowaü Samieryka jako jedną zmianĊ. Oni
wszystko robią razem...
- OczywiĞcie.
- A to niesprawiedliwe. Powinni odpracowaü dwie zmiany.
Ralf nie od razu to zrozumiał. Stwierdził z rozdraĪnieniem,
Īe za mało myĞli jak dorosły, i westchnął znowu. Wyspa
zdawała siĊ coraz mniej wymarzonym rajem.
Prosiaczek spojrzał na ognisko.
- Zaraz bĊdzie potrzebna nowa gałąĨ.
Ralf obrócił siĊ na plecy.
- Prosiaczku, co zrobimy?
- BĊdziemy sobie jakoĞ radziü bez nich.
- Ale... ognisko.
Patrzył ze zmarszczonymi brwiami w czarno-biały popiół, w
którym leĪały nie dopalone kawałki patyków. Starał siĊ
uporządkowaü myĞli.
- BojĊ siĊ.
Uchwycił spojrzenie Prosiaczka, wiĊc zaczął brnąü dalej:
- Nie zwierza. To znaczy, zwierza teĪ siĊ bojĊ. Ale Īe nikt
nie rozumie potrzeby ogniska. ĩe to jakby rzuciü tonącemu
linĊ. Albo jakby lekarz powiedział: pij to, bo jak nie bĊdziesz,
to umrzesz... i wtedy człowiek pije, no nie?
- Jasne, Īe tak.
- Czy oni nie rozumieją? Nie mogą tego zrozumieü? ĩe bez
sygnału dymnego umrzemy tutaj? Spójrz na to.
Nad ogniskiem drĪał słup rozgrzanego powietrza, ale ani
Ğladu dymu.
- Nie moĪemy dopilnowaü jednego ogniska. A oni siĊ nie
przejmują. I co wiĊcej... - Spojrzał uwaĪnie w ociekającą
potem twarz Prosiaczka.
- Co wiĊcej, ja teĪ czasem siĊ nie przejmujĊ. A gdybym tak
zrobił siĊ jak inni i przestał siĊ troszczyü. Co by siĊ z nami
stało?
Prosiaczek, głĊboko zatroskany, zdjął okulary. - Nie wiem,
Ralf. MyĞlĊ, Īe musimy wytrwaü. Tak by zrobili doroĞli. Ralf,
skoro raz zaczął swoje wynurzenia, ciągnął:
- Prosiaczku, co siĊ stało?
Prosiaczek spojrzał na niego ze zdumieniem.
- MyĞlisz o...?
- Nie, nie o tym... tylko... co sprawia, Īe wszystko siĊ psuje?
Prosiaczek w zamyĞleniu wolno przecierał okular. Kiedy
zrozumiał, jak dalece Ralf czuł mu siĊ bliski, aĪ poróĪowiał z
dumy.
- Nie wiem, Ralf. Moim zdaniem, to wina jego.
- Jacka?
- Jacka. - To imiĊ równieĪ zaczynało stawaü siĊ tabu.
Ralf skinął powaĪnie głową.
- Tak - rzekł - na pewno tak.
W lesie koło nich wybuchła wrzawa. Z gĊstwiny wyskoczyły z
wyciem piekielne postacie z twarzami w białe, czerwone i
zielone plamy. Maluchy z krzykiem rzuciły siĊ do ucieczki.
Ralf spostrzegł kątem oka, Īe Prosiaczek teĪ biegnie. Dwie
postacie skoczyły ku ognisku, wiĊc Ralf przygotował siĊ do
obrony, ale one tylko chwyciły na wpół spalone gałĊzie i
pognały wzdłuĪ plaĪy. Trzy inne stały nieruchomo patrząc na
Ralfa. W najwyĪszej z nich, której nagoĞü okrywały tylko pas
i farba, Ralf rozpoznał Jacka.
Ralf odzyskał oddech.
- No i co?
Jack zignorował go, uniósł włóczniĊ i zaczął krzyczeü:
- Słuchajcie wszyscy. Ja i moi myĞliwi mieszkamy na plaĪy
koło płaskiej skały. Polujemy, ucztujemy i bawimy siĊ. JeĪeli
chcecie przystaü do mojego szczepu, przyjdĨcie nas
odwiedziü.
MoĪe wam pozwolĊ. A moĪe nie.
Urwał i rozejrzał siĊ wokół. Pod osłoną maski nie groził mu
wstyd ani zaĪenowanie, mógł wiĊc patrzeü kaĪdemu z nich
w oczy. Ralf klĊczał przy szczątkach ogniska jak sprinter na
starcie, z twarzą na wpół zakrytą włosami i sadzą. Samieryk
wyglądał zza palmy na skraju lasu. Koło basenu beczał jakiĞ
maluch z purpurową wykrzywioną buzią, a Prosiaczek stał
na granitowej płycie trzymając oburącz konchĊ.
- Dzisiaj wieczorem urządzamy ucztĊ. ZabiliĞmy ĞwiniĊ i
mamy miĊso. MoĪecie przyjĞü i jeĞü z nami, jeĪeli chcecie.
Wysoko gdzieĞ w kanionach chmur znowu zagrzmiało. Jack
i dwaj dzicy drgnĊli i spojrzeli w górĊ, ale opanowali siĊ
zaraz. Maluch ryczał dalej. Jack czekał na coĞ. Szepnął
nagląco do towarzyszy:
- No juĪ, gadajcie!
Dwaj dzicy coĞ mruknĊli. Jack powiedział ostro:
- Gadajcie!
Spojrzeli na siebie, wznieĞli włócznie i wyrecytowali
jednoczeĞnie:
- Wódz powiedział.
NastĊpnie wszyscy trzej odwrócili siĊ i pobiegli. Ralf podniósł
siĊ patrząc za nimi. ZbliĪył siĊ Samieryk mówiąc bojaĨliwym
szeptem:
- Ja myĞlałem, Īe to...
- ...a ja miałem...
- ...stracha.
Prosiaczek stał nad nimi na granitowej płycie i wciąĪ trzymał
konchĊ.
- To był Jack, Maurice i Robert - rzekł Ralf. - Ale siĊ
zabawiają!
- O mało co nie dostałem ataku astmy.
- Pies drapał twoją astmĊ.
- Kiedy zobaczyłem Jacka, pomyĞlałem sobie, Īe przyszedł
po konchĊ. Nie wiem czemu.
Grupka chłopców patrzyła na białą muszlĊ z pełnym oddania
szacunkiem. Prosiaczek wrĊczył ją Ralfowi i maluchy,
widząc ten znajomy symbol, zaczĊły siĊ zbliĪaü.
- Nie tutaj.
Ruszył ku granitowej płycie, chcąc nadaü wydarzeniu
odpowiednią wagĊ. Przodem szedł Ralf piastujący białą
konchĊ w dłoniach, za nim z ogromną powagą Prosiaczek,
dalej bliĨniacy, na koĔcu maluchy.
- Siadajcie wszyscy. Oni napadli na nas, Īeby wziąü ogieĔ.
Bawią siĊ. Ale...
W umyĞle Ralfa zapadła jakaĞ zastawka. Chciał coĞ
powiedzieü i nagle zastawka przeszkodziła mu.
- Ale...
Patrzyli na niego powaĪnie, nie podejrzewając jeszcze jego
kłopotów. Ralf odgarnął idiotyczne włosy z czoła i spojrzał na
Prosiaczka.
- Ale... no... ognisko! Jasna rzecz, ognisko!
Zaczął siĊ Ğmiaü, ale zaraz przestał i dalej mówił juĪ płynnie:
- Ognisko jest najwaĪniejsze. Bez ogniska nie moĪemy siĊ
ocaliü. Ja teĪ chciałbym pomalowaü siĊ barwami wojennymi i
bawiü w dzikusów. Ale musimy pilnowaü ogniska. Ognisko to
najwaĪniejsza rzecz na wyspie, bo... bo...
Znowu urwał i ciszĊ wypełniło zdziwienie i niedowierzanie.
Prosiaczek wyszeptał nagląco:
- Ratunek.
- Tak. Bez ogniska nie moĪemy siĊ uratowaü. Musimy wiĊc
zostaü przy ognisku i dawaü sygnały dymne.
Nikt nie zabrał głosu, kiedy skoĔczył. Po wielu błyskotliwych
mowach, wygłoszonych z tego właĞnie miejsca, uwagi Ralfa
brzmiały kulawo nawet dla maluchów. W koĔcu po konchĊ
siĊgnął Bill.
- Teraz, jak nie moĪemy paliü ogniska na górze - bo nie
moĪemy paliü ogniska na górze - trzeba nas wiĊcej, Īeby
utrzymaü ogieĔ. ChodĨmy do nich na ucztĊ i powiedzmy im,
Īe nam samym za ciĊĪko. A to polowanie i wszystko znaczy ta zabawa w dzikich - musi byü bardzo przyjemna.
KonchĊ przejął Samieryk.
- To jest na pewno przyjemna zabawa... i on nas zaprosił...
- ...na ucztĊ...
- ...na miĊso...
- ...chrupiące...
- ...zjadłoby siĊ kawał miĊsa...
Ralf podniósł dłoĔ
- A czy sami nie moĪemy zdobyü miĊsa?
BliĨniacy spojrzeli na siebie. Bill odpowiedział:
- My nie chcemy iĞü do dĪungli.
Ralf skrzywił siĊ.
- A on... wiecie kto... chodzi.
- On jest myĞliwym. Oni są wszyscy myĞliwymi. To co
innego.
Przez chwilĊ nikt siĊ nie odzywał, potem Prosiaczek
wymamrotał w piach:
- MiĊso...
Maluchy siedziały z powagą myĞląc o miĊsie i Ğlinka im
ciekła. Nad nimi znowu huknĊło jak z armaty i nagły powiew
gorącego wiatru zaszumiał w liĞciach palm.
- JesteĞ głupi brzdąc - mówił Władca Much - niemądry, głupi
brzdąc.
Simon poruszył obrzmiałym jĊzykiem, ale nie odpowiedział.
- Zgodzisz siĊ ze mną? - spytał Władca Much. - Niemądry
brzdąc.
Simon odpowiedział mu w ten sam bezgłoĞny sposób.
- No wiĊc - ciągnął Władca Much - biegnij siĊ bawiü z
kolegami. Oni uwaĪają, Īe masz bzika. A chyba nie chcesz,
Īeby Ralf myĞlał, Īe masz bzika, co? PrzecieĪ bardzo lubisz
Ralfa. I Prosiaczka, i Jacka.
Głowa Simona była z lekka zadarta ku górze. Nie mógł
odwróciü wzroku i Władca Much trwał przed nim jakby
zawieszony w przestrzeni.
- Co ty tu robisz sam? Nie boisz siĊ mnie?
Simon zadrĪał.
- Nikt ci tu nie moĪe pomóc. Tylko ja. A ja jestem Zwierz.
Wargi Simona poruszyły siĊ, wydobył ledwie dosłyszalne
słowa:
- ĝwiĔski łeb na patyku.
- Jakby Zwierz miał byü czymĞ, co moĪna wytropiü i zabiü!
Ładne sobie! - rzekł łeb. W ciągu kilku chwil las i wszystko
dokoła brzmiało parodią Ğmiechu. - A ty wiedziałeĞ, prawda?
ĩe jestem czĊĞcią was? Blisko, bliziutko, bliziuteĔko! ĩe to
przeze mnie wszystko na nic? ĩe jest tak, jak jest?
Znów zadrgał Ğmiech.
- No dosyü - rzekł Władca Much. - Wracaj juĪ do kolegów i
zapomnijmy o wszystkim.
Głowa Simona zakołysała siĊ. Oczy miał na wpół
przymkniĊte, jakby naĞladował to ohydztwo na patyku.
Wiedział, Īe nadchodzi jedna z jego chwil. Władca Much
zaczął rozdymaü siĊ jak balon.
- To Ğmieszne. Wiesz doskonale, Īe spotkasz mnie tam na
dole, wiĊc nie próbuj uciekaü!
Kark Simona był wygiĊty w łuk i naprĊĪony. Władca Much
przemówił głosem dyrektora szkoły:
- To juĪ przechodzi wszelkie granice. Biedny, wykolejony
chłopcze, myĞlisz, Īe jesteĞ mądrzejszy ode mnie?
Umilkł na chwilĊ.
- Ostrzegam ciĊ. Bo mogĊ straciü cierpliwoĞü. JesteĞ
niepotrzebny. Rozumiesz? Zrobimy sobie zabawĊ na tej
wyspie. Rozumiesz? Zrobimy sobie zabawĊ! WiĊc nie próbuj
swoich sztuczek, mój biedny, wykolejony chłopcze, bo
inaczej...
Simon patrzył w wielką paszczĊ, która ziała czernią,
rozszerzającą siĊ czernią.
- ...Bo inaczej - mówił Władca Much - wykoĔczymy ciĊ.
ZrozumiałeĞ? Jack i Roger, i Maurice, i Robert, i Bill, i
Prosiaczek, i Ralf. WykoĔczymy. Rozumiesz?
Simon znalazł siĊ w paszczy. Upadł i stracił przytomnoĞü.
WIDOK ĝMIERCI
Chmury nad wyspą wciąĪ siĊ gromadziły. Stały prąd
rozgrzanego powietrza unosił siĊ przez cały dzieĔ nad górą i
wzbijał na dziesiĊü tysiĊcy stóp; kłĊbiące siĊ masy gazu
stłoczyły siĊ w jednym miejscu, kaĪdej chwili gotowe
wybuchnąü. Pod wieczór słoĔce znikło i miejsce Ğwiatła dnia
zajął miedziany poblask. Nawet to powietrze, które płynĊło
znad morza, było gorące i nie przynosiło ochłody. Woda,
drzewa i róĪowe skały utraciły barwy pod nawisem białych i
brunatnych chmur. Prosperowały jedynie muchy, czerniące
swojego władcĊ, i wyprute flaki, które wyglądały niby stos
połyskliwego wĊgla. Nawet kiedy Simonowi pĊkła w nosie
Īyłka i zaczĊła płynąü ĞwieĪa krew, zostawiły go w spokoju,
przekładając nad nią wyborny smak Ğwini.
Wraz z upływem krwi atak Simona przeszedł w odrĊtwienie.
LeĪał na macie z pnączy, a tymczasem nadszedł wieczór i w
chmurach ciągle przetaczało siĊ dudnienie. Wreszcie
chłopiec ocknął siĊ i zobaczył niewyraĨnie tuĪ przy swojej
twarzy ciemną ziemiĊ. LeĪał dalej nieruchomo z policzkiem
przy ziemi, tĊpo wpatrzony przed siebie. Potem obrócił siĊ,
podciągnął stopy i chwycił siĊ pnączy, Īeby siĊ podnieĞü.
Gdy targnął pnączami, muchy zerwały siĊ z gniewnym
bzyczeniem z flaków i zaraz przylgnĊły do nich znowu.
Simon stanął na nogi. ĝwiatło było jakieĞ pozaziemskie.
Władca Much wyglądał niby czarna kula na patyku.
Simon powiedział głoĞno w stronĊ polanki:
- Co innego moĪna zrobiü?
Nie było odpowiedzi. Odwrócił siĊ i wpełzł przez pnącza w
mrok lasu. Szedł miĊdzy drzewami z twarzą pozbawioną
wszelkiego wyrazu i krwią zakrzepłą wokół ust. Czasem
tylko, gdy rozsuwał pnącza i obierał dalszą drogĊ według
ukształtowania terenu, usta układały mu siĊ w bezgłoĞne
słowa.
Niebawem pnącza przerzedziły siĊ i tu, i ówdzie miĊdzy
drzewa padały z nieba rzadkie plamy perłowego Ğwiatła. Był
to grzbiet wyspy, lekkie wzniesienie u podnóĪa góry, gdzie
koĔczyła siĊ niezgłĊbiona dĪungla. Otwartą przestrzeĔ
przeplatały krzaki i ogromne drzewa i w miarĊ jak las stawał
siĊ rzadszy, teren wznosił siĊ coraz bardziej stromo. Simon
wciąĪ szedł, chwiejąc siĊ czasem ze zmĊczenia, lecz nie
ustając. W oczach nie miał zwykłej wesołoĞci i szedł z
jakimĞ ponurym zdecydowaniem, jak starzec.
Zatoczył siĊ pod nagłym uderzeniem wiatru i wówczas,
spostrzegł, Īe stoi na nagiej skale pod miedzianym niebem.
Stwierdził, Īe ledwie powłóczy nogami i boli go jĊzyk. Gdy
wiatr dosiĊgnął wierzchołka góry, Simon zauwaĪył jakiĞ ruch,
trzepotanie czegoĞ błĊkitnego na tle burych chmur. Piął siĊ z
trudem naprzód, a wiatr znów uderzył, tym razem
mocniejszy, i targnął koronami drzew, aĪ siĊ ugiĊły i
zaszumiały. JakaĞ zgiĊta w pałąk postaü na wierzchołku
rozprostowała siĊ nagle i spojrzała na Simona z góry.
Chłopiec schylił głowĊ i mozolnie piął siĊ dalej.
Muchy równieĪ znalazły ową postaü. Spłoszone ruchem
zrywały siĊ na krótką chwilĊ tworząc ciemną chmurĊ wokół
jej głowy. Potem, gdy błĊkitna czasza spadochronu opadała i
tĊga postaü skłaniała siĊ z westchnieniem ku przodowi,
znów ją obsiadały.
Simon poczuł, Īe uderza kolanami w skałĊ. Podczołgał siĊ
bliĪej i wkrótce zrozumiał. Plątanina linek wyjawiła mu
mechanikĊ tej całej parodii; przyjrzał siĊ białym koĞciom
policzkowym, zĊbom, kolorom rozkładu. Zobaczył, jak guma
i płótno niemiłosiernie krĊpują to nieszczĊsne ciało, które juĪ
powinno ulec rozpadowi. Potem znowu powiał wiatr i postaü
uniosła siĊ, skłoniła i zionĊła na Simona smrodem. Simon
stanął na czworakach i zwymiotował wszystko, co miał w
Īołądku. NastĊpnie zabrał siĊ do linek spadochronu;
wyplątał je ze skał i uwolnił postaü od zniewagi wiatru.
Wreszcie odwrócił siĊ i spojrzał ku plaĪy. Ognisko koło
granitowej płyty zgasło, a w kaĪdym razie nie dymiło. Nieco
dalej, za rzeczką, przy wielkim odłamie skały, unosiła siĊ ku
niebu cienka struĪka dymu. LekcewaĪąc muchy zrobił z dłoni
daszek nad oczami i wytĊĪył wzrok. Nawet z tej odległoĞci
zdołał stwierdziü, Īe przy ognisku była wiĊkszoĞü chłopców,
jeĪeli nie wszyscy. A wiĊc przenieĞli obóz na inne miejsce,
dalej od zwierza. MyĞląc o tym spojrzał na cuchnące zwłoki
obok siebie. Zwierz, choü straszny, jest całkiem
nieszkodliwy, i trzeba o tym jak najszybciej wszystkich
powiadomiü. Ruszył w dół, lecz nogi ugiĊły siĊ pod nim.
