Wioletta Wodnicka4. teksty

Transkrypt

Wioletta Wodnicka4. teksty
Kamizelka Bolesława Prusa
Niektórzy ludzie mają pociąg do zbierania osobliwości kosztowniejszych lub mniej
kosztownych, na jakie kogo stać. Ja także posiadam zbiorek, lecz skromny, jak zwykle w
początkach.
Jest tam mój dramat, który pisałem jeszcze w gimnazjum na lekcjach języka łacińskiego...
Jest kilka zasuszonych kwiatów, które trzeba będzie zastąpić nowymi, jest...
Zdaje się, że nie ma nic więcej oprócz pewnej bardzo starej i zniszczonej kamizelki.
Oto ona. Przód spłowiały, a tył przetarty. Dużo plam, brak guzików, na brzegu dziurka,
wypalona zapewne papierosem. Ale najciekawsze w niej są ściągacze. Ten, na którym znajduje się
sprzączka, jest skrócony i przyszyty do kamizelki wcale nie po krawiecku, a ten drugi, prawie na
całej długości, jest pokłuty zębami sprzączki.
Patrząc na to od razu domyślasz się, że właściciel odzienia zapewne co dzień chudnął i
wreszcie dosięgnął tego stopnia, na którym kamizelka przestaje być niezbędną, ale natomiast
okazuje się bardzo potrzebnym zapięty pod szyję frak z magazynu pogrzebowego.
Wyznaję, że dziś chętnie odstąpiłbym komu ten szmat sukna, który mi robi trochę kłopotu.
Szaf na zbiory jeszcze nie mam, a nie chciałbym znowu trzymać chorej kamizelczyny między
własnymi rzeczami. Był jednak czas, żem ją kupił za cenę znakomicie wyższą od wartości, a
dałbym nawet i drożej, gdyby umiano się targować. Człowiek miewa w życiu takie chwile, że lubi
otaczać się przedmiotami, które przypominają smutek.
Smutek ten nie gnieździł się u mnie, ale w mieszkaniu bliskich sąsiadów. Z okna mogłem co
dzień spoglądać do wnętrza ich pokoiku.
Jeszcze w kwietniu było ich troje: pan, pani i mała służąca, która sypiała, o ile wiem, na
kuferku za szafą. Szafa była ciemnowiśniowa. W lipcu, jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, zostało ich
tylko dwoje: pani i pan, bo służąca przeniosła się do takich państwa, którzy płacili jej trzy ruble na
rok i co dzień gotowali obiady.
W październiku została już tylko - pani, sama jedna. To jest niezupełnie sama, ponieważ w
pokoju znajdowało się jeszcze dużo sprzętów: dwa łóżka, stół, szafa... Ale na początku listopada
sprzedano z licytacji niepotrzebne rzeczy, a przy pani ze wszystkich pamiątek po mężu została
tylko kamizelka, którą obecnie posiadam.
Lecz w końcu listopada pewnego dnia pani zawołała do pustego mieszkania handlarza
starzyzny i sprzedała mu swój parasol za dwa złote i kamizelkę po mężu za czterdzieści groszy.
Potem zamknęła mieszkanie na klucz, powoli przeszła na dziedziniec, w bramie oddała klucz
stróżowi, chwilę popatrzyła w swoje niegdyś okno, na które padały drobne płatki śniegu, i - znikła
za bramą.
Na dziedzińcu został handlarz starzyzny. Podniósł do góry wielki kołnierz kapoty, pod
pachę wetknął dopiero co kupiony parasol i owinąwszy w kamizelkę ręce czerwone z zimna,
mruczał:
- Handel, panowie... handel!... Zawołałem go.
- Pan dobrodziej ma co do sprzedania? - zapytał wchodząc.
- Nie, chcę od ciebie coś kupić.
- Pewnie wielmożny pan chce parasol?... - odparł Żydek. Rzucił na ziemię kamizelkę, otrząsnął
śnieg z kołnierza i z wielką usilnością począł otwierać parasol.
- A fajn mebel!... - mówił. - Na taki śnieg to tylko taki parasol... Ja wiem, że wielmożny pan może
mieć całkiem jedwabny parasol, nawet ze dwa: Ale to dobre tylko na lato!..
- Co chcesz za kamizelkę? - spytałem.
- Jake kamyzelkie?... - odparł zdziwiony, myśląc zapewne o swojej własnej.
Ale wnet opamiętał się i szybko podniósł leżącą na ziemi.
- Za te kamyzelkie?... Pan dobrodziej pyta się o te kamyzelkie?...
A potem, jakby zbudziło się w nim podejrzenie, spytał: - Co wielmożnego pana po take
kamyzelkie?!...
- Ile chcesz za nią?
Żydowi błysnęły żółte białka, a koniec wyciągniętego nosa poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Da wielmożny pan... rubelka! - odparł roztaczając mi przed oczyma towar w taki sposób, ażeby
okazać wszystkie jego zalety.
- Dam ci pół rubla.
- Pół rubla?... taky ubjór?... To nie może być! - mówił handlarz.
- Ani grosza więcej.
- Niech wielmożny pan żartuje zdrów!... - rzekł klepiąc mnie po ramieniu. - Pan sam wi, co taka
rzecz jest warta. To przecie nie jest ubjór na małe dziecko, to jest na dorosłe osoby...
- No, jeżeli nie możesz oddać za pół rubla, to już idź. Ja więcej nie dam.
- Ino niech się pan nie gniewa! - przerwał mięknąc. -Na moje sumienie, za pół rubelka nie mogę,
ale - ja zdaję się na pański rozum... Niech pan sam powie: co to jest wart, a ja się zgodzę!... Ja wolę
dołożyć, byle to się stało, co pan chce.
- Kamizelka jest warta pięćdziesiąt groszy, a ja ci daję pół rubla.
- Pół rubla?... Niech będzie już pół rubla!... - westchnął wpychając mi kamizelkę w ręce. - Niech
będzie moja strata, byle ja z gęby nie robił... ten wjatr!...
I wskazał ręką na okno, za którym kłębił się tuman śniegu. Gdym sięgnął po pieniądze,
handlarz, widocznie coś przypomniawszy sobie, wyrwał mi jeszcze raz kamizelkę i począł szybko
rewidować jej kieszonki.
- Czegóż ty tam szukasz?
- Możem co zostawił w kieszeni, nie pamiętam! - odparł najnaturalniejszym tonem, a zwracając mi
nabytek dodał:
- Niech jaśnie pan dołoży choć dziesiątkę!...
- No, bywaj zdrów! - rzekłem otwierając drzwi.
- Upadam do nóg!... Mam jeszcze w domu bardzo porządne futro...
I jeszcze zza progu, wytknąwszy głowę, zapytał:
- A może wielmożny pan każe przynieść serki owczych?...
W parę minut znowu wołał na podwórzu: „Handel! handel!...” - a gdym stanął w oknie,
ukłonił mi się z przyjacielskim uśmiechem.
Śnieg zaczął tak mocno padać, że prawie zmierzchło się. Położyłem kamizelkę na stole i
począłem marzyć to o pani, która wyszła za bramę nie wiadomo dokąd, to o mieszkaniu, stojącym
pustką obok mego, to znowu o właścicielu kamizelki, nad którym coraz gęstsza warstwa śniegu
narasta...
Jeszcze trzy miesiące temu słyszałem, jak w pogodny dzień wrześniowy rozmawiali ze sobą.
W maju pani raz nawet - nuciła jakąś piosenkę, on śmiał się czytając „Kuriera Świątecznego”. A
dziś...
Do naszej kamienicy sprowadzili się na początku kwietnia. Wstawali dość rano, pili herbatę
z blaszanego samowaru i razem wychodzili do miasta. Ona na lekcje, on do biura.
Był to drobny urzędniczek, który na naczelników wydziałowych patrzył z takim podziwem
jak podróżnik na Tatry. Za to musiał dużo pracować, po całych dniach. Widywałem nawet go i o
północy, przy lampie, zgiętego nad stolikiem.
Żona zwykle siedziała przy nim i szyła. Niekiedy spojrzawszy na niego przerywała swoją
robotę i mówiła tonem upominającym:
- No, już dość będzie, połóż się spać:
- A ty kiedy pójdziesz spać?...
- Ja... jeszcze tylko dokończę parę ściegów...
- No... to i ja napiszę parę wierszy...
Znowu oboje pochylali głowy i robili swoje. I znowu po niejakim czasie pani mówiła:
- Kładź się!... kładź się!...
Niekiedy na jej słowa odpowiadał mój zegar wybijając pierwszą.
Byli to ludzie młodzi, ani ładni, ani brzydcy, w ogóle spokojni. O ile pamiętam, pani była
znacznie szczuplejsza od męża, który miał budowę wcale tęgą. Powiedziałbym, że nawet za tęgą na
tak małego urzędnika.
Co niedzielę, około południa, wychodzili na spacer trzymając się pod ręce i wracali do
domu późno wieczór. Obiad zapewne jedli w mieście. Raz spotkałem ich przy bramie oddzielającej
Ogród Botaniczny od Łazienek. Kupili sobie dwa kufle doskonałej wody i dwa duże pierniki, mając
przy tym spokojne fizjognomie mieszczan, którzy zwykli jadać przy herbacie gorącą szynkę z
chrzanem.
W ogóle biednym ludziom niewiele potrzeba do utrzymania, duchowej równowagi. Trochę
żywności, dużo roboty i dużo zdrowia. Reszta sama się jakoś znajduje.
Moim sąsiadom, o ile się zdaje, nie brakło żywności, a przynajmniej roboty. Ale zdrowie nie
zawsze dopisywało.
Jakoś w lipcu pan zaziębił się, zresztą nie bardzo. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności
dostał jednocześnie tak silnego krwotoku, że aż stracił przytomność.
Było to już w nocy. Żona, utuliwszy go na łóżku, sprowadziła do pokoju stróżowę, a sama
pobiegła po doktora. Dowiadywała się o pięciu, ale znalazła ledwie jednego, i to wypadkiem, na
ulicy.
Doktór, spojrzawszy na nią przy blasku migotliwej latarni, uznał za stosowne ją przede
wszystkim uspokoić. A ponieważ chwilami zataczała się, zapewne ze zmęczenia, a dorożki na ulicy
nie było, więc podał jej rękę i idąc tłomaczył, że krwotok jeszcze niczego nie dowodzi.
- Krwotok może być z krtani, z żołądka, z nosa, z płuc rzadko kiedy. Zresztą, jeżeli człowiek
zawsze był zdrów, nigdy nie kaszlał...
- O, tylko czasami! - szepnęła pani zatrzymując się dla nabrania tchu.
- Czasami? to jeszcze nic. Może mieć lekki katar oskrzeli.
- Tak... to katar! - powtórzyła pani już głośno.
- Zapalenia płuc nie miał nigdy?...
- Owszem!... - odparła pani, znowu stając. Trochę się nogi pod nią chwiały.
- Tak, ale zapewne już dawno?... - pochwycił lekarz.
- O, bardzo... bardzo dawno!... - potwierdziła z pośpiechem. - Jeszcze tamtej zimy.
- Półtora roku temu.
- Nie... Ale jeszcze przed Nowym Rokiem... O, już dawno!
- A!... Jaka to ciemna ulica, a w dodatku niebo trochę zasłonięte... - mówił lekarz.
Weszli do domu. Pani z trwogą zapytała stróża: co słychać? i dowiedziała się, że nic. W
mieszkaniu stróżowa także powiedziała jej, że nic nie słychać, a chory drzemał.
Lekarz ostrożnie obudził go, wybadał i także powiedział, że to nic.
- Ja zaraz mówiłem, że to nic! - odezwał się chory.
- O, nic!... - powtórzyła pani ściskając jego spotniałe ręce. Wiem przecie, że krwotok może być z
żołądka albo z nosa. U ciebie pewnie z nosa... - Tyś taki tęgi, potrzebujesz ruchu, a ciągle siedzisz...
Prawda, panie doktorze, że on potrzebuje ruchu?...
- Tak! tak!... Ruch jest w ogóle potrzebny, ale małżonek pani musi parę dni poleżyć. Czy może
wyjechać na wieś?
- Nie może... - szepnęła pani ze smutkiem.
- No - to nic! Więc zostanie w Warszawie. Ja będę go odwiedzał, a tymczasem - niech sobie poleży
i odpocznie. Gdyby się zaś krwotok powtórzył... - dodał lekarz.
- To co, panie? - spytała żona blednąc jak wosk.
- No, to nic. Mąż pani wypocznie, tam się zasklepi...
- Tam... w nosie? - mówiła pani składając przed doktorem ręce.
- Tak... w nosie! Rozumie się. Niech pani uspokoi się, a resztę zdać na Boga. Dobranoc.
Słowa doktora tak uspokoiły panią, że po trwodze, jaką przechodziła od kilku godzin,
zrobiło się jej prawie wesoło.
- No, i cóż to tak wielkiego! - rzekła, trochę śmiejąc się, a trochę popłakując.
Uklękła przy łóżku chorego i zaczęła całować go po rękach.
- Cóż tak wielkiego! - powtórzył pan cicho i - uśmiechnął się. Ile to krwi na wojnie z człowieka
upływa, a jednak jest potem zdrów!...
- Już tylko nic nie mów - prosiła go pani.
Na dworze zaczęło świtać. W lecie, jak wiadomo, noce są bardzo krótkie.
Choroba przeciągnęła się znacznie dłużej, niż myślano. Mąż nie chodził już do biura, co mu
tym mniej robiło kłopotu, że jako urzędnik najemny, nie potrzebował brać urlopu, a mógł wrócić,
kiedy by mu się podobało i - o ile znalazłby miejsce. Ponieważ gdy siedział w mieszkaniu, był
zdrowszy, więc pani wystarała się jeszcze o kilka lekcyj na tydzień i za ich pomocą opędzała
domowe potrzeby.
Wychodziła zwykle do miasta o ósmej rano. Około pierwszej wracała na parę godzin do
domu, ażeby ugotować mężowi obiad na maszynce, a potem znowu wybiegała na jakiś czas.
Za to już wieczory spędzali razem. Pani zaś, aby nie próżnować, brała trochę więcej do
szycia.
Jakoś w końcu sierpnia spotkała się pani z doktorem na ulicy. Długo chodzili razem. W
końcu pani schwyciła doktora za rękę i rzekła błagalnym tonem:
- Ale swoją drogą niech pan do nas przychodzi. Może też Bóg da!... On tak się uspakaja po każdej
pańskiej wizycie...
Doktór obiecał, a pani wróciła do domu jakby spłakana. Pan też, skutkiem przymusowego
siedzenia, zrobił się jakiś drażliwy i zwątpiały. Zaczął wymawiać żonie, że jest zanadto o niego
troskliwa, że on mimo to umrze, a w końcu zapytał:
- Czy nie powiedział ci doktór, że ja nie przeżyję kilku miesięcy?
Pani zdrętwiała.
- Co ty mówisz? - rzekła. - Skąd ci takie myśli?...
Chory wpadł w gniew.
- Oo, chodźże tu do mnie, o tu!... - mówił gwałtownie, chwytając ją za ręce. - Patrz mi prosto w
oczy i odpowiadaj: nie mówił ci doktór?
I utopił w niej rozgorączkowane spojrzenie. Zdawało się, że pod tym wzrokiem mur
wyszeptałby tajemnicę, gdyby ją posiadał.
Na twarzy kobiety ukazał się dziwny spokój. Uśmiechała się łagodnie, wytrzymując to
dzikie spojrzenie. Tylko jej oczy jakby szkłem zaszły.
- Doktór mówił - odparła - że to nic, tylko że musisz trochę wypocząć...
Mąż nagle puścił ją, zaczął drżeć i śmiać się, a potem machając ręką rzekł:
- No widzisz, jakim ja nerwowy!... Koniecznie ubrdało mi się; że doktór zwątpił o mnie... Ale...
przekonałaś mnie... Już jestem. spokojny!...
I coraz weselej śmiał się ze swoich przywidzeń.
Zresztą taki atak podejrzliwości nigdy się już nie powtórzył. Łagodny spokój żony był
przecie najlepszą dla chorego wskazówką, że stan jego nie jest złym.
Bo i z jakiej racji miał być zły? I Był wprawdzie kaszel, ale - to z kataru oskrzeli. Czasami,
skutkiem długiego siedzenia, pokazywała się krew - z nosa. No, i miewał też jakby gorączkę, ale
właściwie nie była to gorączka, tylko - taki stan nerwowy.
W ogóle czuł się coraz zdrowszym. Miał nieprzepartą chęć do jakichś dalekich wycieczek,
lecz - trochę sił mu brakło. Przyszedł nawet czas, że w dzień nie chciał leżyć w łóżku, tylko siedział
na krześle ubrany, gotowy do wyjścia, byle go opuściło to chwilowe osłabienie.
Niepokoił go tylko jeden szczegół.
Pewnego dnia kładąc kamizelkę uczuł, że jest jakoś bardzo luźna.
- Czybym aż tak schudł?... - szepnął.
- No, naturalnie, że musiałeś trochę zmizernieć - odparła żona. - Ale przecież nie można
przesadzać...
Mąż bacznie spojrzał na nią. Nie oderwała nawet oczu od roboty. Nie, ten spokój nie mógł
być udany!... Żona wie od doktora, że on nie jest tak znowu bardzo chory, więc nie ma powodu
martwić się.
