Pobierz - piotrjaroszynski.pl
Transkrypt
Pobierz - piotrjaroszynski.pl
1 Piotr Jaroszyński Amahoro Podróż do serca Afryki 78 400 Szczecinek Klasztorna 16 Fundacja Nasza Przyszłość tel. (0-94) 373 11 60, lub 61, lub 62 2005 2 Nie można oszukać Boga (przysłowie Kirundi, 844) Od Autora Książkę tę – dziennik podróży – pisałem w trakcie mojego pobytu w Burundi i Ruandzie. Zostałem tam zaproszony przez nestora polskich misjonarzy, karmelitę, Ojca Jana Kantego Stasińskiego. Wprawdzie miałem przede wszystkim wygłosić na Uniwersytecie i w Seminarium w Bużumbura wykłady poświęcone kulturze i pokojowi, ale jechałem również z myślą o książce. Dlaczego? Dlatego że kraje, które zamierzałem odwiedzić, są naszym rodakom, a właściwie większości „białych ludzi” mało znane i raczej będą mało znane. Nie są to bowiem kraje posiadające jakiekolwiek zaplecze turystyczne. Otacza je także zła aura, zarówno ze względu na niedawną wojnę, jak i na groźne choroby. Wątpliwe, aby znalazło się wielu chętnych, którzy tam pojadą, z wyjątkiem misjonarzy i nielicznych wolontariuszy. To, co zobaczyłem, przeszło moje oczekiwania. Ale wcale nie dlatego, że w czasie mego pobytu miały miejsce jakieś mrożące krew w żyłach wydarzenia. Nie. Wojna jak na razie przeminęła, choć jej wspomnienie jest ciągle bliskie, nadal jest dużo wojska, a w stolicy Burundi obowiązuje godzina policyjna. Nie widziałem też słoni ani żyraf, ani lwów, tych zwierząt, które najczęściej oglądamy na filmach. Nie przedzierałem się też przez gęsty busz, pełen owadów i groźnych węży, z tej prostej przyczyny, że buszu tam gdzie byłem, nie ma. Mnie urzekli ludzie, których spotkałem, opowieści, jakie mi przekazali i przyroda, której dotąd nie widziałem. Podziw wzbudziła ofiarna i odważna postawa naszych misjonarzy. A wokół wszystkiego roztaczała się ta przedziwna aura miejsca, gdzie 3 przed setkami tysięcy lat, a może milionami rozpoczęła się wędrówka Człowieka na Ziemi. Była to więc nie tylko podróż w nieznane, ale podróż do serca, wędrówka do źródeł. Książka nosi tytuł „Amahoro”. Jest to słowo zaczerpnięte ze starego języka kirundi, jakim posługują się od wieków tamtejsi mieszkańcy. Słowo to znaczy: pokój z tobą! Patrząc bowiem na ziemię, tak niedawno zroszoną krwią, na bujną przyrodę, na tych pełnych radości i ciepła ludzi, na ich śpiew i taniec, straszne cierpienia i żarliwą wiarę, chciałoby się im przede wszystkim życzyć, aby zapanował pokój. Żeby to był prawdziwy pokój. I aby nie stracili swych korzeni, swego miejsca i swej kultury. Amahoro! ludom Batwa, Tutsi i Hutu. [...] Noc z 2 na 3 lutego 2004 Samolot kenijskich linii lotniczych Boeing 737 ma komplet pasażerów. Lecimy do Nairobi. Jest już ciemno. Zniknęły światła Amsterdamu. Stewardami są wysmukli Murzyni w czerwonych marynarkach. Ich sposób poruszania się jest uderzający, są miękcy jak koty, a równocześnie trzymają się prosto. Wśród pasażerów jest niewielu białych, dosłownie kilka osób. Afryka zaczęła się więc już w samolocie. Steward bardzo elegancko poprosił Murzyna, aby zamienił się ze mną miejscami. Tamten zgodził się, dzięki temu lot, przy takim wzroście, nie był dla mnie udręką. Okazuje się bowiem, że lepsze miejsca, gdzie można „wyciągnąć nogi”, są przez kompanie zazwyczaj przyblokowane dla „swoich”, w Biurze Podróży czy na lotnisku komputer tych miejsc nie widzi. Jedyna szansa, to życzliwość osoby odprawiającej tuż przed wejściem na pokład albo zamiana z jakimś pasażerem. To