Zebrał wszystkie siły i słaniając siĊ zaczął schodziü.
- Popływajmy - rzekł Ralf - to jedno nam zostało.
Prosiaczek badał przez soczewkĊ groĨne niebo.
- Nie podobają mi siĊ te chmury. PamiĊtasz, jak lało zaraz
po naszym wylądowaniu?
- Znowu bĊdzie lalo.
Ralf skoczył do wody. Na skraju basenu bawiło siĊ kilku
maluchów, próbując znaleĨü ulgĊ w wodzie, która była
gorĊtsza od krwi. Prosiaczek zdjął okulary, zanurzył siĊ
ostroĪnie i włoĪył je z powrotem. Ralf wypłynął na
powierzchniĊ i prysnął na niego wodą.
- UwaĪaj, moje okulary! - krzyknął Prosiaczek. - Jak mi je
oblejesz, bĊdĊ musiał wyjĞü i wytrzeü.
Ralf znowu puĞcił strugĊ wody na Prosiaczka i nie trafił.
RozeĞmiał siĊ pewien, Īe Prosiaczek jak zwykle wycofa siĊ
potulnie w pełnym boleĞci milczeniu. On jednak zaczął tłuc
rĊkami wodĊ.
- PrzestaĔ! - wrzasnął. - Słyszysz?
Z wĞciekłoĞcią bryzgał wodą w twarz Ralfa.
- Dobrze juĪ, dobrze - powiedział Ralf. - Nie wĞcieklij siĊ.
Prosiaczek przestał tłuc wodĊ.
- Głowa mnie boli. Chciałbym, Īeby siĊ ochłodziło.
- ĩeby zaczął padaü deszcz.
- ĩebyĞmy mogli znaleĨü siĊ w domu.
Prosiaczek połoĪył siĊ na pochyłym brzegu basenu. Brzuch
mu zapadł, a osiadłe na nim kropelki wody zaczĊły obsychaü
Ralf puĞcił strugĊ wody w niebo. PołoĪenie słoĔca moĪna
było odgadnąü po Ğwietlistej plamce poĞród chmur. Ukląkł w
wodzie i rozejrzał siĊ.
- Gdzie są wszyscy?
Prosiaczek siadł.
- Pewnie w szałasach.
- Gdzie Samieryk?
- 1 Bill?
Prosiaczek wskazał na granitową płytĊ.
- Poszli tam. Do Jacka na ucztĊ.
- Niech sobie idą - rzekł Ralf z zakłopotaniem. - Co mnie to
obchodzi!
- ĩeby zjeĞü kawałek miĊsa...
- I polowaü - powiedział Ralf- i bawiü siĊ w szczep dzikich i
pomalowaü siĊ barwami wojennymi.
Prosiaczek grzebał pod wodą nogą w piasku i nie patrzył na
Ralfa.
- MoĪe i my powinniĞmy tam pójĞü...
Ralf spojrzał na niego szybko i Prosiaczek zaczerwienił siĊ.
- ĩeby... Īeby upewniü siĊ, Īe nic złego siĊ nie stanie.
Ralf wypuĞcił strugĊ wody z ust.
Gdy Ralf i Prosiaczek zbliĪali siĊ do gromady Jacka, z
daleka juĪ słyszeli wrzawĊ. W miejscu, gdzie palmy
zostawiły szeroki pas ziemi pomiĊdzy brzegiem a lasem,
rosła trawa. Nieco niĪej leĪał biały piach namieciony poza
liniĊ przypływu, ciepły, suchy, zdeptany. Za tą połacią piachu
była skała opadająca ku lagunie. Za skałą znowu wąska
wstĊga piachu, a dalej juĪ woda. Na skale płonĊło ognisko i
tłuszcz z pieczonego miĊsa skapywał w niewidoczne
płomienie. Wszyscy chłopcy z wyspy, oprócz Ralfa,
Prosiaczka i Simona oraz dwóch zajmujących siĊ
pieczeniem miĊsa, byli na murawie. ĝmiali siĊ, Ğpiewali,
leĪeli lub siedzieli trzymając w rĊkach miĊso. Sądząc jednak
po zatłuszczonych twarzach jedzenie miĊsa było juĪ na
ukoĔczeniu. Niektórzy popijali wodĊ z łupin kokosowych.
Przed rozpoczĊciem uczty przywleczono na Ğrodek murawy
ogromną kłodĊ i Jack siedział na niej wymalowany i
ustrojony niby jakiĞ boĪek. Przy nim, na ĞwieĪych liĞciach,
leĪał stos miĊsa, owoców i łupiny kokosowe napełnione
wodą.
Prosiaczek i Ralf doszli do skraju trawiastej przestrzeni i
chłopcy zauwaĪywszy ich zaczĊli po kolei milknąü. Tylko
jeden stojący koło Jacka coĞ mówił. Potem umilkł nawet on i
Jack odwrócił siĊ. Przez chwilĊ patrzył na Ralfa i Prosiaczka,
a trzask palącego siĊ drzewa był najgłoĞniejszym
dĨwiĊkiem, jaki słychaü było ponad rafą. Ralf odwrócił wzrok,
a Sam, sądząc, Īe Ralf patrzy na niego oskarĪające, opuĞcił
ogryzioną koĞü z nerwowym chichotem. Ralf zrobił krok
naprzód, szepnął coĞ cicho do Prosiaczka i obaj zachichotali
jak Sam. Podnosząc wysoko nogi na piasku Ralf szedł dalej.
Prosiaczek usiłował gwizdaü.
W tej samej chwili chłopcy, którzy kucharzyli przy ognisku,
chwycili nagle wielki kawał pieczonego miĊsa i puĞcili siĊ z
nim biegiem w stronĊ trawy. Zderzyli siĊ z Prosiaczkiem,
który siĊ sparzył i zaczął wrzeszczeü i podskakiwaü. Burza
Ğmiechu rozładowała atmosferĊ i pojednała Ralfa z
gromadą. Prosiaczek raz jeszcze stał siĊ powszechnym
poĞmiewiskiem i wszyscy zrobili siĊ weseli i normalni.
Jack wstał i zamachał włócznią.
- Dajcie im miĊsa.
Chłopcy niosący szpikulec dali Ralfowi i Prosiaczkowi po
kawale soczystego miĊsa. PrzyjĊli dar przełykając ĞlinĊ i
stali jedząc pod niebem z grzmiącej miedzi, które huczało
nadciągającą burzą. Jack znów zamachał włócznią.
- Czy wszyscy zjedli, ile chcieli?
MiĊso jeszcze było; skwierczało na szpikulcach z drewna,
leĪało na półmiskach z liĞci. Nie nasyciwszy siĊ jeszcze
Prosiaczek cisnął ogryzioną koĞü na piach i schylił siĊ po
drugą.
Jack powtórzył, zniecierpliwiony:
- Czy wszyscy zjedli, ile chcieli?
W tonie jego głosu brzmiało ostrzeĪenie, wynikłe z dumy
posiadania, i chłopcy zaczĊli jeĞü szybciej, póki czas.
Widząc, Īe nie zapowiada siĊ, by prĊdko skoĔczyli, Jack
powstał z pnia, który słuĪył mu za tron, i przeszedł na skraj
murawy. Spojrzał na Ralfa i Prosiaczka wynioĞle spoza
maski z farby. Stali teraz trochĊ dalej od trawiastego gruntu i
jedząc Ralf wpatrywał siĊ w ognisko. Spostrzegł, Īe
płomienie stały siĊ widoczne na tle przyümionego Ğwiatła.
Nadszedł wieczór, ale nie niósł z sobą spokojnego piĊkna,
tylko groĨbĊ niepohamowanych mocy.
- Dajcie mi piü! - rozkazał Jack.
Henry przyniósł łupinĊ kokosa, a on zaczął piü patrząc na
Ralfa i Prosiaczka sponad nierównej skorupy. W brązowych
wypukłoĞciach jego ramion drzemała siła, a na ramieniu
stroszyło siĊ poczucie władzy skrzecząc do ucha jak małpa.
- Siadaü wszyscy.
Chłopcy usiedli przed nim w rzĊdach, ale Ralf i Prosiaczek
pozostali nieco dalej, stojąc na piasku. Jack zignorował ich
na razie, skierował maskĊ ku siedzącym chłopcom i uniósł
włóczniĊ.
- Kto przyłącza siĊ do mego szczepu?
Ralf zrobił nagły ruch i potknął siĊ. CzĊĞü chłopców zwróciła
ku niemu głowy.
- Dałem wam jedzenie - rzekł Jack - a moi myĞliwi bĊdą was
strzegli przed zwierzem. Kto przyłącza siĊ do mego
szczepu?
- Ja jestem wodzem - powiedział Ralf - boĞcie mnie wybrali.
Musimy pilnowaü ognia. A wy uganiacie siĊ za jedzeniem...
- Sam siĊ uganiasz! - krzyknął Jack. - Spójrz na koĞü, którą
trzymasz w rĊku!
Ralf poczerwieniał.
- Są miĊdzy nami myĞliwi. Zdobywanie poĪywienia to ich
obowiązek.
Jack znowu go zignorował.
- Kto przyłącza siĊ do mego szczepu i bawi siĊ z nami?
- Ja tu jestem wodzem - powtórzył Ralf z drĪeniem w głosie.
- Co bĊdzie z ogniskiem? Poza tym ja mam konchĊ...
- Ale jej nie trzymasz w rĊku - powiedział Jack drwiąco. ZostawiłeĞ. Widzisz, mądralo? A poza tym koncha jest
niewaĪna na tym koĔcu wyspy.
Nagle strzelił piorun. Tym razem był w nim wyraĨny łoskot
uderzenia, a nie tylko przetaczające siĊ dudnienie.
- Koncha tutaj teĪ jest waĪna - rzekł Ralf - i na całej wyspie.
- Tere-fere.
Ralf przebiegł wzrokiem twarze chłopców. Nie znalazł w nich
poparcia i odwrócił oczy, zmieszany i spocony. Prosiaczek
szepnął:
- Ognisko, ocalenie.
- Kto siĊ przyłącza do mojego szczepu?
- Ja.
- I ja. - I ja.
- WezmĊ konchĊ i zatrąbiĊ - powiedział Ralf słabo - zwołam
zebranie.
- Nie usłyszymy.
Prosiaczek trącił Ralfa w rĊkĊ.
- ChodĨ. Pachnie awanturą. JuĪ siĊ najedliĞmy.
Za lasem błysnĊło oĞlepiająco i znów huknął piorun, a jeden
z malców zaczął pochlipywaü. Spadły pierwsze wielkie
krople, głoĞno uderzając w piach.
- Idzie burza - rzekł Ralf - bĊdzie lało jak wtedy, kiedyĞmy
wylądowali. Kto teraz mądrzejszy? Gdzie wasze szałasy?
Gdzie siĊ schronicie?
MyĞliwi z niepokojem patrzyli na niebo, kuląc siĊ pod
uderzeniami deszczu. Fala niepokoju rozchwiała szeregi.
Migotliwe błyski stały siĊ jaĞniejsze, a huk piorunów nie do
zniesienia. Maluchy zaczĊły wrzeszczeü i biegaü w kółko.
Jack zeskoczył na piach.
- TaĔczymy nasz taniec! Dalej! TaĔczyü!
Przebiegł, potykając siĊ w głĊbokim piasku, na niewielką
skalną półkĊ za ogniskiem. CiemnoĞü i grozĊ wiszącą w
powietrzu rozjaĞniały tylko błyskawice; za Jackiem podąĪali
z krzykiem chłopcy. Roger udawał dzika, chrząkał i
zaszarĪował na Jacka, który uskoczył w bok. MyĞliwi wziĊli
włócznie, kucharze roĪny, a reszta chłopców nie dopalone
polana. Krąg zaczął siĊ obracaü, rozległ siĊ przyĞpiew.
Roger naĞladował przeraĪoną ĞwiniĊ, maluchy biegały i
podskakiwały na zewnątrz krĊgu. Prosiaczek i Ralf
zapragnĊli schroniü siĊ przed groĨbą niebios w tej szalonej,
ale dającej złudzenie bezpieczeĔstwa społecznoĞci. Cieszyli
siĊ, Īe mogli dotykaü brązowych pleców zapory, która
osaczyła strach i pozwoliła go opanowaü.
- NoĪem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Ruchy stały siĊ regularne, a Ğpiew zatracił nerwowoĞü i
zatĊtnił równym rytmem, jak krew w Īyłach. Roger przestał
udawaü dzika i wrócił do roli myĞliwego, tak Īe Ğrodek krĊgu
ział teraz pustką. Kilku maluchów utworzyło własny krąg,
potem drugi, i te uzupełniające krĊgi obracały siĊ i obracały,
jakby samo powtarzanie tego ruchu mogło przynieĞü
bezpieczeĔstwo. Wszystko drgało i pulsowało jak jeden
organizm. Ciemne niebo rozerwała bladosina szrama.
ChwilĊ póĨniej spadł na nich huk, niby trzask gigantycznego
bata. ĝpiew wzniósł siĊ o ton w udrĊce.
- NoĪem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Paniczny strach zrodził nowe pragnienie, pragnienie
dojmujące, palące, Ğlepe.
- NoĪem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Znowu sinoblada szrama postrzĊpiła niebo i rozległ siĊ
gwałtowny wybuch. Maluchy krzyczały i rozproszyły siĊ w
ucieczce znad skraju lasu, a jeden z nich z przeraĪenia
wdarł siĊ w krąg starszaków.
- To on! On!
Krąg zmienił siĊ w podkowĊ. Z lasu coĞ pełzło ku nim.
ZbliĪało siĊ niepewnie, ukradkiem. Dziki wrzask, który siĊ
podniósł na widok zwierza, był jak ból. Zwierz wtoczył siĊ w
Ğrodek podkowy.
- NoĪem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Bladosina szrama nie schodziła teraz z nieba, huk był nie do
zniesienia. Simon krzyczał coĞ o nieĪywym człowieku na
szczycie góry.
- NoĪem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew! Ukatrupiü!
Opadły kije i w paszczĊce krĊgu rozległ siĊ chrzĊst i ryk.
Zwierz padł na kolana w samym Ğrodku, osłaniając twarz
ramionami. Krzyczał coĞ w piekielnej wrzawie o trupie na
wierzchołku góry. Skoczył naprzód, przedarł siĊ przez
pierĞcieĔ i spadł ze stromej skały na piasek nad wodą. Tłum
ruszył za nim ławą, zeĞliznął siĊ na dół, skoczył na zwierza,
wrzeszczał, bił, szarpał, gryzł. Nie było Īadnych słów,
Īadnych innych ruchów, tylko to szarpanie kłów i pazurów.
Potem niebo otworzyło siĊ i lunĊły wodospady deszczu.
Woda odbijała siĊ od szczytu góry, rwała liĞcie i gałĊzie z
drzew, zimnym prysznicem oblała stos drgających ciał na
plaĪy. Stos rozsypał siĊ i pojedyncze postacie zaczĊły siĊ
oddalaü chwiejnym krokiem. Tylko zwierz leĪał nieruchomo o
parĊ kroków od krawĊdzi morza. Nawet w tym deszczu
widzieli, jaki to był mały zwierz; krew jego juĪ barwiła piach.
Gwałtowny podmuch rzucił strugi deszczu w bok zmiatając z
drzew kaskady wody. Na wierzchołku góry spadochron
wydął siĊ i targnął; siedząca postaü osunĊła siĊ, dĨwignĊła
na nogi, okrĊciła wokół własnej osi i poszybowała w dół,
poprzez bezmiar przesyconego wilgocią powietrza, drepcąc
niezdarnie nogami po wierzchołkach drzew; zniĪała siĊ i
zniĪała, aĪ spadła na plaĪĊ, a chłopcy z krzykiem rzucili siĊ
do ucieczki. Potem spadochron poniósł postaü dalej orząc
nią wody laguny, wreszcie grzmotnął nią o rafĊ i cisnął w
otwarte morze.
Koło północy deszcz ustał i chmury odpłynĊły, a niebo znów
siĊ rozjątrzyło niewiarygodnymi kagankami gwiazd. Potem
wiatr zamarł i słychaü było tylko szmer wody, która
wydobywała siĊ ze szczelin w skalach i Ğciekała z liĞci na
brunatną glebĊ wyspy. Powietrze było chłodne, wilgotne i
przejrzyste i wkrótce nawet szmer wody ustał. Zwierz leĪał
nieruchomo na bielejącej plaĪy, a plamy wokół niego wciąĪ
siĊ powiĊkszały.
KrawĊdĨ laguny zabłysła smugą fosforescencji, która
postĊpowała ledwie dostrzegalnie, w miarĊ jak nadciągała
fala przypływu. Czysta woda odzwierciedlała czyste niebo i
kanciaste konstelacje gwiazd. Linia fosforescencji wzdymała
siĊ wokół ziarenek piasku i drobnych kamyczków, chwilĊ
trzymała je w dołkach, a potem nagle z niedosłyszalnym
westchnieniem przyjmowała do swojego wnĊtrza i sunĊła
dalej.
W przybrzeĪnej płyciĨnie postĊpująca jasnoĞü pełna była
dziwnych ksiĊĪycowojasnych istot o ognistych oczach.
WiĊksze kamienie okryły siĊ pĊcherzykami, niby warstwą
pereł. Wody przypływu siĊgały poĪłobionego deszczem
piasku i wygładziły wszystkie nierównoĞci powłoczką srebra.
LiznĊły pierwszą z plam, które wyciekły ze zmaltretowanego
ciała, i lĞniące stworzonka utworzyły przy niej Ğwietliste
pasemko. Woda uniosła siĊ wyĪej i ozdobiła blaskiem
szorstkie włosy chłopca. Kontur policzka zaznaczył siĊ linią
srebra, a przegiĊcie barku stało siĊ marmurową rzeĨbą.
Dziwne stworzonka o ognistych oczach i ciałach z
ksiĊĪycowej mgiełki zaczĊły siĊ krzątaü wokół głowy. Ciało
dĨwignĊło siĊ o ułamek cala i z ust wydobyła siĊ z
chlupotem banieczka powietrza. Obróciło siĊ łagodnie na
bok.
Za pociemniałym załomem Ğwiatła trwała nieustanna praca
słoĔca i ksiĊĪyca; i warstewka wody na planecie Ziemi
wydĊła siĊ lekko w jednym miejscu, wstrzymana w obrocie,
któremu podlegała okryta nią bryła. Oblamowane lĞniącą
obwódką
wĞcibskich
stworzonek,
srebrzyste,
jak
niezachwiane konstelacje ponad nim, ciało Simona spłynĊło
ku otwartemu morzu.
MUSZLA I OKULARY
Prosiaczek pilnie Ğledził nadchodzącą postaü. Stwierdził
ostatnio, Īe wyraĨniej widzi, jeĞli zdejmie okulary i przyłoĪy
soczewkĊ do drugiego oka; ale nawet kiedy patrzył lepszym
okiem, Ralf pozostał Ralfem. Wyszedł spomiĊdzy palm
kokosowych, kulejący, brudny, z zeschłymi liĞümi
uczepionymi płowej czupryny. Jedno oko wyglądało jak
szpareczka w olbrzymim policzku, na prawym kolanie
widniał wielki strup. Zatrzymał siĊ na chwilĊ i przyjrzał
sylwetce na granitowej płycie.
