Film skończył się z nadejściem braci Lumiere
Transkrypt
Film skończył się z nadejściem braci Lumiere
FILM SKOŃCZYŁ SIĘ Z NADEJŚCIEM BRACI LUMIÈRE... Rozmowa z Julianem Antoniszem Jan Fejkiel „Kultura” 1980, nr 27 Julian Antonisz ukończył Średnią Szkołę Muzyczną oraz Wydział Grafiki i Rysunku Filmowego ASP w Krakowie. Debiutował w krakowskim Studio Miniatur Filmowych w roku 1967. Zrealizował kilkanaście filmów, kilka z nich nagrodzono na krajowych i zagranicznych festiwalach (Tourń 69., Poznań 71., Kraków, Manheim 73., Zakopane 80.). Na tegorocznym Ogólnopolskim Festiwalu Filmów Krótkometrażowych otrzymał Grand Prix – Złotego Smoka za „Ostry film zaangażowany”. Po raz pierwszy w historii krakowskiego festiwalu najwyższa nagroda niepodzielnie przypadła filmowi animowanemu. Ten sam film w konkursie międzynarodowym zdobył Brązowego Smoka za synchronizację dźwięku z obrazem. Julian Antonisz jest reżyserem scenarzystą i autorem muzyki do wszystkich swoich filmów. „Ostry film zaangażowany” jest malowany bezpośrednio na taśmie filmowej w technice zwanej przez twórcę non camera. – Dlaczego właśnie non camera? – Bo kamera filmowa kosztuje kilkaset tysięcy, cały zestaw do animacji kilka milionów złotych, a skoro kamera to i cały zespół urzędników, którzy obliczają jej amortyzację: księgowość, dyrekcja, no i produkcja: operator, asystent, magazynier. – Skąd u Pana te problemy? Jest Pan przecież etatowym reżyserem Studia Miniatur Filmowych w Krakowie. – W fabryce filmów jaką jest Studio najuciążliwsze są terminy: długi cykl wywoływania taśmy, trudności sprawdzenia na bieżąco efektu pracy; mamy rezultat ekranowy, jaki można uzyskać – chodzi o kolor, rozdzielczość i ostrość taśmy. Surowiec, którym dysponuję jest piątego gatunku ósmej kategorii. Zresztą taśmy jest coraz mniej, a jak zabraknie srebra niezbędnego do jej produkcji, to i taśma się skończy. W technice non camera pracuje się na odpadach taśmy, koszty są minimalne. – A więc w dobie gospodarki oszczędnościowej technika jak najbardziej godna polecenia... – Są też inne zalety. Dzięki non camerze nie muszę być nudnym, naprzykrzającym się realizatorem zawracającym głowę urzędnikom od filmu. Nie przerywam nikomu picia herbatki, nie irytuję pasją twórczą, nie niepokoję o sprawy związane z produkcją. Jestem samowystarczalny. Non camera uniezależnia od komisji, zatwierdzeń, kierownictwa, planów, budżetów, dochodów i rozchodów. Przypomina od tej strony proces powstawania obrazu sztalugowego. Gdy na przykład chcę zrobić film marynistyczny, nie zatwierdzam wcześniej scenariusza. Wystarczy, że czuję po kościach, że trzeba zrobić coś o morzu. Wsiadam do pociągu, na plaży wyciągam Podróżny Zestaw Non Camera. Oddycham jodem i relaksując się maluję wątek marynistyczny. Przywożę gotowy film, wyświetlam go, a producent kupuje albo nie. Jeśli nie, to bawimy się świetnie przy nim z żoną i z dziećmi, jeśli tak, to dostaję pieniądze i do pierwszego wystarcza mi na flamastry, pędzle, chleb, oscypek. – Z Pana samopoczucia wnioskuję, że interes kwitnie? – Bywają trudności, ale w ten właśnie sposób sprzedałem swój non camerowy film „Słońce”. – Czy zawsze robił Pan filmy non camerowe? – Nie zawsze. Choć pamiętam, że jeszcze gdzieś na studiach rozrysowałem pierwsze filmy na taśmie do maszyn liczących. Był to bodajże Robinson Cruzoe, trochę w formie komiksu. Potem malowałem filmy na przeźroczach, które wyświetlałem w specjalnym, szybkostrzelnym rzutniku. W ten sposób z kilkudziesięciu przeźroczy powstał krótki film non camera