ostatnie rzadko się udaje. A każdy, kto leciał dłużej niż 5 godzin, wie, co to 4 znaczy nie móc tak długo rozprostować nóg. Trzeba co jakiś czas wstawać, przejść się, a nawet pogimnastykować. Tak też niektórzy pasażerowie robili. Ale i spać się chce, a w niewygodnej pozycji, to żadne spanie. Zapadła już noc. Stewardzi bezszelestnie, z uśmiechem przewijają się wśród pasażerów, donosząc napoje. Mówią płynnie po angielsku. Na monitorze widać naszą trasę. Lecimy na południe, wzbijemy się nad Morze Śródziemne, miniemy Sycylię, a potem już Afryka, Egipt, Delta Nilu. Gdzieś daleko jest Polska i Europa. Takie to wszystko małe, a tyle hałasu, tyle konfliktów, spiętrzonych, zakręconych. Jak dobrze się oderwać, zobaczyć inny świat, innych ludzi. Pogasły już światła, pasażerowie układają się do snu, nieliczni zapalili małe lampki i czytają. Nadchodzi słodka senność. Oderwanie od ziemi. Poczucie nierzeczywistości. Nie na długo, co chwila następuje wybudzenie ze snu. Rzut oka na mapę. Wreszcie jest! Już lecimy nad Afryką. Cóż za dziwne uczucie. Europa została za nami. W oknach ciemności. Można sobie tylko wyobrazić rozległą i żyzną dolinę Nilu, kolebkę drugiej obok Mezopotamii najstarszej cywilizacji. Ale teraz to już przeszłość, zostały tylko piramidy, które milczą, wśród piasków. Nic nie widać. Ciemności egipskie. Lecąc nad Stanami Zjednoczonymi co chwilę widzimy światła miast i miasteczek, smugi reflektorów samochodowych na szosach, a tu ciągle ciemność, idealna, nieprzenikniona. I tak mija kolejna godzina. Nagle w tym morzu ciemności w dole na sporej nawet przestrzeni pojawiają się jakieś światełka, chyba miasto. Światła są dość blade, ale są, tam muszą mieszkać ludzie. Rzut oka na monitor, to Chartum. Brzmi wręcz mitologicznie. Jak odległe wspomnienie, któremu wielkość nadała literatura. Bo dla Polaka Chartum, to opowiadanie o Stasiu i Nel. Trudno uciec od Polski. Jest nawet tutaj, w tym mroku Afryki. 5 Ostatnia powieść schorowanego i podeszłego wiekiem Sienkiewicza, a tak młodzieńcza i polska. Chartum, to tutaj Staś nie ugiął się, nie dał się zastraszyć. Kluczowa scena powieści. Tę scenę wyrzucono z ostatniej filmowej adaptacji, brutalnie, bez sumienia. Nawet w czasach komunizmu na to się nie odważono. Pewnych filmów nie wolno oglądać, zwłaszcza tych, które mają na celu zniszczenie duszy arcydzieła, jego ideowego przesłania. Zostawia się tylko powłokę wydarzeń, upraszcza fabułę, okrasza realizmem scen drastycznych, żeby wstrząsnąć, ale nie dać do myślenia, nie budować nie doprowadzić do celu, jakim jest katharsis. Więc to było tak: Grek, bardzo inteligentny, ale moralnie rozmiękczony, radził Stasiowi, żeby przeszedł na islam. Tak dla formalności. Bo to jedyny sposób na ocalenie jego i Nel przed okrucieństwem Mahdiego. Grek przekonywał: „Otóż Mahdi zapyta cię prawdopodobnie, czy gotów jesteś przyjąć jego wiarę. Odpowiedz na to natychmiast, że tak – i że na jego widok od pierwszego rzutu oka spłynęło na ciebie nieznane światło łaski. Zapamiętaj sobie: „Nieznane światło łaski!...” To mu pochlebi i zaliczy cię może do mulazemów, to jest do swych sług osobistych. Będziecie mieli wówczas dostatek i wszelkie wygody, które uchronią was od chorób… Gdybyś postąpił inaczej, naraziłbyś siebie, to małe biedactwo, a nawet i mnie, który chce waszego dobra. Rozumiesz?” Stasiu zaczynał rozumieć, ale nie o rozumienie tu chodziło, lecz o postawę. A Grek przytaczał coraz mocniejsze