- Prosiaczek? Tylko ty zostałeĞ?
- Nie. Jest kilku maluchów.
- Ci siĊ nie liczą. ĩadnych starszaków?
- Och... Samieryk. Poszli po drzewo.
- Nikt wiĊcej?
- Nikt.
Ralf wspiął siĊ ostroĪnie na granitową płytĊ. Szorstka trawa
jeszcze była wydeptana w miejscu, gdzie chłopcy siĊ
gromadzili; biała delikatna koncha wciąĪ połyskiwała koło
wyĞlizganego pnia. Ralf usiadł w trawie naprzeciw konchy i
miejsca wodza. Prosiaczek ukląkł z lewej strony Ralfa i
długą chwilĊ milczeli.
W koĔcu Ralf chrząknął i coĞ wyszeptał.
Prosiaczek spytał równie cicho:
- Co mówisz?
Ralf zdołał wykrztusiü:
- Simon.
Prosiaczek nic nie odrzekł, tylko pokiwał powaĪnie głową.
Siedzieli tak patrząc zamglonym wzrokiem na miejsce
wodza i migocącą lagunĊ. Zielone blaski i plamki słoĔca
taĔczyły na ich brudnych ciałach.
Wreszcie Ralf wstał i podszedł do konchy. Wziął muszlĊ
pieszczotliwie w obie dłonie i ukląkł oparty o pieĔ.
- Prosiaczku.
- Co?
- Co robiü?
Prosiaczek wskazał ruchem głowy konchĊ.
- MógłbyĞ...
- Zwołaü zebranie?
Wypowiadając te słowa Ralf rozeĞmiał siĊ nagle, a
Prosiaczek zmarszczył brwi.
- WciąĪ jesteĞ wodzem.
Ralf znowu siĊ zaĞmiał.
- JesteĞ. Przewodzisz nam.
- Mam konchĊ.
- Ralf! PrzestaĔ siĊ tak Ğmiaü. Zupełnie nie ma czego, Ralf.
Co sobie inni pomyĞlą?
Ralf przestał. Trząsł siĊ cały.
- Prosiaczku.
- Co?
- To był Simon.
- MówiłeĞ juĪ.
- Prosiaczku.
- No?
- To było morderstwo.
- PrzestaĔ! - krzyknął Prosiaczek ostro. - Co dobrego
przyjdzie z takiego gadania?
Poderwał siĊ i stanął nad Ralfem.
- Było ciemno. Był ten... ten cholerny taniec. Były
błyskawice, pioruny, deszcz. BaliĞmy siĊ!
- Ja siĊ nie bałem - powiedział Ralf wolno - ja... nie wiem, co
siĊ ze mną działo.
- BaliĞmy siĊ! - krzyknął Prosiaczek zapalczywie. Wszystko siĊ mogło staü. To nie było... to, co mówisz...
Gestykulował szukając odpowiedniego słowa.
- Och, Prosiaczku!
Głos Ralfa, cichy i zdławiony, przerwał gestykulacjĊ
Prosiaczka. Prosiaczek schylił siĊ i nastawił ucha. Ralf,
trzymając w dłoniach konchĊ, kiwał siĊ w tył i w przód.
- Nie rozumiesz, Prosiaczku? To, co zrobiliĞmy...
- MoĪe on jeszcze...
- Nie.
- MoĪe tylko udawał?
Głos uwiązł Prosiaczkowi w krtani, gdy ujrzał twarz Ralfa.
- Ty byłeĞ na zewnątrz. Na zewnątrz krĊgu. WłaĞciwie stałeĞ
z boku. Nie widziałeĞ, co my... co oni zrobili?
W jego głosie brzmiał wstrĊt, a zarazem jakby gorączkowe
podniecenie.
- Nie widziałeĞ, Prosiaczku?
- Niezupełnie. Mam teraz tylko jedno oko. Chyba wiesz o
tym.
Ralf nie przestawał siĊ kiwaü.
- To był wypadek - powiedział nagle Prosiaczek - nic innego.
Wypadek. - Głos jego znów nabrał ostroĞci. - Przylazł po
ciemku... wcale nie musiał zakradaü siĊ po nocy. Miał bzika.
Sam sobie winien. - Znów strzepnął gwałtownie rĊkami. - To
był wypadek.
- Ty nie widziałeĞ, co oni...
- Słuchaj, Ralf. Musimy o tym zapomnieü. RozpamiĊtywanie
nic nam nie da, rozumiesz mnie?
- BojĊ siĊ. ChcĊ do domu. BoĪe, jak ja chcĊ do domu.
- To był wypadek - powtórzył Prosiaczek z uporem - i nic
wiĊcej.
Dotknął nagiego ramienia Ralfa, a Ralf zadrĪał od tego
dotkniĊcia.
- Słuchaj, Ralf - Prosiaczek szybko rozejrzał siĊ wokół, a
potem nachylił siĊ do jego ucha - nie mów, Īe braliĞmy
udział w taĔcu. Przynajmniej Samierykowi.
- Ale przecieĪ braliĞmy! Wszyscy, jak jesteĞmy!
Prosiaczek potrząsnął głową.
- Ale dopiero na koĔcu. Po ciemku nikt tego nie zauwaĪył.
PrzecieĪ sam mówiłeĞ, Īe ja byłem na zewnątrz...
- Ja teĪ - bąknął Ralf. - Ja teĪ byłem na zewnątrz.
Prosiaczek skwapliwie przytaknął.
- To prawda. ByliĞmy na zewnątrz. Nic ĪeĞmy nie robili i nic
nie widzieli.
Prosiaczek umilkł, a potem ciągnął dalej:
- BĊdziemy sobie Īyli sami, nasza czwórka...
- Czwórka. To za mało, Īeby utrzymaü ogieĔ,
- Spróbujemy. Widzisz? JuĪ rozpaliłem.
Z lasu wyszedł Samieryk wlokąc wielką kłodĊ. Cisnął ją koło
ogniska i skierował siĊ w stronĊ basenu. Ralf zerwał siĊ na
nogi.
- Hej, wy!
BliĨniacy zatrzymali siĊ, ale zaraz ruszyli dalej.
- Oni idą siĊ kąpaü, Ralf.
BliĨniacy byli bardzo zaskoczeni widokiem Ralfa.
Zaczerwienili siĊ i unikali jego wzroku.
- Och! Co za spotkanie, Ralf.
- WłaĞnie byliĞmy w lesie...
- ...Īeby znaleĨü drzewo na ognisko...
- ...zbłądziliĞmy wczoraj w nocy.
Ralf patrzył na swoje palce u nóg.
- ZbłądziliĞcie po...
Prosiaczek przecierał soczewkĊ.
- Po uczcie - rzekł Sam zduszonym głosem. Eryk przytaknął
skinieniem głowy. - Zaraz po uczcie.
- My poszliĞmy wczeĞniej - powiedział szybko Prosiaczek bo byliĞmy zmĊczeni.
- My tak samo...
- ...bardzo wczeĞnie...
- ...byliĞmy bardzo zmĊczeni...
Sam dotknął zadraĞniĊtego czoła i szybko cofnął rĊkĊ. Eryk
trzymał palec przy rozciĊtej wardze.
- Tak. ByliĞmy bardzo zmĊczeni - powtórzył Sam - wiĊc
poszliĞmy sobie. Czy udał siĊ ten... no...
Powietrze stĊĪało od nie wypowiadanej prawdy. Sam aĪ siĊ
skrĊcał wyrzucając z ust to ohydne słowo: - ... taniec?
Wspomnienie taĔca, w którym Īaden z nich nie brał udziału,
sprawiło, Īe całą czwórką wstrząsnął spazmatyczny dreszcz.
- Nie wiemy, poszliĞmy wczeĞniej.
Doszedłszy do przewĊĪenia, które łączyło Skalny Zamek z
wyspą, Roger nie zdziwił siĊ, gdy zapytano, kto idzie. Liczył
na to podczas tej okropnej nocy, Īe chociaĪ czĊĞü chłopców
schroni siĊ przed okropnoĞciami wyspy w tym
najbezpieczniejszym miejscu.
Głos zabrzmiał ostro gdzieĞ z wysoka, gdzie spoczywały
jeden na drugim coraz to mniejsze skalne bloki.
- Stój! Kto idzie?
- Roger.
- WchodĨ, przyjacielu.
Roger wszedł.
- WidziałeĞ mnie przecieĪ.
- Wódz kazał kaĪdego zatrzymywaü i pytaü, kto idzie.
Roger spojrzał w górĊ.
- Nie mógłbyĞ mnie zatrzymaü, gdybym chciał wejĞü bez
pozwolenia.
- Nie mógłbym? WejdĨ tu i zobacz.
Roger wdrapał siĊ po schodkowatej skale.
- Spójrz tu.
Pod leĪący na samej górze głaz wbito poziomo pal, a pod
nim podłoĪono w poprzek drugi, tworząc w ten sposób
dĨwigniĊ. Robert oparł siĊ lekko o dĨwigniĊ i głaz przechylił
siĊ. Silniejsze naciĞniĊcie dĨwigni zwaliłoby głaz z łoskotem
na skalny pomost. Roger był zachwycony.
- Prawdziwy z niego wódz, no nie?
Robert przytaknął.
- BĊdzie zabierał nas na polowania.
Kiwnął głową w stronĊ odległych szałasów, skąd wznosił siĊ
ku niebu pasek białego dymu. Siedząc na samym brzeĪku
skały, Roger patrzył posĊpnie na wyspĊ i dłubał palcami przy
chwiejącym siĊ zĊbie. Zatopił wzrok w odległym wierzchołku
góry i Robert spiesznie zmienił niemiły temat.
- Ma zbiü Wilfreda.
- Za co?
Robert potrząsnął głową.
- Nie wiem. Nie mówił. ZezłoĞcił siĊ i kazał go związaü.
Wilfred siedzi... - zaĞmiał siĊ nerwowo - siedzi tak związany
juĪ od nie wiem kiedy i czeka...
- Ale czy wódz nie mówił za co?
- Ja nie słyszałem.
Siedząc na tych potĊĪnych skałach w upalnym słoĔcu,
Roger przyjął tĊ wieĞü jak olĞnienie. Przestał dłubaü w zĊbie
i znieruchomiał zgłĊbiając moĪliwoĞci nieodpowiedzialnej
władzy. Potem, bez słowa, zsunął siĊ po drugiej stronie
skały i ruszył ku jaskini i reszcie dzikusów.
Przed jaskinią siedział wódz, nagi do pasa, z twarzą
pomalowaną na biało i czerwono, przed nim zaĞ, półkolem,
szczep. Dopiero co zbity i uwolniony z wiĊzów Wilfred
pociągał hałaĞliwie nosem gdzieĞ za nimi. Roger przykucnął
obok innych chłopców.
- Jutro - ciągnął wódz - bĊdzie znowu polowanie.
Wskazał myĞliwych koĔcem włóczni.
- Kilku z was zostanie, Īeby ulepszyü jaskiniĊ i strzec bramy.
Paru pójdzie ze mną i przyniesiemy miĊso. StraĪnicy bramy
bĊdą pilnowali, Īeby siĊ nikt nie zakradł.
JakiĞ dzikus podniósł rĊkĊ i wódz zwrócił w jego stronĊ
zimną, wymalowaną twarz.
- A czemu miałby siĊ zakradaü, wodzu?
Wódz wyraĪał siĊ niejasno, ale z przekonaniem.
- Bo bĊdzie. Spróbuje zepsuü to, co tu robimy. WiĊc
straĪnicy bramy muszą uwaĪaü. Poza tym...
Wódz urwał. Z jego ust wysunął siĊ zaskakujący róĪowy
trójkącik, przeĞliznął siĊ po wargach i znikł.
- ...poza tym moĪe chcieü przyjĞü zwierz. PamiĊtacie, jak siĊ
czołgał...
Siedzący w półkolu zadrĪeli i mruknĊli potakująco.
- Przyszedł... w przebraniu. MoĪe jeszcze zechce przyjĞü,
choü daliĞmy mu ĞwiĔski łeb, Īeby siĊ naĪarł. WiĊc pilnujcie
dobrze.
Stanley oparł łokieü o skałĊ i pytająco podniósł w górĊ palec.
- Czego?
- Ale czyĞmy go... czyĞmy go nie...
Zaczerwienił siĊ i spuĞcił oczy.
- Nie!
W milczeniu, które zapadło, kaĪdy z dzikich starał siĊ
uwolniü od natrĊtnych wspomnieĔ.
- Nie! Jak mogliĞmy go... zabiü?
Na wpół uspokojeni, na wpół wystraszeni moĪliwoĞcią
dalszych okropnoĞci, dzicy znów zaszemrali.
- WiĊc omijajcie górĊ - rzekł wódz powaĪnie - i zostawiajcie
mu łeb, jeĞli co upolujecie.
Stanley znów uniósł palec.
- Ja myĞlĊ, Īe zwierz zmienił postaü.
- MoĪe - rzekł wódz. - W kaĪdym razie lepiej mieü siĊ na
bacznoĞci. Nie wiadomo, co moĪe zrobiü.
Szczep rozwaĪył te słowa, a potem zadrĪał, jakby
wstrząĞniĊty powiewem wiatru. Dostrzegłszy efekt swoich
słów wódz nagle powstał.
- Ale jutro urządzimy polowanie, a jak zdobĊdziemy miĊso,
zrobimy sobie ucztĊ...
Bill podniósł rĊkĊ.
- Wodzu.
- Co?
- A czym rozpalimy ognisko?
Rumieniec wodza skryła biała i czerwona glinka. Jego
milczenie pełne niepewnoĞci zakłócił znów szmer szczepu.
Wódz uniósł dłoĔ.
- WeĨmiemy ogieĔ od tamtych. Słuchajcie. Jutro pójdziemy
na polowanie i zdobĊdziemy miĊso. Dzisiaj wieczorem idĊ
na wyprawĊ z dwoma myĞliwymi... Kto chce iĞü?
Maurice i Roger podnieĞli rĊce.
- Słucham ciĊ, wodzu.
- Gdzie jest ich ognisko?
- Na dawnym miejscu, przy skale.
Wódz skinął głową.
- Reszta moĪe iĞü spaü, jak tylko słoĔce zajdzie. A my trzej,
Maurice, Roger i ja, mamy coĞ do roboty. Wyjdziemy tuĪ
przed zachodem...
Maurice podniósł dłoĔ.
- A co siĊ stanie, jak spotkamy...
Wódz zbył tĊ obawĊ machniĊciem rĊki.
- Pójdziemy wzdłuĪ plaĪy. A jeĞli go spotkamy, to... to
jeszcze raz zataĔczymy nasz taniec.
- We trzech?
Znów podniósł siĊ szmer i zaraz ucichł.
Prosiaczek podał Ralfowi okulary i stał czekając, aĪ mu
zostanie przywrócony wzrok. Drzewo było wilgotne, juĪ
trzeci raz je rozpalali. Ralf odstąpił od ogniska mówiąc do
siebie:
- DoĞü juĪ tych nocy bez ogniska.
Spojrzał w poczuciu winy na trzech chłopców stojących
obok. Pierwszy raz otwarcie przyznał, Īe ognisko ma
podwójną funkcjĊ. Na pewno pierwszą z nich był sygnał
dymny, ale druga polegała teraz na stworzeniu ciepła
domowego i pokrzepieniu ich na duchu przed zaĞniĊciem.
Eryk dmuchał w drzewo, póki siĊ nie rozĪarzyło. Błysnął
wątły płomyk. Podniósł siĊ kłąb Īółtobiałego dymu.
Prosiaczek zabrał swoje okulary i z zadowoleniem
przyglądał siĊ dymowi.
- ĩeby tak móc zrobiü radio!
- Albo samolot...
- ...albo okrĊt.
Ralf przywołał całą swą zanikającą wiedzĊ o otaczającym
Ğwiecie.
- MoglibyĞmy trafiü do niewoli do czerwonych, Eryk odgarnął
włosy.
- Czerwoni byliby lepsi od...
Nie chciał powiedzieü kogo i Sam dokoĔczył zdanie za
niego, wskazując głową w głąb plaĪy.
Ralf przypomniał sobie nieruchomą postaü wleczoną na
spadochronie.
- On mówił coĞ o nieĪywym człowieku... - Zaczerwienił siĊ,
zdradziwszy, Īe był obecny przy taĔcu. Zaczął robiü
ponaglające gesty w stronĊ dymu. - Nie ustawaj, unoĞ siĊ!
- Jest coraz mniejszy.
- Drzewo juĪ siĊ spaliło, chociaĪ wilgotne.
- Moja astma...
OdpowiedĨ była mechaniczna.
- Pies drapał twoją astmĊ.
- Jak dĨwigam kłody, to mi siĊ pogarsza. Nie chciałbym,
Īeby tak było, Ralf, ale nic nie poradzĊ.
Trzej chłopcy weszli w las i powrócili z narĊczami
spróchniałego drzewa. Znów podniósł siĊ dym, Īółty i gĊsty.
- Poszukajmy czegoĞ do jedzenia.
WziĊli włócznie i poszli pod drzewa owocowe. Mówili mało i
opychali siĊ owocami w poĞpiechu. Kiedy znów wyszli z
lasu, słoĔce juĪ zachodziło, a na ognisku Īarzyły siĊ tylko
wĊgle. Dymu nie było.
- Ja juĪ nie mogĊ nosiü drzewa - rzekł Eryk. - Jestem
zmĊczony.
Ralf chrząknął.
- Na górze potrafiliĞmy utrzymaü ogieĔ.
- Bo tam ognisko było małe. A to musi byü duĪe.
Ralf cisnął kawał drzewa na ognisko i stał patrząc, jak dym
rozpływa siĊ w zmierzchu.
- Musimy je podtrzymaü.
Eryk rzucił siĊ na ziemiĊ.
- Jestem za bardzo zmĊczony. I co nam z tego przyjdzie?
- Eryk! - krzyknął Ralf zgorszony. - Nie wolno tak mówiü!
Sam ukląkł przy Eryku.
- No, a jaka z tego korzyĞü?
Ralf, oburzony, wytĊĪał pamiĊü. Ognisko miało przynieĞü
coĞ dobrego. CoĞ strasznie dobrego.
- Ralf mówił ci juĪ nieraz - rzekł Prosiaczek markotnie. - Jak
moĪemy siĊ inaczej uratowaü?
- WłaĞnie! JeĪeli nie bĊdziemy dawali sygnałów dymnych...
Kucnął przed nim w narastającym mroku.
- Nie rozumiecie? Co nam przyjdzie z marzeĔ o radiach i
statkach?
Wyciągnął rĊkĊ przed siebie i zacisnął piĊĞci.
- Jedno tylko moĪemy zrobiü, Īeby siĊ stąd wydostaü. KaĪdy
moĪe siĊ bawiü w polowanie, zdobywaü miĊso...