W początkach września nerwowe stany, podobne do gorączki, występowały coraz silniej,
prawie po całych dniach.
- To głupstwo! - mówił chory. - Na przejściu od lata do jesieni najzdrowszemu człowiekowi trafia
się jakieś rozdrażnienie, każdy jest nieswój... To mnie tylko dziwi: dlaczego moja kamizelka leży
na mnie coraz luźniej?... Strasznie musiałem schudnąć, i naturalnie dopóty nie mogę być zdrowym,
dopóki mi ciała nie przybędzie, to darmo!...
Żona bacznie przysłuchiwała się temu i musiała przyznać, że mąż ma słuszność.
Chory co dzień wstawał z łóżka i ubierał się, pomimo że bez pomocy żony nie mógł
wciągnąć na siebie żadnej sztuki ubrania. Tyle przynajmniej wymogła na nim, że na wierzch nie
kładł surduta, tylko paltot.
- Dziwić się tu - mówił nieraz, patrząc w lustro - dziwić się tu, że ja nie mam sił. Ależ jak
wyglądam!:..
- No, twarz zawsze łatwo się zmienia - wtrąciła żona. - Prawda, tylko że ja i w sobie chudnę...
- Czy ci się nie zdaje? - spytała pani z akcentem wielkiej wątpliwości.
Zamyślił się.
- Ha! może i masz racją... Bo nawet... od kilku dni uważam, że... coś... moja kamizelka...
- Dajże pokój! - przerwała pani - przecież nie utyłeś...
- Kto wie? Bo, o ile uważam po kamizelce, to...
- W takim razie powinny by ci wracać siły.
- Oho! chciałabyś tak zaraz... Pierwej muszę przecież choć cokolwiek nabrać ciała. Nawet powiem
ci, że choć i odzyskam ciało, to i wtedy jeszcze nie zaraz nabiorę sił...
- A co ty tam robisz za szafą?... - spytał nagle.
- Nic. Szukam w kufrze ręcznika, a nie wiem... czy jest czysty.
- Nie wysilajże się tak, bo aż ci się głos zmienia... To przecież ciężki kufer...
Istotnie, kufer musiał być ciężki, bo pani aż porobiły się wypieki na twarzy. Ale była
spokojna.
Odtąd chory coraz pilniejszą zwracał uwagę na swoją kamizelkę. Co parę zaś dni wołał do
siebie żonę. i mówił:
- No... patrzajże. Sama się przekonaj: wczoraj mogłem tu jeszcze włożyć palec, o - tu... A dziś już
nie mogę. Ja istotnie zaczynam nabierać ciała!...
Ale pewnego dnia radość chorego nie miała granic. Kiedy żona wróciła z lekcyj, powitał ją z
błyszczącymi oczyma i rzekł bardzo wzruszony:
- Posłuchaj mnie, powiem ci jeden sekret... Ja z tą kamizelką; widzisz, trochę szachrowałem. Ażeby
ciebie uspokoić, co dzień sam ściągałem pasek, i dlatego - kamizelka była ciasna... tym sposobem
dociągnąłem wczoraj pasek do końca. Już martwiłem się myśląc, że się wyda sekret, gdy wtem
dziś... Wiesz, co ci powiem?... Ja dziś, daję ci najświętsze słowo, zamiast ściągać pasek, musiałem
go trochę rozluźnić!... Było mi formalnie ciasno, choć jeszcze wczoraj było cokolwiek luźniej...
No, teraz i ja wierzę, że będę zdrów... Ja sam!... Niech doktór myśli, co chce...
Długa mowa tak go wysiliła, że musiał przejść na łóżko. Tam jednak, jako człowiek, który
bez ściągania pasków zaczyna nabierać ciała, nie położył się, ale jak w fotelu oparł się w objęciach
żony.
- No, no!... - szeptał - kto by się spodziewał?... Przez dwa tygodnie oszukiwałem moją żonę, że
kamizelka jest ciasna, a ona dziś naprawdę sama ciasna!...
- No... no!...
I przesiedzieli tuląc się jedno do drugiego cały wieczór.
Chory był wzruszony jak nigdy.
- Mój Boże! - szeptał całując żonę po rękach - a ja myślałem, że już tak będę chudnął do...
końca. Od dwu miesięcy dziś dopiero, pierwszy raz, uwierzyłem w to, że mogę być zdrów.
Bo to przy chorym wszyscy kłamią, a żona najwięcej. Ale kamizelka - ta już nie skłamie!...
-----------------------------------------------------------------------------------------------------Dziś patrząc na starą kamizelkę widzę, że nad jej ściągaczami pracowały dwie osoby. Pan co dzień posuwał sprzączkę, ażeby uspokoić żonę, a pani co dzień - skracała pasek, aby mężowi
dodać otuchy.
Czy znowu zejdą się kiedy oboje, ażeby powiedzieć sobie cały sekret o kamizelce?... myślałem patrząc na niebo.
Nieba prawie już nie było nad ziemią. Padał tylko śnieg taki gęsty i zimny, że nawet w
grobach marzły ludzkie popioły.
Któż jednak powie, że za tymi chmurami nie ma słońca?...
Lalka Bolesława Prusa
Tom I
Pamiętnik starego subiekta
Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych subiektów i
rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny subiekt co kwartał ubiera się w
spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk.
Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarcka, wczoraj w
Gambettę, a dziś w Beaconsfielda, który niedawno był Żydkiem.
Już widać zapomniano, że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki, tylko je
sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a sklepowi gości. Zaś polityki nie
należy opierać na szczęśliwych osobach, tylko na wielkich dynastiach. Metternich był taki sławny
jak Bismarck, a Palmerston sławniejszy od Beaconsfielda i - któż dziś o nich pamięta? Tymczasem
ród Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I, potem za Napoleona III, a i dzisiaj, choć niektórzy
nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francji przez wierne swoje sługi, MacMahona i Ducrota.
Zobaczycie, co jeszcze zrobi Napoleonek IV, który po cichu uczy się sztuki wojennej u Anglików!
Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie chcę mówić nie o Bonapartych, ale o sobie, ażeby
wiedziano, jakim sposobem tworzyli się dobrzy subiekci i choć nie uczeni, ale rozsądni politycy.
Do takiego interesu nie trzeba akademii, lecz przykładu w domu i w sklepie.
Ojciec mój był za młodu żołnierzem, a na starość woźnym w Komisji Spraw
Wewnętrznych. Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty i wąs do góry; szyję okręcał
czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu.
Mieszkaliśmy na Starym Mieście z ciotką, która urzędnikom prała i łatała bieliznę.
Mieliśmy na czwartym piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było dostatków, ale dużo radości,
przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce najokazalszym sprzętem był stół, na którym ojciec
powróciwszy z biura kleił koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam, że w
pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a w razie słoty wydmuchiwałem w izbie bańki mydlane.
Na ścianach u ciotki Wisieli sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie dorównali
jednak liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój. Był tam jeden Napoleon w
Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz, czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacji,
szósty w apoteozie. Gdy zaś ciotka, zgorszona tyloma świeckimi obrazami, zawiesiła na ścianie
mosiężny krucyfiks, ojciec, ażeby - jak mówił - nie obrazić Napoleona, kupił sobie jego brązowe
popiersie i także umieścił je nad łóżkiem.
- Zobaczysz, niedowiarku - lamentowała nieraz ciotka - że za te sztuki będą cię pławić w smole.
- I!... Nie da mi cesarz zrobić krzywdy - odpowiadał ojciec.
Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale z Komisji
Skarbu, i pan Raczek, który na Dunaju miał stragan z zieleniną. Prości to byli ludzie (nawet pan
Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili
jak najbardziej stanowczo, że choć Napoleon I umarł w niewoli, ród Bonapartych jeszcze wypłynie.
Po pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył, przyjdzie następny,
dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata.
- Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos! - mówił mój ojciec.
- Bo nie wiecie dnia ani godziny - dodawał pan Domański.
A pan Raczek, trzymając fajkę w ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki.
- Napluj mi acan w balię, to ci dam!... - wołała ciotka.
- Może jejmość i dasz, ale ja nie wezmę - mruknął pan Raczek plując w stronę komina.
- U... cóż to za chamy te całe grenadierzyska! - gniewała się ciotka.
- Jejmości zawsze smakowali ułani. Wiem, wiem...
Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką...
...Chcąc, ażebym zupełnie był gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości, ojciec sam pracował
nad moją edukacją.
Nauczył mię czytać, pisać, kleić koperty, ale nade wszystko - musztrować się. Do musztry
zapędzał mnie w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy mi jeszcze zza pleców wyglądała koszula.
Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec komenderując: „Pół obrotu na prawo!” albo „Lewe ramię naprzód
- marsz!...”, ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania.
Była to najdokładniej prowadzona nauka.
Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem: „Do broni!...”, musztrował pomimo wymyślań
i łez ciotki i kończył zdaniem:
- Ignaś! zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia ani godziny... Pamiętaj, że Bonapartów
Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie, a dopóty nie będzie porządku ani sprawiedliwości,
dopóki nie wypełni się testament cesarza.
Nie mogę powiedzieć, ażeby niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i
sprawiedliwość podzielali dwaj jego koledzy. Nieraz pan Raczek, kiedy mu dokuczył ból w nodze,
klnąc i stękając mówił:
- E! wiesz, stary, że już za długo czekamy na nowego Napoleona. Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej
podupadam, a jego jak nie było, tak i nie ma. Niedługo porobią się z nas dziady pod kościół, a
Napoleon po to chyba przyjdzie, ażeby z nami śpiewać godzinki.
- Znajdzie młodych.
- Co za młodych! Lepsi z nich przed nami poszli w ziemię, a najmłodsi - diabła warci. Już są
między nimi i tacy, co o Napoleonie nie słyszeli.
- Mój słyszał i zapamięta - odparł ojciec mrugając okiem w moją stronę.
Pan Domański jeszcze bardziej upadał na duchu.
- Świat idzie do gorszego - mówił trzęsąc głową. - Wikt coraz droższy, za kwaterę zabraliby ci całą
pensję, a nawet co się tyczy anyżówki, i w tym jest szachrajstwo. Dawniej rozweseliłeś się
kieliszkiem, dziś po szklance jesteś taki czczy, jakbyś się napił wody. Sam Napoleon nie
doczekałby się sprawiedliwości!
A na to odpowiedział ojciec:
- Będzie sprawiedliwość, choćby i Napoleona nie stało. Ale i Napoleon się znajdzie.
- Nie wierzę -- mruknął pan Raczek.
- A jak się znajdzie, to co?.. - spytał ojciec.
- Nie doczekamy tego.
- Ja doczekam - odparł ojciec - a Ignaś doczeka jeszcze lepiej.
Już wówczas zdania mego ojca głęboko wyrzynały mi się w pamięci, ale dopiero późniejsze
wypadki nadały im cudowny, nieomal proroczy charakter.
Około roku 1840 ojciec zaczął niedomagać. Czasami po parę dni nie wychodził do biura, a
wreszcie na dobre legł w łóżku.
Pan Raczek odwiedzał go co dzień, a raz patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki
szepnął:
- Hej! stary, już my chyba nie doczekamy się Napoleona!
Na co ojciec spokojnie odparł:
- Ja tam nie umrę, dopóki o nim nie usłyszę.
Pan Raczek pokiwał głową, a ciotka łzy otarła myśląc, że ojciec bredzi. Jak tu myśleć
inaczej, jeżeli śmierć już kołatała do drzwi, a ojciec jeszcze wyglądał Napoleona...
Było już z nim bardzo źle, nawet przyjął ostatnie sakramenta, kiedy w parę dni później
wbiegł do nas pan Raczek dziwnie wzburzony i stojąc na środku izby zawołał:
- A wiesz, stary, że znalazł się Napoleon?...
- Gdzie? - krzyknęła ciotka.
- Jużci we Francji.
Ojciec zerwał się, lecz znowu upadł na poduszki. Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc
wzrokiem, którego nie zapomnę, wyszeptał:
- Pamiętaj!... Wszystko pamiętaj...
Z tym umarł.
W późniejszym życiu przekonałem się, jak proroczymi były poglądy ojca. Wszyscy
widzieliśmy drugą gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i Węgry; a chociaż spadła pod
Sedanem, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie. Co mi tam Bismarck, Gambetta albo
Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie
urośnie.
W parę miesięcy po śmierci ojca pan Raczek i pan Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali
się na radę: co ze mną począć? Pan Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i powoli
wypromować na urzędnika; ciotka zalecała rzemiosło, a pan Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy
zapytano mnie: do czego mam ochotę? odpowiedziałem, że do sklepu.
- Kto wie, czy to nie będzie najlepsze - zauważył pan Raczek. - A do jakiegoż byś chciał kupca?
- Do tego na Podwalu, co ma we drzwiach pałasz, a w oknie kozaka.
- Wiem - wtrąciła ciotka. - On chce do Mincla.
- Można spróbować - rzekł pan Domański. - Wszyscy przecież znamy Mincla.
Pan Raczek na znak zgody plunął aż w komin.
- Boże miłosierny - jęknęła ciotka - ten drab już chyba na mnie pluć zacznie, kiedy brata nie stało...
Oj! nieszczęśliwa ja sierota!...
- Wielka rzecz! - odezwał się pan Raczek. - Wyjdź jejmość za mąż, to nie będziesz sierotą.
- A gdzież ja znajdę takiego głupiego, co by mnie wziął?
- Phi! może i ja bym się ożenił z jejmością, bo nie ma mnie kto smarować - mruknął pan Raczek,
ciężko schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z fajki.
Ciotka rozpłakała się, a wtedy odezwał się pan Domański:
- Po co robić duże ceregiele. Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni; pobierzcie się i
przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. I jeszcze tanie dziecko, bo Mincel da mu
wikt i kwaterę, a wy tylko odzież.
- Hę?... - spytał pan Raczek patrząc na ciotkę.
- No, oddajcie pierwej chłopca do terminu, a potem... może się odważę - odparła ciotka. - Zawsze
miałam przeczucie, że marnie skończę...
- To i jazda do Mincla! - rzekł pan Raczek podnosząc się z krzesełka. - Tylko jejmość nie zrób mi
zawodu! - dodał grożąc ciotce pięścią.
Wyszli z Panem Domańskim i może w półtorej godziny wrócili obaj mocno zarumienieni.
Pan Raczek ledwie oddychał, a pan Domański z trudnością trzymał się na nogach, podobno z tego,
że nasze schody były bardzo niewygodne.
- Cóż?... - spytała ciotka.
- Nowego Napoleona wsadzili do prochowni! - odpowiedział pan Domański.
- Nie do prochowni, tylko do fortecy. A-u... A-u... - dodał pan Raczek i rzucił czapkę na stół.
- Ale z chłopcem co?
- Jutro ma przyjść do MIincla z odzieniem i bielizną - odrzekł pan Domański. - Nie do fortecy Au... A-u... tylko do Ham-ham czy Cham... bo nawet nie wiem...
- Zwariowaliście, pijaki! - krzyknęła ciotka chwytając pana Raczka za ramię.
- Tylko bez poufałości! - oburzył się pan Raczek. - Po ślubie będzie poufałość, teraz... Ma przyjść
do Mincla jutro z bielizną i odzieniem... Nieszczęsny Napoleonie!...
Ciotka wypchnęła za drzwi pana Raczka, potem pana Domańskiego i wyrzuciła za
nimi czapkę.
- Precz mi stąd, pijaki!
- Wiwat Napoleon! - zawołał pan Raczek, a pan Domański zaczął śpiewać:
Przechodniu, gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko,
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko...
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko.
Głos jego stopniowo cichnął, jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na schodach, lecz
znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a gdy wyjrzałem oknem,
zobaczyłem, że pana Raczka policjant prowadził do ratusza.
Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego.
Sklep Mincla znałem od dawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka
po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami
zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży kozak, który sam przez się skakał i machał
rękoma, a we drzwiach - bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z
powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe szło się na lewo do stołu, za
którym stały ogromne szafy od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament,
talerze i szklanki sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i
krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i
farbami, ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, sieć pełna korków do
butelek, wreszcie wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia.
Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów
pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem na fotelu obitym skórą, ubrany w niebieski
barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w
której notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na
sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał,
lecz pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie. On także,
dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do czasu pociągał za sznurek skaczącego w oknie
kozaka i on wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka
dyscyplin.
Mówię: nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej: ja tudzież dwaj synowcy
starego - Franc i Jan Minclowie.
Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi doświadczyłem zaraz na
trzeci dzień po wejściu do sklepu.
Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno
upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem.
Chciałem właśnie wyjąć pestkę, która wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś
jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza.
- A, szelma! - wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacji, przeciągnął po mnie
jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do podłogi.
Zwinąłem się w kłębek z bólu, lecz od tej pory nie śmiałem wziąć do ust niczego w sklepie.
Migdały, rodzynki, nawet rożki miały dla mnie smak pieprzu.
Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku, wpisał rodzynki i
z najdobroduszniejszą miną począł ciągnąć za sznurek kozaka. Patrząc na jego półuśmiechniętą
twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem uwierzyć, że ten jowialny staruszek posiada taki
zamach w ręku. I dopiero teraz spostrzegłem, że ów kozak widziany z wnętrza sklepu wydaje się
mniej zabawnym niż od ulicy.