o prostej animacji. Tak też powstał mój debiut „Fobia”. – W ten sposób dojdzie do tego, ze każdy bez żadnej opieki zrobi film, może wydrukuje książkę, w ciągu trzech dni zamiast trzech lat? – No oczywiście. Może te filmy zadecydowałyby o renesansie małych kin, może zaczęłyby powstawać małe, ajencyjne naiwno-niedzielne kinka, gdzie energiczny ajent wyświetlałby filmy non camerzystów. Takie kino byłoby szalenie prężne, częste zmiany programu, szybka reakcja na wydarzenia. Chociażby wybuch wulkanu: w jednej chwili, na bieżąco non camerzysta rysuje z wyobraźni wybuch wulkanu na taśmie filmowej i już wieczorem w ilustrowanej kronice filmowej non camera mamy wybuch wulkanu. A więc non–camera to nie tylko minimalne koszty, ale też i szybkość, a szybkość jest dziś decydująca. Już widzę takie kino. Na początku muzyka ze starych płyt, potem non camerowa kronika i dodatek, na końcu puenta wieczoru, non camerowy film z życia wyższych sfer; koniecznie, bo tylko takie filmy są dobre. Tytuł filmu, na przykład „Porwana w noc poślubną”. – Brzmi to nostalgicznie – Niestety... Zaginęły już odpustowe gabinety cieni, nie ma już fotografii jednominutowej, kończą się fotoplastikony i inne audiowizualne zabawki. Dawno już skończyła się epoka eksperymentu wizualno-ślusarsko-mechaniczno-rozrywkowo-złudzeniowo-optycznego. A jest to ta odnoga kinematografii, gdzie tysiące pomysłów odeszło w przeszłość. Dogrzebując się do tych spraw, łącząc je z nowymi technologiami, można uzyskać cudownie nową jakość. Taki na przykład Emil Renaud, sam produkował, malował filmy, sam je wyświetlał we własnym teatrze filmowym. Był to w ogóle geniusz, wynalazł taśmę filmową o specyficznej perforacji, skonstruował unikalny zestaw do projekcji, wszystko dla potrzeb non camery. – A potem przyszli bracia Lumière... – Diabelscy bracia Lumière. Film się skończył z chwilą wynalezienia kamery filmowej. Wszędzie panowała wspaniała non camera dopóki oni nie opatentowali tego fatalnego wynalazku. Od tego czasu zaczęło się na ekranie naturalistyczne przedstawianie rzeczywistości, a przecież lepiej zamiast oglądać na ekranie krowę wyjechać na wieś i przyjrzeć się jej z bliska, w kolorze i trójwymiarowo... – Czy Pana zdaniem jest wielu plastyków zdolnych do zbudowania sobie takiej „fabryki” non camera? – Sprzęt którym dysponuję, można by porównać do kołowrotka, czy warsztatu tkackiego. Podstawą jest prosty przyrząd, pantograf-animograf, zastępujący kamerę – transponujący wizję rysownika bezpośrednio na mikrokadr taśmy... – Prócz tego posiada Pan: projektor 35 mm dźwiękowy, poklatkowy sterowany impulsowo magnetofonem z elektromagnetycznym przesuwem taśmy, kamerę filmowo-skaningowo-fotoelektromechaniczną (także aparat dla niewidomych), aparat do wygrawerowywania dźwięku optycznego w nośniku magnetycznym dla celów udźwiękowiania filmów 35 mm bez laboratoriów i biurokracji, aparat do uzyskiwania obwiedniej sinusoidalnej dźwięku metodą wibrującej żyletki. Tyle przeczytałem z metryk na maszynach. Podejrzewam, że w drewnianych pudełkach, których zawartości Pan mi nie udostępnił, kryły się inne rewelacyjne urządzenia. Jeśli nie służą one pomocą w robieniu filmów, to jaka jest ich funkcja? A może ich tworzenie to też fragment Pana działalności artystycznej? – Ja się we wszystko łatwo wciągam. Kiedyś moim marzeniem było zostać pianistą jazzowym. Pilnie ćwiczyłem i w pewnym okresie doszedłem do dużej perfekcji. Potem chciałem być wynalazcą, zacząłem parać się elektroniką, mechaniką, konstruować przyrządy