argumenty, wiadomo należał do starożytnego narodu wychowanego nie tylko na filozofii, ale i na retoryce, a także na sofistyce. Odwołał się najpierw do przykładów. Tylko nieliczni katoliccy misjonarze i zakonnice zostali przy swojej wierze. Ocaleli, bo Koran zabrania mordować kapłanów. Ale ze świeckich wszyscy przeszli na islam: „Niemcy, Włosi, Koptowie, Anglicy, Grecy… ja sam…”. Po tych przykładach Grek przeszedł do słów. Przecież człowiek 6 może co innego powiedzieć, a co innego myśleć, w co innego wierzyć. Mówił: „W duszy każdy pozostał tym, czym był, i Bóg to widzi…”. Najważniejsze, żeby ocalić życie. Stasiu milczał, więc Grek przypuszczał, że chłopiec postąpi tak, jak mu doradzał. Sienkiewicz pisze: „Gdy weszli do izby, Mahdi leżał na miękkim tapczanie, otoczony przez żony, z których dwie wachlowały go wielkimi strusimi piórami, inne dwie drapały mu lekko podeszwy u nóg.” Prorok napawał się życiem rodzinnym. Gdy usiadł, goście padli na twarz, a potem uklękli. Wszyscy… z wyjątkiem Stasia. „Twarz mu zbladła, ale oczy świeciły mocno i z całej jego postawy i podniesionej hardo do góry głowy, z zaciśniętych ust, łatwo było poznać, że coś przeważyło się w nim, że niepewność i obawa przeszły, że powziął jakieś nieugięte postanowienie, od którego za nic nie odstąpi.” Odwaga Stasia nie była przypadkowa. Przejął ją po swoim ojcu, Władysławie Tarkowskim, który był powstańcem styczniowym, a zesłany na Syberię, potrafił z niej uciec. Teraz jego syn patrzył śmierci w oczy, nie wśród mrozu i śniegu, ale w gorączce i słońcu. „Czy chcesz przyjąć moją naukę?” pyta Mahdi. Staś tłumaczy, że jej nie zna i nie przyjmie jej ze strachu, bo nie jest tchórzem. Mahdi ponawia pytanie, tym razem z pełną grozą: „Więc odrzucasz moją naukę?” Stasiu bez wahania odpowiada: „Jestem chrześcijaninem jak mój ojciec…”. Stało się. Staś się nie ugiął, „… dzielny chłopak, nieodrodny potomek obrońców chrześcijaństwa, prawa krew zwycięzców spod Chocimia i Wiednia…”. Chocim – ostała się jeszcze twierdza nad Dniestrem, choć ślady polskie nieomal doszczętnie wymazano. Ostał się Wiedeń. W podzięce za rok 1683 w sto lat później rozebrano nasz kraj. Znikły już światła, znowu nieprzenikniona ciemność, nic nie widać, choć oko wykol. Większość pasażerów śpi twar- 7 dym snem. Mnie też łapie drzemka, ale nagle kątem oka widzę na niebie księżyc. Jakże śmieszny! Jest w nowiu, ale w pozycji poziomej, jak kołyska albo półmisek, można go pobujać. Jesteśmy w strefie podzwrotnikowej, to dlatego on tak wygląda. Trudno się oprzeć pokusie patrzenia na zjawisko dla nas zupełnie niezwykłe. Co więcej, księżyc afrykański nie kłamie. Jeśli ma kształt litery C, to naprawdę będzie rósł („crescit”). U nas „luna mendax”, księżyc kłamca, gdy ma kształt litery C, wcale nie rośnie, ale maleje („decrescit”). A gdy ma kształt litery D, to nie maleje („decrescit”), ale rośnie. Tak naprawdę Afryka zaczęła się dla mnie nocą nad Chartumem, i od tego śmiesznego księżyca. Teraz można już spać, myśląc tylko o tym, co mnie czeka, o Afryce w pełni blasku gorącego słońca. Półtorej godziny przed lądowaniem stewardzi roznieśli ciepłe, zwilżone chusteczki. Pasażerowie zaczęli się budzić. Za chwilę obsługa poda herbatę, kawę i śniadanie. Sen nie był długi, często przerywany, ale mimo wszystko człowiek budzi się do nowego dnia z nowymi siłami. Zbliżamy się do Nairobi. Jest 5 czasu lokalnego. Na wschodzie pojawił się pomarańczowy świt, ale samego wschodu słońca