reportaż z jednej akcji ratowniczej gopr, w której mógłby wziąć
Transkrypt
reportaż z jednej akcji ratowniczej gopr, w której mógłby wziąć
Reportaż z jednej z akcji GOPR, w której mógłby wziąć udział Mariusz Zaruski Anna Jereczek Kl. III a Tragedia na Kozim Wierchu Data: 4 stycznia 1914 Każdy, kto chodził po polskich Tatrach zapewne wie o tym, że ta najwyższa góra położona 2291 m n.p.m. leży na szlaku turystycznym Orla Perć, który prowadzi od przełęczy Zawart, przez Kozie Wierchy, Granaty, Buczynowe Turnie po przełęcz Krzyżne dł. 5 km. To właśnie tutaj na tym jednym z najwyższych szczytów, Kozim Wierchu wydarzyła się ta wstrząsająca tragedia, jaka miała miejsce w polskich Tatrach zimą 4 stycznia 1911 roku. Z informacji, jakie udało mi się uzyskać od dyżurnego Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, Macieja Sieczki wynikało, że wczesnym rankiem o godz. 500 wyruszyła trzyosobowa grupa turystów szlakiem Orla Perć, w celu zdobycia szczytu góry Kozi Wierch. Byli to znani polscy naukowcy – geolodzy: Anna Górska, Maciej Tatrzański i Marek Wicher. Cała trójka to doświadczeni alpiniści. Podczas wymarszu pogoda była dobra i prognozy nie wskazywały na jej pogorszenie. Jednak o godzinie trzynastej zaczął wiać halny i mocno kurzył śnieg. Zatroskani o bezpieczeństwo turystów pracownicy GOPR, postanowili zgłosić całą sprawę Mariuszowi Zaruskiemu. Naczelnik natychmiast zareagował. Zobowiązał dyżurnego Macieja Sieczkę do zwołania w trybie pilnym pracowników GOPR w celu przygotowania akcji ratunkowej i jednocześnie do szczegółowego obserwowania warunków atmosferycznych i uważnego oczekiwania na pojawienie się sygnału alarmowego. W chwilę potem dyżurny odbiera sygnał – sześć razy na minutę. Zdarzyło się nieszczęście! To wołanie o pomoc! Nie zastanawiając się, natychmiast odpowiedział, sygnalizując trzy razy 21 na minutę, co oznacza dla oczekujących na pomoc, że ich wiadomość została odebrana i GOPR spieszy się, by jej udzielić. W tym czasie Zaruski wybrał już ekipę ratunkową, która była gotowa do wyruszenia w góry. Akcją ratunkową postanowił kierować sam osobiście. Grupa składała się z trzech ratowników wraz z naczelnikiem. W jej skład wchodzili najlepsi, doświadczeni i najbliżsi współpracownicy Mariusza Zaruskiego. Byli to: Kazimierz Dłuski i Klemens Bachleda. Kierowana przez Zaruskiego ekipa ratunkowa wkrótce dotarła pod Kozi Wierch. Ratownicy nie szczędzili więc czasu i zdrowia, by szybko dotrzeć na miejsce. Zabrali ze sobą sprzęt do prowadzenia akcji ratowniczej i ratowania życia. Była godzina 1430. Warunki pogodowe fatalne. Kurzył śnieg, chwilami sypał grad, silnie wiał halny. Niski pułap chmur okrywał wszystko mgłą, ograniczając widoczność do kilku metrów. Z każdego żlebu leciały potoki lodowatej wody, co chwilę z wielkim hukiem spadały oblodzone kamienie. Zrobiło się przejmująco zimno. Nagle ratownicy wśród śniegu i wiatru usłyszeli niosący się od górnych półek podszczytowych cichy jęk Anny Górskiej nawołujący o pomoc. Zaruski wydał komendę: −Idziemy! Szli, związani jedną liną: Naczelnik, Dłuski i Bachleda. Coraz bliżej była turnia szczytowa, coraz bliżej miejsce katastrofy. Zaruski zawołał: −Aniu! Zachowaj spokój, już jesteśmy! Gdzie koledzy!? Górska cichym zmęczonym głosem odpowiada, że nie wie, ale może wskazać miejsce, gdzie porwała ich