soczewkowe, mikroskopy, chciałem stworzyć tranzystor biologiczny na bazie przeciętnego kartofla. Wtykałem w kartofel elektrody w nadziei, że usłyszę „Halo, tu Polskie Radio Warszawa”. Lubię mechanikę, ale maszyny to tylko drobne ułatwienie w mojej pracy. Wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z fonografami czy kinematografiami, wszędzie tam gdzie do elementarnych części należą obrotowe wałki, trzeba umieć toczyć w metalu. Toczenie jest czynnością poetyczną. Ach... ten spływ wióra metalowego spod noża widiowego zaklinowanego w imaku nożowym suportu przesuwnego... to wspaniałe. Wiele z tych maszyn powstało na bazie mojego lenistwa, bo zamiast iść do wytwórni skontrolować co na taśmie powstało, co tam dodać, czy co odjąć, wolałem skonstruować projektor, jeden, potem drugi, a to stopniowo obrastało elektroniką i ułatwiało pracę. Ale to przecież tak jest u innych rzemieślników – grawer ma worek z piaskiem, na którym trzyma płytkę, specjalne podłokietniki, nakolanniki, szkło powiększające... – Pewien koneser zarzucił Pańskiemu ostatniemu filmowi, że „nie daje do myślenia”. – Mnie się wydawało, że aż nazbyt daje do myślenia, że jest za ostry, zbyt zaangażowany. Bałem się, że przeholowałem, że jest to straszliwy, walczący obraz wręcz rewolucyjny. A tak w ogóle to jestem zwolennikiem filmów „wrażeniowych”, zależy mi, aby następstwo obrazów i klimaty muzyczne powodowały wydzielanie takiej, a nie innej adrenaliny, jestem za operowaniem nastrojem. – Inny koneser narzekał na pulsujący i drgający kadr – „oczy bolą” powiedział. – Pulsacja jest definicją życia. Mamy dużo takich martwych, mechanicznie zabejcowanych, od konturu do konturu filmów. Poza tym, lekkie drgania rysunku to specyfika non camery. Ta pulsująca faktura ma też swoich amatorów. Filmy te, tym między innymi różnią się od innych. To charakter mojego pisma, mój styl. – Mówią też, że non camera to nic nowego, że choćby McLaren... – Ja też potwierdzę, że non camera to nic nowego, ale zastosowanie technik graficznych w połączeniu z taśmą jest absolutną nowością. McLaren nie odbijał bezpośrednio na taśmie, rysował ręcznie piórkiem, nie stosował też pantografu, a dopiero od tego momentu można mówić o powstaniu prawdziwego kina non camerowego. – Są tacy, którzy mają Panu za złe upartą skłonność do deformacji, karykatury, antyestetyzmu. – To chyba stąd się wzięło, że urodziłem się w czasie wojny. Świat oszalał, wszystko było krwiożercze i ponure, musiały nastąpić zmiany w genotypie, coś mi się przestawiło. Stąd deformacje i zmiejszona skłonność do afirmacji świata. – Pańscy koledzy animatorzy wypracowują staranne filmy z pogłębioną problematyką filozoficzną. A u Pana ciągle ta jarmarczno-ludowa poetyka. Nie wierzę, żeby nie nurtowały Pana poważne problemy egzystencjalne. – Oczywiście. Już mówię: życie to głęboki problem filozoficzny. Świat jest nieodgadniony i nigdy go nie poznamy. Tak jak rozdzielczość taśmy filmowej jest ograniczona, tak ograniczona jest i rozdzielczość mózgu ludzkiego. Człowiek nigdy nie pozna siebie, nigdy nie zobaczy dalej, bo z natury jesteśmy pozbawieni tej możliwości. Jesteśmy tak jak bakteria żołądkowa, która nigdy nie pozna tego co jest na księżycu, bo dla niej światem są kiszki, gdzie, niewykluczone, istnieją małe wytwórnie non camera. I być może te bakterie mają swój własny język filmowy, podobnie jak i my. I być może my też jesteśmy jakąś bakterią w żołądku kosmicznego potwora, producenta filmowego. I to właśnie, byłoby świetne kino filozoficzne. Rozmawiał Jan Fejkiel