Patrzył od twarzy do twarzy. Nagle, w momencie
najwiĊkszego przekonania, w jego głowie zapadła znów
tamta zastawka i zapomniał, o czym mówił. KlĊczał przed
nimi z zaciĞniĊtą piĊĞcią, patrząc z powagą od jednego do
drugiego. Potem zastawka odskoczyła.
- No tak. WiĊc musimy robiü dym, wiĊcej dymu...
- Ale nie dajemy rady! Spójrz!
Ognisko gasło na ich oczach.
- Dwóch do pilnowania ognia - rzekł Ralf na wpół do siebie to dwanaĞcie godzin dziennie.
- Nie moĪemy iĞü po drzewo, Ralf...
- ...po ciemku...
- ...w nocy...
- MoĪemy co ranka rozpalaü ognisko na nowo - powiedział
Prosiaczek. - Nikt i tak po ciemku nie zobaczy dymu.
Sam przytaknął gorliwie.
- Co innego, kiedy ognisko było...
- ...na górze.
Ralf wstał czując siĊ dziwnie bezbronny wobec
przytłaczającej ciemnoĞci.
- No, to niech sobie zgaĞnie na dzisiejszą noc.
Ruszył pierwszy do szałasu, który stał nadal, choü
pochylony. Wewnątrz leĪały liĞcie słuĪące za posłanie,
suche i szeleszczące przy dotkniĊciu. W sąsiednim szałasie
jakiĞ maluch gadał przez sen. Czterej starszacy wĞliznĊli siĊ
do swojego i zagrzebali w liĞciach. BliĨniacy leĪeli razem w
jednym koĔcu, Ralf i Prosiaczek w drugim. Przez chwilĊ
słychaü było nieustanny szelest i trzask, gdy siĊ układali
szukając najwygodniejszej pozycji do snu.
- Prosiaczek.
- Co?
- Wygodnie ci?
- Ujdzie.
Wkrótce w szałasie zapanowała cisza. Przed nimi wisiał
prostokąt czerni poznaczonej Ğwietlistymi punkcikami, a do
ich uszu dochodził głuchy odgłos fal rozbijających siĊ o rafĊ.
Ralf zajął siĊ swoją conocną zabawą w "co by było, gdyby"...
Gdyby lecieli stąd do domu odrzutowcem, mogliby byü na
tym wielkim lotnisku w Wiltshire juĪ rano. Stamtąd
pojechaliby samochodem - nie, najlepiej pociągiem - aĪ do
Devon i zamieszkali znów w tym domku. Wtedy na koĔcu
ogrodu przychodziłyby pod mur dzikie kuce...
Ralf obrócił siĊ na liĞciach niespokojnie. Ale dzikoĞü
przestała byü atrakcyjna. Przeskoczył myĞlą do rozwaĪaĔ
nad swojskoĞcią miasta, gdzie dzicz nie ma wstĊpu. CóĪ
moĪe byü bezpieczniejszego od stacji autobusów wĞród tylu
lamp i kół?
Ralf zaczął taĔczyü wokół latarni. Ze stacji wypełzał autobus,
jakiĞ dziwny autobus...
- Ralf! Ralf!
- Co?
- Nie krzycz tak...
- Przepraszam.
W drugim koĔcu szałasu zaczĊły siĊ dobywaü z ciemnoĞci
straszne jĊki i obaj chłopcy zadygotali ze strachu, aĪ
zaszeleĞciły liĞcie. Sam i Eryk leĪąc w objĊciach bili siĊ
przez sen.
- Sam! Sam!
- Hej! Eryk!
Niebawem znów siĊ wszystko uciszyło. Prosiaczek szepnął
do Ralfa:
- Musimy raz z tym skoĔczyü.
- Co masz na myĞli?
- ĩeby juĪ nareszcie nas uratowali.
Po raz pierwszy tego dnia, pomimo przytłaczających
ciemnoĞci, Ralf zachichotał.
- PowaĪnie - szepnął Prosiaczek. - JeĪeli wkrótce nie
znajdziemy siĊ w domu, dostaniemy fioła.
- Hysia.
- Kota.
- Bzika.
Ralf odsunął wilgotne kosmyki z oczu.
- Napisz list do swojej cioci.
Prosiaczek rozwaĪył tĊ propozycjĊ z powagą.
- Nie wiem, gdzie ona teraz jest. I nie mam koperty ani
znaczka. A poza tym nie ma tu skrzynki na listy. Ani
listonosza. Ralf był zachwycony, Īe mu siĊ udał Īart. Nie
mógł opanowaü chichotu i aĪ trząsł siĊ i podrygiwał ze
Ğmiechu. Prosiaczek strofował go z godnoĞcią.
- Nie powiedziałem nic Ğmiesznego...
Ralf chichotał dalej, choü go od tego aĪ bolało w piersi.
Konwulsje Ğmiechu wyczerpały go i leĪał zbolały, bez tchu,
czekając na nastĊpny spazm. W czasie jednej z takich
przerw zapadł w sen.
- ...Ralf! Znowu krzyczysz. Uspokój siĊ, Ralf, bo...
Ralf podniósł siĊ na liĞciach. Miał powody, aby byü
wdziĊcznym za to obudzenie, bo tym razem autobus był
bliĪszy i wyraĨniejszy.
- Bo co?
- Cicho bądĨ i słuchaj.
Ruchowi Ralfa towarzyszyło głĊbokie westchnienie liĞci,
kiedy siĊ kładł ostroĪnie. Eryk wyjĊczał coĞ i umilkł. Prócz
bezuĪytecznego prostokąta gwiazd, ciemnoĞci były
nieprzeniknione.
- Nic nie słyszĊ.
- Za Ğcianą coĞ siĊ rusza.
Ralfowi mrówki przeszły po ciele. Łomot krwi w skroniach
zagłuszył wszystko inne, potem ustąpił.
- Ciągle nic nie słyszĊ.
- Słuchaj! Słuchaj uwaĪnie!
Całkiem wyraĨnie koło tylnej Ğciany szałasu trzasnął patyk.
Krew znowu zahuczała w uszach Ralfa, przez głowĊ zaczĊły
przemykaü niejasne obrazy. Teraz wszystkie razem stłoczyły
siĊ grasując wokół szałasów. Czuł na ramieniu głowĊ
Prosiaczka i konwulsyjny uchwyt dłoni.
- Ralf! Ralf!
- Zamknij siĊ i słuchaj.
Ralf modlił siĊ z rozpaczą, Īeby zwierz wybrał maluchów. Na
zewnątrz jakiĞ głos zaszeptał straszliwie:
- Prosiaczku!... Prosiaczku!...
- Przyszedł! - wyzipał Prosiaczek. - Jest naprawdĊ!
Przycisnął siĊ do Ralfa i z trudem łapał oddech.
- WyjdĨ, Prosiaczku. Przyszedłem po ciebie. Ralf przysunął
usta do ucha Prosiaczka.
- Nie odzywaj siĊ.
- Prosiaczku... gdzie jesteĞ, Prosiaczku?
CoĞ otarło siĊ o ĞcianĊ szałasu. Prosiaczek siedział chwilĊ
cicho, a potem dostał ataku. Wygiął siĊ w kabłąk i tłukł
nogami w liĞcie. Ralf odsunął siĊ od niego.
W wejĞciu zabrzmiało zjadliwe warczenie i do szałasu
wtargnĊły z łoskotem jakieĞ istoty. KtoĞ potknął siĊ o Ralfa, z
kąta Prosiaczka rozległy siĊ ryki, trzaski i łomoty. Ralf palnął
piĊĞcią na oĞlep, a potem on i chyba z kilkunastu innych
tarzało siĊ po ziemi tłukąc, gryząc, drapiąc. KtoĞ go
szarpnął, ktoĞ ciągnął, wreszcie Ralf poczuł w ustach czyjeĞ
palce i ugryzł. RĊka cofnĊła siĊ i zaraz wróciła jak taran, aĪ
mu w oczach zaĞwieciły wszystkie gwiazdy. Ralf przekrĊcił
siĊ na bok, poczuł pod sobą jakieĞ wijące siĊ ciało i oddech
na policzku. Zaczął młóciü piĊĞcią w te usta pod sobą jak
młotem. Tłukł z coraz wiĊkszą histeryczną pasją, aĪ twarz
zrobiła siĊ Ğliska. Dostał kolanem miĊdzy nogi i stoczył siĊ
na bok zajĊty własnym bólem, a na nim kotłowali siĊ inni
walczący. Potem szałas zawalił siĊ ostatecznie. Z
rumowiska wygrzebały siĊ ciemne postacie i rozpłynĊły w
mroku. Dopiero wtedy dało siĊ znów słyszeü sapanie
Prosiaczka i wrzaski maluchów.
Ralf krzyknął drĪącym głosem: - Maluchy, spaü! BiliĞmy siĊ z
tamtymi chłopakami. Teraz idĨcie spaü.
Podszedł Samieryk i przyjrzał mu siĊ badawczo.
- Nic wam siĊ nie stało?
- Chyba nie...
- ...ja dostałem w koĞü.
- Ja teĪ. A jak Prosiaczek?
WyciągnĊli go z rumowiska i posadzili pod drzewem. Noc
była chłodna i nie kryła w sobie Īadnej grozy. Oddech
chłopca stał siĊ troszkĊ swobodniejszy.
- Dostało ci siĊ, Prosiaczku?
- Nie bardzo.
- To był Jack i jego myĞliwi - powiedział Ralf z goryczą. Czemu nie mogą zostawiü nas w spokoju?
- DaliĞmy im nauczkĊ - chwalił siĊ Sam. UczciwoĞü kazała
mu dodaü: - Przynajmniej wy. Ja siĊ zaszyłem w kąt.
- Ja jak jednemu przygrzałem, to mnie popamiĊta - rzekł Ralf
- sprałem go na kwaĞne jabłko. NieprĊdko przyjdzie drugi
raz siĊ biü.
- Ja teĪ - powiedział Eryk. - Jak siĊ zbudziłem, ktoĞ mnie
zaczął grzmociü w twarz. Mam zdaje siĊ całą pokrwawioną.
Ale go w koĔcu wykoĔczyłem.
- CoĞ mu zrobił?
- Podniosłem nogĊ - rzekł Eryk z dumą - i wyrĪnąłem
kolanem w piguły. Szkoda, Īe nie słyszeliĞcie, jak
wrzeszczał. Ten teĪ nieprĊdko tu wróci. DaliĞmy im dobry
wycisk.
Ralf poruszył siĊ nagle, ale usłyszał, Īe Eryk coĞ manipuluje
w ustach.
- Co ci siĊ stało?
- Nic, tylko ząb mi siĊ rusza.
Prosiaczek podciągnął kolana pod brodĊ.
- Jak siĊ czujesz, Prosiaczku?
- MyĞlałem, Īe przyszli po konchĊ.
Ralf przebiegł przez bielejącą w mroku plaĪĊ i wskoczył na
granitową płytĊ. Koncha nadal połyskiwała koło miejsca
wodza. Popatrzył na nią chwilĊ i wrócił do Prosiaczka.
- Nic wziĊli konchy.
- Wiem. Wcale nie przyszli po nią. Przyszli po coĞ innego.
Ralf... co ja teraz zrobiĊ?
Tymczasem trzy postacie podąĪały łukiem plaĪy do
Skalnego Zamku. Trzymały siĊ z dala od lasu biegnąc nad
samą wodą. Chwilami podĞpiewywały cicho; czasem
wywijały młynka nad postĊpującą smugą fosforescencji.
Prowadził je wódz, biegnący równym krokiem, upojony swym
zwyciĊstwem. Był teraz prawdziwym wodzem. Zrobił
włócznią parĊ pchniĊü w powietrzu. W lewej dłoni huĞtały siĊ
Prosiaczkowe okulary z rozbitym jednym szkłem.
SKALNY ZAMEK
W krótkim chłodzie zarania przy czarnej plamie znaczącej
miejsce ogniska zebrało siĊ czterech chłopców. Ralf klĊczał i
dmuchał w wĊgle. Szare kłapcie fruwały na wszystkie strony
pod jego tchnieniem, ale nie zabłysła poĞród nich nawet
najmniejsza iskierka. BliĨniacy przypatrywali siĊ temu z
niepokojem, a Prosiaczek siedział z twarzą bez wyrazu,
odgrodzony Ğwietlnym murem swej krótkowzrocznoĞci. Ralf
dmuchał, aĪ mu z wysiłku dzwoniło w uszach, ale niebawem
zastąpił go pierwszy ranny powiew i sypnął mu w oczy
popiołem. Ralf kucnął, zaklął i zaczął trzeü załzawione oczy.
- Na nic.
Eryk spoglądał na niego spoza maski skrzepłej krwi.
Prosiaczek wytrzeszczał oczy w stronĊ, skąd dobiegł go głos
Ralfa.
- Jasne, Īe na nic, Ralf. Nie mamy juĪ ogniska.
Ralf przysunął do Prosiaczka twarz.
- Widzisz mnie?
- TroszeczkĊ.
Ralf zamknął podpuchłe oko.
- Zabrali nam ogieĔ.
W głosie jego zabrzmiała wĞciekłoĞü. - Ukradli!
- To oni - rzekł Prosiaczek. - OĞlepili mnie. To Jack
Merridew. Zwołaj zebranie, Ralf, musimy postanowiü, co
robiü.
- Zebranie dla nas samych?
- Nic nam nie pozostało innego. Sam, chodĨ, bĊdĊ siĊ
ciebie trzymał.
Poszli ku granitowej płycie.
- Zatrąb, Ralf - rzekł Prosiaczek. - Zatrąb, jak najgłoĞniej
potrafisz.
Las zawtórował echem, ptactwo wzbiło siĊ z krzykiem w
powietrze, tak jak owego pierwszego poranka przed
wiekami. Po obu stronach płyty plaĪa była puĞciuteĔka. Z
szałasów wyszło kilku maluchów. Ralf usiadł na
wypolerowanym pniu. Trzej chłopcy stali przed nim. Skinął
głową i Samieryk usiadł obok niego. Ralf wsunął konchĊ w
Prosiaczkowe rĊce. Ten wziął ostroĪnie połyskliwy przedmiot
i patrzył na Ralfa.
- No gadaj!
- Wziąłem tĊ konchĊ, Īeby to powiedzieü. Jestem teraz
Ğlepy i muszĊ odzyskaü swoje okulary. Stały siĊ okropne
rzeczy na tej wyspie. Głosowałem na ciebie na wodza.
JesteĞ jedyny, który tu cokolwiek zrobił. WiĊc teraz zabierz
głos, Ralf, i powiedz nam, co... Bo inaczej...
Urwał pociągając nosem. Ralf zabrał mu konchĊ.
- Trzeba nam tylko ogniska. Prawda, jakie to proste?
Zwykłego dymu, Īeby móc ocaleü. Nie jesteĞmy przecieĪ
dzikusami. A tego dymu nie ma. KaĪdej chwili moĪe
przepływaü okrĊt. PamiĊtacie, jak on poszedł sobie polowaü
i ognisko zgasło, i właĞnie przepływał okrĊt? A oni wszyscy
myĞlą, Īe on najbardziej nadaje siĊ na wodza. Potem stało
siĊ to... to... i to takĪe jego wina. Gdyby nie on, nigdy by nie
miało miejsca. Teraz Prosiaczek nic nie widzi. Przyszli,
zakradli siĊ... - głos Ralfa stał siĊ piskliwy - zakradli siĊ po
nocy i zabrali nam ogieĔ. Ukradli. Gdyby poprosili, dalibyĞmy
im sami. Ale ukradli i teraz nasze ognisko siĊ nie pali, i juĪ
nigdy siĊ nie uratujemy. Rozumiecie? DalibyĞmy im ogieĔ
sami, ale oni woleli ukraĞü i...
Urwał, bo ta zastawka w mózgu znowu zaskoczyła.
Prosiaczek wyciągnął rĊce po konchĊ.
- Co zamierzasz zrobiü, Ralf? Bo to, co mówisz, to tylko
gadanie, a nie postanowienie. ChcĊ odzyskaü swoje okulary.
- WłaĞnie myĞlĊ. Gdyby tak pójĞü do nich, ale przyzwoicie,
najpierw siĊ umyü i uczesaü... ostatecznie nie jesteĞmy
dzikusami, a sprawa ocalenia to wcale nie zabawa.
Otworzył zapuchłe oko i spojrzał na bliĨniaków.
- Doprowadzimy siĊ do porządku i pójdziemy...
- PowinniĞmy wziąü włócznie - rzekł Sam. - Prosiaczek teĪ.
- ... bo mogą nam siĊ przydaü.
- Ja trzymam konchĊ!
Prosiaczek podniósł w górĊ muszlĊ.
- MoĪecie sobie wziąü włócznie, jeĪeli chcecie, ale ja nie
wezmĊ. Bo i po co? I tak bĊdziecie musieli mnie prowadziü
jak psa. Tak, Ğmiejecie siĊ. ĝmiejcie siĊ dalej. Są tu tacy na
tej wyspie, co siĊ Ğmieją ze wszystkiego. I co z tego wyszło?
Co sobie o tym pomyĞlą starsi? Simon zamordowany. A
gdzie ten maluch z myszką na twarzy? Kto go póĨniej
widział?
- Prosiaczku! Zaczekaj!
- Trzymam konchĊ. PójdĊ do tego Jacka Merridewa i
powiem, co o nim myĞlĊ.
- Lepiej uwaĪaj.
- A co gorszego moĪe mi zrobiü po tym, co dotychczas
zrobił? JuĪ ja mu nagadam. Pozwól mi, Ralf, zabraü konchĊ.
PokaĪĊ mu, Īe nie wszystko ma. Przerwał na chwilĊ i
spojrzał na mgliste postacie przed sobą. Słuchał go
wydeptany w trawie kształt dawnego zgromadzenia.
- PójdĊ do niego z konchą w rĊkach. WyciągnĊ ją przed
siebie. Spójrz, powiem, jesteĞ silniejszy ode mnie i nie masz
astmy. Masz, powiem, dwoje zdrowych oczu. Ale nie proszĊ
ciĊ, ĪebyĞ mi oddał okulary, nie proszĊ o Īadną łaskĊ. Nie
proszĊ ciĊ, ĪebyĞ siĊ zlitował, bo jesteĞ silniejszy, ale bo tak
naleĪy. Powiem, musisz mi oddaü moje okulary. Prosiaczek
umilkł, zaczerwieniony i drĪący. Szybko oddał Ralfowi
konchĊ, jakby chcąc jej siĊ najspieszniej pozbyü, i otarł z
oczu łzy. Otaczały ich zielone blaski, a koncha leĪała u stóp
Ralfa, biała i delikatna. Na jej łagodnej krzywiĨnie błyszczała
niby gwiazda łza, której Prosiaczek nie zdołał powstrzymaü.
W koĔcu Ralf wyprostował siĊ i odgarnął włosy.
- Dobra. To znaczy... moĪesz spróbowaü, jeĞli chcesz.
Pójdziemy z tobą.
- BĊdzie wymalowany - rzekł Sam bojaĨliwie. - Wiecie, jaki
jest, gdy siĊ...