lawina. Zaruski wraz z kolegami według ustalonych między nimi wskazówek ruszyli w stronę Górskiej. Naczelnik wspinał się na żeberko, torując drogę dwóm pozostałym ratownikom, którzy kluczowo trzymali się liny ciągnącej przez Zaruskiego. Wspinający się Dłuski, jako drugi za naczelnikiem obwieszony linami i ubrany od stóp do głów w nieprzemakalny garnitur z wielorybiego pęcherza, głośno zawołał, czy widzi już Annę. Zaruski odpowiedział, że tak i zaraz będzie zarzucał jej linę. Bachleda, słysząc, że zbliżają się do Górskiej, podciąga w szybkim tempie sanie ze sprzętem ciągnione przez niego, aby jak najszybciej mogły znaleźć się na górze przy naczelniku. Zaruski zarzuca linę zakotwiczoną klamrą o skałę, naciąga – sprawdza czy dobrze się trzyma. Odwraca głowę w stronę kolegów i krzyknął: −Udało się! Wykorzystując swoje umiejętności korzystania z łańcuchów i wyszukiwania właściwych chwytów, szybko wciąga się na półkę, gdzie zastaje skuloną, dygocącą 22 z zimna i przerażoną ze strachu Annę Górską. Niebawem za naczelnikiem na miejscu z kompletnym sprzętem ratunkowym znaleźli się Dłuski i Bachleda. Prawdziwym szczęściem było to, że górna półka pod szczytem, na której pomocy oczekiwała pani Ania, okazała się szeroka i bezpieczna. Swobodnie można było też na niej umieścić sprzęt ratowniczy. Dłuski, który z zawodu był lekarzem, natychmiast zajął się turystką. Dokonał odpowiednich badań, zrobił zastrzyk i zdecydował z Zaruskim, że Bachleda ściągnie ją na dół do przełęczy. Górska najpierw jednak wskazała miejsce, gdzie lawina porwała kolegów. Nie za bardzo też chciała bez nich zejść z góry. Zaruski przekonał ją w końcu, że w takim stanie wyczerpania na nic im się nie przyda, a wręcz utrudni akcję ratowania jej kolegów. Pani Ania uległa. Dobrze zabezpieczona i przywiązana do liny pod opieką doświadczonego ratownika Bachledy zaczęła się opuszczać w dół do Koziej Przełęczy. Aż do zejścia nad ich bezpieczeństwem czuwali naczelnik z Dłuskim. Zeszli szczęśliwie i stamtąd udali się do schroniska. Natomiast Zaruski z kolegą rozpoczęli akcję poszukiwawczą za Tatrzańskim i Wichrem. Zaczęli się spuszczać w dół po linach, asekurując się nawzajem do szczeliny pomiędzy Kozią Przełęczą a Czarną Ścianą Przyłęczka nad Dolinką Buczynową, gdzie turystów, według relacji pani Anny miała zabrać lawina. Była godzina 1600 , kiedy znaleźli się w dolnej części szczeliny zasypanej górami śniegu z osuniętej lawiny. Zrobiło się prawie ciemno, ale na szczęście obaj ratownicy byli zaopatrzeni w dobre lampy reflektorowe. Warunki pogodowe jakby nieco się poprawiły, ale nadal akcja była bardzo trudna. Szczególnie słaba była widoczność. Zaruski pierwszy odwiązał się od liny, a kiedy upewnił się, że jest w miarę bezpiecznie polecił to samo uczynić Dłuskiemu. W tym momencie naczelnik usłyszał jęki wydobywające się spod lawiny, jakby blisko nich. Zareagował natychmiast! Krzyknął do pana Kazimierza: −Słuchaj, są tu gdzieś blisko! Słyszałem jakieś jęki! Bierzmy się do roboty! Zaczęli ich wołać po imieniu, oświetlać lawinę i iść w stronę słyszanych głosów. Nagle Dłuski osunął się w dół żlebu i zatrzymał na ścianie szczytu. Zaruski zawołał donośnym głosem: −Czy wszystko w porządku?! −Tak! – odpowiedział pan Kazimierz. Ale kiedy dobrze stanął na nogi, zauważył obok siebie leżącego człowieka. Zawołał do Zaruskiego: −Mariusz! Zjeżdżaj w dół, są tutaj! Zaruski po chwili był na dole. −Jest tylko jeden, a gdzie drugi!? Czy on żyje? −Początkowo myślałem, że jest dwóch – odpowiedział Dłuski. 