Sklep nasz był kolonialno - galanteryjno - mydlarski. Towary kolonialne wydawał gościom
Franc Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową i zaspaną fizjognomią. Ten
najczęściej dostawał dyscypliną od stryja, gdyż palił fajkę, późno wchodził za kontuar, wymykał się
z domu po nocach, a nade wszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś, Jan Mincel, który
zawiadywał galanterią i obok niezgrabnych ruchów odznaczał się łagodnością, był znowu bity za
wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien.
Tylko August Katz, pracujący przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym upomnieniom.
Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością. Najraniej przychodził do roboty,
krajał mydło i ważył krochmal jak automat; jadł, co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu,
prawie wstydząc się tego, że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał.
W tym otoczeniu upłynęło mi osiem lat, z których każdy dzień był podobny do wszystkich
innych dni, jak kropla jesiennego deszczu do innych kropli jesiennego deszczu. Wstawałem rano o
piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O szóstej otwierałem główne drzwi tudzież okiennicę. W tej
chwili gdzieś z ulicy zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał
między beczką mydła szarego a kolumną ułożoną z cegiełek mydła żółtego. Potem drzwiami od
podwórka wbiegał stary Mincel mrucząc: Morgen!, poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady
księgę, wciskał się w fotel i parę razy ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan
Mincel i ucałowawszy stryja w rękę stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata łapał
muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.
Franca zwykle sprowadzano do sklepu. Wchodził z oczyma zaspanymi, ziewający, obojętnie
całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w głowę w sposób, który mógł oznaczać
wielką senność lub wielkie zmartwienie. Prawie nie było ranka, ażeby stryj patrząc na jego
manewry nie wykrzywiał mu się i nie pytał:
- No,.. a gdzie, ty szelma, latała?
Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej przesuwali się
przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to chłopak od szewca, to jegomość w
rogatywce szli w jedną i drugą stronę jak figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się
wozy, beczki, bryczki - tam i na powrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie
utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego co chwilę ktoś wpadał do nas za sprawunkiem.
- Pieprzu za trojaka...
- Proszę funt kawy...
- Niech pan da ryżu...
- Pół funta mydła...
- Za grosz liści bobkowych...
Stopniowo sklep zapełniał się po największej części służącymi i ubogo odzianymi
jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i zamykał szuflady, obwijał towar
w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę, znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną
człowieka, któremu nie pozwalają ziewnąć. W końcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i
Jan Mincel, i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży.
Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej białej
szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem szarpnął kozaka, a niekiedy
z szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader
rzadko mogłem zrozumieć: o co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny
jego popędliwości.
Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu ukazywała się
gruba służąca z koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do niej tyłem), a za nią - matka
naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni, w ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem
kawy w rękach. Ustawiwszy na stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym głosem:
- Gut Morgen, meine Kinder! Der Kaffee ist schon fertig...
I zaczynała rozlewać kawę w białe fajansowe kubki.
Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę mówiąc:
- Gut Morgen, meine Mutter!
Za co dostawał kubek kawy z trzema bułkami.
Potem przychodził Franc Mincel, Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja. Każdy całował
staruszkę w suchą rękę, porysowaną niebieskimi żyłami, każdy mówił:
- Gut Morgen, Grossmutter!
I otrzymywał należny mu kubek tudzież trzy bułki.
A gdyśmy z pośpiechem wypili naszą kawę, służąca zabierała pusty kosz i zamazane kubki,
staruszka swój dzbanek i obie znikały.
Za oknem wciąż toczyły się wozy i płynął w obie strony potok ludzki, z którego co chwila
odrywał się ktoś i wchodził do sklepu.
- Proszę krochmalu...
- Dać migdałów za dziesiątkę...
- Lukrecji za grosz...
- Szarego mydła...
Około południa zmniejszał się ruch za kontuarem towarów kolonialnych, a za to coraz
częściej zjawiali się interesanci po stronie prawej sklepu, u Jana. Tu kupowano talerze, szklanki,
żelazka, młynki, lalki, a niekiedy duże parasole, szafirowe lub pąsowe. Nabywcy, kobiety i
mężczyźni, byli dobrze ubrani, rozsiadali się na krzesłach i kazali sobie pokazywać mnóstwo
przedmiotów targując się i żądając coraz to nowych.
Pamiętam, że kiedy po lewej stronie sklepu męczyłem się bieganiną i zawijaniem towarów,
po prawej - największe strapienie robiła mi myśl: czego ten a ten gość chce naprawdę i - czy co
kupi? W rezultacie jednak i tutaj dużo się sprzedawało; nawet dzienny dochód z galanterii był kilka
razy większy aniżeli z towarów kolonialnych i mydła.
Stary Mincel i w niedzielę bywał w sklepie. Rano modlił się, a około południa kazał mi
przychodzić do siebie na pewien rodzaj lekcji.
- Sag mir - powiedz mi: was ist das? co jest to? Das ist Schublade - to jest szublada. Zobacz, co jest
w te szublade. Es ist Zimmt - to jest cynamon. Do czego potrzebuje się cynamon? Do zupe, do
legumine potrzebuje się cynamon. Co to jest cynamon? Jest taki kora z jedne drzewo. Gdzie
mieszka taki drzewo cynamon? W Indii mieszka taki drzewo. Patrz na globus - tu leży Indii. Daj
mnie za dziesiątkę cynamon... O, du Spitzbub!... jak tobie dam dziesięć raz dyscyplin, ty będziesz
wiedział, ile sprzedać za dziesięć groszy cynamon...
W ten sposób przechodziliśmy każdą szufladę w sklepie i historię każdego towaru. Gdy zaś
Mincel nie był zmęczony, dyktował mi jeszcze zadania rachunkowe, kazał sumować księgi albo
pisywać listy w interesach naszego sklepu.
Mincel był bardzo porządny, nie cierpiał kurzu, ścierał go z najdrobniejszych przedmiotów.
Jednych tylko dyscyplin nigdy nie potrzebował okurzać dzięki swoim niedzielnym wykładom
buchalterii, jeografii i towaroznawstwa.
Powoli, w ciągu paru lat, tak przywykliśmy do siebie, że stary Mincel nie mógł obejść się
beze mnie, a ja nawet jego dyscypliny począłem uważać za coś, co należało do familijnych
stosunków. Pamiętam, że nie mogłem utulić się z żalu, gdy raz zepsułem kosztowny samowar, a
stary Mincel zamiast chwytać za dyscyplinę - odezwał się:
- Co ty zrobila, Ignac?... Co ty zrobila!...
Wolałbym dostać cięgi wszystkimi dyscyplinami aniżeli znowu kiedy usłyszeć ten drżący
głos i zobaczyć wylęknione spojrzenie pryncypała.
Obiady w dzień powszedni jadaliśmy w sklepie, naprzód dwaj młodzi Minclowie i August
Katz, a następnie ja z pryncypałem. W czasie święta wszyscy zbieraliśmy się na górze i
zasiadaliśmy do jednego stołu. Na każdą Wigilię Bożego Narodzenia Mincel dawał nam podarunki,
a jego matka w największym sekrecie urządzała nam (i swemu synowi) choinkę. Wreszcie w
pierwszym dniu miesiąca wszyscy dostawaliśmy pensję (ja brałem 10 złotych.) Przy tej okazji
każdy musiał wylegitymować się z porobionych oszczędności: ja, Katz, dwaj synowcy i służba. Nie
robienie oszczędności, a raczej nieodkładanie co dzień choćby kilku groszy, było w oczach Mincla
takim występkiem jak kradzież. Za mojej pamięci przewinęło się przez nasz sklep paru subiektów i
kilku uczniów, których pryncypał dlatego tylko usunął, że nic sobie nie oszczędzili. Dzień, w
którym się to wydało, był ostatnim ich pobytu. Nie pomogły obietnice, zaklęcia, całowania po
rękach, nawet upadanie do nóg. Stary nie ruszył się z fotelu, nie patrzył na petentów, tylko
wskazując palcem drzwi wymawiał jeden wyraz: fort! fort!... Zasada robienia oszczędności stała się
już u niego chorobliwym dziwactwem.
Dobry ten człowiek miał jedną wadę, oto - nienawidził Napoleona. Sam nigdy o nim nie
wspominał, lecz na dźwięk nazwiska Bonapartego dostawał jakby ataku wścieklizny; siniał na
twarzy, pluł i wrzeszczał: szelma! szpitzbub! rozbójnik!...
Usłyszawszy pierwszy raz tak szkaradne wymysły nieomal straciłem przytomność.
Chciałem coś hardego powiedzieć staremu i uciec do pana Raczka, który już ożenił się z moją
ciotką. Nagle dostrzegłem, że Jan Mincel zasłoniwszy usta dłonią coś mruczy i robi miny do Katza.
Wytężam słuch i - oto co mówi Jan:
- Baje stary, baje! Napoleon był chwat, choćby za to samo, że wygnał hyclów Szwabów.
Nieprawda, Katz?
A August Katz zmrużył oczy i dalej krajał mydło.
Osłupiałem ze zdziwienia, lecz w tej chwili bardzo polubiłem Jana Mincla i Augusta Katza.
Z czasem przekonałem się, że w naszym małym sklepie istnieją aż dwa wielkie stronnictwa, z
których jedno, składające się ze starego Mincla i jego matki, bardzo lubiło Niemców, a drugie,
złożone z młodych Minclów i Katza, nienawidziło ich. O ile pamiętam, ja tylko byłem neutralny.
W roku 1846 doszły nas wieści o ucieczce Ludwika Napoleona z więzienia. Rok ten był dla mnie
ważny, gdyż zostałem subiektem, a nasz pryncypał, stary Jan Mincel, zakończył życie z powodów
dosyć dziwnych.
W roku tym handel w naszym sklepie nieco osłabnął już to z racji ogólnych niepokojów, już
z tej, że pryncypał za często i za głośno wymyślał na Ludwika Napoleona. Ludzie poczęli
zniechęcać się do nas, a nawet ktoś (może Katz?...) wybił nam jednego dnia szybę w oknie.
Otóż wypadek ten, zamiast całkiem odstręczyć publiczność, zwabił ją do sklepu i przez
tydzień mieliśmy tak duże obroty jak nigdy; aż zazdrościli nam sąsiedzi. Po tygodniu jednakże
sztuczny ruch na nowo osłabnął i znowu były w sklepie pustki.
Pewnego wieczora w czasie nieobecności pryncypała, co już stanowiło fakt niezwykły,
wpadł nam drugi kamień do sklepu. Przestraszeni Minclowie pobiegli na górę i szukali stryja, Katz
poleciał na ulicę szukać sprawcy zniszczenia, a wtem ukazało się dwu policjantów
ciągnących...Proszę zgadnąć kogo?... Ani mniej, ani więcej - tylko naszego pryncypała oskarżając
go, że to on wybił szybę teraz, a zapewne i poprzednio...
Na próżno staruszek wypierał się: nie tylko bowiem widziano jego zamach, ale jeszcze
znaleziono przy nim kamień... Poszedł też nieborak do ratusza.
Sprawa po wielu. tłumaczeniach i wyjaśnieniach naturalnie zatarła się; ale stary od tej chwili
zupełnie stracił humor i począł chudnąć. Pewnego zaś dnia usiadłszy na swym fotelu pod oknem
już nie podniósł się z niego. Umarł oparty brodą na księdze handlowej, trzymając w ręce sznurek,
którym poruszał kozaka.
Przez kilka lat po śmierci stryja synowcy prowadzili wspólnie sklep na Podwalu i dopiero
około 1850 roku podzielili się w ten sposób, że Franc został na miejscu z towarami kolonialnymi, a
Jan z galanterią i mydłem przeniósł się na Krakowskie, do lokalu, który zajmujemy obecnie. W
kilka lat później Jan ożenił się z piękną Małgorzatą Pfeifer, ona zaś (niech spoczywa w spokoju)
zostawszy wdową oddała rękę swoją Stasiowi Wokulskiemu, który tym sposobem odziedziczył
interes prowadzony przez dwa pokolenia Minclów.
Matka naszego pryncypała żyła jeszcze długi czas; kiedy w roku 1858 wróciłem z
zagranicy, zastałem ją w najlepszym zdrowiu. Zawsze schodziła rano do sklepu i zawsze mówiła:
- Gut Morgen, meine Kinder! De, Kaffee ist schon fertig...
Tylko głos jej z roku na rok przyciszał się, dopóki wreszcie nie umilknął na wieki.
Za moich czasów pryncypał był ojcem i nauczycielem swoich praktykantów i
najczujniejszym sługą sklepu; jego matka lub żona były gospodyniami, a wszyscy członkowie
rodziny pracownikami. Dziś pryncypał bierze tylko dochody z handlu, najczęściej nie zna go i
najwięcej troszczy się o to, ażeby jego dzieci nie zostały kupcami. Nie mówię tu o Stasiu
Wokulskim, który ma szersze zamiary, tylko myślę w ogólności, że kupiec powinien siedzieć w
sklepie i wyrabiać sobie ludzi, jeżeli chce mieć porządnych.
Słychać, że Andrassy zażądał sześćdziesięciu milionów guldenów na nieprzewidziane
wydatki. Więc i Austria zbroi się, a Staś tymczasem pisze mi; że - nie będzie wojny. Ponieważ nie
był nigdy fanfaronem, więc chyba musi być bardzo wtajemniczony w politykę; a w takim razie
siedzi w Bułgarii nie przez miłość dla handlu...
Ciekawym, co on zrobi! Ciekawym!...
Tom I - Dziewicze marzenia
Od Wielkiejnocy panna Izabela często myślała o Wokulskim, a we wszystkich medytacjach
uderzał ją niezwykły szczegół: człowiek ten przedstawiał się coraz inaczej.
Panna Izabela miała dużo znajomości i niemały spryt do charakteryzowania ludzi. Otóż
każdy z jej dotychczasowych znajomych posiadał tę własność, że można go było streścić w jednym
zdaniu. Książę był to patriota, jego adwokat - bardzo zręczny, hrabia Liciński pozował na Anglika,
jej ciotka była dumną, prezesową - dobrą, Ochocki - dziwakiem, a Krzeszowski - karciarzem.
Słowem: człowiek - była to jakaś zaleta albo wada, niekiedy zasługa, najczęściej tytuł lub majątek,
który miał głowę, ręce i nogi i ubierał się więcej albo mniej modnie.
Dopiero w Wokulskim poznała nie tylko nową osobistość, ale niespodziewane zjawisko.
Jego niepodobna było określić jednym wyrazem, a nawet stoma zdaniami. Nie był też do nikogo
podobny, a jeżeli w ogóle można go było z czymś porównywać, to chyba z jakąś okolicą, przez
którą jedzie się cały dzień i gdzie spotyka się równiny i góry, lasy i łąki, wody i pustynie, wsie i
miasta. I gdzie jeszcze, spoza mgieł horyzontu, wynurzają się jakieś niejasne widoki, już
niepodobne do żadnej rzeczy znanej. Ogarniało ją zdumienie i pytała się: czy to jest gra
podnieconej imaginacji, czy naprawdę istota nadludzka, a przynajmniej - poza salonowa?
Wtedy zaczęła sobie rejestrować doznane wrażenia.
Pierwszy raz - wcale go nie widziała, czuła tylko zbliżający się jakiś ogromny cień.
Był ktoś, który rzucił parę tysięcy rubli na dobroczynność i na ochronę jej ciotki; potem ktoś
grał z jej ojcem w karty w resursie i co dzień przegrywał; potem ktoś, który wykupił weksle jej ojca
(może to nie Wokulski?...), następnie jej serwis, a następnie dostarczył różnych rzeczy do
przyozdobienia grobu Pańskiego.
Ten ktoś był to zuchwały dorobkiewicz, który od roku ścigał ją spojrzeniami w teatrach i na
koncertach. Był to cyniczny brutal, który dorobił się majątku na podejrzanych spekulaejach po to,
ażeby kupić sobie reputację u ludzi, a ją, pannę Izabelę Łęcką, u jej ojca!...
Z tej epoki pamiętała tylko jego grubo ciosaną figurę, czerwone ręce i szorstkie obejście,
które obok grzeczności innych kupców wydawało się nieznośnym, a na tle wachlarzy, sakwojażów,
parasoli, lasek i tym podobnych galanteryj - po prostu śmieszne. Był to przebiegły i bezczelny
kupczyk, który w swoim sklepie pozował na upadłego ministra. Był wstrętny, nawet śmiertelnie
nienawistny, gdyż poważył się udzielać im zasiłki w formie kupna serwisu albo przegranych w
karty do ojca.
Dziś jeszcze myśląc o tym, panna Izabela szarpała na sobie suknię. Niekiedy rzuciwszy się
na szezlong biła pięściami sprężyny i szeptała:
- Nikczemnik!... nikczemnik!...
Sam widok niedoli, w jaką staczał się jej dom, już napełniał ją rozpaczą. A cóż dopiero, gdy
ktoś wdarł się za zasłonę jej najskrytszych tajemnic i śmiał opatrywać rany, które ukryłaby przed
samym Bogiem. Wszystko mogłaby przebaczyć, oprócz tego ciosu, jaki zadano jej dumie.