już nie widziałem, bo samolot zmienił kierunek i w moim oknie znowu było ciemno. Samolot zniża lot. Pod nami sawanna. Jest jeszcze szarówka. Wreszcie tak upragnione uderzenie kół o asfalt. Wylądowaliśmy. Jesteśmy nie nad Afryka, ale już w Afryce. Minęły zaledwie minuty, a zrobiło się jasno. Wstał dzień. Gdy opuściliśmy pokład, było w pół do siódmej, ale słońce, mimo że dopiero znajdowało się nieco ponad horyzontem, świeciło tak ostro jak u nas w południe. Było białe. Oczom pasażerów ukazał się krajobraz płaski, równinny; jakieś trawy, krzewy, gdzieniegdzie tak charakterystyczne afrykańskie drzewa, akacje, parasolowce. Widoczność jednak nie najlepsza. Powietrze przyćmione. Lotnisko dość duże i nowoczesne. 8 Jedno z największych w Afryce, tu krzyżują się loty w różne strony, stacja przesiadkowa, biali przylatują tu na safari. Wewnątrz sklepy już są otwarte, najwięcej pamiątek, rzeźby w ciemnym drewnie, tańczący murzyni, słonie, żyrafy, lwy, naszyjniki z kamieni półszlachetnych. Przerwa trwała niedługo. Można było trochę pospacerować korytarzami, żeby pobudzić krążenie. Część pasażerów znów zeszła na płytę lotniska, czekał na nas całkiem spory Boeing. Okazało się, że chętnych do Bużumbury nie brakuje. Mamy komplet. Atmosfera jest dobra, wręcz swojska. Pilot przez mikrofon zawołał radośnie, że jesteśmy w Boeingu 737, tak jakby to była kolaska. Za chwilę fruniemy! Ale zaraz. Stop. Nie fruniemy. Popsuł się jeden z komputerów. Stoimy. Godzinę. Nie ma znaczenia. Pierwszy znak, że jesteśmy w Afryce. Przestajemy się spieszyć, nic nie ucieknie. Można chłonąć ten nowy dla mnie poranek, nowe światło, nowe powietrze, nowy pejzaż. Nic specjalnego, ale koi wzrok. Na pokładzie samolotu tylko ja jestem biały. Faktycznie więc musimy lecieć już do samego wnętrza Afryki. Ale dlaczego biali tam nie latają? Wreszcie ruszyliśmy. Grzał ostro i szybko wzniósł się w górę, ale z powodu tej mętności powietrza nie było nic widać, zwłaszcza chciałem zobaczyć jezioro Wiktoria. Może nawet Kilimandżaro i Mont Kenya? Niestety, ani jeziora, ani gór, tylko białe mleko, ni to chmury, ni to mgły. Po godzinie samolot wylądował w Bużumbura. Zupełnie inny świat. Lotnisko malutkie, budynki w kształcie murzyńskich lepianek. Na płycie widać żołnierzy różnych formacji, białe kaski ONZ, wojsko miejscowe i policję. Stoją z karabinami i patrzą w naszą stronę. Tu jest już Afryka odcięta od świata, nie dla turystów, nie dla wścibskich. Afryka, w której czuje się jeszcze to dziwne napięcie. Widać gołym okiem. 9 Dziwne uczucie. Tutaj mam mieszkać wśród tych żołnierzy i ludzi, których jeszcze nie poznałem. Pasażerowie wychodzą z samolotu i piechotą udają się do jednego z wejść. Jest ich niewielu, reszta leci do Kigali, stolicy Ruandy. Jesteśmy daleko od dzisiejszego świata zaprojektowanego przez rynek i polityków, nikt tu nie bawi się w grę pozorów. Może dlatego łatwiej zobaczyć prawdziwe zachowanie ludzi. Widzę, że się nie pomyliłem. Tutaj musiałem przylecieć. Nim zdążyłem wypełnić formularz wizowy pojawiły się rozpromieniony Ojciec Jan. Przebywa w Afryce od 30 lat. Był na misjach w Kongo, teraz jest tutaj. Kiedyś studiował filozofię na moim wydziale i u tego samego profesora (Ojca Krąpca). Wyściskaliśmy się serdecznie. Ale trzeba dać sobie radę z przejściem przez kontrolę paszportową, wykupić wizę, odebrać bagaż. Wiele zależy od tego, jakie się ma podejście. Trzeba rozmawiać, okazać życzliwość, dać nawet dwóm