Kliknij, żeby zobaczyć tekst

Transkrypt

Kliknij, żeby zobaczyć tekst
Opary Styksu
Karolinie Kępczyk
Ponad szczytem rozciąga się błękit - bezbrzeża niebieskiego Styksu. Gdy patrzę na gwiazdę mam cichą
nadzieję. Zapomnienie jest zbyt okrutne, zapomnieć o nim na jedną noc, a potem? potem nie jest już ważne.
Czy kiedyś będę potrafił ponownie stać się? Wiem, jaka jest tego cena, nie musisz o niczym mówić. Po prostu
bądź. Wtedy nauczę się ciebie kochać, w tę jedną, jedyną nanosekundę życia, zapomnianą przez Boga, ludzi i demony.
Jęknęła przez sen i poruszyła się nerwowo. Brwi ściągnęła ku sobie, ciało pokryły kropelki
potu. Śniła. Przyłożył dłoń do jej policzka i pogładził go ostrożnie, uważając, aby jej nie
obudzić. Po chwili się uspokoiła.
Zgasił lampkę. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi jeszcze światło. Gdy ponownie
spojrzał, zobaczył już tylko mrok.
Pot zalśnił na policzku, lecz oczy pozostały martwe. Podkreślanie kształtów jawi się goryczą - tylko rysa jest
prawdziwa. Nie ma ziarna, w którego planie genetycznym nie zapisanoby zboża, nie ma skorupy, pod którą nie
dojrzewałby wulkan. Skalpel był zawsze obosieczną bronią. Nawet w ręku Boga.
Kropla tłuszczu, przywołana w międzyoddechu spłynęła po zboczu i zastygła na różowym oku opatrzności.
Drżenie przebiegło, wyrwało wątrobę i zawiesiło ją na lustrze. Pod paznokciami pozostały strzępy ciała, rwane
w patosie tworzenia galaktyk.
Rozluźniła węzeł pięści i dotknęła jego włosów. Powoli przesunął dłoń, zahaczając o nabrzmiałą cząstkę jej kobiecości. Zatrzymał się przy ramionach, po pochyłości dotarł do szyi.
Załamał linię brwi, sięgnął za głowę. Pocałowała go. Popatrzył jej w oczy. Oddechem musnął
jej dumę. Otworzyła się przed nim. Sok spłynął po ściankach kieliszka i zabarwił wargi.
Potem długo nie mógł zasnąć. W oknie tkwił księżyc, a za nim falowały purpurowe wody
przerażenia.
Sekunda trwania w spełnieniu, niedookreślenie, którego przerwanie stałoby się grzechem niewybaczalnym,
pustość wypełniająca nabrzmiałą masą wargi, szept słów, których brak w pamięci, dusza bez wiary, wiara bez
Boga, Boskość bez miłości, miłosierdzie bez nieskończoności. Oczy papierowego kota mające więcej wyrazu niż
odbicie. Dogmaty zasad, kamasutra w lustrze, niewypełniona ramka zawieszona w oknie, liść wdeptany w błoto,
kości zjedzonego królika. Niedoskonałość nocy jest niedoskonałością jutra, bez zastrzeżeń wpuszczonego do sparaliżowanej chłodem sypialni. Odmęty Styksu wyrzygujące z siebie opary męki jednego człowieka. Spracowany
skrzyp wiosła. Pamiątki dzieciństwa, jak relikt historii, rzucają cień na pełnię lata. Lalki, których od dawna
nie ma, przed szeregiem zmierzchów unoszą z pogróżką wskazujące palce. Strzeż się, bo ciebie to też dosięgnie,
piękna, która drżysz w ramionach Odyseusza. Tylko przez piekło można dojść do nieba, tylko przez ludzi
można zejść do piekła. Czy umiesz zamknąć powieki dzieciństwa?
1
Szum wody za oknem. Półmrok unosił się i dym. Wieczór pachniał kawą, jasnym smakiem,
brutalną barwą, rozgrzewał stalowymi jelitami baru. Na zewnątrz cienie przemierzały świat,
korowód czerni i szarości. Blask rozlewał się na szybie. Druga strona, tętniąc i sapiąc,
odbywała wędrówkę; swoisty, przedgodowy taniec nocy.
Zapach. Wszystko ma swój własny; każde zdarzenie, każda pora i rzecz. Cisza i ruch.
Szept.
Kłamstwo.
Grzech.
Cierpliwość była jedynym grzechem Chrystusa.
Nie powinien być cierpliwy. Nie powinien... kochać.
Tak bardzo.
Mówi się, że w nocy diabeł się budzi. Mówi się, że nocą rządzi Eros. Od splotu włosów
po uścisk modliszki. Śmierć ma wyraz oczu Kasandry. Zadurzenie palców w owalnym kształcie wyraża się w dyktaturze losu, narodu, Boga, doświadczeń świata...