Tu zaszła zmiana dekoracji. Wystąpił inny człowiek, który bez cienia dwuznacznej myśli
powiedział jej w oczy, że kupił serwis, żeby zrobić na nim interes. A zatem on czuł, że panny
Izabeli Łęckiej wspierać nie wolno, i gdyby to nawet zrobił, nie tylko nie szukałby rozgłosu albo
wdzięczności, ale nawet - nie śmiałby myśleć o tym.
Ten sam człowiek wypędził ze sklepu Mraczewskiego, który poważył się złośliwie o niej
mówić. Na próżno wrogowie panny Izabeli, baron i baronowa Krzeszowscy, wstawiali się za tym
młodzieńcem; na próżno odezwała się za nim hrabina ciotka, która rzadko dziękowała, a jeszcze
rzadziej prosiła. Wokulski nie ustąpił... Lecz jedno słówko jej, panny Izabeli, pokonało nieugiętego
człowieka; nie tylko cofnął się, ale nawet dał Mraczewskiemu lepszą posadę. Nie robi się takich
ustępstw dla kobiety, której się nie czci. Szkoda tylko, że prawie w tej samej chwili w jej czcicielu
odezwał się pyszny dorobkiewicz, który na kwestyjną tacę rzucił rulon półimperiałów. Ach, jakież
to było kupieckie!... I jak on nic nie rozumie po angielsku, nie ma wyobrażenia o języku, który jest
modnym!...
Trzecia faza. Zobaczyła Wokulskiego w salonie ciotki w pierwszy dzień Wielkiejnocy i
spostrzegła, że on o całą głowę przerasta towarzystwo. Najarystokratyczniejsi ludzie ubiegali się o
znajomość z nim, a on, ten brutalny parweniusz, odrzynał się od nich jak ogień od dymu. Chodził
niezręcznie, ale śmiało, jakby salon ten był jego niezaprzeczoną własnością i posępnie słuchał
komplimentów, którymi go zasypywano. Potem wezwała go do siebie najczcigodniejsza z matron,
prezesowa, i po kilku minutach rozmowy z nim rzewnie zapłakała... Czyżby ten z czerwonymi
rękoma parweniusz.?...
Teraz dopiero spostrzegła panna Izabela, że Wokulski ma twarz niepospolitą. Rysy
wyraziste i stanowcze, włos jakby najeżony gniewem, mały wąs, ślad bródki, kształty posągowe,
wejrzenie jasne i przejmujące... Gdyby ten człowiek zamiast sklepu posiadał duże dobra ziemskie -
byłby bardzo przystojnym; gdyby urodził się księciem - byłby imponująco piękny. W każdym razie
przypominał Trostiego, pułkownika strzelców, i - naprawdę - posąg gladiatora zwycięzcy.
W tym czasie od panny Izabeli odsunęli się prawie wszyscy.
Wprawdzie starsi panowie jeszcze obsypywali ją grzecznościami z powodu piękności i
elegancji, za to młodzi, szczególnie utytułowani lub majętni, traktowali ją chłodno a krótko; gdy
zaś, zmęczona samotnością i banalnymi frazesami, nieco żywiej odezwała się do którego, patrzył na
nią z wyraźnym przestrachem jakby lękając się, że ona chwyci go za szyję i natychmiast pociągnie
do ołtarza.
Świat salonów kochała panna Izabela na śmierć i życie, wyjść z niego mogła tylko do grobu,
ale z każdym rokiem, a nawet miesiącem, mocniej gardziła ludźmi; pojąć nie mogła, ażeby kobietę,
tak jak ona piękną, dobrą i dobrze wychowaną, świat opuszczał dlatego tylko, że nie ma majątku!...
„Cóż to za ludzie, Boże miłosierny!...”- szeptała nieraz, patrząc spoza firanek na
przejeżdżające powozy elegantów, którzy pod rozmaitymi pozorami odwracali głowę od jej okien,
ażeby się nie kłaniać. Czyżby sądzili, że ona wygląda ich?...
A przecież istotnie ona do nich wyglądała!...
Wówczas gorące łzy napływały jej do oczu; gryzła z gniewu piękne usta i szarpiąc taśmy zasłaniała
okna firankami.
„Cóż to za ludzie!... Cóż to za ludzie!...” - powtarzała, wstydząc się jednak sama przed sobą
rzucić na nich jakiś ostrzejszy epitet, gdyż należeli do świata. Nikczemnikiem, według jej
wyobrażeń, można było nazwać tylko Wokulskiego.
Na domiar szyderstwa losu z całej niegdyś falangi zostało jej tylko dwu wielbicieli.
Ochockim nie łudziła się: on więcej zajmował się jakąś latającą maszyną (co za obłęd!) aniżeli nią.
Za to asystowali jej, zresztą nie narzucając się zbytecznie, marszałek i baron. Marszałek nasuwał jej
na myśl zabitego i oparzonego wieprza, jakie czasem spotykała w rzeźniczych furgonach na ulicy;
baron znowu wydawał się jej podobnym do niewyprawionej skóry, których całe stosy można
widywać na wozach. Obaj stanowili dziś ostatnie jej otoczenie, nawet skrzydła, jeżeli jak mówiono,
była naprawdę aniołem!... Okropna kombinacja dwu tych starców prześladowała pannę Izabelę
dniem i nocą. Czasem zdawało się jej, że jest potępiona i że już za życia rozpoczęło się dla niej
piekło.
W podobnych chwilach jak topielec, który zwraca oczy do światła na dalekim brzegu, panna
Izabela myślała o Wokulskim. I w bezmiarze goryczy doznawała cienia ulgi wiedząc, że jednak
szaleje za nią człowiek niepospolity, o którym dużo mówiono w towarzystwie. Wtedy przychodzili
jej na myśl sławni podróżnicy albo zbogaceni przemysłowcy amerykańscy, którzy przez szereg lat
ciężko pracowali w kopalniach, a których od czasu do czasu z daleka pokazywano jej na paryskich
salonach.
„Widzi pani tego - szczebiotała jakaś hrabianka, niedawno wypuszczona z klasztoru,
pochylając wachlarz w pewnym kierunku - widzi pani tego pana, który wygląda, na woźnicę
omnibusów... To podobno jakiś wielki człowiek, który coś odkrył, tylko nie wiem co: kopalnię
złota czy też biegun północny... Nawet nie pamiętam, jak się nazywa, ale zapewnił mnie jeden
margrabia z akademii, że ten pan mieszkał dziesięć lat pod biegunem, nie... mieszkał pod ziemią...
Okropny człowiek!... Ja będąc na jego miejscu umarłabym z samego strachu... A pani czy także by
umarła?...
Gdyby Wokulski był takim podróżnikiem, a przynajmniej górnikiem, który zrobił miliony,
dziesięć lat mieszkając pod ziemią!... Ale on był tylko kupcem, w dodatku - galanteryjnym!... Nie
umiał nawet po angielsku, co chwilę odzywał się w nim dorobkiewicz, który w młodym wieku
restauracyjnym gościom przynosił jedzenie z kuchni. Taki człowiek, co najwyżej, mógł by być
dobrym doradcą, nawet nieocenionym przyjacielem (w gabinecie, gdy nie ma gości). Nawet...
mężem, hoć spotykają ludzi straszne nieszczęścia. Ale kochankiem... No, to byłoby po prostu
śmieszne... W razie potrzeby najarystokratyczniejsze damy kąpią się w błotnych wannach; lecz
bawić się w błocie mógłby tylko szaleniec.
Czwarta faza. Panna Izabela kilka razy spotkała Wokulskiego w Łazienkach i nawet raczyła
odpowiadać na jego ukłony. Między zielonymi drzewami i obok posągów grubianin ten wydał jej
się znowu innym aniżeli za kontuarem sklepu. Gdybyż on miał dobra ziemskie, z parkiem, pałacem,
sadzawką?... Prawda, że dorobkiewicz, ale podobno szlachcic, synowiec oficera... Przy marszałku i
baronie wygląda jak Apollo, arystokracja coraz więcej mówi o nim, a ten wybuch łez prezesowej?...
Nadto prezesowa w oczywisty sposób popierała Wokulskiego u swojej przyjaciółki hrabiny
i jej siostrzenicy, panny Izabeli. Parogodzinne spacery z ciotką po Łazienkach były tak nudne, a
pogadanki o modach, ochronach i projektowanych w świecie małżeństwach tak dokuczliwe, iż
panna Izabela miała nawet trochę żalu do Wokulskiego, że nie zbliża się do nich w czasie spaceru i
choć z kwadrans nie porozmawia. Dla osoby z towarzystwa ciekawą jest rozmowa z tego rodzaju
ludźmi, a pannie Izabeli chłopi na przykład wydawali się nawet zabawnymi swym odrębnym
językiem i logiką.
Chociaż kupiec galanteryjny, a do tego jeżdżący własnym powozem, nie musi być tak
zabawny jak chłop...
Bądź co bądź panna Izabela nie doznała przykrej niespodzianki usłyszawszy pewnego dnia
od prezesowej, że pojedzie z nią i z hrabiną do Łazienek i - że zatrzyma Wokulskiego,
- Nudzimy się, niech więc nas bawi - mówiła staruszka.
Gdy zaś około pierwszej wjeżdżając do łazienkowskiego parku prezesowa ze znaczącym
uśmiechem rzekła do panny Izabeli:
- Mam przeczucie, że go tu gdzieś spotkamy...
Panna Izabela lekko zarumieniła się i postanowiła wcale nie rozmawiać z Wokulskim, a
przynajmniej traktować go z góry, ażeby sobie nic nie wyobrażał. O miłości, naturalnie, w owym
„wyobrażaniu sobie” mowy być nie mogło. Panna Izabela jednak nie życzyła sobie nawet poufałej
życzliwości.
„I ogień jest przyjemny, szczególnie w zimie - myślała - ale... w pewnym oddaleniu.”
Tymczasem Wokulskiego nie było w Łazienkach.
„Jak to, on nie czekał? - mówiła do siebie panna Izabela - chyba jest chory...”
Nie sądziła, ażeby Wokulski miał jakiś pilniejszy interes na świecie aniżeli widzenie się z nią;
gdyby się zaś spóźnił, postanowiła nie tylko traktować go z góry, ale nawet okazać mu
niezadowolenie.
„Jeżeli punktualność - mówiła sobie dalej - jest grzecznością królów, to już co najmniej
powinna być obowiązkiem kupców!.. ”
Upłynęło pół godziny, godzina, dwie - należało wracać do domu, a Wokulski nie
przychodził; nareszcie panie wsiadły do karety: hrabina zimna jak zwykle, prezesowa nieco
roztargniona, a panna Izabela rozgniewana. Oburzenie nie zmniejszyło się, gdy wieczorem ojciec
powiedział jej, że od południa był na sesji u księcia, gdzie Wokulski przedstawił projekt olbrzymiej
spółki handlowej i w zblazowanych magnatach obudził formalny zapał,
- Od dawna przeczuwałem - zakończył pan Łęcki - że przy pomocy tego człowieka uwolnię się od
troskliwości mojej familii i znowu stanę, jak powinienem!
- Ale do spółki, ojcze, potrzeba pieniędzy - odparła panna Izabela lekko wzruszając ramionami.
- Dlatego też pozwalam sprzedać naszą kamienicę; wprawdzie długi pochłoną ze sześćdziesiąt
tysięcy rubli, ale zawsze zostanie mi jeszcze - co najmniej - czterdzieści.
- Ciotka mówiła, że za kamienicę nikt nie da więcej nad sześćdziesiąt...
- Ach, ciotka!... - oburzył się pan Tomasz. - Ona zawsze mówi to, co mogłoby mnie zmartwić albo
poniżyć. Sześćdziesiąt tysięcy daje Krzeszowska, która utopiłaby nas w łyżce wody...
mieszczanka!... Ale rozumie się, ciotka jej potakuje, bo tu chodzi o mój dom, o moje stanowisko...
Zarumienił się i zaczął sapać; lecz nie chcąc gniewać się przy córce, pocałował ją w czoło i
poszedł do swego gabinetu.
„A może ojciec ma rację?... - myślała panna Izabela. - Może on naprawdę jest
praktyczniejszy od wszystkich, którzy go tak surowo sądzą? Przecież ojciec pierwszy poznał się na
tym... Wokulskim...
A jednak cóż za gbur z tego człowieka. Nie przyszedł do Łazienek, choć prezesowa z
pewnością musiała go zaangażować. Zresztą może i lepiej: pięknie byśmy wyglądały, gdyby
spotkał nas kto znajomy na spacerze z kupcem galanteryjnym!”
Przez parę dni następnych panna Izabela słyszała tylko o Wokulskim. Salony rozbrzmiewały
jego nazwiskiem. Marszałek przysięgał, że Wokulski musi pochodzić ze starożytnego rodu, a baron,
znawca męskiej piękności (po pół dnia spędzał przed lustrem), twierdził, że Wokulski jest –
„wcale... wcale...” Hrabia Sanocki zakładał się, że jest to pierwszy rozumny człowiek w kraju hrabia Liciński głosił, że ten kupiec wzorował się na angielskich przemysłowcach, a książę - tylko
zacierał ręce i uśmiechając się mówił: „Aha?...”
Nawet Ochocki, odwiedziwszy któregoś dnia pannę Izabelę, opowiedział jej, że byli z
Wokulskim na spacerze w Łazienkach.
- O czymżeście rozmawiali?... - zapytała zdziwiona. - Bo chyba nie o machinach latających...
- Bah! - odmruknął zamyślony kuzynek. - Wokulski jest chyba jedynym człowiekiem w
Warszawie, z którym można o tym mówić. To numer...
„Jedyny rozumny... jedyny kupiec... jedyny, który może dogadać się z Ochockim?.. myślała panna Izabela. - Czymże jest naprawdę ten człowiek?... Ach! już wiem...”
Zdawało jej się, że odgadła Wokulskiego. Jest to ambitny spekulant, który chcąc wedrzeć
się do salonów pomyślał o ożenieniu się z nią, zubożałą panną znakomitego rodu. Nie w innym też
celu skarbił sobie względy jej ojca, hrabiny ciotki i całej arystokracji. Przekonawszy się jednak, że i
bez niej wciśnie się między wielkich panów, nagle ostygnął w miłości i... nawet nie przyszedł do
Łazienek!...
„Winszuję mu - mówiła sobie. - Ma wszystkie zalety potrzebne do zrobienia kariery:
niebrzydki, zdolny, energiczny, a nade wszystko bezczelny i nikczemny... Jak on śmiał udawać
zakochanego we mnie i z jaką łatwością... Doprawdy, że ci parweniusze zdystansują nas nawet w
obłudzie... Cóż to za nędznik!...”
Oburzona chciała zapowiedzieć Mikołajowi, ażeby nigdy nie wpuścił Wokulskiego za próg
salonu... Najwyżej do gabinetu pana, gdyby do nich przyszedł z interesem. Lecz przypomniawszy
sobie, że Wokulski wcale nie zapraszał się do nich, zarumieniła się ze wstydu.
Wtem dowiedziała się od pani Meliton o nowym zatargu barona Krzeszowskiego z żoną i o
tym, że baronowa kupiła od niego klacz za osiemset rubli, ale - że pewnie ją zwróci, gdyż za kilka
dni ma odbyć się wyścig, a baron porobił duże zakłady.
- Może nawet państwo baronowie pogodzą się przy tej okazji zauważyła pani Meliton.
- Ach, cóż bym dała za to, ażeby baron nie dostał klaczy i przegrał zakłady!.. - zawołała panna
Izabela.
W parę zaś dni dowiedziała się pod wielkim sekretem od panny Florentyny, że baron nie
odzyska swojej klaczy,, gdyż kupił ją Wokulski...
Tajemnica była jeszcze tak zachowywaną, że kiedy panna Izabela poszła z wizytą do ciotki,
zastała hrabinę i prezesowę naradzające się nad pogodzeniem państwa Krzeszowskich za pomocą
owej klaczy.
- Nic z tego nie będzie - wtrąciła ze śmiechem panna Izabela.- Baron nie dostanie swojej klaczy.
- Może założysz się? - spytała chłodno hrabina.
- Owszem, jeżeli wygram od cioci tę bransoletę z szafirów...
Zakład stanął, dzięki czemu hrabina i panna Izabela były wysoce zainteresowane w
wyścigach.
Przez chwilę panna Izabela lękała się: powiedziano jej, że baron daje Wokulskiemu
czterysta rubli odstępnego i że hrabia Liciński podjął się między nimi pośrednictwa. Nawet
szeptano w salonie hrabiny, że Wokulski nie dla pieniędzy, ale dla hrabiego musi zgodzić się na ten
układ. A wówczas panna Izabela pomyślała:
„Zgodzi się, jeżeli jest chciwym parweniuszem, ale nie zgodzi się, jeżeli...”
Nie śmiała dokończyć frazesu. Wyręczył ją Wokulski. Nie sprzedał klaczy i sam puścił ją w
szranki.
„On jednakże nie jest tak nikczemnym” - rzekła do siebie.
I pod wpływem tej idei rozmawiała z Wokulskim na wyścigach bardzo łaskawie.