- ... nie bĊdzie siĊ nami przejmował...
- ...a jak siĊ wĞcieknie, to po nas...
Ralf spojrzał spode łba na Sama. Przypomniał sobie
mgliĞcie, co mu powiedział kiedyĞ Simon.
- Nie bądĨ głupi - rzekł. I zaraz dodał szybko: - Idziemy.
Wyciągnął konchĊ do Prosiaczka, który poczerwieniał, tym
razem z dumy.
- Musisz ją nieĞü.
- WezmĊ ją, jak juĪ bĊdziemy gotowi...
Prosiaczek szukał słów, które by wyraziły jego gorącą chĊü
niesienia konchy na przekór wszystkiemu.
- Z przyjemnoĞcią ją poniosĊ, Ralf, tylko musicie mnie
prowadziü.
Ralf połoĪył konchĊ na wyĞlizganym pniu.
- Zjedzmy coĞ i szykujmy siĊ do drogi.
Poszli ku spustoszonym drzewom owocowym. Prosiaczkowi
trzeba było podawaü owoce, bo inaczej musiał ich szukaü po
omacku. W czasie jedzenia Ralf myĞlał o popołudniu.
- BĊdziemy tacy, jak kiedyĞ. Umyjemy siĊ...
Sam przełknął owoce i zaprotestował.
- PrzecieĪ co dzieĔ siĊ kąpiemy!
Ralf spojrzał na stojących przed nim brudasów i westchnął.
- PowinniĞmy siĊ uczesaü. Tylko Īe mamy za długie włosy.
- Ja mam w szałasie obie skarpetki - powiedział Eryk moĪemy wciągnąü je na głowy jak czapeczki.
- MoĪemy poszukaü czegoĞ - rzekł Prosiaczek - Īeby
związaü włosy z tyłu głowy.
- Jak dziewczyny!
- Nie. Co to, to nie.
- No, to musimy iĞü tak, jak jesteĞmy - powiedział Ralf - oni
nie bĊdą od nas lepsi.
Eryk wykonał gest, jakby chciał ich powstrzymaü.
- Ale bĊdą wymalowani! Wiecie, jak to jest...
KiwnĊli głowami. Rozumieli aĪ za dobrze, jak te maskujące
barwy wyzwalają dzikoĞü.
- My siĊ nie wymalujemy - powiedział Ralf - bo nie jesteĞmy
dzicy.
BliĨniacy spojrzeli na siebie.
- Ale moĪe...
Ralf krzyknął:
- ĩadnego malowania!
WytĊĪył pamiĊü.
- Dym - powiedział - potrzebny nam dym.
Natarł gwałtownie na bliĨniaków.
- MówiĊ: "dym"! Musimy mieü dym.
Zrobiło siĊ cicho i słychaü było tylko brzĊczenie pszczół.
Potem Prosiaczek powiedział uprzejmym tonem:
- Jasne, Īe musimy. Bo dym to sygnał i nie moĪemy siĊ
uratowaü, jeĞli nie ma dymu.
- Wiem o tym! - krzyknął Ralf. Odskoczył od Prosiaczka. Czy chcesz powiedzieü, Īe...
- Ja tylko powtarzam, co nam zawsze mówisz - powiedział
szybko Prosiaczek. - Zdawało mi siĊ przez chwilĊ, Īe ty...
- Wcale nie - rzekł głoĞno Ralf. - PamiĊtam cały czas. Wcale
nie zapomniałem.
Prosiaczek skinął głową pojednawczo.
- JesteĞ wodzem, Ralf. PamiĊtasz o wszystkim.
- Wcale nie zapomniałem.
- Jasne, Īe nie.
BliĨniacy przyglądali siĊ Ralfowi z ciekawoĞcią, jakby go
pierwszy raz ujrzeli.
Ruszyli plaĪą w szyku. Ralf szedł przodem, kulejąc lekko, z
włócznią na ramieniu. WidocznoĞü utrudniała mu drgająca
mgiełka skwaru nad oĞlepiającym piachem oraz własne
długie włosy i okaleczenia. Za nim szli bliĨniacy, nieco
zatroskani, lecz pełni niespoĪytej ĪywotnoĞci. Mówili mało,
tylko wlekli za sobą drewniane włócznie, bo Prosiaczek
stwierdził, Īe osłaniając swój zmĊczony wzrok przed
słoĔcem, widzi wlokące siĊ po piachu włócznie. Szedł wiĊc
miĊdzy ich koĔcami, niosąc ostroĪnie oburącz konchĊ.
Chłopcy tworzyli zwartą grupkĊ posuwającą siĊ plaĪą z
czterema talerzowatymi cieniami, które podrygiwały i plątały
siĊ u ich stóp. Po burzy nie zostało ani Ğladu i plaĪa była
czysta niby brzytwa opłukana pod strumieniem wody. Niebo i
góra wydawały siĊ jakieĞ ogromnie dalekie, iskrząc siĊ w
skwarze, a rafa, dĨwigniĊta miraĪem w górĊ, unosiła siĊ
jakby na powierzchni srebrnych wód w połowie nieba.
MinĊli miejsce pamiĊtnego taĔca. ZwĊglone patyki wciąĪ
leĪały na kamieniach, gdzie zgasił je deszcz, ale piach nad
wodą był znów gładki. MinĊli to miejsce w milczeniu. ĩaden
z nich nie wątpił, Īe znajdą szczep w Skalnym Zamku, toteĪ
kiedy Zamek pojawił siĊ w polu ich widzenia, zatrzymali siĊ
równoczeĞnie. Po lewej rĊce mieli najgĊstsze na wyspie
zaroĞla, zwały splecionej roĞlinnoĞci, czarne, zielone,
nieprzeniknione, przed nimi kołysała siĊ wysoka trawa. Ralf
poszedł naprzód.
Tu jest ta wygnieciona trawa, gdzie wszyscy siĊ ukryli, kiedy
on sam poszedł na zwiad. Tam przewĊĪenie lądu, skalna
półka obrzeĪająca urwisko, wyĪej róĪowe wieĪyce.
Sam trącił go w ramiĊ.
- Dym.
Po drugiej stronie skały malutka smuĪka dymu wznosiła siĊ
chwiejnie w powietrze.
- TeĪ mi dym!
Ralf odwrócił siĊ.
- Po co my siĊ kryjemy?
Wyszedł przez zasłonĊ traw na otwartą przestrzeĔ wiodącą
do przewĊĪenia.
- Wy dwaj pójdziecie z tyłu. Ja pójdĊ pierwszy. Prosiaczek
krok za mną. Trzymajcie włócznie w pogotowiu.
Prosiaczek niespokojnie wpatrywał siĊ w Ğwietlistą mgłĊ,
która odgradzała go od Ğwiata.
- Czy tu bezpiecznie? Nie ma urwiska? SłyszĊ szum morza.
- Trzymaj siĊ blisko mnie.
Ralf ruszył w stronĊ przewĊĪenia. Idąc kopnął nogą kamieĔ,
strącając go w wodĊ. Fala opadła z sykiem odsłaniając o
czterdzieĞci stóp poniĪej czerwoną kwadratową skałĊ
pokrytą wodorostami.
- Czy tu jest bezpiecznie? - dopytywał siĊ Prosiaczek
drĪącym głosem. - CzujĊ siĊ paskudnie...
Wysoko ponad nimi zabrzmiał głos naĞladujący okrzyk
wojenny, któremu odpowiedziało kilkanaĞcie innych spoza
skały.
- Daj mi konchĊ i nie ruszaj siĊ.
- Stój! Kto idzie?
Ralf zadarł głowĊ i spostrzegł ciemną twarz Rogera na
szczycie skały.
- PrzecieĪ widzisz! - krzyknął. - Nie wygłupiaj siĊ!
Przytoczył konchĊ do ust i zadął. Na skalną półkĊ wyszli
dzicy wymalowani nie do poznania i zmierzający w stronĊ
przewĊĪenia. Mieli włócznie i przygotowywali siĊ do obrony
wejĞcia. Ralf zignorował lĊk Prosiaczka i trąbił dalej. Roger
krzyknął:
- RadzĊ wam lepiej uwaĪaü!
W koĔcu Ralf odjął konchĊ od ust dla nabrania tchu.
- ... zwołujĊ zebranie - wyzipał z trudem pierwsze słowa.
Dzicy strzegący przewĊĪenia pomruczeli miĊdzy sobą, ale
nie ruszyli siĊ; Ralf zrobił parĊ kroków do przodu. Usłyszał
za plecami błagalny szept:
- Nie odchodĨ, Ralf.
- UklĊknij - rzucił Ralf przez ramiĊ - i czekaj na mnie.
Stanął w połowie przewĊĪenia i przyjrzał siĊ uwaĪnie dzikim.
Wymalowani, nie wstydzili siĊ związaü sobie włosów z tyłu
głowy i było im tak wygodniej niĪ jemu. Ralf postanowił teĪ
związaü sobie póĨniej włosy. Mało brakowało, a kazałby im
poczekaü i zrobiłby to zaraz, ale to było niemoĪliwe. Dzicy
zachichotali, a jeden z nich zamierzył siĊ włócznią na Ralfa.
Wysoko w górze Roger puĞcił lewar i spojrzał w dół, Īeby
zobaczyü, co siĊ dzieje. Chłopcy na przewĊĪeniu stali w
plamie własnego cienia, zmniejszeni do wymiarów kudłatych
głów. Prosiaczek siedział w kucki z plecami bezkształtnymi
jak wór.
- ZwołujĊ zebranie.
Cisza.
Roger wziął kamyk i cisnął go miĊdzy bliĨniaków, celując
tak, Īeby nie trafiü. DrgnĊli, a Sam o mało nie upadł. W
Rogerze rozbudziło siĊ poczucie siły.
Ralf powtórzył głoĞno jeszcze raz:
- ZwołujĊ zebranie.
Przebiegł wzrokiem po ich twarzach.
- Gdzie jest Jack?
Grupka chłopców poruszyła siĊ, zaczĊła siĊ naradzaü.
Jedna z pomalowanych postaci odpowiedziała głosem
Roberta:
- Poluje. I powiedział, Īe mamy ciĊ nie wpuszczaü.
- Przyszedłem do was w sprawie ogniska - rzekł Ralf - i
Prosiaczkowych okularów.
Stojąca przed nim grupa poruszyła siĊ i wybuchnĊła
Ğmiechem, beztroskim, nerwowym Ğmiechem, który odbił siĊ
echem wĞród spiĊtrzonych skał.
Za plecami Ralfa zabrzmiał jakiĞ głos:
- Czego tu chcesz?
BliĨniacy dali susa w stronĊ Ralfa i stanĊli miĊdzy nim a
wejĞciem. Ralf odwrócił siĊ szybko. Od strony lasu zbliĪał siĊ
Jack, którego poznali po wzroĞcie i rudej czuprynie. Po jego
bokach prĊĪyli siĊ dwaj myĞliwi. Wszyscy trzej byli
wymalowani na czarno i zielono. Za nimi w trawie leĪała
wypatroszona Ğwinia z odciĊtym łbem.
Prosiaczek jĊknął:
- Ralf! Nie zostawiaj mnie!
Z przesadną ostroĪnoĞcią przycisnął siĊ do skały obejmując
ją rĊkami. Chichot dzikich przeszedł w głoĞny, pogardliwy
Ğmiech.
Jack przekrzyczał tĊ wrzawĊ:
- WynoĞ siĊ stąd, Ralf! IdĨ na swoją stronĊ wyspy. To jest
moja strona i mój szczep. Zostaw mnie w spokoju.
Drwiny ustały.
- ZwĊdziłeĞ Prosiaczkowi okulary - wypowiedział Ralf bez
tchu. - Musisz je oddaü.
- MuszĊ? Kto mi kaĪe?
Ralf wybuchnął gniewem.
- Ja! WybraliĞcie mnie na wodza. Nie słyszałeĞ konchy?
ZrobiłeĞ nam ĞwiĔstwo... gdybyĞ nas poprosił, sami
dalibyĞmy wam ogieĔ...
Krew napłynĊła mu do twarzy i pulsowała w napuchniĊtym
oku.
- MogłeĞ dostaü ogieĔ, kiedy tylko chciałeĞ. Ale ty
podkradłeĞ siĊ jak złodziej i ukradłeĞ Prosiaczkowi okulary.
- Powtórz to, co powiedziałeĞ!
- Złodziej! Złodziej!
Prosiaczek wrzasnął:
- Ralf! UwaĪaj na mnie!
Jack skoczył i dĨgnął Ralfa włócznią w pierĞ. Ralf jednak
przewidział ten cios i sparował go. Potem odwinął siĊ i
wyrĪnął Jacka koĔcem włóczni w ucho. Zwarli siĊ, ciĊĪko
dysząc, napierając na siebie i rzucając złowrogie spojrzenia.
- Kto jest złodziej?
- Ty!
Jack odskoczył i zamachnął siĊ na Ralfa włócznią. Rąbali
teraz włóczniami jak szablami, nie Ğmiejąc uĪyü
ĞmiercionoĞnych ostrzy. Cios trafił na włóczniĊ Ralfa i
zeĞliznął siĊ po niej zadając mu w palce paraliĪujący ból.
Potem znów siĊ rozdzielili stając w zmienionej pozycji, Jack
po stronie Skalnego Zamku, Ralf na zewnĊtrznej, od wyspy.
Obaj dyszeli ciĊĪko.
- No to chodĨ...
- To chodĨ...
SroĪyli siĊ wojowniczo naprzeciwko siebie, ale na odległoĞü
uniemoĪliwiającą walkĊ.
- ChodĨ, to zobaczysz, jak dostaniesz!
- Ty chodĨ...
Tymczasem Prosiaczek, trzymając siĊ kurczowo skały,
starał siĊ zwróciü na siebie uwagĊ Ralfa. Ralf przysunął siĊ
do niego i pochylił, ale nie spuszczał czujnego oka z Jacka.
- Ralf... nie zapominaj, po coĞmy tu przyszli. Ognisko. Moje
okulary.
Ralf skinął głową. MiĊĞnie mu siĊ rozluĨniły i stanął
swobodnie, wbijając koniec włóczni w ziemiĊ. Jack
przypatrywał mu siĊ niezgłĊbiony pod maską farby. Ralf
rzucił okiem ku skalnym wieĪycom, potem na grupĊ dzikich.
- Słuchajcie. PrzyszliĞmy, Īeby wam coĞ powiedzieü. Po
pierwsze, musicie oddaü Prosiaczkowi okulary. On bez nich
nic nie widzi. To nie zabawa...
Szczep dzikich zachichotał i Ralf zapomniał, o czym chciał
mówiü. Odsunął włosy z oczu i patrzył na zielono-czarną
maskĊ, starając siĊ sobie przypomnieü, jak Jack naprawdĊ
wygląda.
Prosiaczek szepnął:
- Ognisko.
- No tak. A druga sprawa to ognisko. MuszĊ to powtórzyü
jeszcze raz. Powtarzam wam to raz po raz, odkąd spadliĞmy
na tĊ wyspĊ.
Podniósł włóczniĊ i wskazał nią dzikich.
- Nasza jedyna szansa ocalenia to cały dzieĔ podtrzymywaü
ogieĔ. MoĪe jakiĞ okrĊt spostrzeĪe dym, podpłynie i zabierze
nas do domu. A bez tego dymu musimy czekaü, aĪ okrĊt
przypłynie przez przypadek. MoĪemy tak czekaü całe lata,
aĪ zrobimy siĊ starzy...
WĞród dzikich trysnął Ğmiech - drĪący, srebrzysty,
nierzeczywisty Ğmiech, i odbił siĊ w skałach echem. Gniew
wstrząsnął Ralfem. Głos mu siĊ załamał.
- Czy nie rozumiecie, malowane błazny? Sam, Eryk,
Prosiaczek i ja to za mało. PróbowaliĞmy utrzymaü ogieĔ,
ale nie potrafiliĞmy. A wy tylko bawicie siĊ i polujecie...
Wskazał włócznią nad ich głowy, gdzie w perłowym
powietrzu rozpływała siĊ smuĪka dymu.
- Spójrzcie na to! To ma byü ognisko sygnalne? To jest
ognisko do gotowania jedzenia. Zaraz napchacie sobie
brzuchy i skoĔczy siĊ dym. Czy wy nie rozumiecie? Tam
kaĪdej chwili moĪe pokazaü siĊ okrĊt...
Urwał, pokonany milczeniem i ufarbowaną anonimowoĞcią
grupy strzegącej wejĞcia.
Wódz otworzył róĪowe usta i odezwał siĊ do Samieryka,
który stał pomiĊdzy nim a jego szczepem:
- Hej, wy! Cofnijcie siĊ do tyłu.
Nikt mu nie odpowiedział. BliĨniacy, zaskoczeni, patrzyli na
siebie, a uspokojony zaprzestaniem bójki Prosiaczek
ostroĪnie wstał. Jack spojrzał na Ralfa, a potem znów na
bliĨniaków.
- Chwytaü ich
Nikł siĊ nic poruszył. Jack krzyknął gniewnie:
- Powiedziałem: chwytaü ich!
Nerwowo i niezrĊcznie dzicy otoczyli Samieryka. Znów
rozległ siĊ srebrzysty Ğmiech. Samieryk zdobył siĊ na protest
cywilizowanych ludzi.
- No co!
- ... słowo dajĊ!
Zabrano im włócznie.
- Związaü ich!
Ralf krzyknął rozpaczliwie do zielono-czarnej maski:
- Jack!
- Dalej! związaü ich!
Wyczuwszy odrĊbnoĞü Samieryka, grupa dzikich zdała sobie
sprawĊ z własnej mocy. Podnieceni, niezgrabnie powalili
bliĨniaków na ziemiĊ. Jack działał jak natchniony. Wiedział,
Īe Ralf spróbuje odsieczy. Zatoczył włócznią młynka poza
siebie, aĪ zafurczała w powietrzu, i Ralf ledwie zdołał
odparowaü cios. Za nimi szczep i bliĨniacy utworzyli
rozwrzeszczaną, podrygującą kupĊ. Prosiaczek znów siĊ
skulił. Potem dzicy odstąpili odsłaniając leĪących na ziemi
bliĨniaków. Jack zwrócił siĊ do Ralfa mówiąc przez
zaciĞniĊte zĊby:
- Widzisz? Robią, co im kaĪĊ.
Znowu zrobiło siĊ cicho. BliĨniacy leĪeli skrĊpowani, a
szczep patrzył na Ralfa ciekawy, co teraz zrobi. Ralf
przebiegł po nich wzrokiem spoza grzywy włosów, potem
spojrzał na mizerny dym.
Porwał go gniew. Wrzasnął do Jacka:
- JesteĞ bydlĊ, Ğwinia i złodziej!
Natarł na niego.
Jack, wiedząc, Īe to kryzys, natarł równieĪ. Zderzyli siĊ ze
sobą i odskoczyli. Jack wyrĪnął Ralfa piĊĞcią w ucho, ale aĪ
jĊknął, gdy dostał cios w brzuch. Potem stali naprzeciwko
siebie zdyszani i wĞciekli, lecz onieĞmieleni wzajemną
zajadłoĞcią. Zdali sobie nagle sprawĊ z towarzyszącej ich
walce wrzawy - zagrzewających przenikliwych krzyków
dzikich.