tragarzom zarobić po dolarze, wtedy celniczka puści wolno. Nie być skąpym. Bo tylko się traci. Wszędzie. I już jedziemy. Toyota ojca ma kierownicę z prawej strony. Czy tu jest ruch lewostronny? Nie, tylko takie samochody są dwa razy tańsze, przychodzą z Emiratów. I rzeczywiście widać było wiele pojazdów przystosowanych do ruchu lewostronnego. Jedziemy. Droga powybijana. To nic. Po obu stronach pola ryżowe, wyglądają jak podmokłe łąki. Na drodze piesi niosą potężne bele zielonej trawy na głowach. Inni wiozą je na rowerach. Samochody trąbią, rowerzyści zajeżdżają drogę. Wszyscy czarni, ani jednego białego. I to stresujące wyprzedzanie ciężarówek, kierowca musi mocno zjechać na lewą stronę, żeby zobaczyć, czy coś nie nadjeżdża z naprzeciwka. A szosa jest dość wąska, łatwo o czołowe zderzenie. Wzdłuż drogi ciągną się wysokie, co najmniej czterometrowe mury, okolone tłuczonym szkłem lub drutem kolczastym. Czy to więzienie, pytam? Nie, to są zakłady lub hurtownie, które w 10 ten sposób chronią się przed złodziejami, wyjaśnia Ojciec. Pełno pieszych, ciemne, harmonijne twarze, duże oczy, krótko przycięte włosy, sprężyste sylwetki. Kobiety owinięte w bardzo kolorowe tkaniny. Od czasu do czasu przejeżdża biała terenowa Toyota z żołnierzami ONZ. Też czarni. Pochodzą z innych krajów afrykańskich, wielu z Afryki Południowej. Mogą sporo zarobić. Mimo zmęczenia całodobową podróżą oczy nie mogą się napatrzeć. Wszystko nowe, ziemia, trawy, drzewa, ludzie, powietrze. No i to lato w środku naszej zimy. Pewnie ze 30 stopni w cieniu. Jest dość duszno, zbiera się na deszcz. Rozmawiamy przez cały czas, Ojciec Jan pyta mnie, co słychać w Polsce, a ja co dzieje się tutaj. Tematy się krzyżują, każdy spragniony jest czego innego. Ojciec tęskni za ojczyzną, a ja chcę oderwać się od świata afer, demoralizacji i kłamstwa. Jedziemy w kierunku jeziora. To było moje marzenie: stanąć na brzegu Tanganiki. Poczuć zapach wody, przyjrzeć się jej barwie, dostrzec pulsujące w niej życie. Na horyzoncie widać, choć nie dość wyraźnie góry. Są za jeziorem. To Kongo. Ledwo widoczne. Do końca mojego pobytu nie zobaczę ich w całej okazałości, zawsze będą mniej lub bardziej przymglone. Dopiero gdy nadejdzie długa pora deszczowa, wtedy powietrze jest czyste i dokładnie widać, że góry pokryte są lasami. Teraz mamy tzw. krótką porę deszczową. Powietrze jest zaparowane. Najpierw jedziemy nad jezioro. Mamy się spotkać z synem byłego kolonizatora, Francuzem, który jest właścicielem restauracyjki tuż nad brzegiem. Wpadamy w kolejną dziurę w jezdni, ale jedziemy. Znowu dziura. Samochód podskakuje, czasem słychać metaliczny dźwięk ocierających się o piasek lub asfalt części podwozia. I kto tu skarży się na polskie drogi? Niech przyjedzie do Afryki. 11 Dojeżdżamy do jeziora. Już je widać, już przebłyskuje,. Po ostatnich ulewach woda ma kolor kakao. Trzciny są intensywnie zielone, z domieszką brązu. Młodzież murzyńska baraszkuje przy brzegu, choć Ojciec mówi, że można łatwo nabawić się bilariozy. Czego? pytam. Bilariozy, to taki mikroorganizm, który wchodzi w układ krwionośny, a następnie do mięśni, niszcząc je. Praktycznie nieuleczalna. Ale Murzyni są na nią nieco bardziej odporni niż biali. Więc my nie będziemy się kąpać, chociaż pogoda do tego zachęca. Restauracja jest też ogrodzona wysokim murem. Przy bramie stoi Murzyn. Zagadujemy go, jest bardzo uprzejmy, a Ojciec rozmawia z nim swobodnie w języku kirundi. Wjeżdżamy. Chłopak