Jednakże nawet za ten drobny objaw życzliwości panna Izabela robiła sobie w duchu
wymówki:
„Po co on ma wiedzieć, że nas interesuje jego wyścig?.., Nie więcej od innych. A po co ja mu
powiedziałam, że <<musi wygrać...>>? Albo co znaczyła jego odpowiedź: <<wygram, jeżeli pani
zechce...>>? On już zapomina, kim jest. Ale mniejsza, jeżeli za parę grzecznych słówek
Krzeszowski rozchoruje się ze złości.”
Krzeszowskiego nienawidziła panna Izabela. Kiedyś umizgał się do niej, a odtrącony, mścił
się. Wiedziała, że nazywał ją za oczy - starzejącą się panną, która wyjdzie za swego lokaja. Tego
było dosyć, ażeby pamiętać mu całe życie. Lecz baron, nie poprzestając na nieszczęsnym frazesie,
nawet wobec niej zachowywał się cynicznie, drwiąc z jej starych wielbicieli i robiąc aluzje do ich
majątkowej ruiny. Że zaś i panna Izabela od niechcenia przypominała mu jego żonę, mieszczankę, z
którą połączył się dla pieniędzy, a nic od niej nie mógł wydobyć, więc toczyła się między nimi
walka ostra, czasami nawet przykra.
Dzień wyścigów był dla panny Izabeli triumfem, dla barona- klęską i wstydem. Wprawdzie
przyjechał na plac i udawał bardzo wesołego, ale w sercu kipiał mu gniew. Gdy zaś jeszcze
zobaczył, że Wokulski nagrodę i cenę konia złożył na ręce panny Izabeli, stracił władzę nad sobą i
przybiegłszy do powozu zrobił skandal.
Dla panny Izabeli impertynenckie spojrzenia barona i otwarte nazwanie Wokulskiego jej
wielbicielem były strasznym ciosem. Zabiłaby barona, gdyby to uchodziło dobrze wychowanym
kobietom. Cierpienie jej było tym dokuczliwsze, że hrabina słuchała jego wybuchu spokojnie,
prezesowa z zakłopotaniem, a ojciec nie odzywał się nawet, od dawna uważając Krzeszowskiego za
wariata, którego należy nie drażnić, ale traktować pobłażliwie.
W takiej chwili (kiedy już zaczęto spoglądać na nich z innych powozów) przyszedł pannie
Izabeli na pomoc Wokulski. I nie tylko przerwał baronowi tok jego niezadowoleń, ale wyzwał go
na pojedynek. O tym żadne z nich nie wątpiło; prezesowa wprost zlękła się o swego faworyta, a
hrabina zrobiła uwagę, że Wokulski nie mógł postąpić inaczej, ponieważ baron zbliżając się do
powozu potrącił go i nie przeprosił.
- Więc sami powiedzcie - mówiła wzruszonym głosem prezesowa - czy godzi się pojedynkować o
taką drobnostkę? Wszyscy przecież wiemy, że Krzeszowski jest roztargniony i półgłówek...
Najlepszy dowód w tym, co nam nagadał...
- To prawda - odezwał się pan Tomasz - ależ Wokulski nie ma obowiązku wiedzieć o tym, a
upomnieć się musiał.
- Pogodzą się! - wtrąciła niedbale hrabina i kazała jechać do domu.
Wtedy to panna Izabela dopuściła się najgorszego wykroczenia przeciw swoim pojęciom i...
w znaczący sposób ścisnęła Wokulskiego za rękę.
Już dojeżdżając do rogatek, nie mogła sobie tego darować.
„Jak można było zrobić coś podobnego?... Co sobie taki człowiek pomyśli?...” - mówiła w duchu.
Ale wnet ocknęło się w niej uczucie sprawiedliwości i musiała przyznać, że t e n człowiek nie jest
byle jakim.
„Ażeby zrobić mi przyjemność (bo z pewnością nie miał innych powodów), podstawił
baronowi nogę kupując konia... Całą wygraną (stanowczy dowód bezinteresowności) złożył na
ochronę, i to na moje ręce (baron widział to). A nade wszystko, jakby odgadując moje myśli,
wyzwał go na pojedynek... No, dzisiejsze pojedynki kończą się zwykle szampanem; ale zawsze
baron przekona się, że jeszcze nie jestem tak starą... Nie, w tym Wokulskim jest coś... Szkoda
tylko, że jest galanteryjnym kupcem. Przyjemnie byłoby mieć takiego wielbiciela, gdyby... gdyby
zajmował inne stanowisko w świecie.”
Wróciwszy do domu panna Izabela opowiedziała pannie Florentynie o wyścigowych
przygodach, a w godzinę - już nie myślała o nich. Gdy zaś ojciec późno w nocy doniósł jej, że
Krzeszowski wybrał na sekundanta hrabiego Licińskiego, który bezwarunkowo żąda, ażeby
Wokulski został przeproszony przez barona, panna Izabela zrobiła pogardliwy grymas ustami.
„Szczęśliwy człowiek! - myślała. - Mnie obrażają, a jego będą przepraszać. Ja, gdyby ktoś
przy mnie obraził ukochaną, nie pozwoliłabym się przeprosić. On, naturalnie, zgodzi się...”
Gdy już położyła się do łóżka i zaczęła usypiać, nagle przyszła jej nowa myśl:
„A jeżeli Wokulski nie zechce przeprosin?... Przecież ten sam hrabia Liciński układał się z nim o
klacz i nic nie wskórał!... Ach, Boże, co też mi się snuje po głowie” - odpowiedziała sobie
wzruszając ramionami i zasnęła.
Na drugi dzień do południa ojciec, ona i panna Florentyna byli pewni, że Wokulski pogodzi
się z baronem i że nawet inaczej nie wypada mu postąpić. Dopiero po południu pan Tomasz
wyszedł na miasto i wrócił na obiad bardzo zakłopotany.
- Cóż to, ojcze? - spytała go panna Izabela, uderzona wyrazem jego twarzy.
- Fatalna historia! - odparł pan Tomasz rzucając się na skórzany fotel. - Wokulski odrzucił
przeproszenie, a jego sekundanci postawili ostre warunki.
- I kiedyż to?... - spytała ciszej.
- Jutro przed dziewiątą - odpowiedział pan Tomasz i otarł pot z czoła. - Fatalna historia - ciągnął
dalej. - Między naszymi wspólnikami popłoch, bo Krzeszowski strzela doskonale... Gdyby zaś ten
człowiek zginął, wszystkie moje rachuby na nic. Straciłbym w nim prawą rękę... jedynego
możliwego wykonawcę moich planów... Jemu jednemu powierzyłbym kapitały i jestem pewny, że
miałbym co najmniej osiem tysięcy rubli rocznie... Los prześladuje mnie nie na żarty!...
Zły humor pana domu źle oddziałał na innych; obiadu nikt nie jadł. Po obiedzie pan Tomasz
zamknął się w gabinecie i chodził wielkimi krokami, co było dowodem niezwykłego wzruszenia.
Panna Izabela także poszła do swego gabinetu i jak zwykle w chwilach zdenerwowania położyła się
na szezlongu. Opanowały ją posępne myśli.
„Krótko trwał mój triumf - mówiła sobie. - Krzeszowski naprawdę dobrze strzela... Jeżeli
zabije jedynego człowieka, który dziś ujmuje się za mną, to co? Pojedynek jest istotnie
barbarzyńskim zabytkiem. Bo Wokulski (biorąc go ze strony moralnej) więcej jest wart od
Krzeszowskiego, a jednak... może zginąć!... Ostatni człowiek, w którym pokładał nadzieję mój
ojciec.”
Tu odezwała się w pannie Izabeli rodowa pycha.
„No - mój ojciec nie potrzebuje przecież łaski Wokulskiego; powierzyłby mu swój kapitał,
otoczyłby go protekcją, a on płaciłby mu procenta; w każdym razie szkoda go...”
Przyszedł jej na myśl stary rządca ich niegdyś majątku, który służył u nich trzydzieści lat i
którego bardzo lubiła, bardzo mu ufała; może Wokulski obojgu im zastąpiłby nieboszczyka, a jej
rozsądnego powiernika i - zginie!...
Jakiś czas leżała z zamkniętymi oczyma nie myśląc o niczym; potem przyszły jej do głowy
niesłychanie dziwne kombinacje.
„Co za szczególny traf! - mówiła w sobie. - Jutro walczyć będą z jej powodu dwaj ludzie,
którzy ją śmiertelnie obrazili: Krzeszowski złośliwymi drwinami, Wokulski - ofiarami, jakie
ośmielił się ponosić dla niej. Ona mu już prawie przebaczyła i kupno serwisu, i owe weksle, i owe
przegrane w karty do ojca, z ktorych przez parę tygodni utrzymywał się cały dom... (Nie, jeszcze
mu nie przebaczyła i nie przebaczy nigdy!...) Ale choćby nawet, to jednak - za jej obrazę ujęła się
sprawiedliwość boska... I kto jutro zginie?... Może obaj. W każdym razie ten, który poważył się
pannie Izabeli Łęckiej ofiarować pomoc pieniężną. Człowiek taki, jak kochanek Kleopatry, żyć nie
może...”
Tak myślała zanosząc się od płaczu; żal jej było oddanego sługi, a może powiernika; ale
korzyła się przed wyrokami Opatrzności, która nie przebacza obrazy wyrządzonej pannie Łęckiej.
Gdyby Wokulski mógł w tej chwili zajrzeć w jej duszę, uciekłby z przestrachem i uleczyłby
się ze swego obłędu.
Swoją drogą panna Izabela nie spała przez całą noc. Ciągle stał jej przed oczyma obraz
jakiegoś francuskiego malarza przedstawiający pojedynek. Pod grupą zielonych drzew dwaj czarno
ubrani mężczyźni mierzyli do siebie z pistoletów.
Potem (czego już nie było na obrazie) jeden z nich padł uderzony kulą w głowę. Był to
Wokulski. Panna Izabela nawet nie poszła na jego pogrzeb nie chcąc zdradzić się ze wzruszeniem.
Ale w nocy parę razy płakała. Żal jej było tego nadzwyczajnego parweniusza, tego wiernego
niewolnika, który swoje zbrodnie względem niej odpokutował śmiercią dla niej.
Zasnęła dopiero o siódmej rano i spała jak drewno do południa. Przed samą dwunastą
obudziło ją nerwowe pukanie do drzwi sypialni.
- Kto tam?
- Ja - odpowiedział jej ojciec radosnym głosem. - Wokulski nietknięty, baron raniony w twarz!
- Czy tak?...
Miała migrenę, więc została w łóżku do czwartej po południu. Była kontenta, że baron
został ranny, a zdziwiona, że opłakany przez nią Wokulski nie zginął.
Wstawszy tak późno panna Izabela wyszła przed obiadem na krótki spacer w Aleje.
Widok pogodnego nieba, pięknych drzew, przelatujących ptaków i wesołych ludzi zatarł
ślady jej nocnych przywidzeń; gdy zaś jeszcze z kilku przejeżdżających powozów spostrzeżono ją i
powitano, w sercu jej ocknęło się zadowolenie.
„Jednakże Pan Bóg jest łaskawy - myślała - gdy ocalił człowieka, który może się nam przydać.
Ojciec tak liczy na niego, a i ja nabieram ufności. O ileż mniej w życiu doznałabym zawodów
mając rozumnego i energicznego przyjaciela.”
Słówko „przyjaciel” nie podobało się jej. Przyjacielem panny Izabeli mógłby być człowiek
co najmniej posiadający majątek ziemski. Ale kupiec galanteryjny kwalifikował się tylko na
doradcę i wykonawcę.
Po powrocie do domu zaraz poznała, że jej ojciec jest w wybornym humorze.
- Wiesz - mówił - byłem z powinszowaniem u Wokulskiego. To dzielny człowiek, istotny
dżentelmen! Już ani myśli o pojedynku i nawet zdaje się żałować barona. Nic nie pomoże,
szlachecka krew musi się odezwać, bez względu na kondycję...
A potem odprowadziwszy córkę do gabinetu i rzuciwszy parę razy okiem w zwierciadło
dodał:
- No i powiedz sama, czy można nie ufać w opiekę boską? Śmierć tego człowieka byłaby dla mnie
ciężkim ciosem - i - został uratowany! Muszę z nim zawiązać bliższe stosunki, a wtedy zobaczymy,
kto wyjdzie lepiej: czy książę na swoim wielkim adwokacie, czy ja na moim Wokulskim. Jak
sądzisz?
- To samo myślałam przed chwilą - odpowiedziała panna Izabela uderzona zgodnością przeczuć jej
własnych i ojca - papuś koniecznie powinien mieć przy sobie zdolnego i zaufanego człowieka.
- Który w dodatku sam garnie się do mnie - dodał pan Tomasz.- Bystry człowiek! on to pojmuje, że
więcej zrobi i lepszą zyska reputację pomagając dźwigać się dawnemu rodowi, aniżeli gdyby sam
wyrywał się naprzód. Bardzo rozumny człowiek - powtórzył pan Tomasz. - Choć chwilowo zdobył
sobie księcia i całą arystokrację, mnie jednak okazuje najwięcej przywiązania. I nie będzie tego
żałował, gdy odzyskam stanowisko...
Panna Izabela patrzyła na cacka ustawione na biurku i myślała, że jednak ojciec łudzi się
trochę, sądząc, iż Wokulski garnie się do niego. Nie prostowała jednak omyłki, a na odwrót,
przyznawała w duchu, że należy trochę więcej zbliżyć się z tym kupcem i przebaczyć mu jego
stanowisko społeczne. Adwokat... kupiec... to prawie na jedno wychodzi: jeżeli zaś adwokat może
być poufałym księcia, dlaczegóż by... kupiec (ach, jakie to niesmaczne!) nie mógł zostać
powiernikiem domu Łęckich?
Obiad, wieczór i kilka dni następnych zeszły pannie Izabeli bardzo przyjemnie. Zastanowiła
ją jedna okoliczność, że w ciągu tak krótkiego czasu odwiedziło ich więcej osób aniżeli dawniej w
ciągu miesiąca. Bywały godziny, że w pustym niegdyś salonie teraz rozlegał się gwar śmiechów i
rozmów, aż wypoczęte meble dziwiły się natłokowi, a w kuchni szeptano, że pan Łęcki musiał
odebrać jakieś wielkie pieniądze. Nawet damy, które jeszcze na wyścigach nie mogły poznać panny
Izabeli, przyszły teraz do niej z wizytami; młodzi zaś panowie, aczkolwiek nie przychodziłi,
poznawali ją na ulicy i kłaniali się z szacunkiem.
I pan Tomasz miewał teraz gości. Odwiedził go hrabia Sanocki zaklinając, ażeby Wokulski
przestał już bawić się wyścigami i pojedynkami, a zajął się spółką. Był hrabia Liciński i opowiadał
dziwy o dżentelmenerii Wokulskiego. Lecz nade wszystko przyjeżdżał tu parę razy książę z prośbą
do pana Tomasza, ażeby Wokulski bez względu na zajście z baronem nie zniechęcał się do
arystokracji i pamiętał o nieszczęśliwym kraju.
- I niech mu też kuzyn - zakończył książę - wyperswaduje pojedynki. To niepotrzebne; to dobre dla
ludzi młodych, ale nie dla poważnych i zasłużonych obywateli...
Pan Tomasz był zachwycony, szczególnie gdy pomyślał, że wszystkie te owacje spotykają
go w przeddzień sprzedaży domu; rok temu bliskość podobnego wypadku odstraszała ludzi...
„Zaczynam odzyskiwać należne mi stanowisko” - szepnął pan Tomasz i nagle obejrzał się. Zdawało
mu się, że za nim stoi Wokulski. Więc dla uspokojenia się powtórzył parę razy:
„Wynagrodzę go... wynagrodzę... może być pewnym mego poparcia”
Trzeciego dnia po pojedynku Wokulskiego pannie Izabeli przyniesiono kosztowne pudełko i
list, który ją wstrząsnął. Poznała pismo barona.
„Kochana kuzyneczko! Jeżeli przebaczysz mi moje nieszczęsne ożenienie, ja w zamian daruję ci
moją małżonkę, która już mnie samemu dokuczyła. Jako zaś materialny symbol zawartego między
nami pokoju na zawsze, posyłam ci ząb, który mi wystrzelił W-ny Wokulski, zdaje mi się - za to, co
ośmieliłem się powiedzieć ci na wyścigach. Upewniam cię, kochana kuzynko, że jest to ten sam
ząb, którym cię dotychczas gryzłem i już gryźć nigdy nie będę. Możesz go wyrzucić na ulicę, lecz
pudełeczko racz zachować na pamiątkę. Przyjmij ten drobiazg od człowieka dziś trochę chorego i
wierzaj - nie najgorszego, a będę miał nadzieję, że kiedyś zapomnisz mi moich niedorzecznych
złośliwości. Kochający cię i pełen głębokiego szacunku kuzyn Krzeszowski.
P. S. Jeżeli mego zęba nie wyrzucisz za okno, przyszlij mi go na powrót, abym mógł ofiarować go
mojej niezapomnianej małżonce. Będzie miała martwić się czym przez kilka dni, co podobno
biedaczce jest zalecone przez doktorów. Ten zaś pan Wokulski jest bardzo miłym i dystyngowanym
człowiekiem i wyznaję, że serdecznie go polubiłem, choć mi taką zrobił krzywdę.”