- Chodźmy stąd.
...a wieczność ma zapach asfodeli.
Był nie sobą: nią, którąkolwiek, pierwszą z brzegu, której nigdy nie znał, nie widział jej
twarzy. Widział paznokcie. I stopy. Nieopatrznie spojrzała w oczy jednego z czających się.
Głód. Były cztery. Stary bezdomny stał obok. Uciekli do kościoła, w mrok jasności. Na ławce poczuła się bezpieczniej. Bóg wisiał na krzyżu. Bezdomny wcisnął się między ławki.
Za włosy wywlekli go na środek. Nie mogła się ruszyć, kiedy go kopali. Chciała mu pomóc.
Patrzyła. Zmienił się w kawałek drewna, poturlał się i rozłożył ręce. Rzeźba bez krzyża.
Zatrzymali się, nie wiedząc, co dalej. Lema sabachthani - drewno z żywymi ustami. Bóg wisiał.
Przez dwadzieścia wieków nikt go stamtąd nie zdjął. Patrzyła - patrzył. Opiłki gwoździ zabiły
mu twarz. Perły rdzewieją w ogrodzie młodości. Szczur ze szczytu wielkiej góry ogląda rudy
świat. Łysy pies odwiedza mysią norę za płotem. Przepada za mlekiem. Ojciec ogląda stare
filmy - wieczorny seans paramnezji. Matka zawsze w kuchni. W kuchni zawsze było
najcieplej. Co jakiś czas odkurza stare królestwa. Potem idzie do domku z kart odwalić swoją
pańszczyznę - mieszka w nim stary niedźwiedź, oko stracił na wojnie, miał wtedy siedemnaście lat - pierze brudne skarpety, gotuje rosół, wietrzy stęchliznę - ogląda archiwalne mecze,
chłepcze piwo, wcześnie się kładzie z harpią o jednej piersi obwisłej, drugiej wycofanej
rakiem.
Uchwycić szept i przez wieczność... Cholerna rynna! Ktoś mógłby ją w końcu przykręcić! Napisałaś do spółdzielni? Deszcz zdarł maskę makijażu, zostawił na klatce fiolet. Ktoś rozpuścił sznurek taśmy z góry na dół.
Zapach strącił w otchłań wolę Gabriela. Poznać znaczy posiąść, strawić, splamić; oto wieczność! Krok za krokiem plami sobie łapy. Wielki pies nadchodzi. Cholerny łysy kundel kroczy, trój, a może stu głowy. Nikt jeszcze nie doliczył do dwóch. Pamiętasz tę dziewczynę, którą, jak szliśmy, za przystankiem? To chyba
ta dziewucha, co mieszka nad nami. Mówię ci, że to ona. Gdzie ty masz oczy?! Szły cztery symbole, z pysków
kapała na podłogę krew. Darła się suka. Fikcja jest lustrem zawsze. Opary unoszą się nad bogiem, miejsce
papierowego kota zajął bursztynowy smok, poza tym wszystko jest jak dawniej. Wszystko jest w porządku,
tylko nie tak jak chciałbym.
2
Zapadając się w próżnię złapał dwa anielskie pióra. Były wielkości piór z ogona wróbla.
Na chwilę spowolniły jego upadek, potem gdzieś się zapodziały. Przeszukując kieszenie znalazł dwa srebrniki. Ale i one zginęły.
Pokój – pomieszczenie mające konkretny kształt, wymiar, posiadające wartość indywidualną, odrębną,
bezpieczną. Ciepło desek podłogi, miękkość dywanu, szorstkość foteli, gładkość biurka. Pióro jak zawsze koło
lampki, lampka koło książek, książki koło pliku kartek, kartki na brzegu blatu. Wszystko tak samo.
Wszystko jak dawniej. Cisza, rozdzierana tykaniem zegara, lekki ciąg powietrza z korytarza, zapach kurzu
na półkach. Lód szkła i chropowate ciepło ramy lustra, ledwo wyczuwalna pod palcami nierówność tapety, szelest
pocieranej tkaniny, twarda odrębność grzbietu książki. Łagodność oddechu, dotyku, zmarszczki. Nieruchomość
półmiska na stole, okruszki po cieście, przesypujące się przez palce jak ziarenka piasku. Bezbarwność wody.
Niezatarte wrażenie gładkości ciała. Wyprężoność grzbietu kota zawieszonego miedzy snami. Ścieżki wydeptane
w podróży przez pokój zbiegają się zawsze u podnóża okna. I taki smutek, taki strasznie wielki, i drzwi,
przerażone brakiem walizki, płaszcza i kluczy. I jak ja teraz wyjdę na miasto?!