Do Ralfa dotarł głos Prosiaczka:
- Dajcie mi coĞ powiedzieü!
Stał w pyle walki, a kiedy szczep zorientował siĊ w jego
zamiarze, przenikliwe wrzaski zmieniły siĊ w nieustający
gwizd.
Prosiaczek uniósł konchĊ i gwizd nieco ustał, ale za chwilĊ
zabrzmiał z jeszcze wiĊkszą siłą.
- Trzymam konchĊ!
Zaczął krzyczeü:
- MówiĊ wam, Īe trzymam konchĊ!
Nieoczekiwanie zrobiła siĊ cisza; szczep chciał siĊ
dowiedzieü, co zabawnego ma do powiedzenia Prosiaczek.
Cisza i milczenie; ale w tym milczeniu Ralf usłyszał dziwny
dĨwiĊk przy swojej głowie. Nastawił ucha i znów go usłyszał;
słabiutki Ğwist w powietrzu. KtoĞ rzucał kamieniami. To
Roger. Jedną rĊką rzucał, a drugiej nie spuszczał z lewara.
Pod nim, w dole, Ralf wyglądał jak zmierzwiona strzecha
włosów, a Prosiaczek jak wór tłuszczu.
- MuszĊ wam to powiedzieü. PostĊpujecie jak dzieciaki.
Gwizd podniósł siĊ na nowo i zaraz ucichł, gdy Prosiaczek
uniósł białą, czarodziejską muszlĊ.
- Co lepsze, czy byü bandą wymalowanych dzikusów, jak
wy, czy rozsądnymi ludĨmi, jak Ralf?
Dzicy podnieĞli wrzask. Prosiaczek znowu zaczął krzyczeü.
- Co lepsze, prawo i zgoda, czy polowanie i zabijanie?
Znowu wrzawa i znowu Ğwist w powietrzu. Ralf przekrzyczał
hałas:
- Co lepsze, prawo i ocalenie, czy polowanie i niszczenie?
Teraz i Jack wrzeszczał i Ralf juĪ nie mógł ich przekrzyczeü.
Jack wycofał siĊ ku dzikim i tworzyli teraz zwarty mur jeĪący
siĊ włóczniami. ZaczĊli myĞleü o ataku; gotowali siĊ, by
zmieĞü wroga z przejĞcia. Ralf stał zwrócony do nich trochĊ
bokiem, z włócznią w pogotowiu. Przy nim Prosiaczek
trzymał talizman, kruche, lĞniące piĊkno, muszlĊ. Biła w nich
burza wrzasków, Ğpiew nienawiĞci. Wysoko nad nimi Roger
w delirycznym niepohamowaniu nacisnął całym ciĊĪarem na
lewar.
Ralf usłyszał spadającą skałĊ duĪo wczeĞniej, niĪ ją
spostrzegł. Poczuł pod stopami drgnienie i usłyszał gruchot
kamieni na szczycie. Potem olbrzymi odłam grzmotnął w
skalny pomost i Ralf rzucił siĊ na płask na ziemiĊ, a dzicy
wrzasnĊli.
Blok zawadził w locie Prosiaczka ocierając siĊ o jego bok koncha rozprysła siĊ na drobne kawałeczki i przestała
istnieü. Prosiaczek, bez słowa, nie zdąĪywszy nawet jĊknąü,
poleciał łukiem obracając siĊ w powietrzu. Blok odbił siĊ
jeszcze dwa razy i znikł w gąszczu lasu. Chłopiec spadł
plecami na czerwoną, kwadratową skałĊ czterdzieĞci stóp
niĪej w morzu. Z pĊkniĊtej czaszki coĞ wypłynĊło i zabarwiło
siĊ na czerwono. RĊce i nogi Prosiaczka drgnĊły parĊ razy
jak u zarzynanej Ğwini. Potem morze wydało długie powolne
westchnienie, na skale zakipiała biało-róĪowa woda, a gdy
opadła z sykiem, ciała Prosiaczka juĪ nie było.
Zapanowała absolutna cisza. Ralf ułoĪył usta w jakieĞ słowo,
ale nie wydobył z nich Īadnego dĨwiĊku.
Nagle Jack skoczył naprzód i zaczął dziko wrzeszczeü:
- Widzisz? Widzisz? Tak samo bĊdzie z tobą! Ja nie ĪartujĊ!
JuĪ nie masz szczepu! Nie ma konchy...
Zaczął biec ku niemu, pochylony.
- Jestem wodzem!
Ze złoĞcią cisnął włócznią w Ralfa. Ostrze rozdarło Ralfowi
skórĊ na Īebrach, włócznia skrĊciła i wpadła do wody. Ralf
potknął siĊ nie czując bólu, tylko paniczny strach, a dzicy,
wrzeszcząc jak ich wódz, zaczĊli nacieraü. Druga włócznia,
skrzywiona, która nie mogła uderzyü celnie, ĞmignĊła mu
koło twarzy. Jeszcze jedna spadła z góry, gdzie był Roger.
BliĨniacy leĪeli za tłumem dzikich. Na przewĊĪeniu zaroiło
siĊ od anonimowych diabelskich twarzy. Ralf zaczął uciekaü.
Za nim podniosła siĊ głoĞna wrzawa, niczym krzyk mew.
Instynkt podszepnął mu, Īeby nie biec prostą linią przez
otwartą przestrzeĔ - instynkt, którego istnienia u siebie nie
podejrzewał - i włócznie padały obok. Spostrzegł bezgłowy
tułów Ğwini i w samą porĊ skoczył. Potem przedarł siĊ przez
liĞcie i gałĊzie i ukrył w lesie.
Wódz zatrzymał siĊ przy Ğwini, odwrócił siĊ i podniósł rĊce w
górĊ.
- Wracaü! Wracaü do fortu!
Wkrótce wszyscy dzicy wrócili z hałasem na skalny pomost,
gdzie na ich spotkanie wyszedł Roger. Wódz spytał go z
gniewem:
- Dlaczego nie jesteĞ na straĪy?
Roger spojrzał na niego ponuro.
- Ja tylko zszedłem...
Wzbudzał odrazĊ, jak kat. Wódz nic mu wiĊcej nie
powiedział, tylko zwrócił wzrok na Samieryka.
- Musicie przystaü do mojego szczepu.
- Puszczaj mnie...
- ... i mnie.
Wódz chwycił jedną z włóczni, które pozostały, i szturchnął
nią Sama w Īebra.
- Co to ma znaczyü? - spytał groĨnie. - Co to ma znaczyü, Īe
przyszliĞcie tu z włóczniami? Co to ma znaczyü, Īe nie
chcecie przystaü do mojego szczepu?
DĨganie włóczni stało siĊ rytmiczne. Sam zawył.
- Nie tak.
Roger wysunął siĊ przed wodza, niemal odtrącając go
ramieniem. Wycie ustało i Samieryk leĪał wytrzeszczając
oczy w niemej trwodze. Roger zbliĪał siĊ ku nim niby ktoĞ
sprawujący jakąĞ nienazwaną władzĊ.
KRZYKI MYĝLIWYCH
Ralf leĪał w ukryciu oglądając swoje rany. Na Īebrach z
prawej strony miał wielki siniec o Ğrednicy paru cali i krwawą
ranĊ od uderzenia włóczni. Brudne włosy sterczały jak wąsy
pnączy. Całe ciało było podrapane i posiniaczone od
przedzierania siĊ przez las w ucieczce. Oddychał juĪ teraz
spokojnie i doszedł do wniosku, Īe bĊdzie musiał zaczekaü
z przemyciem ran. Bo czyĪ moĪna nasłuchiwaü odgłosu
bosych stóp pluszcząc siĊ jednoczeĞnie w wodzie? Czy
moĪna siĊ czuü bezpiecznym przy strumyku albo na odkrytej
plaĪy?
Nasłuchiwał. Skalny Zamek był niedaleko i w nagłym
popłochu zdawało mu siĊ, Īe słyszy odgłosy pogoni. MyĞliwi
jednak wĞliznĊli siĊ za nim tylko w okalające las zaroĞla, aby
odzyskaü swoje włócznie, a potem pognali poĞpiesznie z
powrotem na słoneczne skały, jakby przeraĪeni ciemnoĞcią
zalegającą wĞród liĞci. Ralf dostrzegł nawet jednego z nich,
pomalowanego w brązowe, czarne i czerwone pasy, i
stwierdził, Īe to Bill. Ale to naprawdĊ nie był Bill, myĞlał Ralf.
To był dziki, którego widok nie dopuszczał skojarzenia z
jakĪe juĪ dawnym obrazem chłopca w koszulce i krótkich
spodenkach.
Mijało popołudnie. Krągłe plamki słoĔca wĊdrowały
nieustannie przez zieloną paproü i brązową korĊ, a od strony
Zamku nie dochodził Īaden dĨwiĊk. W koĔcu Ralf wyĞliznął
siĊ z paproci i przekradł na skraj nieprzeniknionej gĊstwiny,
która siĊgała przewĊĪenia wyspy. Wyjrzał ostroĪnie
spomiĊdzy gałĊzi i spostrzegł Roberta siedzącego na
szczycie skały.
Robert trzymał w lewej rĊce włóczniĊ, a prawą podrzucał i
łapał kamyk. Za nim unosił siĊ gĊsty słup dymu. Ralfowi
zadrĪały nozdrza, a z ust pociekła Ğlina. Otarł nos i usta
wierzchem dłoni i po raz pierwszy tego dnia poczuł głód.
Cały szczep siedzi pewno teraz wokół wypatroszonej Ğwini,
patrząc na skapujący i skwierczący w ogniu tłuszcz.
Koło Roberta ukazała siĊ jakaĞ inna, nie rozpoznana postaü,
wrĊczyła mu coĞ i znikła za skałą. Robert oparł włóczniĊ o
leĪący obok głaz, chwycił to coĞ w obie rĊce i zaczął gryĨü.
A wiĊc zaczĊła siĊ uczta i straĪnik otrzymał swoją porcjĊ.
Ralf zrozumiał, Īe przynajmniej na razie jest bezpieczny.
Poszedł kulejąc miĊdzy drzewa owocowe, Īeby zaspokoiü
głód, jednakĪe na wspomnienie uczty zrobiło mu siĊ przykro.
DziĞ uczta, a jutro...
Starał siĊ bezskutecznie wmówiü sobie, Īe go zostawią w
spokoju, Īe moĪe nawet zrobią go wygnaĔcem. Ale zaraz
powróciła owa nieuchronna, niedorzeczna pewnoĞü.
Rozbicie konchy i Ğmierü Prosiaczka i Simona zawisły nad
wyspą jak opar. Ci malowani dzicy bĊdą siĊ posuwaü coraz
dalej. Poza tym istnieje ta niesprecyzowana wiĊĨ pomiĊdzy
nim i Jackiem, który nigdy, przenigdy nie zostawi go przez to
w spokoju.
Znieruchomiał nagle, cały w cĊtkach słoĔca, unosząc w górĊ
gałąĨ, by kaĪdej chwili móc daü pod nią nura. Zatrząsł siĊ
raĪony spazmem strachu i krzyknął głoĞno:
- Nie! Oni nie są tacy Ĩli. To był wypadek.
Dał nurka pod gałąĨ, pobiegł niezgrabnie, potem zatrzymał
siĊ i zaczął nasłuchiwaü.
Doszedł do terenu strzaskanych drzew owocowych i zaczął
jeĞü łapczywie. Zobaczył dwóch maluchów i nie zdając sobie
sprawy ze swego wyglądu, zdziwił siĊ, Īe wrzasnĊli i uciekli.
Najadłszy siĊ poszedł na plaĪĊ. SłoĔce padało teraz ukosem
pomiĊdzy palmy przy rozwalonym szałasie. Nie opodal była
granitowa płyta i basen. Najlepiej byłoby nie zwaĪaü na
ciąĪące na sercu uczucie i zdaü siĊ na ich zdrowy rozsądek,
ich dzienny rozsądek. Teraz, jak dzicy siĊ najedli, najlepiej
jeszcze raz spróbowaü. I tak nie mógłby zostaü na noc sam
w szałasie przy opustoszałej płycie. Ciarki przeszły mu po
grzbiecie i owiał chłód w popołudniowym słoĔcu. Nie ma
ogniska, nie ma dymu, nie ma ocalenia. Odwrócił siĊ i
pokuĞtykał w stronĊ Jackowego kraĔca wyspy.
UkoĞne prĊty Ğwiatła słonecznego gubiły siĊ wĞród gałĊzi.
Doszedł wreszcie do polanki w lesie, gdzie na skalistym
gruncie nie rosła Īadna roĞlinnoĞü. Polanka była teraz
rozlewiskiem cienia i Ralf o mało nie rzucił siĊ do ucieczki
ujrzawszy coĞ sterczącego na Ğrodku; stwierdził jednak po
chwili, Īe biała twarz, którą zobaczył, to tylko koĞü i Īe to
ĞwiĔska czaszka na kiju szczerzy do niego zĊby. Wszedł
powoli na Ğrodek polanki nie odrywając oczu od czaszki,
która połyskiwała bielą jak koncha i jakby drwiła z niego
cynicznie. W jednym z oczodołów uwijała siĊ wĞcibską
mrówka, poza tym z czaszki ziało jedynie martwotą.
Ale czy tylko martwotą?
Mrowie przeszło mu po plecach. Stał przed zawieszoną na
poziomie swojej twarzy czaszką i przytrzymywał włosy
obiema rĊkami. ZĊby szczerzyły siĊ, puste oczodoły władczo
przykuwały jego wzrok.
Co to?
Czaszka patrzyła na Ralfa jak ktoĞ, kto wie wszystko, ale nie
chce powiedzieü. Ralfa opanował nagle strach i wĞciekłoĞü.
Palnął gwałtownie piĊĞcią w stojące przed nim plugastwo, aĪ
odskoczyło jak na sprĊĪynie i powróciło do dawnej pozycji,
wciąĪ szczerząc zĊby, wiĊc zaczął tłuc zapamiĊtale i
krzyczeü z odrazy. Potem stał liĪąc rozbite knykcie i patrzył
na pusty kij, a czaszka leĪała w dwóch kawałkach, jak
rozdziawione w Ğmiechu usta. Wyrwał drgający kij ze
szczeliny w skale i wymierzył go jak włóczniĊ w stronĊ
bielejących koĞci. Potem zaczął siĊ cofaü, zwrócony twarzą
do czaszki, która szczerzyła zĊby w niebo.
Kiedy zielony poblask znikł z horyzontu i zapanowała noc,
Ralf przyszedł znów w gĊstwinĊ przed Skalnym Zamkiem.
WytĊĪając wzrok spostrzegł, Īe na szczycie skały wciąĪ ktoĞ
jest i trzyma włóczniĊ w pogotowiu. KlĊcząc w ciemnoĞci
dotkliwie odczuwał swoje odosobnienie. Prawda, Īe to
dzikusy, ale przecieĪ ludzie, a strachy nocy nadciągają.
Ralf jĊknął cichutko. Mimo Īe był zmĊczony, nie mógł
połoĪyü siĊ i zapaĞü w sen, z obawy przed szczepem. MoĪe
dałoby siĊ wejĞü odwaĪnie na Zamek, powiedzieü: Zamawiam - rozeĞmiaü siĊ beztrosko i zasnąü wĞród
innych? Udaü, Īe wciąĪ są małymi chłopcami, uczniakami,
którzy mówili kiedyĞ: - Tak, psze pana - i nosili szkolne
czapki? ĝwiatło dnia moĪe odparłoby, Īe tak, ale ciemnoĞci i
groza Ğmierci odpowiadały: nie. LeĪąc po ciemku w
gĊstwinie wiedział, Īe jest wygnaĔcem.
- Bo nie zatraciłem rozsądku.
Otarł twarz ramieniem czując draĪniący zapach soli i potu, i
zatĊchłego brudu. GdzieĞ z lewej strony rozlegało siĊ
sapanie, ssanie i wrzenie fal oceanu na skałach.
Zza Skalnego Zamku dolatywały jakieĞ głosy. Odwracając
uwagĊ od rozhuĞtanego morza Ralf wytĊĪył słuch i usłyszał
dobrze znany refren.
- NoĪem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Dzicy taĔczyli. GdzieĞ po drugiej stronie tego skalnego muru
jest ciemny krąg, płonące ognisko i miĊso. Dzicy delektują
siĊ jadłem, spokojem i bezpieczeĔstwem.
Wzdrygnął siĊ na jakiĞ bliĪszy odgłos. Dzicy wspinali siĊ na
Skalny Zamek, na sam szczyt skały. Słyszał ich głosy.
Przekradł siĊ parĊ kroków bliĪej i ujrzał, jak kształt na
szczycie skały zmienia siĊ i powiĊksza. Na całej wyspie było
tylko dwóch chłopców, którzy poruszali siĊ i rozmawiali w
taki sposób.
Ralf opuĞcił głowĊ na ramiona, przyjmując ten nowy fakt jak
cios. Samieryk stał siĊ członkiem szczepu. StrzeĪe
Skalnego Zamku przeciw niemu. Nie ma juĪ Īadnych szans
na wyswobodzenie ich i utworzenie własnego szczepu,
szczepu wygnaĔców na drugim koĔcu wyspy. Samieryk stał
siĊ dziki tak samo jak inni; Prosiaczek nieĪywy, a koncha
roztarta na proch.
W koĔcu zmieniony straĪnik zszedł na dół. Dwaj pozostali
wyglądali niby ciemne przedłuĪenie skały. PomiĊdzy nimi
zabłysła nagle gwiazda i na chwilĊ znikła przyümiona jakimĞ
ruchem.
Ralf posuwał siĊ ostroĪnie naprzód jak Ğlepiec, wyczuwając
dotykiem nierównoĞci gruntu. Po prawej stronie miał
niewyraĨne wody laguny, po lewej niespokojny ocean,
straszny jak szyb kopalni. Co minutĊ koło skały Ğmierci
rozlegało siĊ sapniĊcie i woda zakwitała pieniącą siĊ bielą.
Ralf czołgał siĊ, póki nie dotknął rĊką skalnej półki wejĞcia.
StraĪnicy znajdowali siĊ wprost nad nim i widział koniec
włóczni sterczący sponad skały.
Zawołał cichutko:
- Samieryk...
ĩadnej odpowiedzi. ĩeby usłyszeli, musiałby mówiü głoĞniej,
a to ĞciągnĊłoby te pasiaste, wrogie stwory ucztujące przy
ognisku. Zacisnął zĊby i zaczął siĊ wspinaü szukając po
omacku załamaĔ w skalnej Ğcianie. Kij, na który była wbita
czaszka, krĊpował mu ruchy, ale za Īadną cenĊ nie chciał
rozstaü siĊ z jedyną bronią, jaka mu została. Był niemal na
jednym poziomie z bliĨniakami, kiedy znów zawołał:
- Samieryk...