W kosztownym pudełku znajdował się istotnie ząb owinięty w bibułkę.
Panna Izabela po krótkim namyśle odpisała bardzo życzliwy list baronowi oświadczając, że
już nie gniewa się i że przyjmuje pudełeczko, a ząb z należytą czcią odsyła jego właścicielowi.
Tu już nie można było wątpić, że tylko dzięki Wokulskiemu baron pojednał się z nią i prosił o
przebaczenie. Panna Izabela nieledwie roztkliwiła się swoim triumfem, a dla Wokulskiego uczuła
jakby wdzięczność. Zamknęła się w swoim gabinecie i poczęła marzyć.
Marzyła, że Wokulski sprzedał swój sklep, a kupił dobra ziemskie, lecz pozostał
naczelnikiem spółki handlowej przynoszącej ogromne zyski. Cała arystokracja przyjmowała go u
siebie, ona zaś, panna Izabela, zrobiła go swoim powiernikiem. On podźwignął ich majątek i
podniósł go do dawnej świetności; on spełniał wszystkie jej zlecenia; on narażał się, ile razy była
tego potrzeba. On wreszcie wyszukał jej męża, odpowiedniego znakomitości domu Łęckich.
Wszystko to robił, ponieważ kochał ją miłością idealną, więcej niż własne życie. I czuł się
zupełnie szczęśliwym, jeżeli uśmiechnęła się do niego, życzliwiej spojrzała albo po jakiejś
wyjątkowej zasłudze serdecznie uścisnęła go za rękę. Gdy zaś Pan Bóg dał jej dzieci, on
wyszukiwał im bony i nauczycieli, powiększał ich majątek, a nareszcie, gdy ona zmarła (w tym
miejscu łzy zakręciły się w pięknych oczach panny Izabeli), on zastrzelił się na jej grobie... Nie,
przez delikatność, którą ona w nim rozwinęła, zastrzelił się o kilka grobów dalej.
Wejście ojca przerwało ciąg jej fantazji.
- Podobno pisał do ciebie Krzeszowski? - zapytał ciekawie pan Tomasz.
Córka wskazała mu list leżący na biurku i złote pudełko. Pan Tomasz kręcił głową Czytając
list, a nareszcie rzekł:
- Zawsze wariat, chociaż dobry chłopak. Ale... Wokulski oddał ci rzeczywistą przysługę:
zwyciężyłaś śmiertelnego wroga.
- Myślę, ojcze, że należałoby tego pana zaprosić kiedy na obiad... Chciałabym go poznać bliżej.
- Właśnie od kilku dni miałem cię o to samo prosić!... - odpowiedział uradowany pan Tomasz niepodobna trzymać się na zbyt etykietalnej stopie z człowiekiem tak użytecznym.
- Naturalnie - wtrąciła panna Izabela - przecież nawet wierną służbę dopuszczamy do niejakiej
poufałości.
- Uwielbiam twój rozum i takt, Belu!... - zawołał pan Tomasz i zachwycony, pocałował ją naprzód
w rękę, potem w czoło.
Tom II
Pan Rzecki istotnie niedomagał; według własnej opinii z powodu braku zajęcia, według
Szumana z powodu sercowej choroby, która nagle rozwinęła się w nim i szła dosyć szybko pod
wpływem jakichś zmartwień.
Zajęć miał niewiele. Z rana przychodził do sklepu niegdyś Wokulskiego, obecnie
Szlangbauma, lecz bawił tam, dopóki nie zaczęli się schodzić subiekci, a nade wszystko goście.
Goście bowiem, nie wiadomo nawet dlaczego, przypatrywali mu się ze zdziwieniem, a subiekci,
dziś z wyjątkiem pana Zięby starozakonni, nie tylko nie okazywali mu szacunku, do którego
przywykł, ale nawet wbrew upomnieniom Szlangbauma traktowali go w sposób lekceważący.
W tym stanie rzeczy pan Ignacy coraz częściej myślał o Wokulskim. Nie z racji, ażeby lękał
się jakiegoś nieszczęścia, ale ot tak sobie.
Z rana około szóstej myślał: czy Wokulski wstaje, czy śpi o tej porze i gdzie jest? W
Moskwie czy może już wyjechał z Moskwy i dąży do Warszawy? W południe przypominał sobie te
czasy, kiedy prawie nie było dnia, ażeby Stach nie jadł z nim obiadu, wieczorem zaś, szczególniej
kładąc się do łóżka, mówił:
„Zapewne Stach jest u Suzina... To dopiero używają!... A może wraca w tej chwili do Warszawy i
w wagonie zabiera się do spania?...”
Ilekroć zaś wszedł do sklepu, a robił to po kilka razy na dzień, mimo niechęci subiektów i
drażniącej grzeczności Szlangbauma, zawsze myślał, że jednak za czasów Wokulskiego było tu
inaczej.
Martwiło go, ale tylko trochę, że Wokulski nie dawał znać o sobie. Uważał to przecież za
zwykłe dziwactwo.
„Nie bardzo cwał się on do pisania, kiedy był zdrów, więc cóż dopiero teraz, kiedy jest tak rozbity myślał. - Oj, te baby, te baby!...”
W dniu nabycia przez Szlangbauma sprzętów i powozu Wokulskiego pan Ignacy położył się
do łóżka. Nie dlatego, ażeby miało mu to robić przykrość, bo przecie powóz i zbytkowne sprzęty
były rzeczami wcale niepotrzebnymi, ale dlatego, że podobne sprawunki robią się tylko po ludziach
już umarłych.
„No, a Stach, dzięki Bogu, jest zdrów!...” - mówił do siebie.
Pewnego wieczora, kiedy pan Ignacy siedząc w szlafroku rozmyślał, jak to on urządzi sklep
Mraczewskiemu, ażeby zakasować Szlangbauma, usłyszał gwałtowne dzwonienie do przedpokoju i
szczególny hałas w sieni.
Służący, który już zabierał się do spania, otworzył drzwi.
- Jest pan? - zapytał głos znany Rzeckiemu.
- Pan chory.
- Co to chory!... Kryje się przed ludźmi.
- Może, panie radco, zrobimy subiekcję... - odezwał się inny głos.
- Co to subiekcję!... Kto nie chce mieć subiekcji w domu, niech przychodzi do knajpy...
Rzecki podniósł się z fotelu, a jednocześnie ukazał się we drzwiach jego sypialni radca
Węgrowicz i ajent Szprot... Spoza nich wychylała się jakaś kudłata głowa i oblicze nie pierwszej
czystości.
- Nie chciała przyjść góra do Mahometów, więc Mahomeci przyszli do góry!... - zawołał radca. Panie Rzecki... panie Ignacy!... co pan najlepszego wyrabiasz?... Przecież od czasu jakeśmy pana
ostatni raz widzieli, odkryliśmy nowy gatunek piwa... Postaw tu, kochanku, i zgłoś się jutro - dodał
zwracając się do zasmolonego kudłacza.
Na to wezwanie kudłaty człowiek, ubrany w wielki fartuch, postawił na umywalni kosz
wysmukłych butelek i trzy kufle. Potem zniknął, jak gdyby był istotą złożoną ze mgły i powietrza,
nie zaś z dwustu funtów ciała.
Pan Ignacy zdziwił się na widok wysmukłych butelek; uczucie to jednak nie łączyło się z
żadną przykrością.
- Na miłość boską, cóż się z panem dzieje? - zaczął znowu radca rozkładając ręce, jakby cały świat
chciał ogarnąć w jednym uścisku.- Tak dawno nie byłeś pan między nami, że Szprot nawet
zapomniał, jak wyglądasz, a ja pomyślałem, że zaraziłeś się od swego przyjaciela, co to ma bzika...
Rzecki sposępniał.
- Więc właśnie dziś - prawił radca - kiedy na pańskim przyjacielu wygrałem od Deklewskiego kosz
piwa nowej marki, mówię do Szprota: wiesz pan co, zabierzmy piwo i chodźmy do starego, a może
się chłop rozrusza... Cóż to, nawet nie prosisz nas, ażebyśmy usiedli?...
- Ależ bardzo proszę - odpowiedział Rzecki.
- I stolik jest... - mówił radca oglądając się po pokoju - i miejsce, widzę, zaciszne. Ehe, he!... my tu
będziem mogli złazić się do chorego na partyjkę co wieczór... Szprot, dobądź, synu, trybuszonik i
zabierz się do szkliwa... Niech poczciwiec zaznajomi się z nową marką...
- Jakiż to zakład wygrał radca? - zapytał Rzecki, któremu znowu fizjognomia zaczęła się wyjaśniać.
- Zakład o Wokulskiego. Widzisz pan, było tak. Jeszcze w styczniu roku zeszłego, kiedy to
Wokulski awanturował się po Bułgarii, ja powiedziałem do Szprota, że pan Stanisław jest wariat, że
zbankrutuje i źle skończy... Tymczasem dzisiaj, wyobraź sobie, Deklewski utrzymuje, że to on to
powiedział... Naturalnie, założyliśmy się o kosz piwa, Szprot rozstrzygnął na moją stronę i jesteśmy
u ciebie...
W ciągu tego wyjaśnienia pan Szprot ustawił na stole trzy kufle i odkorkował trzy butelki.
- No, tylko spojrzyj, panie Ignacy - mówił radca podnosząc napełniony kufel. - Kolor starego
miodu, piana jak śmietana, a smak szesnastoletniej dziewczyny. Skosztujże... Co to za smak i co to
za posmak?... Gdybyś zamknął oczy, przysiągłbyś, że to jest ale... O! uważasz?... Ja powiadam, że
przed takim piwem należałoby płukać usta.
Powiedzże sam: piłeś kiedy coś podobnego?...
Rzecki wypił pół kufla.
- Dobre - rzekł. - Skądże jednak przyszło radcy do głowy, że Wokulski zbankrutował?
- Bo nikt w mieście nie mówi inaczej. Przecież człowiek, który ma pieniądze, sens w głowie i
nikogo nie zarwał, nie ucieka z miasta Bóg wie gdzie...
- Wokulski wyjechał do Moskwy.
- Tere, fere!... Tak wam powiedział, ażeby zmylić ślady. Ale sam się złapał, skoro wyrzekł się
nawet swoich pieniędzy...
- Czego się wyrzekł?... - spytał już rozgniewany pan Ignacy.
- Tych pieniędzy, które ma w banku, a nade wszystko u Szlangbauma... Przecież to razem wyniesie
ze dwakroć sto tysięcy rubli... Kto więc taką sumę zostawia bez dyspozycji, po prostu rzuca ją w
błoto, ten jest albo wariat, albo... zmajstrował coś takiego, że już nie czeka na wypłatę... W całym
mieście rozlega się tylko jeden głos oburzenia przeciw temu... temu... że go nie nazwę właściwym
imieniem...
- Radco, zapominasz się!... - zawołał Rzecki.
- Rozum tracisz, panie Ignacy, ujmując się za takim człowiekiem - odparł gwałtownie radca. - Bo
tylko pomyśl. Pojechał po majątek, gdzie?... na wojnę turecką... Na wojnę turecką!... czy rozumiesz
doniosłość tych słów?... Tam zrobił majątek, ale w jaki sposób?... Jakim sposobem można w pół
roku zrobić pół miliona rubli?..
- Bo obracał dziesięcioma milionami rubli - odparł Rzecki - więc nawet zrobił mniej, niżby mógł...
- Ale czyje to były miliony?
- Suzina... kupca... jego przyjaciela...
- Otóż to!... Ale mniejsza; przypuśćmy, że w tym razie nie zrobił żadnego świństwa... Co to
jednakże za interesa prowadził on w Paryżu, a później w Moskwie, na czym również grubo
zarobił?... A godziło się to zabijać krajowy przemysł, ażeby dać osiemnaście procent dywidendy
kilku arystokratom dla wkręcenia się pomiędzy nich?... A pięknie to sprzedawać całą spółkę Żydom
i nareszcie uciekać zostawiając setki ludzi w nędzy lub w niepewności?... To tak robi dobry
obywatel i człowiek uczciwy?... No, pijże, panie Ignacy!... - zawołał trącając jego kufel swoim. Nasze kawalerskie!... Panie Szprot, pokaż, co umiesz... nie kompromituj się przy chorym...
- Hola!... - odezwał się doktór Szuman, który od kilku chwil stał na progu nie zdejmując kapelusza
z głowy. - Hola!... A cóż to wy, moi panowie, jesteście ajentami domu pogrzebowego, że mi w taki
sposób urządzacie pacjenta?... Kazimierz! - zawołał na służącego wyrzuć mi te butelki do sieni... A
panów proszę, ażebyście pożegnali chorego... Szpital, choćby na jedną osobę, nie jest knajpą... To
pan tak wykonywasz moje zlecenia?.. - zwrócił się do Rzeckiego.- To pan mając wadę serca
będziesz mi urządzał pijatyki?... Może jeszcze zaprosicie sobie dziewczęta?... Dobrej nocy panom...
- rzekł do radcy i Szprota - a na drugi raz nie otwierajcie mi tu piwiarni, bo was zaskarżę o
zabójstwo...
Panowie radca Węgrowicz i ajent Szprot wynieśli się tak szybko, że gdyby nic gęsty dym
ich cygar, można by myśleć, że nikogo nie było w pokoju.
- Otwórz okno!... - mówił doktór do służącego. - Oj, to! To!... dodał patrząc ironicznie na
Rzeckiego. - Twarz w płomieniach, oczy szkliste, pulsa biją tak, że słychać na ulicy...
- Słyszałeś pan, co on mówił o Stachu?.. - spytał Rzecki.
- Ma rację - odparł Szuman. - Całe miasto mówi to samo, chociaż myli się tytułując Wokulskiego
bankrutem, bo on jest tylko półgłówkiem z tego typu, który ja nazywam polskimi romantykami.
Rzecki patrzył na niego prawie wylękniony.
- Nie patrz pan tak na mnie - ciągnął spokojnym głosem Szuman - raczej zastanów się, czy nie mam
racji. Wszakże ten człowiek ani razu w życiu nie działał przytomnie... Kiedy był subiektem, myślał
o wynalazkach i o uniwersytecie; kiedy wszedł do uniwersytetu, zaczął bawić się polityką. Później,
zamiast robić pieniądze, został uczonym i wrócił tu tak goły, że gdyby nie Minclowa, umarłby z
głodu... Nareszcie zaczął robić majątek, ale nie jako kupiec, tylko jako wielbiciel panny, która od
wielu lat ma ustaloną reputację kokietki. Nie koniec na tym, już bowiem mając w ręku i pannę, i
majątek, rzucił oboje, a dzisiaj on robi i gdzie jest?... Powiedz pan, jeżeliś mądry?... Półgłówek,
skończony półgłówek! - mówił Szuman machając ręką. - Czystej krwi polski romantyk, co to
wiecznie szuka czegoś poza rzeczywistością...
- Czy doktór powtórzy to Wokulskiemu, gdy wróci?... - spytał Rzecki.
- Sto razy mu tak mówiłem, a jeżeli teraz nie powiem, to tylko dlatego, że nie wróci...
- Co nie ma wrócić szepnął Rzecki blednąc.
- Nie wróci, bo albo sobie gdzieś łeb rozbije, jeżeli odzyska rozsądek, albo weźmie się do jakiejś
nowej utopii. Choćby do wynalazków tego mitycznego Geista, który także musi być patentowanym
wariatem.
- A doktór nie uganiałeś się nigdy za utopiami?
- Tak, ale robiłem to odurzywszy się w waszej atmosferze. Opatrzyłem się jednak w porę i ta
okoliczność pozwala mi stawiać jak najdokładniejsze diagnozy podobnych chorób... No, zdejmij
pan szlafrok, zobaczymy, jakie skutki wywołał wieczór spędzony w wesołym towarzystwie...
Zbadał Rzeckiego, kazał mu natychmiast iść do łóżka, a na przyszłość nie robić ze swego
mieszkania szynkowni.
- Pan to także jesteś okazem romantyka; tyle tylko, żeś miał mniej sposobności do robienia głupstw
- zakończył doktór.
Po czym wyszedł zostawiając Rzeckiego w bardzo ponurym nastroju.
„Już tam twoje gadanie więcej mi zaszkodzi aniżeli piwo” - pomyślał Rzecki, a po chwili dodał
półgłosem:
„Mógłby jednakże Stach choć słówko napisać... Bo licho wie, jakie domysły snują się człowiekowi
po głowie!...”
Przykuty do łóżka pan Ignacy nudził się piekielnie.
Więc dla zabicia czasu odczytywał, po raz nie wiadomo który, historię konsulatu i cesarstwa
albo rozmyślał o Wokulskim.
Oba te jednak zajęcia, zamiast uspakajać, drażniły go... Historia przypominała mu cudowne
dzieje jednego z największych triumfatorów, na którego dynastii Rzecki opierał wiarę w przyszłość
świata, a która to dynastia w jego oczach padła pod oszczepem zulusa. Rozmyślania zaś o
Wokulskim prowadziły go do wniosku, że ukochany przyjaciel, a tak niezwykły człowiek, co
najmniej znajdował się na drodze do jakiegoś moralnego bankructwa.
- Tyle chciał zrobić, tyle mógł zrobić i nic nie zrobił!... - powtarzał pan Ignacy ze smutkiem w
sercu. - Gdybyż choć napisał, gdzie jest i jakie ma zamiary... Gdyby chociaż dał znać, że żyje!...