na tarasie anonsuje nas właścicielowi. Wychodzi szczupły Francuz w średnim wieku. Jest bardzo kulturalny, to jest ich standard zachowania, gdziekolwiek by się nie znaleźli, nie umieją nie być kulturalni. Eleganckie zwroty grzecznościowe, życzliwe podejście. Tak mi brakuje tego w Polsce, takiego standardu zachowania, podstawowe gesty: przywitanie się, zagajenie rozmowy, pożegnanie. Już nawet nie chodzi o kindersztubę, ale o minimum kultury. A przecież słynęliśmy kiedyś z grzeczności. Co się z nią stało? Kawiarenka jest parterowa, stoliki pod parasolami krytymi trzciną. Goście zjawią się później, wieczorem, teraz jeszcze za wcześnie. Pachnie wodą, która opalizuje w porannym słońcu. Nie ma problemu, żeby jutro rano ktoś wziął mnie na ryby, z brzegu, nieźle biorą. O łódce nie ma mowy. Zresztą w takim słońcu się nie wędkuje. Tak czy inaczej będę łapać na Tanganice. Brzmi to bardzo wzniośle, ale jak będzie w rzeczywistości? Żegnamy się z właścicielem i ruszamy w kierunku domu. Murzyn otwiera nam bramę i macha ręką. Odmachujemy z uśmiechem. Czy oni zawsze są tacy sympatyczni? Tak, odpo- 12 wiada ojciec, na ulicy, w urzędzie, nawet w więzieniu. Oni już tacy są. Miasto jest nieduże. Liczy ok. 300 tys. mieszkańców. Ojciec mieszka blisko centrum, tuż przy katedrze, za którą znajduje się seminarium. Podjeżdżamy pod wysoki mur, po środku metalowa brama. Ojciec mocno i zdecydowanie trąbi. To jest umówiony znak. Brama otwiera się, z boku stoi czarny chłopak, boy, i macha przyjaźnie ręką. Posesja jest chroniona dzień i noc. Zdarzają się napady. Ojca spotkało to już dwa razy. Trzeba się więc zabezpieczać. Jeden z boyów zajmuje się kuchnią, dwóch innych pilnuje dzień i noc, na zmianę. Kucharz, Rafaeli, jest znanym specjalistą od placków pieczonych z pociętym w plastry bananem. Misjonarze lub misjonarki z różnych zgromadzeń są tu częstymi gośćmi, przyjeżdżają i odjeżdżają. Zawsze są jakieś sprawy do załatwienia w stolicy. Posesja w czasach kolonialnych należała do belgijskiego lekarza. Przed laty kupili ją karmelici na potrzeby misji. Wyposażenie jest bardzo skromne, ale nie brakuje niczego, co niezbędne. Nie trzeba przepychu tam, gdzie siedząc na tarasie można godzinami patrzeć na palmy, cytryny, papaje, słuchać śpiewu kolorowych ptaszków. Ogród jest zadbany, bujny, tryska zielenią. To, co u nas rośnie w mikroskopijnej skali w doniczkach, tu zajmuje z rozmachem cały ogród, potężne liście, łodygi, kwiaty, owoce. Wchodzę do swojego pokoju. Nad łóżkiem rozwieszona moskitiera. Rozglądam się po ścianach, czy aby nie ma jakiegoś robactwa. Przez moment mignęła jasnozielona jaszczurka, by schować się gdzieś w ciemnym kącie. Potem dowiem się, że to dla nas pożyteczne istoty, bo zjadają pająki i komary. Teraz dopiero czuję zmęczenie po locie z Polski. Ale to tylko zmęczenie, a nie przestawienie dnia z nocą, jak to się dzieje w USA czy Kanadzie. Trzeba się tylko nocą dobrze wyspać i wrócić świeżość. 