Usłyszał okrzyk i poruszenie na skale. BliĨniacy przycisnĊli
siĊ do siebie i zaczĊli coĞ mamrotaü.
- To ja. Ralf.
PrzeraĪony, Īe uciekną i narobią wrzasku, dĨwignął siĊ w
górĊ unosząc głowĊ i barki ponad krawĊdĨ. Daleko w dole
spostrzegł rozkwitającą biel wokół skały.
- To tylko ja. Ralf.
Wreszcie pochylili siĊ ku niemu i zajrzeli mu w twarz. MyĞleliĞmy, Īe to...
- ... nie wiedzieliĞmy, co...
- ... myĞleliĞmy...
Przypomnieli sobie obowiązującą ich teraz haniebną
lojalnoĞü. Eryk milczał, lecz Sam próbował spełniü
obowiązek.
- Musisz stąd iĞü, Ralf. IdĨ sobie zaraz...
Potrząsnął włócznią i udał srogoĞü.
- ZjeĪdĪaj.
Eryk kiwnął solidarnie głową i dĨgnął włócznią powietrze.
Ralf oparł siĊ na rĊkach i nie odchodził.
- Przyszedłem was zobaczyü.
Głos jego brzmiał głucho. Bolało go gardło.
- Przyszedłem, Īeby zobaczyü was dwóch...
Słowa nie były w stanie wyraziü tĊpego bólu, który go nĊkał.
Umilkł, a po niebie rozsypały siĊ jasne gwiazdy,
rozpoczynając taneczny korowód.
Sam poruszył siĊ niespokojnie.
- Słowo dajĊ, Ralf, idĨ juĪ sobie.
Ralf spojrzał na nich.
- Wy nie jesteĞcie pomalowani. Jak moĪecie... gdyby było
jasno...
Gdyby było jasno, spaliliby siĊ ze wstydu. Ale była ciemna
noc. Włączył siĊ Eryk i bliĨniacy zaczĊli swą antyfonalną
mowĊ.
- Musisz iĞü, bo tu niebezpiecznie...
- ... kazali nam. Sprali nas...
- Kto? Jack?
- Och, nie...
Schylili siĊ nad nim i Ğciszyli głosy.
- Wiej, Ralf...
- ... to dzicy...
- ... zmusili nas...
- ... nie mogliĞmy na to poradziü...
Gdy Ralf znów siĊ odezwał, głos jego brzmiał cicho, jakby
bez tchu.
- Co ja takiego zrobiłem? Lubiłem go... i chciałem, ĪebyĞmy
ocaleli.
Eryk potrząsnął z zapałem głową.
- Słuchaj, Ralf. Nie zastanawiaj siĊ, co jaki ma sens. Teraz
juĪ jest inaczej...
- Nie zawracaj sobie głowy, czemu wódz...
- ... musisz stąd iĞü dla własnego dobra.
- Wódz i Roger...
- ...tak, Roger...
- Oni ciĊ nienawidzą, Ralf. Oni ciĊ wykoĔczą.
- Jutro na ciebie zapolują.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem. I wódz, Jack, mówi, Īe to bĊdzie
niebezpieczne...
- ... i Īe musimy uwaĪaü i rzucaü włócznie jak w ĞwiniĊ.
- Ustawimy siĊ w liniĊ w poprzek wyspy...
- ... i ruszymy naprzód od tego koĔca aĪ...
- ... póki ciĊ nie znajdziemy.
- Mamy dawaü sygnały.
Eryk uniósł głowĊ i wydał cichy dĨwiĊk przerywany
uderzeniami dłoni w rozwarte usta. Potem nerwowo obejrzał
siĊ za siebie.
- O tak..
- ... tylko, oczywiĞcie, głoĞniej.
- Ale ja przecieĪ niczego nie zrobiłem - szepnął Ralf
gwałtownie. - Chciałem tylko, ĪebyĞmy podtrzymywali ogieĔ!
Urwał na chwilĊ myĞląc z rozpaczą o ranku. Przyszła mu na
myĞl sprawa niezwykłej wagi.
- A co wy...
Nic mógł siĊ początkowo zdobyü na zapytanie wprost, ale
zmusił go lĊk i osamotnienie.
- A co zrobią, jak mnie znajdą?
BliĨniacy milczeli. Daleko w dole skała Ğmierci znów zakwitła
bielą piany.
- Co oni... BoĪe! Jaki ja jestem głodny...
Skalna wieĪa jakby zachwiała siĊ pod nim.
- No, co?
BliĨniacy nie chcieli odpowiedzieü wprost.
- Musisz juĪ iĞü, Ralf.
- Dla własnego dobra.
- Trzymaj siĊ z dala. Jak najdalej.
- Nie pójdziecie ze mną? We trzech mamy jakieĞ szansĊ.
Po chwili milczenia Sam rzekł zduszonym głosem:
- Nie znasz Rogera. On jest straszny.
- ... Wódz teĪ... obaj są...
- ... straszni...
- ... tylko Roger...
Obaj chłopcy zamarli. KtoĞ zbliĪał siĊ ku nim od strony
dzikich.
- Idzie zobaczyü, czy dobrze pilnujemy. Szybko, Ralf!
Przygotowując siĊ do zejĞcia z urwiska Ralf postarał siĊ
wyciągnąü jakąĞ korzyĞü z tego spotkania.
- Schowam siĊ niedaleko, w tamtych gąszczach w dole szepnął - wiĊc starajcie siĊ ich stamtąd odciągnąü. Nie
przyjdzie im na myĞl, Īeby mnie szukaü tak blisko...
Kroki były wciąĪ jeszcze w pewnej odległoĞci.
- Sam, czy tak bĊdzie dobrze?
BliĨniacy milczeli.
- Masz! - rzekł nagle Sam. - Trzymaj...
Ralf schwycił kawał miĊsa, który mu podsuniĊto.
- Ale co zamierzacie zrobiü, jak mnie złapiecie?
Od góry doszła go jedynie cisza. Zrobiło mu siĊ głupio.
OpuĞcił siĊ niĪej.
- Co zrobicie?
Z wierzchołka piĊtrzącej siĊ skały usłyszał niezrozumiałą
odpowiedĨ.
- Roger zaostrzył kij na obu koĔcach.
Roger zaostrzył kij na obu koĔcach. Ralf usiłował dopatrzeü
siĊ w tym jakiegoĞ sensu, ale nie potrafił. Ze złoĞci zaczął
szeptaü wszystkie brzydkie słowa, jakie znał, i skoĔczył
ziewniĊciem. Jak długo człowiek moĪe wytrzymaü bez snu?
ZatĊsknił za łóĪkiem i poĞcielą - ale jedyną tutaj bielą była
mleczna plama lĞniąca wokół skały o czterdzieĞci stóp
poniĪej, gdzie spadł Prosiaczek. Prosiaczek był wszĊdzie,
był na tym przewĊĪeniu, stał siĊ straszny w ciemnoĞci i
Ğmierci. Gdyby wyszedł teraz z wody, z tą rozłupaną głową Ralf zaskomlał i ziewnął jak maluch. Zatoczył siĊ i wsparł na
kiju, który niósł z sobą, jak na kuli.
Potem znów zamarł w bezruchu. Ze Skalnego Zamku doszły
go podniesione głosy. Samieryk kłócił siĊ z kimĞ. Ale trawa i
paprocie były blisko. Tam naleĪy siĊ schroniü, tuĪ obok
gąszczy, które posłuĪą jutro za kryjówkĊ. Tutaj - rĊce
dotknĊły trawy - tutaj jest miejsce na przetrwanie nocy,
blisko szczepu, aby w razie zaistnienia jakichĞ
nadprzyrodzonych strachów moĪna siĊ było na jakiĞ czas
schroniü miĊdzy ludzi, choüby to miało nawet oznaczaü...
A cóĪ miało to oznaczaü? Kij zaostrzony z obu koĔców. CóĪ
to takiego? Wszyscy rzucali za nim włóczniami, ale nie trafili;
z wyjątkiem jednego. MoĪe nie trafią równieĪ i póĨniej.
Kucnął w wysokiej trawie, przypomniał sobie o miĊsie, które
mu dał Sam, i wbił w nie Īarłocznie zĊby. Jedząc, usłyszał
inne głosy - krzyki bólu Samieryka, wrzaski przeraĪenia,
gniewne słowa. Co to oznacza? KtoĞ jeszcze prócz niego
znalazł siĊ w kłopocie i prawdopodobnie jeden z bliĨniaków
zbiera ciĊgi. Potem głosy odpłynĊły poza skałĊ i Ralf
przestał o nich myĞleü. Wymacał rĊkami chłodne, delikatne
liĞcie paproci, rosnące przy samej gĊstwinie. Tutaj wiĊc
bĊdzie jego nocne legowisko. O pierwszym brzasku wczołga
siĊ w gąszcza, wciĞnie pomiĊdzy splątane łodygi, skryje siĊ
tak głĊboko, Īe tylko podobnie jak on pełzający dziki zdoła
przedostaü siĊ do niego; a ten dostanie cios zaostrzonym
kijem. BĊdzie tam siedział, a Ğcigający miną go, pogoĔ
przesunie siĊ dalej i on, Ralf, bĊdzie wolny.
WĞliznął siĊ miĊdzy paprocie drąĪąc w nich tunel. Rzucił kij
koło siebie i ułoĪył siĊ do snu. Musi pamiĊtaü, Īeby siĊ
zbudziü o pierwszym brzasku, Īeby wykiwaü dzikich - nawet
siĊ nie spostrzegł, jak przyszedł sen i pociągnął go w
mroczną przepaĞü.
Ocknął siĊ, zanim zdąĪył otworzyü oczy, nasłuchując
pobliskich odgłosów. Otworzył jedno oko, spostrzegł tuĪ przy
policzku czarną ziemiĊ i wpił siĊ w nią palcami. PomiĊdzy
liĞcie paproci sączyło siĊ Ğwiatło. Ledwie zdał sobie sprawĊ,
Īe nieskoĔczona zmora upadku i Ğmierci przeminĊła, kiedy
znowu usłyszał głosy. Był to dochodzący znad brzegu morza
dziwny okrzyk, który po chwili podjął inny dziki, a potem
znów inny. Krzyk ten niósł siĊ w poprzek wąskiego kraĔca
wyspy od morza do laguny niby wrzask ptaka w locie. Ralf
nie zastanawiał siĊ wiele, tylko chwycił zaostrzony kij i
wsunął siĊ głĊbiej w paprocie. Za chwilĊ juĪ czołgał siĊ w
gąszcza, zdąĪył jednak jeszcze dostrzec nogi któregoĞ
dzikusa, zmierzającego w jego stronĊ. Tratowano i tłuczono
kijami paprocie i słyszał kroki w wysokiej trawie. Dziki wydał
dwukrotny okrzyk, który został powtórzony przez innych w
dwóch kierunkach, i ucichł. Ralf siedział nieruchomo w kucki,
zaplątany w gąszczu, i przez jakiĞ czas nic nie słyszał.
Wkrótce zaczął przyglądaü siĊ otaczającym go zaroĞlom.
Tutaj na pewno nikt go nie zaatakuje - co wiĊcej,
poszczĊĞciło mu siĊ. Ogromna skała, która zabiła
Prosiaczka, wpadła właĞnie w ten gąszcz i druzgocąc
roĞlinnoĞü utworzyła w samym Ğrodku jakby kotlinkĊ o
Ğrednicy paru stóp. Kiedy Ralf przedarł siĊ do tej kotlinki,
poczuł siĊ bezpieczny i pewien siebie. Usiadł ostroĪnie
wĞród zmiaĪdĪonych gałĊzi i czekał, aĪ obława pójdzie dalej.
Spojrzawszy w górĊ spostrzegł coĞ czerwieniejącego wĞród
liĞci. To zapewne szczyt Skalnego Zamku, odległy i
niegroĨny. Triumfując zaczął wyczekiwaü odgłosów
oddalającej siĊ obławy.
Nie słyszał jednakĪe nic i w miarĊ upływających minut jego
uczucie triumfu zaczynało słabnąü.
Wreszcie usłyszał głos - głos Jacka, ale Ğciszony.
- JesteĞ pewien?
Dziki, do którego siĊ zwrócono, milczał. Pewnie
odpowiedział gestem. Teraz odezwał siĊ Roger:
- JeĪeli nas oszukujesz...
Natychmiast po tych słowach rozległo siĊ sykniĊcie i okrzyk
bólu. Ralf skulił siĊ instynktownie. To jeden z bliĨniaków z
Jackiem i Rogerem.
- JesteĞ pewien, Īe to tu?
Chłopiec jĊknął cichutko i zaraz znów wrzasnął z bólu.
- Mówił, Īe skryje siĊ tutaj?
- Tak... tak... och!...
WĞród drzew zabrzmiał srebrzysty Ğmiech.
WiĊc wiedzą.
Ralf chwycił kij i przygotował siĊ do ataku. Ale co mu tutaj
mogą zrobiü? Musieliby straciü tydzieĔ, Īeby wyciąü w tym
gąszczu przejĞcie; a kaĪdy, kto spróbuje siĊ tu wĞliznąü,
bĊdzie stracony. Dotknął kciukiem ostrza swojej włóczni i
uĞmiechnął siĊ ponuro. KaĪdy, kto spróbuje, nadzieje siĊ na
nią kwicząc jak Ğwinia.
Wycofywali siĊ na skalną wieĪĊ. Słyszał oddalające siĊ kroki
i czyjĞ chichot. Rozległ siĊ znów wysoki ptasi krzyk i
przebiegł przez całą liniĊ. WiĊc jedni go jeszcze szukają; a
drudzy?...
Nastąpiła długa, niezmącona cisza. Ralf stwierdził, Īe ma w
ustach korĊ z włóczni, którą machinalnie gryzł. Wstał i
popatrzył w górĊ na Skalny Zamek.
Kiedy to robił, usłyszał głos Jacka ze szczytu skalnej wieĪy.
- Heeej, raz! Heeej, raz! Heeej, raz!
Czerwona skała znikła nagle jak kurtyna i na tle błĊkitnego
nieba ujrzał stojące sylwetki. W chwilĊ póĨniej ziemia
drgnĊła, w powietrzu rozległ siĊ Ğwist i jakby gigantyczna
dłoĔ wyrĪnĊła w wierzchołek gĊstwiny. Skała potoczyła siĊ z
łoskotem ku plaĪy, druzgocąc po drodze drzewa, a na Ralfa
spadł deszcz połamanych gałĊzi i liĞci. Nie opodal gĊstwiny
rozbrzmiewały radosne okrzyki.
Znów cisza.
Ralf gryzł palce.
Na szczycie pozostała tylko jedna skała, którą mogliby
poruszyü. Była jednak wielka jak pół domu, wielka jak
samochód, jak czołg. Wyobraził sobie jej upadek z bolesną
wyrazistoĞcią - zacznie spadaü powoli, odbijając siĊ od
wystĊpów skalnych, gruchnie w pomost i potoczy siĊ jak
walec parowy.
- Heeej, raz! Heeej, raz! Heeej, raz!
Ralf połoĪył włóczniĊ, a potem znowu podniósł. Odgarnął
nerwowo włosy, zrobił dwa spieszne kroki przez strzaskaną
roĞlinnoĞü i wrócił na miejsce. Stał, patrząc na połamane
gałĊzie.
Ciągle cisza.
Spostrzegł wznoszenie siĊ i opadanie własnej przepony i
zdziwił siĊ, Īe ma tak przyĞpieszony oddech. Z lewej strony
wyraĨnie łomotało serce. Znowu połoĪył włóczniĊ na ziemi.
- Heeej, raz! Heeej, raz! Heeej, raz!
Długi, przenikliwy krzyk.
CoĞ łupnĊło na czerwonych skałach, potem targnĊło ziemią i
trzĊsło nią przy wtórze wciąĪ wzmagającego siĊ łoskotu.
Ralf wyleciał w powietrze i spadł ciĞniĊty o gałĊzie. Po
prawej stronie, zaledwie parĊ stóp od niego, całe zaroĞla
spłaszczyły siĊ wydzierane z ziemi z korzeniami. Ujrzał, jak
coĞ czerwonego obraca siĊ wolno niby koło młyĔskie, potem
mija go i toczy siĊ ciĊĪko ku morzu.
KlĊczał na zoranym pasie i czekał, aĪ ziemia przestanie mu
siĊ krĊciü pod nogami. Wkrótce zobaczył znów białe
potrzaskane pnie, pogruchotane gałĊzie i gąszcza. Czuł
jakiĞ ucisk w miejscu, gdzie widział bicie własnego serca.
Znowu cisza.
Tym razem niezupełna. Dzicy szeptali z sobą i nagle gałĊzie
zatrzĊsły siĊ gwałtownie z prawej strony Ralfa. Ukazał siĊ
ostry koniec kija. W przeraĪeniu Ralf uniósł swoją włóczniĊ i
pchnął z całej siły.
- Aaaaaaa!
Włócznia okrĊciła mu siĊ nieco w dłoniach. Wyszarpnął ją.
- Oooch...
KtoĞ jĊczał w zaroĞlach i podniósł siĊ bełkot głosów.
Toczono jakąĞ zaĪartą kłótniĊ, a ranny dzikus wciąĪ jĊczał.
Potem, gdy siĊ uciszyło, przemówił jakiĞ głos, ale to nie był
głos Jacka.
- Widzisz? Mówiłem ci... on jest niebezpieczny.
Ranny dzikus znów jĊknął.
Co jeszcze? Co teraz?
Ralf zacisnął dłonie na obgryzionej włóczni i włosy opadły
mu na oczy. KtoĞ coĞ mamrotał niezrozumiale niedaleko
Skalnego Zamku. Ralf słyszał, jak jakiĞ dziki wykrzyknął: Nie! - tonem zgorszenia, a potem rozległ siĊ stłumiony
Ğmiech. Przysiadł na piĊtach i wyszczerzył zaciĞniĊte zĊby w
stronĊ Ğciany splątanych gałĊzi. Uniósł włóczniĊ, warknął
cicho i czekał.
Znowu niewidoczni dzicy zachichotali. Usłyszał jakieĞ
kapanie, a potem suchy szelest, jakby ktoĞ rozwijał wielkie
arkusze celofanu. TrzasnĊła gałązka i Ralf zdusił w gardle
kaszel. Przez gałĊzie sączyły siĊ białe i Īółte pasemka
dymu. Plama błĊkitnego nieba w górze przybrała barwĊ
chmury deszczowej. Dym zaczął zewsząd waliü kłĊbami.
KtoĞ rozeĞmiał siĊ nerwowo, ktoĞ inny krzyknął:
- Dym!