Tłum wołał. Przez dwadzieścia wieków ani na chwilę się nie zamknął.
Retrospekcje pamięci. Na neonie powiesił się cień. Spadając, wleciał w ławicę gwiazd.
Dotykiem przeminął.
Czy słyszysz?
Czy tam gdzie jesteś, na wschodzie, południu, w kraju wspartym na paczkach Marlboro, westernach i prawie,
którego brak prawie, też to słychać? Czy gwiazdy świecą tak samo jasno, czy niebo o wschodzie i o zachodzie
przybiera tę samą płachtę purpury? Jakaś ty biedna, moja piękna, że tego świerszcza nie możesz słyszeć. Tutaj,
gdzie dworce przypominają domy bezdomnych, gdzie w restauracjach sprzedają wodę, czy to naprawdę różni
tak bardzo? Oto noc, kolejna, pijana, bratnia dusza człowieka pozbawionego. Dzisiaj, o godzinie pomarszczonej, z podłogą pod kątem nieludzko ostrym, aż rzygać się chce na twój brak, i pić się nie chce, i tylko spać,
jak wody, wołam, a sen nie nadchodzi, i taka szkoda. Ciało zajęło twoje miejsce. Ona jest piękna, choć przez
obłudę, albo z głupoty zaprzecza, i chce, żebym sobie też odmówił tej przyjemności. Jutro, już dzisiaj, każę jej
odejść, bo chociaż piersi ma wystające, chociaż niegłupia jest i oczy błyszczą, nawet więcej niż pożądaniem, co tak
nierzadkie przecież u kobiet, to teraz, w tę noc, nie jest tobą, i nawet leży inaczej. Zawsze na plecach, odsłania się
jak biedna dziwka. Tak się wierzy w miłość, droga moja. Ja znów zajęty, znów tylko sobą, truję powietrze
i wzrokiem pszczoły gapię się w okno, i wdycham asfalt. Ja, pozbawiony nadziei, wreszcie oślepłem na tę kobietę.
Zgwałcę ją dzisiaj, a ona, znowu, będzie dziękować za moje ciało, w którym już tylko hormony żyją. W nocy
znajdują ulgę demony. Już tylko kiedy jestem pijany wyciągam z mroku twarz. Ciągle pamiętam, chociaż bez
oczu jest twoja maska, a piersi… piersi zawsze są takie same. Brakuje czasu, powietrza, Boga. Raz za razem,
ciepło i smak, i zapach sromu, i pościel przesiąknięta potem jak kurtka żebraka, wiecznie spragniona i wiecznie
głodna. Ty zapomniałaś już całkiem o mnie i tym się różnisz od reszty kobiet, które swe ciała, i swoje dusze,
oddały w pełni na łaskę giaura. Jutro zostawię ją samą sobie na środku Styksu.
Zawsze wybierają zły kierunek. A potem nienawiść miota po kątach ścierki, staje przy oknie i trochę wierzy,
potem już wiary nawet brakuje, w końcu samotna, z gromadką dzieci, mężem na karku i majtkami mokrymi
każdego ranka budzi się, otwiera biurko, odbudowuje kontury twarzy, pierze, gotuje. Dzisiaj ją zgwałcę, a ona
będzie błagać o jeszcze. I nawet oddech mój będzie kochać, pełen chmielu i nikotyny. Lalka, za którą nawet
nie płacę. Jestem Temidą, błaznem i katem.
3
Zatrzymał samochód.
Kobieta o twarzy wilka, oczach węża i głosie syreny, płynąc po pochyłości ud zmazuje
ślady niekochanej miłości. Z rany wystawia binokle tłusta fioletowa ryba, zachłannie wyciąga
łapkę po banknoty, i różowe pończoszki języka, pełne gorzkiego sromu archanielskich trąb.
Wyłączył silnik.
Na plastikowych nogach lalki Barbie błogosławi rozstajom aż po księżyc.
Otworzył drzwi.
- Jak lubisz?
Wszystkie świętości mniej są warte od sekundy trwania z prawdziwą świętą diabła.
Usta zawsze piękniejsze od ust zwykłych kobiet. Oczy głębsze, choć zawsze przerysowane. Dłonie, które zawsze zaspokoją. Piersi, przez które zamordowano Troję. Słowa, zawsze
rozgrzeszające i myśl, która wszystko rozumie. Chociaż nie wie nic... chociaż nie wie nic...
cho-ciaż nie wie... cho-o-cia-aż-nie-wie-
Nie warto wspomnień pięknych chwil wystawiać na pośmiewisko ludzkich ścierw. Tylko psy i dzieci potrafią
inaczej. Gdy zamyka oczy wielki kot, wyobraźni brakuje póki jest świat.
Pogaszono światła różowego teatru, pies płonącym językiem zdezynfekuje ranę, która po sprzedaniu ubierze
sukienkę i wróci ścieżką do babcinego domku z malin, i truskawek.