13 Ale teraz jest za wcześnie na sen. Siadamy z Ojcem na fotelach pod ścianą, od słońca chroni nas duży okap. Wzrok zanurza się w bujny ogród. Ojciec podaje mi nazwy drzew, krzewów i owoców. Ale ptaszków nie zna. Jest tego tutaj za dużo. Najpierw, bo jeszcze dziś, musimy załatwić wizę pobytową na pozostałe dni, z możliwością wyjazdu do Ruandy. Na lotnisku bowiem wykupuje się wizę tylko na trzy dni. Jesteśmy umówieni z dyrektorem ds. cudzoziemców. Centrum miasta nie przypomina stolicy państwa. Nie sili się na to, żeby być jakąś wizytówką. Zresztą dla kogo? Przecież turyści tu nie przyjeżdżają, ani biznesmeni. Obcy to trochę urzędników placówek dyplomatycznych, wolontariusze organizacji charytatywnych, misjonarze, no i wojska ONZ-u. Dla nich to są po prostu realia pracy. Parterowe, odrapane domy, dziurawe ulice, pogniecione samochody, mnóstwo pieszych. Jak po trzęsieniu ziemi, a przynajmniej po wielkiej ulewie. Dziwna rzecz, ale to wcale nie przeszkadza, tak tu jest, przepływa życie. Jest na co patrzeć. Są ludzie, tryskają witalnością i barwami. Wystarczy, że samochód się zatrzyma, a już podbiegają do nas roześmiane dzieci i handlarze. Dzieci chcą cukierka, a handlarze oferują wyroby z kamieni półszlachetnych, jak malachit czy hematyt, inni kawę rozpuszczalną, jeszcze inni jajka, kury, króliki, a na koniec piękne ryby z Tanganiki. To chyba owe słynne kapitany? Ojciec już wcześniej zapowiedział się w urzędzie, ale jak to z urzędnikami, nigdy nic nie wiadomo. Zdradził mi sekret: w Afryce jeśli sprawa jest prosta i pewna, trzeba iść do białego, bo Murzyn będzie kombinował, wydziwiał, a biały od razu załatwi. Ale jeżeli sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, a coś trzeba popchnąć w miarę szybko, zaś normalnym trybem może za długo trwać, to lepiej iść do Murzyna, u niego jakoś prędzej pójdzie. Więc idziemy do Murzyna. Przed drzwiami 14 stoją mundurowi urzędnicy, anonsują nas, wchodzimy. Gabinet jest prosty, a nawet prowizoryczny w swoim wystroju, ściany betonowe pociągnięte zieloną farbą olejną. Widać dwa portrety prezydenta, w ramkach, i w kalendarzu. Jegomość ma włosy szpakowate i jest dość postawny. Na nasz widok dyrektor wstaje, podchodzi, wita się najpierw z Ojcem Janem, a potem, po przedstawieniu, ze mną. Po czym prosi, abyśmy usiedli. Słucha, co ma do powiedzenia Ojciec Jan. Przyglądam się dyskretnie dyrektorowi. Jest średniego wzrostu, nawet przystojny, harmonijnie zbudowany, o miłej powierzchowności. Biała koszula w jasnoniebieskie paski, granatowy krawat w złote pionowe kreski, złota obrączka na palcu. Słucha nie przerywając. Następnie podnosi telefon i dzwoni, o coś prosi. Za chwilę przychodzi urzędnik, podaje z wyraźnym respektem jakieś kwestionariusze, dyrektor rzuca okiem i mówi, to nie te. Czekamy, a Ojciec Jan opowiada o naszych dalszych planach. Gdy za chwilę dotarły właściwe papiery, dyrektor bardzo zwięźle mówi: proszę to wypełnić, nakleić dwa zdjęcia, i przynieść do mnie jutro rano. Żegnamy się. Coś, co mogło trwać kilka dni, będzie załatwione z dnia na dzień. Ale skąd tu wziąć zdjęcia? Jeździmy po dziurawych ulicach miasta, wśród rozklekotanych samochodów, mnóstwa pieszych. Są Photocopie, ale nie zdjęcia. Wreszcie Ojciec zrezygnowany mówi, podjedziemy do moich znajomków artystów. Byli. Siedzieli w cieniu pod jakimś domem. Gdy zobaczyli Ojca, rzucili się hurmem, a za nimi handlarze, jeden chciał sprzedać kawę, drugi ser, trzeci w koszyku miał przepiękne ryby z jeziora, podobne do okoni, ale większe, i z bardziej zakrzywionym garbem. Ojciec zaczął z nimi rozmawiać, dochodzili nowi. Jeden miał rzeźbione w drewnie żyrafy, inny jakieś bębny. Chyba stąd nie wyjdziemy, bo cały samochód jest obstawiony. Ale jakoś się udało, wiemy gdzie robią zdjęcia, ponadto mamy kilka słoików kawy, za grosze, bo handla- 15 rze jeszcze taniej kupują albo wręcz dostają od żołnierzy ONZ, którzy tego wszystkiego nie mogą przejeść. Na żołnierzy ONZ, których