Od pewnego bowiem czasu trapiły pana Rzeckiego niejasne, ale złowrogie przeczucia.
Przychodził mu na myśl jego sen, kiedy po przedstawieniu Rossiego marzyło mu się, że Wokulski
skoczył za panną Izabelą z wieży ratuszowej. To znowu przypominał sobie dziwne, a nic dobrego
nie zapowiadające zdania Stacha: “Chciałbym zginąć sam i zniszczyć wszelkie ślady mego
istnienia!
Jak łatwo podobne życzenie może się spełnić u człowieka, który mówił tylko to, co czuł, i
umiał wykonywać to, co mówił!...
Codziennie odwiedzający go doktór Szuman wcale nie dodawał mu otuchy i już prawie
znudził go powtarzaniem jednej i tej samej zwrotki:
- Doprawdy, że trzeba być albo kompletnym bankrutem, albo wariatem, ażeby zostawiwszy tyle
pieniędzy w Warszawie, nie wydać żadnej dyspozycji, a nawet nie donieść, gdzie jest!...
Rzecki kłócił się z nim, ale w duszy przyznawał mu rację.
Pewnego dnia doktór wpadł do niego w porze niezwykłej, bo o godzinie dziesiątej rano.
Cisnął kapelusz na stół i zawołał:
- A co, nie miałem racji, że to jest półgłówek!...
- Cóż się stało?... - zapytał pan Ignacy, z góry wiedząc, o kim mowa.
- Stało się, że już przed tygodniem ten wariat wyjechał z Moskwy i... zgadnij pan dokąd?...
- Do Paryża?...
- Ale gdzie zaś!... Wyjechał do Odessy, stamtąd ma zamiar udać się do Indyj, z Indyj do Chin i
Japonii, a później przez Ocean Spokojny do Ameryki... Rozumiem podróż, nawet naokoło świata,
sam bym mu ją radził. Ale ażeby nie napisać słówka, zostawiając, bądź jak bądź, ludzi życzliwych i
ze dwakroć sto tysięcy rubli w Warszawie, na to, dalibóg! trzeba mieć w wysokim stopniu
rozwiniętą psychozę...
- Skądże te wiadomości? - spytał Rzecki.
- Z najlepszego źródła, bo od Szlangbauma, któremu zbyt wiele zależy na tym, ażeby dowiedzieć
się o projektach Wokulskiego. Ma mu przecież w początkach października zapłacić sto dwadzieścia
tysięcy rubli... No, a gdyby kochany Stasio w łeb sobie palnął czy utonął, czy umarł na żółtą febrę...
Rozumiesz pan?... Wówczas moglibyśmy albo całemu kapitałowi ukręcić szyję, albo przynajmniej
obracać nim z pół roku bez procentu... Pan już chyba poznałeś Szlangbauma? On przecież mnie...
mnie chciał okpić!
Doktór biegał po pokoju i gestykulował rękoma w taki sposób, jak gdyby sam był dotknięty
początkami psychozy. Nagle zatrzymał się przed panem Ignacym, popatrzył mu w oczy i schwycił
za rękę.
- Co... co... co?... Puls przeszło sto?... Miałeś pan dziś gorączkę?...
- Jeszcze nie.
- Jak to: nie?... Przecież widzę...
- Mniejsza - odparł Rzecki. - Czyby jednakże Stach zrobił coś podobnego?...
- Ten nasz dawny Stach, pomimo romantyzmu, może by nie zrobił; ale ten pan Wokulski,
zakochany w jaśnie wielmożnej pannie Łęckiej, może zrobić wszystko... No, i jak pan widzisz, robi,
na co go stać...
Od tej wizyty doktora pan Ignacy sam zaczął zeznawać, że jest z nim niedobrze.
„To byłoby zabawne - myślał - gdybym ja tak w tych czasach dał nura?... Phy! trafiało się to
lepszym ode mnie... Napoleon I... Napoleon III... mały Lulu... Stach... No, cóż Stach?... przecież
jedzie teraz do Indyj...”
Zadumał się, wstał z łóżka, ubrał się jak należy i poszedł do sklepu ku wielkiemu zgorszeniu
Szlangbauma, który wiedział, że panu Ignacemu zabroniono podnosić się.
Za to przez następny dzień było mu gorzej; odleżał więc dobę i znowu na parę godzin
zaszedł do sklepu.
- Cóż on sobie myśli, że sklep to trupiarnia?... - rzekł jeden ze starozakonnych subiektów do pana
Zięby, który z właściwą sobie szczerością znalazł, że ten koncept jest doskonały.
W połowie września odwiedził pana Rzeckiego Ochocki, który na kilka dni przyjechał tu z
Zasławka.
Na jego widok pan Ignacy odzyskał dobry humor.
- Cóż pana tu sprowadza!... - zawołał, gorąco ściskając kochanego przez wszystkich wynalazcę.
Ale Ochocki był pochmurny.
- Cóż by innego, jeżeli nie kłopoty! - odparł. - Wiesz pan, że umarł Łęcki...
- Ojciec tej... tej?... - zdziwił się pan Ignacy.
- Tej... tej!... I nawet bodaj czy nie przez nią...
- W imię Ojca i Syna... - przeżegnał się Rzecki. - Iluż ludzi ma zamiar zgubić ta kobieta?... Bo, o ile
wiem, a zapewne i dla pana nie jest to tajemnicą, że jeżeli Stach wpadł w nieszczęście, to tylko
przez nią...
Ochocki pokiwał głową.
- Możesz mi pan powiedzieć, co się stało z Łęckim?... - ciekawie zapytał pan Ignacy.
- Żaden to sekret - odparł Ochocki. - W początkach lata oświadczył się o pannę Izabelę marszałek...
- Ten... ten?... Mógł być moim ojcem - wtrącił Rzecki.
- Może też dlatego panna przyjęła go, a przynajmniej nie odrzuciła. Więc stary zebrał manatki po
dwu swoich żonach i przyjechał na wieś do hrabiny... do ciotki panny Izabeli, u której mieszkała
wraz z ojcem...
- Oszalał.
- Trafiało się to i mędrszym od niego - ciągnął Ochocki. Tymczasem, pomimo że marszałek zaczął
uważać się za konkurenta, panna Izabela co parę dni, a później nawet i co dzień jeździła sobie w
towarzystwie pewnego inżyniera do ruin starego zamku w Zasławiu... Mówiła, że jej to rozpędza
nudy...
- I marszałek nic?...
- Marszałek, naturalnie, milczał, ale kobiety perswadowały pannie, że tak robić nie wypada. Ona
zaś ma w tych razach jedną odpowiedź:
„Marszałek powinien być kontent, jeżeli wyjdę za niego, a wyjdę nie po to, aby wyrzekać
się moich przyjemności...”
- I pewnie marszałek przydybał ich na czym w owych ruinach? - wtrącił Rzecki.
- Ii... nie!... nawet tam nie zaglądał. A gdyby i zajrzał, przekonałby się, że panna Izabela brała z
sobą naiwnego inżynierka po to, ażeby w jego asystencji tęsknić za Wokulskim...
- Za Wo-kul-skim?...
- Przynajmniej tak domyślano się - mówił Ochocki. - Tym razem ja sam zwróciłem jej uwagę, że w
towarzystwie jednego wielbiciela nie wypada tęsknić za drugim. Ale ona odpowiedziała mi swoim
zwyczajem: “Niech będzie kontent, że pozwalam mu patrzeć na siebie...
- To osioł ten inżynier!...
- Nie bardzo, gdyż pomimo całej naiwności spostrzegł się i pewnego dnia, a nawet przez wszystkie
dnie następne nie pojechał z panną tęsknić między gruzami. Jednocześnie zaś marszałek, zazdrosny
o inżyniera, zaprzestał konkurów i wyniósł się na Litwę w sposób tak demonstracyjny, że panna
Izabela i hrabina dostały spazmów, a poczciwy Łęcki nawet nie kiwnąwszy palcem umarł na
apopleksję...
Skończywszy opowiadać Ochocki objął się rękoma za głowę i śmiał się.
- I pomyśleć tu - dodał - że tego rodzaju kobieta tylu ludziom głowy zawróciła...
- Ależ to potwór!... - zawołał Rzecki.
- Nie. Nawet niegłupia i niezła w gruncie rzeczy, tylko... taka jak tysiące innych z jej sfery.
- Tysiące?...
- Niestety!... - westchnął Ochocki. - Wyobraź pan sobie klasę ludzi majętnych lub zamożnych,
którzy dobrze jedzą, a niewiele robią. Człowiek musi w jakiś sposób zużywać siły; więc jeżeli nie
pracuje, musi wpaść w rozpustę, a przynajmniej drażnić nerwy... I do rozpusty zaś, i do drażnienia
nerwów potrzebne są kobiety piękne, eleganckie, dowcipne, świetnie wychowane, a raczej
wytresowane w tym właśnie kierunku... Toż to ich jedyna kariera...
- I panna Izabela zaciągnęła się w ich szeregi?...
- To jest, właściwie zaciągnęli ją... Przykro mi to mówić, ale panu mówię, ażebyś wiedział, o jaką
to kobietę potknął się Wokulski...
Rozmowa urwała się - zaczął ją Ochocki pytając:
- Kiedyż on wraca?
- Wokulski?...,- odparł pan Ignacy. - Przecież wyjechał do Indyj, Chin, Ameryki...
Ochocki rzucił się na krześle.
- To niepodobna!... - zawołał. - Chociaż... - dodał po namyśle.
- Czy ma pan jakie wskazówki, że tam nie pojechał?.. - zapytał Rzecki zniżonym głosem.
- Żadnych. Tylko dziwię się nagłej decyzji... Kiedym tu był ostatnim razem, obiecał mi załatwić
pewien interes... Ale...
- I niezawodnie załatwiłby go ten dawny Wokulski. Ten nowy zaś zapomniał nie tylko o pańskich
interesach... Przede wszystkim o własnych...
- Że on wyjedzie - mówił Ochocki jakby do siebie - tego można było spodziewać się, ale nie
podoba mi się ta nagłość. Pisał do pana?..
- Ani litery, i do nikogo - odparł stary subiekt.
Ochocki kręcił głową.
- Musiało się tak stać - mruknął.
- Dlaczego musiało się stać?... - wybuchnął Rzecki. - Cóż to on bankrut czy może nie miał
zajęcia?... Taki sklep, spółka to fraszki? A nie mógł ożenić się z kobietą piękną, zacną...
- Znalazłoby się więcej takich kobiet - wtrącił Ochocki.- Wszystko to było dobre - mówił ożywiając
się - ale nie dla człowieka z jego usposobieniem...
- Jak pan to rozumiesz? - pochwycił Rzecki, któremu rozmowa o Wokulskim sprawiała taką
przyjemność jak o kochance. - Jak pan to rozumiesz?... Poznałeś pan bliżej tego człowieka?... pytał natarczywie, a oczy mu błyszczały.
- Poznać go łatwo. Był to jednym słowem człowiek szerokiej duszy.
- Oto właśnie!... - odezwał się Rzecki wybijając takt palcem i wpatrując się w Ochockiego jak w
obraz. - Co pan jednak rozumiesz przez tę szerokość?... Pięknie powiedziane!... Wytłomacz to pan,
a jasno!...
Ochocki uśmiechnął się.
- Widzi pan - rzekł - ludzie małej duszy dbają tylko o swoje interesa, nie sięgają myślą poza dzień
dzisiejszy i mają wstręt do rzeczy nieznanych. Byle im było spokojnie i suto... Taki zaś facet jak on
troszczy się interesami tysięcy, patrzy nieraz o kilkadziesiąt lat naprzód, a każda rzecz nieznana i
nierozstrzygnięta pociąga go w sposób nieprzeparty. To nawet nie jest żadna zasługa, tylko mus.
Jak żelazo bez namysłu rusza się za magnesem albo pszczoła lepi swoje komórki, tak ten gatunek
ludzi rzuca się do wielkich idei i niezwykłych prac...
Rzecki ściskał go za obie ręce i drżał ze wzruszenia.
- Szuman - rzekł - mądry doktór Szuman mówi, że Stach jest wariat, polski romantyk.
- Głupi Szuman ze swoim żydowskim klasycyzmem!... - odparł Ochocki. - On nawet nie domyśla
się, że cywilizacji nie stworzyli ani filistrowie, ani geszefciarze, lecz właśnie tacy wariaci... Gdyby
rozum polegał na myśleniu o dochodach, ludzie do dzisiejszego dnia byliby małpami...
- Święte słowa... piękne słowa!... - powtarzał subiekt. - Wytłumaczy pan jednak: jakim sposobem
człowiek, podobny Wokulskiemu, mógł... tak oto... zaawanturować się?..
- Proszę pana, ja się dziwię, że to tak późno nastąpiło!... - odparł Ochocki wzruszając ramionami. Przecież znam jego życie i wiem, że ten człowiek prawie dusił się tutaj od dzieciństwa. Miał
aspiracje naukowe, lecz nie było ich czym zaspokoić; miał szerokie instynkta społeczne, ale czego
dotknął się w tym kierunku, wszystko padało... Nawet ta marna spółczyna, którą założył, zwaliła
mu na łeb tylko pretensje i nienawiści...
- Masz pan rację!... masz pan rację!... - powtarzał Rzecki.- A teraz ta panna Izabela...
- Tak, ona mogła go uspokoić. Mając szczęście osobiste, łatwiej pogodziłby się z otoczeniem i
zużyłby energię w tych kierunkach, jakie są u nas możliwe. Ale... nietęgo trafił...
- A co dalej?...
- Czy ja wiem?.. - szepnął Ochocki. - Dziś jest on podobny do wyrwanego drzewa. Jeżeli znajdzie
grunt właściwy, a w Europie może go znaleźć, i jeżeli ma jeszcze energię, to wlezie w jakąś robotę i
bodaj czy nie zacznie naprawdę żyć... Ale jeżeli wyczerpał się, co także w jego wieku jest
możliwym...
Rzecki podniósł palec do ust.
- Cicho!... cicho!... - przerwał. - Stach ma energię... o, ma!... On jeszcze wypłynie... wypły...
Odszedł od okna i oparłszy się o futrynę zaczął szlochać.
- Taki jestem chory - mówił - taki rozdrażniony... - Bo ja mam podobno wadę serca... Ale to
przejdzie... przejdzie... Tylko dlaczego on tak ucieka... kryje się... nie pisze?..:
- Ach, jak ja rozumiem - zawołał Ochocki - ten wstręt człowieka rozbitego do rzeczy, które mu
przypominają przeszłość!... Jak ja to znam, choćby z małego doświadczenia... Wyobraź pan sobie,
że kiedy zdawałem w gimnazjum egzamin dojrzałości, musiałem w pięć tygodni przejść kursa
łaciny i greki z siedmiu klas, bom się tego nigdy nie chciał uczyć. No i jakoś wykręciłem się na
egzaminie, ale tak przedtem pracowałem, żem się przepracował.
Od tej pory nie tylko nie mogłem patrzeć na książki łacińskie albo greckie, ale nawet myśleć
o nich. Nie mogłem patrzeć na gmach szkolny, unikałem kolegów, którzy pracowali razem ze mną,
ale nawet musiałem opuścić owe mieszkanie, gdzie uczyłem się dzień i noc. Trwało to parę
miesięcy i naprawdę nie pierwej uspokoiłem się, ażem... Wiesz pan, com zrobił? Rzuciłem do pieca
wszystkie podręczniki greckie i łacińskie i spaliłem bestie!... Paskudziło się to z godzinę, ale kiedy
ostatecznie kazałem popioły wysypać na śmietnik, ozdrowiałem! Chociaż i dziś jeszcze dostaję
bicia serca na widok greckich liter albo łacińskich wyjątków: panis, piscis, crinis... Aaa... jakie to
obrzydliwe...
Nie dziwże się pan - kończył Ochocki - że Wokulski umyka stąd aż do Chin... Długie udręczenie
może doprowadzić człowieka do wścieklizny... Chociaż i to przechodzi...
- A czterdzieści sześć lat, panie?... - zapytał Rzecki.
- A silny organizm?... a tęgi mózg?... No, ale zagadałem się... Bywaj mi pan zdrów...
- Co, może wyjeżdżasz pan?...
- Aż do Petersburga - odparł Ochocki. - Muszę pilnować testamentu nieboszczki Zasławskiej, który
chce obalić wdzięczna rodzina. Posiedzę tam, bodaj czy nie do końca października.
- Jak tylko będę miał wiadomość od Stacha, zaraz panu doniosę. Tylko przyślij mi pan adres.
- I ja panu dam znać, tylko zachwycę języka... Chociaż wątpię... Do widzenia!...
- Rychłego powrotu...
Rozmowa z Ochockim orzeźwiła pana Ignacego. Zdawało się, że stary subiekt nabrał sił
nagadawszy się z człowiekiem, który nie tylko rozumiał ukochanego Stacha, ale i przypominał go
w wielu punktach.
„On był taki sam - myślał Rzecki. - Energiczny, trzeźwy, a mimo to zawsze pełen idealnych
popędów...”
Można powiedzieć, że od tego dnia zaczęła się rekonwalescencja pana Ignacego. Opuścił
łóżko, potem szlafrok zamienił na surdut, bywał w sklepie i nawet często wychodził na ulicę.