23 −Kto to? – zapytał Zaruski, oświetlając jego twarz. – To Maciej Tatrzański! Kazimierz, sprawdź, czy żyje! Dłuski, będąc lekarzem, nie miał z tym żadnych problemów. Dotknął tętnicy szyjnej, stwierdził, że żyje i dopiero co stracił przytomność. − Ratujmy go więc szybko! – powiedział Zaruski. Po zastosowaniu odpowiednich zabiegów medycznych Tatrzański odzyskał przytomność. Powiedział, że to jego jęki słyszeli, on też ich słyszał, ale nie mógł wydostać się spod śniegu, bo brakowało mu sił. − Nie mogę się podnieść na nogi – oświadczył pan Maciej. Dłuski obejrzał nogi, gdy kazał Tatrzańskiemu nimi poruszać, ten krzyczał z bólu. −Są złamane – oświadczył – musimy je unieruchomić. Po opatrzeniu poszkodowanego, ułożyli go na noszach ratunkowych. Cała akcja odbyła się błyskawicznie i sprawnie. Zaczęli pana Macieja wypytywać, czy nie wie, gdzie jest Marek Wicher. Był bardzo zdziwiony, że o niego pytają, bo myślał, że jest cały i zdrowy, a tylko jego szukali. Powiedział, że lawina porwała ich razem. Przejęty losem kolegi zaczął się bardzo niepokoić, co źle wpływało na jego stan zdrowia. Jednak twierdząco odpowiadał, że musi być gdzieś blisko. Akcję ratunkową bardzo utrudniała ciemność, chociaż warunki pogodowe się poprawiły. Oświetlali szczelinę, usiłowali z niej wyjść do doliny Pięciu Stawów, asekurując rannego na noszach. Przeciskali się z trudem stromym żlebem za pomocą lin i bloczków. Natknęli się na leżący w żlebie konar, nagle zauważyli, że na nim wisi ciało Marka Wichra. To był dla nich wstrząs. Widok był przerażający. Ciało pana Marka było nadziane na ostrym końcu konara i pokryte soplami krwi. −To prawdziwa tragedia!- zawołał Zaruski. – Jak do tego doszło? -spytał Tatrzańskiego. Pan Maciej nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Odpowiedział tylko, że stali na półce, kiedy zaczął wiać halny. Osłaniali panią Anię, ale nie udało im się utrzymać, lawina zerwała ich linę i zabrała ze sobą. Nic więcej nie pamiętał, aż ocknął się pod lawiną. Zaruski zajął się ciałem, ponieważ Dłuski musiał zajmować się Tatrzańskim. Włożył je do śpiwora i ułożył na noszach. Była godzina 2300, kiedy doszli do przełęczy Krzyżne. Tam spotkali się z pięcioma ratownikami spieszącymi im na pomoc. Bardzo się przejęli tragedią, która się wydarzyła. Mariusz Zaruski oświadczył: −Bardzo mi przykro, ale nic nie mogliśmy zrobić, bo znaleźliśmy Marka nieżywego. Opadający z sił Dłuski i naczelnik przekazali im sanie – nosze z poszkodowanym panem Maciejem, który dzielnie znosił swoje cierpienie i ciało Marka Wichra. Udali się do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Dotarli na miejsce kilka minut przed północą. Rannego pana Macieja natychmiast przewieziono do szpitala w Zakopanem. 24 Pani Anna Górska, która oczekiwała (w dobrym stanie zdrowia) na swoich kolegów w schronisku, była zrozpaczona śmiercią swojego przyjaciela. Mariusz Zaruski był załamany tym, że zginął człowiek. Wiele razy zadawał sobie pytanie, czy musiało do tego wypadku dojść. Długo potem jeszcze rozpatrywał okoliczności i przyczyny tragedii, która poruszyła opinię publiczną w Zakopanem i na całym Podhalu. 25