ostry wywiad zaangażowany

Transkrypt

ostry wywiad zaangażowany
OSTRY WYWIAD ZAANGAŻOWANY, CZYLI JAK ROBIĆ FILMY I WYGRYWAĆ
FESTIWALE BEZ UŻYCIA KAMERY
Jerzy Armata
„Gazeta Popołudniowa” z 2 VII 1980, nr 145
– Jest Pan autorem kilkunastu filmów animowanych, laureatem licznych nagród i
wyróżnień na krajowych i międzynarodowych festiwalach filmowych. Bieżący rok
zalśnił dla Pańskiej twórczości szczególnym blaskiem: Srebrny Pegaz na XI
Przeglądzie Filmów o Sztuce w Zakopanem dla filmu „Dziadowski blues non camera,
czyli nogami do przodu”. Grand Prix Złoty Lajkonik na Ogólnopolskim i Brązowy Smok
na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie za „Ostry
film zaangażowany”. Realizuje Pan filmy w sposób niekonwencjonalny, metodą tzw.
non camera. Na czym polega ta metoda?
– Non camera, to obejście całej machiny techniczno-biurokratycznej, jaka istnieje między
realizatorem filmowym, a gotowym dziełem. Dążę do takiego uproszczenia techniki
realizacyjnej, żeby film jak najdalej odsunąć od przemysłu, a zbliżyć do autora. Wielkie
wytwórnie filmowe są nieruchawe. Pracuje w nich cały sztab ludzi, przez ręce których musi
przejść taśma filmowa. W związku z tym efekt końcowy różni się znacznie od pomysłu
twórcy. Po wielu realizacjach klasycznych i po wielu kłopotach natury technicznobiurokratycznej, spróbowałem ominąć te wszystkie bariery. Zacząłem rysować filmy
bezpośrednio na taśmie, lakierować je i wyświetlać znajomym, np. na imieninach. Ale
ponieważ pracuję na etacie w Studio Filmów Animowanych, więc obowiązują mnie pewne
reguły. Film, który opuszcza wytwórnię musi być zrealizowany na taśmie światłoczułej. A
więc, jedynym problemem, z którym się borykam, jest mechaniczna reprodukcja materiału
ręcznie narysowanego na taśmie, ale to można wyeliminować. Po prostu trzeba taką taśmę
zawieźć do laboratorium i bezpośrednio z niej robić kopie filmowe. Jeżeli znajdę trochę
czasu, spróbuję zrealizować taki stuprocentowy non camerowy film. Marzę o tym. Non
camera jest dla mnie całą filozofią. Po prostu – „zrób to sam”. Nie chcę być uzależniony od
biurokracji, nacisków, układów. Chcę być samowystarczalny. Łatwiej się porozumieć z
samym sobą niż z innymi ludźmi.
– Poprzez to, Pańskie filmy stają się bardziej autorskie. Jest Pan bliższy swemu dziełu
niż inni twórcy, posługujący się tradycyjną metodą.
– Naturalnie. Wielu twórców filmowych posługiwało się techniką non camera, m. in. Norman
McLaren, u nas Kazimierz Urbański, Witold Giersz, czy Józef Robakowski. W tej technice
wypracowałem jednak dwie metody – malarską i graficzną – które są moimi wynalazkami.
Pierwsza polega na rysowaniu czy malowaniu filmu, ale nie bezpośrednio ręką, tylko przy
pomocy pantografu, druga to skojarzenie grafiki z taśmą filmową, tzn. odbijanie nie na
papierze, ale na taśmie.
– Czy metoda non camera to tylko nowinka techniczna, czy też widzi Pan w niej nową
drogę rozwojową dla animacji?
– Dostrzegam w tej metodzie dużą szansę, chociażby ze względów ekonomicznych. Taśma
filmowa jest coraz droższa, a ta metoda kosztuje praktycznie tylko czas, który poświęci
realizator na zrobienie filmu. Korzystać można z odpadów taśmy. W tej metodzie widziałbym
szansę dla szybkiego realizowania reklamówek, czołówek filmowych.
– Poza względami ekonomicznymi metoda ta niesie nowe możliwości twórcze, nowe
rozwiązania plastyczne...
– Oczywiście. Kino dąży do perfekcji technicznej, ale istnieją gdzieś pewne granice, podczas
gdy w technice non camera to po prostu nie wchodzi w grę. Non camera jest metodą dla
ludzi, którzy chcą robić filmy, a nie mają możliwości sprzętowych, zakupu taśmy, reflektorów,
itp...
– Pańskie filmy posiadają ciekawą, oryginalną plastykę oraz współgrającą z nią,
niejako dopełniającą, ścieżkę dźwiękową. Zresztą Brązowego Smoka na tegorocznym
krakowskim festiwalu otrzymał Pan za zintegrowanie strony muzycznej z obrazem.
Który zatem z elementów dzieła filmowego jest dla Pana najważniejszy?
– Nie mogę tego rozgraniczyć. Dźwięk i obraz w umyśle widza wzajemnie się nakładają
tworząc trzecią jakość, czyli działanie audiowizualne.
– Nad czym Pan aktualnie pracuje? Jakie plany na przyszłość?
– Aktualnie kończę realizację „I Księgi Pana Tadeusza”.
– Skąd ten pomysł?
– Trochę, żeby splatać figla kolegom, którzy robią niezwykle poważnie filozoficzne
opowiastki, podlewając je obficie cudowną plastyką, awangardową muzyką. Będzie to jakiś
eksperyment, który w efekcie może okazać się całkiem sympatyczny, poprzez to, że nie
będzie to film aktorski czy też precyzyjna animacja, a pulsująca, tchnąca życiem,
dynamiczna impresja. Dla mnie na przykład filmy disneyowskie są martwe, mimo że tam się
wszystko rusza w szalenie dynamiczny sposób, to jednak brak im jakiejś impresjonistycznej
wibracji. Wynika to z faktu, że filmy te raz wymyślone, nieustannie kopiowane przez cały
sztab ludzi mogą być praktycznie realizowane przez roboty. To już przemysł – taśma do
kolorowania. W moim wypadku nie ma mowy o przemyśle, to raczej rękodzieło.
– Czy zamierza Pan przenieść na ekran dalsze księgi „Pana Tadeusza”?
– Nie, w żadnym wypadku. To bardzo ciężka praca. I Księgę robiłem przez cały rok. Chyba,
żeby film się spotkał z dobrym przyjęciem... no, to wtedy można by pomyśleć. Na razie
zamierzam zrobić film typu „artysta o sobie” – o reżyserze Krzysztofie Gradowskim. Nagrody,
które zdobyłem na festiwalu krakowskim w dużej mierze zawdzięczam właśnie jemu.
Gradowski zrealizował film pt. „Non camera”, traktujący o tym, jak ja robię filmy, co z kolei
otworzyło oczy jurorom. Jurorzy, którzy widzieli mój film i film Gradowskiego, mieli pewną
pełnię – z jednej strony efekt mojej pracy, z drugiej dochodzenie do tego, warsztat. W
rewanżu chcę zrobić formę, której jeszcze nie było, a mianowicie dokument animowany.
Aktualnie polski dokument przeżywa kryzys. Ten kryzys chyba znacznie się pogłębi, kiedy
zrealizuję dokument aminowany non camera typu „gadająca głowa”, bo takiej formy nie ma,
nie było i być nie może. Ale spróbuję to zrobić, właśnie dla dowcipu. Pomysł jest
paranoiczny, ale czy świat nie jest paranoiczny...
Rozmawiał Jerzy Armata