tu stacjonuje ok. 6 i pół tysiąca, organizacja ta wydaje jeden milion dolarów dziennie, a państwo Burundi 70% swojego dochodu. Względny spokój kosztuje, pod pozorem zagrożenia można też nieźle się obłowić. Wracamy wreszcie do domu. Ależ to rozkosz patrzeć na tę bujną zieleń, w mig zapomina się o upale i wszelkich niedogodnościach tutejszego życia. Wieczorem msza w liceum. Gdy podjechaliśmy do szkoły, kaplica była pusta. Po chwili zawyła syrena, taka jak w razie pożaru. Chodzi o to, że miejscowi kapłani mają afrykańskie poczucie czasu, przybywają o różnych porach. Tylko Ojciec przyjeżdża punktualnie. Ale dla niego nie robi się wyjątku. Gdy kapłan przyjeżdża, syrena wszystkich powiadamia. I rzeczywiście, w ciągu 10 minut kaplica była pełna młodzieży licealnej, której w sumie w szkole jest ponad 400. Mają tu internat i boisko sportowe. Zebrani ćwiczą śpiew. Są instrumenty perkusyjne i akordeon. Potem zobaczę, że w każdym kościele, w każdej kaplicy muszą być bębny, jak u nas organy. Nieomal wszędzie tak i tu jest dyrygent. Śpiewają część po francusku, a część w swoim języku kirundi. Śpiewają wszyscy, podzieleni na głosy. Tak czysto i z takim poczuciem rytmu, że w życiu czegoś podobnego nie słyszałem. Po prostu wspaniale, śpiewając cali są muzyką. Nie ma to nic wspólnego z tym, co u nas określa się mianem „murzyńskiego wycia”. Nie widziałem ani jednej osoby, która nie śpiewałaby pełnym głosem. W czasie śpiewu podnoszą ręce albo rytmicznie klaszczą. Ale robią to subtelnie i miękko. Jest to ich tradycja wpisana w naturę, którą biali mogą tylko zewnętrznie i dość sztucznie, by nie powiedzieć denerwująco naśladować. Afryka odkryła pierwszy rąbek swojej tajemnicy. Ci ludzie, mimo tak uderzającej nas odmienności i strasznych 16 przejść, mają w sobie coś świeżego, rwą się do życia, nie są zarażeni gangreną cynizmu, sceptycyzmu, relatywizmu, abnegacji, tym co trawi człowieka Zachodu, również naszą młodzież. Nie wiem, czy nawet znają takie słowa, będące wyrazem dekadencji. Oni są silnie zaangażowani w to, co robią, i robią to na swoja miarę doskonale. Jest to ożywcze i jakże inspirujące. Dlatego chce się z nimi być, patrzeć na nich, słuchać, rozmawiać. Gdy wracaliśmy, było już ciemno. Cały czas słyszałem ten niezwykły śpiew. Jakaś dziewczyna śpiewała drugim głosem, bardzo wysoko, przebijała się przez chór i instrumenty, nadając całości niezwykle dramatyczny wyraz. Słyszałem ją, ten głos pozostał we mnie, choć przecież nigdy nie potrafiłbym sam tak zaśpiewać. Są więc w nas przeżycia, które słyszymy, które znamy, ale których nie umiemy wypowiedzieć. Jutro rano spotkanie u nuncjusza, a w niedzielę wieczorem msza… w więzieniu. Wielu więźniów ma wyroki śmierci. Oskarżani są za morderstwa, ale tak naprawdę są to wyroki polityczne. Ojciec tłumaczy, że oni mają do swojej styuacji przedziwny stosunek. Pytał się niejednego, czy nie boi się wyroku; odpowiadali, że nie, bo przecież każdy i tak musi umrzeć. Niektórzy nawet tak mówią: lepiej mieć wyrok będąc niewinnym, niż być winnym i nie mieć wyroku. Jest wiele nawróceń. A wreszcie mają w więzieniu… swoją parafię. Noc zapadła szybko, szybko też nadszedł sen. Ale spało się ciężko. Pod moskitierą jest dość duszno, a i głowa pełna wrażeń, myśli, niepokojów. Dobrze, że można było zadzwonić do domu i powiedzieć: „doleciałem.” Zatrzymać pulsowanie wyobraźni i nieokreślony strach, bo dla bliskich ten wyjazd do Afryki graniczył z szaleństwem.