Zabrakło pierników, prześcieradła łopoczą na wietrze, babcia przeminęła, dzienniki tkwią kolcem w odbiciu
zapasowych źrenic.
Stał na deszczu i patrzył jak odchodzi. Jesień nigdy go nie kochała. Filmowa scena.
Jej biodra poruszały się w rytm kropel walących w parapety. Nie będzie filmowo. Nie będzie
samobójstwa, starań o kolejną miłość, nie stanie się dobrze ani źle. Marcepanowa królewna
nie spotka grajka z piernika. Zabraknie rozczarowań, łez i śmiechu. Nie będzie gróźb,
złamanych przyrzeczeń, baru, wanny, tabletek. O życiu nie mówi się prawdziwie. Za rogiem
nikt nigdy nie czeka. Łysy pies ojca był tak stary, że nie odróżniał własnych łap od kości.
Wielkiego kota przejechał traktor. Potem było jeszcze kilka innych, choć to właśnie jego,
dziadek, ten stary niedźwiedź kochał najbardziej. Matka była wredną jędzą, z nadwagą 30
kilo. Zawsze jest "ja", tylko "ja", wpędzające w paranoję wszystkich, bez względu na stopień
wrażliwości. Okna na podwórko, na ulicę, w miarę stała wartość lokalizacji w świecie. Gdy
był mały mieszkał na wsi. Miał konia, kota, psa i dwa króliki, dopóki matka nie zarżnęła ich
na obiad. Gdy był starszy wszczepiono go w przeklęte komórki miasta. Tam miał kobietę,
której jedyną zaletą była szeroka rana. Miasto go zabiło, tak samo zresztą, jak wcześniej
zabijała go wieś. To nie jest złe rozwiązanie. Coś za coś. Byle co, zresztą. Tak zwane prawdy
życiowe – szlifujący papier ścierny. Cóż - temu zawsze towarzyszył gest bezradności, chociaż
w tym wypadku jest uzasadniony bardziej niż cokolwiek innego. Cóż.
4
Czemu mnie dręczysz córko piekielna, bezgranicznie piękna istoto, czemu nie dajesz opaść powiekom? Przynieś
butelkę swojej trucizny, niech w upojeniu tracę swą duszę, pijany śmiechem, skąpany w szale, sługa szatana
i archanioła - staję się tobą, w tobie, dla ciebie. Jedynym ubraniem jest mi twoja skóra i kwiaty, których zdjęcia
z uporem maniaka przyklejałaś do ścian mieszkania. Lśnienie południa, kapryśne poranki i mgliste zachody.
Skwar lata i skrzypiące mrozy zim. Wszędzie gdzie byłaś, byłaś ze mną.
Kiedy zaczęła się gonitwa po pustyni, kiedy, okładając batem spienione grzbiety końskie pędziłem w nieznanym kierunku świata, już przy mnie byłaś. Był blask wbijający w źrenice gwoździe. Potem i to minęło i wzniósł
się mrok. Lecz nawet wtedy nie było ciemno. To przyszło później i wtedy stwierdzili, że oszalałem.
Ludzie - głupcy głusi na cierpienie. Ile by dali za szczęście? Co dla nich znaczy szczęście, o którym marzą
w kątach pustych mieszkań, spowici oparami rodzicielstwa i telewizji? Zapomnienie jest jednym z lepszych
wynalazków diabła. Nawet szczęście można oszukać, choć podobno nie serce. Współcześni udowodnili, że to też
jest możliwe.
Opętany?! Znajdźmy łódź na czerwonych wodach Styksu, a jeśli jej tam nie ma, zajmijmy zgubioną przez boga
skorupkę. Gdy patrzę na gwiazdy mam cichą nadzieję. Wspomnienia są zbyt okrutne, zapomnieć o nich na jedną
noc, a potem... nic już nie będzie potem.
Nie ma światów innych niż nasze dusze. Drugi brzeg Styksu nie istnieje. Wyspa dana nam przez bogów jest
maleńką pustynią. Nie wpuszczaj tu ludzi, tutaj, gdzie liczy się szczęście. Tutaj może się uczciwie wyspać.
Zabijmy więc demony jutra. Aa-a. Więc jesteś we mnie? Na zawsze dla mnie? Bądź w tę jedyną nanosekundę,
bez ludzi, boga i bez demonów.
We śnie podlegał królowej pszczół.
We śnie był cieniem w blasku neonów.
Ciało na sprzedaż, otwarta rana, dym, zapach sody, piana, purpura. Świat jest przedsionkiem, symbole – nieskończonością, a życie – drogą po cierniach pustyni.
Ostatni z koni upadł w pył.
5

Podobne dokumenty