Ralf przedarł siĊ przez gąszcza w stronĊ lasu, cały czas
starając siĊ kryü w dymie. Niebawem dojrzał otwartą
przestrzeĔ i zielone liĞcie drzew. Drogi do lasu strzegł jeden
z mniejszych dzikich, pomalowany w białe i czerwone pasy i
dzierĪący włóczniĊ w rĊku. Dziki kaszlał i usiłując przebiü
wzrokiem gĊstniejący dym, rozcierał wierzchem dłoni farbĊ
pod oczami. Ralf rzucił siĊ w skoku jak kot, warknął i dĨgnął
włócznią, a dziki zgiął siĊ we dwoje. WĞród gąszczy rozległ
siĊ okrzyk i Ralf pomknął na skrzydłach strachu przez
poszycie. Trafił na ĞwiĔską ĞcieĪkĊ i gnał nią ze sto jardów,
po czym skrĊcił w bok. Za jego plecami krzyk jeszcze raz
przebiegł w poprzek wyspy, a potem rozległ siĊ trzykrotnie
pojedynczy głos. Ralf domyĞlił siĊ, Īe to znak natarcia, i
przyĞpieszył kroku, aĪ w koĔcu poczuł w płucach jakby
ogieĔ. Wówczas rzucił siĊ pod krzak, Īeby odpocząü chwilĊ i
nabraü sil. ZwilĪył jĊzykiem zĊby i wargi i nasłuchiwał
odległych krzyków Ğcigających.
Mógłby zrobiü wiele rzeczy. Mógłby siĊ wdrapaü na drzewo ale to byłoby postawieniem wszystkiego na jedną kartĊ.
Gdyby go wyĞledzono, starczyłoby tylko, Īeby usiedli pod
drzewem i trochĊ poczekali.
ĩeby mieü czas na zastanowienie!
Drugi podwójny okrzyk w tej samej odległoĞci dał mu klucz
do zagadki. KaĪdy dziki, który natrafia na jakąĞ przeszkodĊ
w lesie, wydaje podwójny okrzyk i póki jej nie pokona,
powstrzymuje całą liniĊ. W ten sposób mogą byü pewni, Īe
zachowają nierozerwany kordon w poprzek wyspy. Ralf
pomyĞlał o odyĔcu, który siĊ przebił przez nich z taką
łatwoĞcią. W razie potrzeby, gdy poĞcig znajdzie siĊ zbyt
blisko, natrze na nich, póki jeszcze bĊdą rozproszeni,
przebije siĊ i pobiegnie w przeciwnym kierunku. Ale dokąd?
Kordon zawróci i znów ruszy w poĞcig. WczeĞniej czy
póĨniej bĊdzie musiał zasnąü - a wtedy zbudzą go szarpiące
dłonie i polowanie zamieni siĊ w katowniĊ.
Co wobec tego ma wybraü? Drzewo? Czy przebicie siĊ
przez kordon, jak odyniec? I jedno, i drugie było straszne.
Serce skoczyło w nim, gdy usłyszał pojedynczy okrzyk.
Zerwał siĊ i pognał w stronĊ oceanu, gdzie rosła gĊsta
dĪungla, i biegł, póki nie utknął wĞród pnączy. Stał tak przez
chwilĊ zaplątany, z trzĊsącymi siĊ udami. Gdyby tak móc
powiedzieü:
- Zamawiam - i odpocząü, pomyĞleü!
Znowu w poprzek wyspy przebiegł krzyk, przenikliwy i
nieunikniony. Na ten dĨwiĊk Ralf targnął siĊ w pnączach jak
koĔ i zaczął biec dalej, póki nie zabrakło mu tchu. Padł
wĞród paproci. Drzewo czy natarcie? Opanował oddech,
wytarł usta i nakazał sobie spokój. GdzieĞ w tym kordonie
jest przychylny mu Samieryk. Ale czy naprawdĊ? A jeĞli
zamiast Samieryka napotka wodza albo Rogera niosącego
w rĊkach Ğmierü?
Ralf odgarnął skudloną czuprynĊ i otarł pot ze zdrowego
oka. Powiedział głoĞno:
- MyĞl.
Co bĊdzie najrozsądniejsze?
Nie ma rozsądnych rad Prosiaczka. Nie ma debat
uroczystego zgromadzenia ani dostojeĔstwa konchy.
- MyĞl.
Najbardziej siĊ obawiał owej zastawki w mózgu, która mogła
opaĞü zacierając w nim poczucie niebezpieczeĔstwa, robiąc
z niego bałwana.
Trzecia myĞl, to skryü siĊ tak dobrze, by postĊpujący kordon
go minął.
Oderwał głowĊ od ziemi i wytĊĪył słuch. Teraz do
dotychczasowych głosów dołączył siĊ inny - głĊboki pomruk,
jakby sam las wyraĪał w ten sposób swój gniew na niego,
ponury odgłos, na tle którego jednak krzyki myĞliwych
rozbrzmiewały wyraĨnie. Wiedział, Īe juĪ gdzieĞ słyszał ten
odgłos, tylko nie miał teraz czasu, Īeby sobie przypominaü
gdzie.
Przebiü siĊ przez kordon.
WleĨü na drzewo.
Ukryü siĊ i daü im przejĞü.
Niedaleki okrzyk poderwał go na nogi i zmusił do biegu
przez ciernie i jeĪyny. Nagle wypadł na otwartą przestrzeĔ i
stwierdził, Īe jest znowu na polance - spostrzegł ten sam
szeroki uĞmiech czaszki, która jednak juĪ nie wyĞmiewała
błĊkitnego skrawka nieba, a szydziła z chmury dymu. Ralf
biegł pod drzewami zrozumiawszy wreszcie, co oznacza
pomruk lasu. Wykurzyli go, ale podpalili wyspĊ.
Ukrycie siĊ na ziemi uznał za lepsze niĪ wdrapanie siĊ na
drzewo, bo nawet gdyby go spostrzegli, mógłby jeszcze
próbowaü siĊ przez nich przebiü.
Ukryje siĊ wiĊc.
Znajdzie najwiĊkszą głuszĊ, najciemniejszą na wyspie dziurĊ
i ukryje siĊ. Teraz rozglądał siĊ pilnie na boki. Przemykały po
nim w biegu plamy słoĔca i pot spływał połyskliwymi
struĪkami po jego brudnym ciele. Krzyki stały siĊ dalekie,
słabe. W koĔcu znalazł coĞ odpowiedniego, choü decyzja
była rozpaczliwa. Tutaj krzaki i dzika plątanina pnączy
utworzyły matĊ nie przepuszczającą słoĔca. Pod matą była
przestrzeĔ moĪe na stopĊ wysoka, choü poprzerastana
wszĊdzie wznoszącymi siĊ pionowo łodygami. JeĪeli
wpełznie w Ğrodek maty, bĊdzie o piĊü jardów od jej brzegu,
zupełnie niewidoczny, chyba Īe dziki połoĪy siĊ na brzuchu i
zacznie go szukaü, lecz nawet wtedy nie dojrzy nic w
ciemnoĞci. W najgorszym razie, gdyby go dziki zobaczył,
Ralf bĊdzie miał szansĊ skoczyü na niego, rozerwaü kordon
i umknąü w przeciwnym kierunku.
OstroĪnie, wlokąc kij za sobą, wsunął siĊ miĊdzy łodygi. Gdy
doczołgał siĊ na Ğrodek maty, połoĪył siĊ i zaczął
nasłuchiwaü.
PoĪar rozprzestrzeniał siĊ szybko i dudnienie, które zostawił
daleko za sobą, przybliĪyło siĊ. CzyĪ ogieĔ nie moĪe
przeĞcignąü pĊdzącego cwałem konia? Z miejsca, gdzie
leĪał, widział spryskaną słoĔcem otwartą przestrzeĔ - plamy
słoĔca migotały mu przed oczami, gdy na nie patrzył. Było to
tak podobne do owych momentów zaciemnieĔ, które go
nawiedzały, Īe przez chwilĊ sądził, Īe właĞnie nadszedł
jeden z nich. Ale nagle plamy zamigotały gwałtowniej,
zamgliły siĊ nieco i znikły. Spostrzegł, jak olbrzymie kłĊby
dymu odgrodziły wyspĊ od słoĔca.
Gdyby Samieryk zajrzał tu pod krzaki i zauwaĪył zarys
ludzkiego ciała, pewnie by udał, Īe nic nie widzi, i nie
powiedziałby nikomu. Ralf przytknął policzek do brunatnej
ziemi, oblizał spieczone wargi i zamknął oczy. Ziemia
leciutko wibrowała; a moĪe to był tylko jakiĞ dĨwiĊk, ale zbyt
cichy, by móc go odróĪniü wĞród huku ognia i wrzasków
dzikich.
KtoĞ krzyknął. Ralf oderwał policzek od ziemi i wpatrzył siĊ w
przyümione Ğwiatło. Na pewno są juĪ blisko, pomyĞlał i serce
mu załomotało. Ukryü siĊ, przebiü przez kordon, wspiąü na
drzewo - co ostatecznie bĊdzie najlepsze? Cały kłopot w
tym, Īe ma tylko jedno wyjĞcie.
OgieĔ wciąĪ siĊ przybliĪał. Te salwy wystrzałów to pĊkające
konary a nawet pnie. Głupcy! Głupcy! PoĪar juĪ pewnie
siĊga drzew owocowych... Co bĊdą jutro jedli?
Ralf poruszył siĊ niespokojnie na swym legowisku. Niczego
nie ryzykuje! Co mogą mu zrobiü? Zbiü go? WiĊc co? Zabiü?
Kij zaostrzony na obu koĔcach.
Niespodziewanie bliskie krzyki poderwały go. Z zielonej
gĊstwiny wypadł spiesznie wymalowany w pasy dzikus i
ruszył w stronĊ jego kryjówki - dzikus z włócznią. Ralf wbił
palce w ziemiĊ. Musi siĊ przygotowaü.
Zaczął manipulowaü włócznią, Īeby skierowaü ją ostrzem w
przód, i dopiero teraz spostrzegł, Īe jest zaostrzona z obu
koĔców.
Dziki zatrzymał siĊ o kilkanaĞcie kroków i wydał swój okrzyk.
MoĪe w huku ognia słyszy bicie mego serca? Tylko nie
krzycz! Przygotuj siĊ!
Dziki podszedł bliĪej i dlatego widaü go juĪ było tylko od
pasa w dół. Tamten kij to koniec jego włóczni. Teraz juĪ go
widaü od kolan. Tylko nie krzyknij!
Z zaroĞli za dzikusem wypadło z kwikiem stado ĞwiĔ i
pomknĊło w las. Ptaki wrzeszczały, myszy piszczały i coĞ
kicającego wpadło pod matĊ i znikło.
Dziki zatrzymał siĊ na skraju gĊstwiny, niedaleko Ralfa, i
wydał okrzyk. Ralf podciągnął kolana pod siebie i kucnął.
Trzymał w dłoniach kij, kij zaostrzony na obu koĔcach, kij tak
wibrujący w jego rĊkach, Īe raz robił siĊ długi, raz krótki, raz
lekki, raz ciĊĪki, i znów lekki.
Okrzyk przeleciał od brzegu do brzegu. Dziki ukląkł na
skraju gĊstwiny - w lesie poza nim zamigotały Ğwiatełka.
Widaü kolano opierające siĊ o ziemiĊ. Teraz drugie. Dwie
dłonie. WłóczniĊ.
Twarz.
Dziki wpatruje siĊ w ciemnoĞü pod matą. Widzi Ğwiatło z
jednej i drugiej strony, ale nie w Ğrodku. W Ğrodku jest mrok i
dziki aĪ wykrzywia twarz, Īeby przeniknąü ten mrok.
Sekundy wydłuĪają siĊ. Ralf patrzy dzikusowi prosto w oczy.
Tylko nie krzyknij.
Wrócisz.
Teraz ciĊ widzi. Upewnia siĊ. Kij zaostrzony...
Z ust Ralfa wydobył siĊ krzyk strachu, wĞciekłoĞci i
rozpaczy. Zerwał siĊ z przeciągłym pieniącym siĊ
wrzaskiem.
Skoczył, przebił siĊ przez zaroĞla, wypadł na otwartą
przestrzeĔ wrzeszczący, okrwawiony, z bulgotaniem w
krtani. Zamachnął siĊ kijem i dziki padł, ale oto ukazali siĊ
juĪ inni. Uchylił siĊ przed ciĞniĊtą włócznią, przestał
wrzeszczeü i pognał przed siebie. Nagle migocące w
przodzie Ğwiatła złączyły siĊ w jedno i pomruk lasu przeszedł
w grzmot, a wielki krzak wprost na jego drodze buchnął
ogromnym wachlarzem ognia. Rzucił siĊ w prawo pĊdząc na
skrzydłach rozpaczy. Czuł bijący z lewej strony Īar ognia
mknącego jak fala przyboju. Za nim podniosły siĊ wrzaski i
rozpłynĊły wzdłuĪ linii poĞcigu, szereg ostrych, krótkich
głosów, znak wykrycia. Z prawej strony ukazała siĊ brązowa
postaü. Zostawił ją w tyle. Biegli wszyscy i wszyscy krzyczeli
jak oszaleli. Słyszał, jak przedzierają siĊ z trzaskiem przez
poszycie, a z lewej strony wciąĪ miał przypiekający, jasny
grzmot. Zapomniał o ranach, głodzie i pragnieniu, przemienił
siĊ cały w strach; beznadziejny strach na skrzydlatych
nogach, mknących przez las ku odkrytej plaĪy. Przed
oczami latały mu plamy, które zmieniały siĊ w czerwone
koła, a potem rozszerzały szybko i nikły gdzieĞ za nim.
Niosące go jakby cudze nogi zaczĊły odmawiaü
posłuszeĔstwa i krzyki przybliĪały siĊ jak poszarpana
krawĊdĨ grozy, siĊgająca niemal jego głowy.
Potknął siĊ o jakiĞ korzeĔ i krzyki jeszcze siĊ wzmogły.
Ujrzał wybuchający płomieniem szałas, błysk ognia przy
prawym ramieniu i lĞnienie wody. Upadł, potoczył siĊ przez
piach i legł skulony z rĊką wzniesioną obronnym gestem w
górĊ, próbując błagaü o litoĞü.
Stanął na chwiejnych nogach przygotowany na dalsze
okropnoĞci i uniósłszy wzrok ujrzał wielką czapkĊ z
daszkiem. Była to wysoka biała czapka, a nad zielonym
cieniem daszka lĞniła korona, kotwica i wieniec złotych liĞci.
Zobaczył biały drelich, szlify, rewolwer, rząd pozłacanych
guzików na przodzie munduru.
Na piasku stał oficer marynarki patrząc na Ralfa z pełnym
czujnoĞci zdumieniem. Na plaĪy za nim dwóch marynarzy
przytrzymywało szalupĊ wrytą dziobem w piach. Na rufie
siedział trzeci z automatem w rĊku.
Krzyk dzikich zaczął słabnąü i wreszcie całkiem ucichł.
Oficer chwilĊ przyglądał siĊ Ralfowi, a potem puĞcił kolbĊ
rewolweru.
- DzieĔ dobry.
TrochĊ zawstydzony swoim niechlujnym wyglądem Ralf
odpowiedział nieĞmiało:
- DzieĔ dobry.
Oficer skinął głową, jakby uzyskał odpowiedĨ na jakieĞ
waĪne dla siebie pytanie.
- Czy są tu z wami jacyĞ doroĞli... jacyĞ starsi?
Ralf potrząsnął w milczeniu głową. Odwrócił siĊ w bok. Na
plaĪy, w zupełnym milczeniu, stali półkolem mali chłopcy z
ciałami pomazanymi barwną glinką i zaostrzonymi patykami
w rĊkach.
- NieĨle siĊ zabawiacie - powiedział oficer.
OgieĔ dosiĊgnął palm kokosowych na plaĪy i pochłonął je z
hałasem. JakiĞ płomieĔ oderwał siĊ od całoĞci, skoczył jak
akrobata i objął wierzchołki palm nad brzegiem. Niebo było
czarne.
Oficer uĞmiechnął siĊ wesoło do Ralfa.
- SpostrzegliĞmy wasz dym. Co wy tu robicie? Prowadzicie
wojnĊ?
Ralf skinął głową.
Oficer przyjrzał siĊ stojącemu przed nim straszydłu.
Przydałyby siĊ pĊtakowi kąpiel, fryzjer, chustka do nosa i
sporo róĪnych maĞci.
- Mam nadziejĊ, Īe nikt nie został zabity. Są jakieĞ trupy?
- Tylko dwa. Ale morze je zabrało.
Oficer schylił siĊ i spojrzał uwaĪnie na Ralfa.
- Dwa? Dwóch zabitych?
Ralf znowu kiwnął głową. Za nim cała wyspa dygotała w
ogniu. Oficer na ogół potrafił poznaü, kiedy ludzie mówią
prawdĊ. Gwizdnął cicho.
Teraz zaczĊli nadciągaü inni chłopcy, wĞród nich wiele
jeszcze strasznie małych brzdąców, wszyscy brązowi, z
wydĊtymi brzuchami dzikusów. Jeden z nich podszedł do
oficera i zadarł głowĊ.
- Ja jestem, jestem...
Ale na tym siĊ skoĔczyło. Bowiem Percival Wemys Madison
na próĪno starał siĊ przypomnieü sobie czarodziejskie
zaklĊcie, które mu juĪ zupełnie wywietrzało z głowy.
Oficer znowu zwrócił siĊ do Ralfa:
- Zabierzemy was. Ilu was tu jest?
Ralf potrząsnął głową. Oficer spojrzał ponad nim na grupĊ
wymalowanych chłopców.
- Kto tu jest szefem?
- Ja - powiedział głoĞno Ralf.
Mały chłopczyk ze szczątkami czarnej czapki na rudej
czuprynie i z wiszącymi u pasa szczątkami okularów zrobił
krok naprzód, ale rozmyĞlił siĊ i zatrzymał.
- ZauwaĪyliĞmy wasz dym. NaprawdĊ nie wiecie, ilu was tu
jest?
- Nie, proszĊ pana.
- MoĪna by sądziü - rzekł oficer - Īe brytyjscy chłopcy jesteĞcie wszyscy Brytyjczykami, prawda? - potrafią siĊ
lepiej spisaü... to znaczy...
- Z początku tak było - powiedział Ralf - ale póĨniej... Urwał.
- Z początku byliĞmy wszyscy razem...
Oficer pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Wiem. Ładna zabawa. Jak Wyspa Koralowa.
Ralf spojrzał na niego w milczeniu. Na chwilĊ stanął mu
przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyĞ
opromieniał tĊ plaĪĊ. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa...
Simon nie Īyje, a Jack... Z oczu popłynĊły mu łzy i łkanie
wstrząsnĊło ciałem. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał
siĊ, a wielkie spazmy Īalu aĪ go skrĊcały. Na płonących
gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozlegało siĊ jego
buczenie; zaraĪeni tym uczuciem inni malcy zaczĊli teĪ siĊ
trząĞü i łkaü. A poĞród nich, brudny, ze skołtunioną głową i
zasmarkanym nosem Ralf płakał nad kresem niewinnoĞci,
ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaĞü szczerego,
mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem.
Oficer, słysząc zewsząd te odgłosy, poczuł siĊ wzruszony i
zakłopotany. Odwrócił siĊ, aby daü im czas na opanowanie
siĊ, i czekał, spoglądając w dal na zgrabną sylwetkĊ
krąĪownika.

Podobne dokumenty