Szuman zachwycał się trafnością swojej kuracji, dzięki której choroba serca zatrzymała się w
rozwoju.
- Co będzie dalej - mówił do Szlangbauma - nie wiadomo. Ale fakt, że od kilku dni stary ma się
lepiej. Odzyskał apetyt i sen, a nade wszystko opuściła go apatia. Z Wokulskim miałem to samo.
Naprawdę zaś Rzecki pokrzepiał się nadzieją, że prędzej lub później będzie miał list od swego
Stacha.
„Już może jest w Indiach - myślał - więc w końcu września powinien bym mieć
wiadomość...No, o spóźnienie w takich razach nietrudno; ale za październik dam głowę...”
Rzeczywiście, w epokach wskazanych nadeszły wiadomości o Wokulskim, lecz bardzo
dziwne.
W końcu września wieczorem odwiedził pana Ignacego Szuman i śmiejąc się rzekł:
- Tylko uważaj pan, jak ten półgłówek zainteresował ludzi. Pachciarz z Zasławka mówił
Szlangbaumowi, że furman nieboszczki prezesowej widział niedawno Wokulskiego w lesie
zasławskim. Opisywał nawet, jak był ubrany i na jakim koniu jechał...
- Może być!... - wtrącił ożywiony pan Ignacy.
- Farsa!... Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie Indie, a gdzie Zasławek?... - odparł doktór. - Tym
bardziej że prawie jednocześnie inny Żydek, handlujący węglami, widział znowu Wokulskiego w
Dąbrowie... A nawet więcej, bo jakoby dowiedział się, że ów Wokulski kupił od jednego górnika,
pijaczyny, dwa naboje dynamitowe... No, już tego głupstwa chyba i pan nie zechcesz bronić?...
- Ale cóż by to znaczyło?...
- Nic. Widocznie Szlangbaum musiał między Żydkami ogłosić nagrodę za dowiedzenie się o
Wokulskim, więc teraz każdy będzie upatrywał Wokulskiego bodajby w mysiej jamie... I święty
rubel tworzy jasnowidzących!... - zakończył doktór śmiejąc się ironicznie.
Rzecki musiał przyznać, że pogłoski nie miały sensu, a wyjaśnienie ich przez Szumana było
najzupełniej racjonalne. Pomimo to niepokój o Wokulskiego wzmógł się.
Niepokój jednak zamienił się w istotną trwogę; wobec faktu nieulegającego już żadnej
wątpliwości. Oto w dniu pierwszego października jeden z rejentów zawezwał do siebie pana
Ignacego i pokazał mu akt, zeznany przez Wokulskiego przed wyjazdem do Moskwy.
Był to formalny testament; w którym Wokulski rozporządził pozostałymi w Warszawie
pieniędzmi, z których siedemdziesiąt tysięcy rs leżały w banku, zaś sto dwadzieścia tysięcy rs. u
Szlangbauma.
Dla osób obcych rozporządzenie to było dowodem niepoczytalności Wokulskiego;
Rzeckiemu jednak wydało się całkiem logiczne. Testator zapisał: ogromną sumę stu czterdziestu
tysięcy rubli Ochockiemu, dwadzieścia pięć tysięcy rs. Rzeckiemu, dwadzieścia tysięcy rs. Helence
Stawskiej. Pozostałe zaś pięć tysięcy rs. podzielił między swoją dawną służbę albo biedaków,
którzy mieli z nim stosunki. Z tej sumy otrzymali po pięćset rubli: Węgiełek, stolarz z Zasławia,
Wysocki, furman z Warszawy, i drugi Wysocki, jego brat, dróżnik ze Skierniewic.
Wokulski rzewnymi słowami prosił obdarowanych, ażeby zapisy przyjęli jak od zmarłego;
rejenta zaś zobowiązał do nieogłaszania aktu przed pierwszym październikiem.
Między ludźmi, którzy znali Wokulskiego, zrobił się hałas, posypały się plotki, insynuacje,
obrazy osobiste... Szuman zaś w rozmowie z Rzeckim wypowiedział taki pogląd:
- O zapisie dla pana dawno wiedziałem... Ochockiemu dał blisko milion złotych, ponieważ odkrył
w nim wariata tego co sam gatunku... No i prezent dla córeczki pięknej pani Stawskiej rozumiem dodał z uśmiechem - jedno mnie tylko intryguje...
- Cóż mianowicie.? - spytał Rzecki przygryzając wąsy.
- Skąd się wziął między obdarowanymi ów dróżnik Wysocki?:.. zakończył Szuman.
Zanotował jego imię i nazwisko i wyszedł zamyślony.
Wielki był niepokój Rzeckiego o to, co mogło się stać z Wokulskim, dlaczego zrobił zapis i
dlaczego przemawiał w nim jak człowiek myślący o bliskiej śmierci... Wnet jednak trafiły się
wypadki, które obudziły w panu Ignacym iskrę nadziei lub do pewnego stopnia wyjaśniły dziwne
postępowanie Wokulskiego.
Przede wszystkim Ochocki, zawiadomiony o darze, nie tylko natychmiast odpowiedział z
Petersburga, że zapis przyjmuje i że całą gotówkę chce mieć w początkach listopada, ale jeszcze
zastrzegł sobie u Szlangbauma procent za miesiąc październik.
Nadto zaś napisał do Rzeckiego list z zapytaniem: czy pan Ignacy nie dałby mu ze swego
kapitału dwudziestu jeden tysięcy rubli gotowizną, w zamian za sumę płatną na święty Jan, którą
Ochocki miał na hipotece wiejskiego majątku?
„Bardzo zależy mi na tym - kończył swój list - ażeby wszystko, co posiadam, mieć w ręku,
gdyż w listopadzie stanowczo muszę wyjechać za granicę. Objaśnię to panu przy osobistej
rozmowie...”
„Dlaczego on tak nagle wyjeżdża za granicę i dlaczego zbiera wszystkie pieniądze?... zapytywał sam siebie Rzecki. - Dlaczego w końcu odkłada wyjaśnienia do rozmowy osobistej?...”
Naturalnie, że przyjął propozycję Ochockiego; zdawało mu się, że w tym nagłym wyjeździe
i niedomówieniach tkwi jakaś otucha.
„Kto wie - myślał - czy Stach pojechał do Indyj ze swoim półmilionem?... Może oni obaj z
Ochockim zejdą się w Paryżu, u tego dziwnego Geista?... Jakieś metale... jakieś balony!...
Widocznie chodzi im o utrzymanie tajemnicy, przynajmniej do czasu...”
W tym jednak razie pomieszał mu rachunki Szuman powiedziawszy przy jakiejś okazji:
- Dowiadywałem się w Paryżu o tego sławnego Geista myśląc, że Wokulski może się o niego
zechce zaczepić. No, ale Geist, niegdyś bardzo zdolny chemik, jest dziś skończonym wariatem...
Cała Akademia śmieje się z jego pomysłów!...
Drwiny całej Akademii z Geista mocno zachwiały nadziejami Rzeckiego. Jużci, jeżeli kto,
to tylko Akademia Francuska mogłaby ocenić wartość owych metali czy balonów... A jeżeli mędrcy
zadecydowali, że Geist jest wariatem, to już chyba Wokulski nie miałby co robić u niego.
„Gdzie i po co w takim razie wyjechał? - myślał Rzecki. - Ha, oczywiście, wyjechał w
podróż, bo mu tu było źle... Jeżeli Ochocki musiał opuścić mieszkanie, w którym dokuczyła mu
tylko gramatyka grecka, to Wokulski mógł tym bardziej wynieść się z miasta, gdzie mu tak
dokuczyła kobieta... I gdybyż to tylko ona!... Czy był kiedy człowiek bardziej szkalowany od
niego?...”
„Ale dlaczego on zrobił prawie testament i jeszcze napomykał w nim o śmierci?...” dodawał pan Ignacy. ·
Tę wątpliwość rozjaśniła mu wizyta Mraczewskiego. Młody człowiek przyjechał do
Warszawy niespodzianie i przyszedł do Rzeckiego z miną zakłopotaną. Rozmawiał urywkowo, a w
końcu napomknął, że pani Stawka waha się przyjąć darowizny Wokulskiego i że jemu samemu dar
ten wydaje się niepokojącym...
- Dzieciak jesteś, mój kochany!... - oburzył się pan Ignacy.- Wokulski zapisał jej czy Helci
dwadzieścia tysięcy rubli, bo polubił kobietę; a polubił ją, bo w jej domu znajdował spokój w
najcięższych czasach dla siebie... Wiesz przecie, że kochał się w pannie Izabeli?..
- To wiem - odparł nieco spokojniej Mraczewski - ale wiem i o tym, że pani Stawka miała do
Wokulskiego słabość...
- Więc i cóż?... Dziś Wokulski jest dla nas wszystkich prawie umarłym i Bóg wie, czy go kiedy
zobaczymy.
Mraczewskiemu twarz rozjaśniła się.
- To prawda - rzekł - to prawda!... Pani Stawka może przyjąć zapis od zmarłego, a ja nie potrzebuję
się obawiać wspomnień o nim...
I wyszedł bardzo kontent z tego, że Wokulski może już nie żyje.
„Stach miał rację - myślał pan Ignacy - nadając taką formę swoim zapisom. Umniejszył
kłopotu obdarowanym, a nade wszystko tej poczciwej pani Helenie...”
W sklepie Rzecki bywał ledwie raz na kilka dni, jedyne zaś jego zajęcie, notabene
bezpłatne, polegało na układaniu wystawy w oknach, co zwykle robił w nocy z soboty na niedzielę.
Stary subiekt bardzo lubił to układanie, a Szlangbaum sam go o nie prosił w nadziei, że pan Ignacy
umieści swój kapitał w jego kantorze na niewysoki procent.
Ale i te rzadkie odwiedziny wystarczyły panu Ignacemu do zorientowania się, że w sklepie
zaszły gruntowne zmiany na gorsze. Towary, lubo pokaźne na oko, były liche, choć zarazem
zniżyła się trochę ich cena; subiekci w arogancki sposób traktowali publiczność i dopuszczali się
drobnych nadużyć, które nie uszły uwagi Rzeckiego. Nareszcie dwu nowych inkasentów dopuściło
się malwersacji na sto kilkadziesiąt rubli.
Kiedy pan Ignacy wspomniał o tym Szlangbaumowi, usłyszał odpowiedź:
- Proszę pana, publiczność nie zna się na dobrym towarze, tylko na tanim... A co do malwersacji, te
się wszędzie trafiają. Skąd zresztą wezmę innych ludzi?
Pomimo tęgiej miny Szlangbaum jednak martwił się, a Szuman drwił z niego bez
miłosierdzia.
- Prawda, panie Szlangbaum - mówił doktór - że gdyby w kraju zostali sami Żydzi, wyszlibyśmy z
torbami z interesu! Bo jedni okpiwaliby nas, a drudzy nie daliby się łapać na nasze sztuki...
Mając dużo wolnego czasu pan Ignacy dużo rozmyślał i dziwił się, że teraz po całych dniach
zaprzątały go kwestie, które dawniej nawet nie przeszły mu przez głowę.
„Dlaczego nasz sklep upadł?... - mówił do siebie. - Bo gospodaruje w nim Szlangbaum, nie
Wokulski. A dlaczego nie gospodaruje Wokulski?... Bo jak to wspomniał Ochocki, Stach dusił się
tutaj prawie od dzieciństwa i nareszcie musiał uciec na świeże powietrze...”
I przypomniał sobie najwydatniejsze momenta z życia Wokulskiego. Kiedy chciał uczyć się,
jeszcze jako subiekt Hopfera, wszyscy mu dokuczali. Kiedy wstąpił do uniwersytetu, zażądano od
niego poświęceń. Kiedy wrócił do kraju, nawet pracy mu odmówiono. Kiedy zrobił majątek,
obrzucono go podejrzeniami, a kiedy zakochał się, ubóstwiana kobieta zdradziła go w
najnikczemniejszy sposób...
„Trzeba przyznać - rzekł pan Ignacy - że w takich warunkach zrobił, co mógł najlepszego...”
Ale jeżeli Wokulskiego siła faktów wypchnęła z kraju, dlaczego sklepu po nim nie odziedziczył
bodajby on sam, Rzecki, nie zaś Szlangbaum?...
Bo on, Rzecki, nigdy o tym nie myślał, ażeby posiadać własny sklep. On walczył za interesa
Węgrów albo czekał, aż Napoleonidzi świat przebudują. I cóż się stało?... Świat nie poprawił się,
Napoleonidzi wyginęli, a właścicielem sklepu został Szlangbaum.
„Strach, ile się u nas marnuje uczciwych ludzi - myślał. - Katz palnął sobie w leb, Wokulski
wyjechał, Klejn Bóg wie gdzie, a Lisiecki musiał także się wynosić, bo dla niego nie było tu
miejsca...”
Wobec tych medytacyj pan Ignacy doznawał wyrzutów sumienia, pod wpływem których
począł mu się zarysowywać jakiś plan na przyszłość...
„Wejdę - mówił - do spółki z panią Stawską i z Mraczewskim.
Oni mają dwadzieścia tysięcy rubli, ja dwadzieścia pięć tysięcy, więc za taką sumę możemy
otworzyć porządny sklep choćby pod bokiem Szlangbaumowi...”
Projekt ten tak go opanował, że pod jego wpływem czuł się nawet zdrowszym. Wprawdzie
coraz częściej doznawał bólu w ramionach i duszności, ale nie zważał na to...
„Pojadę na kurację choćby za granicę - myślał - pozbędę się tych głupich duszności i wezmę
się do roboty naprawdę... Cóż to, czy tylko Szlangbaum ma robić u nas majątek?...”
Czuł się młodszym i rzeźwiejszym, choć Szuman nie radził mu wychodzić na ulicę i zalecał
unikać wzruszeń.
Sam doktór jednakże często zapominał o własnym przepisie.
Raz wpadł do Rzeckiego z rana, wzburzony tak, że zapomniał włożyć krawata na szyję.
- Wiesz pan - zawołał - pięknych rzeczy dowiedziałem się o Wokulskim!...
Pan Ignacy położył na stole nóż i widelec (właśnie jadł befsztyk z borówkami) i uczul ból w
ramionach.
- Cóż się stało?... - zapytał słabym głosem.
- Pyszny jest Staś!... - mówił Szuman. - Odnalazłem tego dróżnika Wysockiego w Skierniewicach,
wybadałem go i wiesz pan, com odkrył?...
- Skądże mogę wiedzieć?... - spytał Rzecki, któremu na chwilę zrobiło się ciemno w oczach.
- Wyobraź pan sobie - mówił zirytowany Szuman - że... to bydlę... to zwierzę... wtedy w maju,
kiedy jechał z Łęckimi do Krakowa, rzucił się w Skierniewicach pod pociąg!... Wysocki go
uratował...
- Ehl... - mruknął Rzecki.
- Nie: eh!... tylko tak jest. Z czego widzę, że kochany Stasieczek, obok romantyzmu, miał jeszcze
manię samobójstwa... Założyłbym się o cały mój majątek, że on już nie żyje!...
Nagle umilkł spostrzegłszy straszną zmianę na twarzy pana Ignacego. Zmieszał się
niesłychanie, sam prawie zaniósł go na łóżko i przysiągł sobie, że już nigdy nie będzie zaczepiać
tych kwestyj.
Ale los zrządził inaczej.
W końcu października bryftrygier oddał Rzeckiemu list rekomendowany pod adresem
Wokulskiego.
List pochodził z Zasławia, pismo było niewprawne.
„Czyby od Węgiełka...” - pomyślał pan Ignacy i otworzył kopertę.
„Wielmożny panie ! - pisał Węgiełek. - Najpierwej dziękujemy wielmożnemu panu za
pamięć o nas i za te pięćset rubli, którymi nas wielmożny pan znowu obdarzył, i za wszystkie
dobrodziejstwa, które otrzymaliśmy z jego szczodrobliwej ręki, dziękujemy: matka moja, żona
moja i ja... Po drugie zaś wszyscy troje zapytujemy się o zdrowie i życie wielmożnego pana i czy
pan szczęśliwie do dom powrócił. Pewno, że tak jest, bo inaczej nie wysłałby nam pan swego
wspaniałego daru. Tylko żona moja jest bardzo o wielmożnego pana niespokojna i po nocach nie
sypia, a nawet chciała, ażebym sam do Warszawy pojechał, zwyczajnie jak kobieta.
Bo to u nas, wielmożny panie, we wrześniu, tego samego dnia, kiedy wielmożny pan idąc na
zamek spotkał moją matkę przy kartoflach, trafiło się wielkie zdarzenie. Tylko co matka wróciła z
pola i nastawiła wieczerzę, aż tu w zamku dwa razy tak strasznie huknęło, jak pioruny, a w
miasteczku szyby się zatrzęsły. Matce garnczek wypadł z rąk i zaraz mówi do mnie:
<<Leć na zamek, bo tam może bawi się jeszcze pan Wokulski, więc żeby go nieszczęście nie
spotkało.>> I ja też zaraz poleciałem.
Chryste Panie! Ledwieżem poznał górę. Z czterech ścian zamku, co się jeszcze mocno
trzymały, została tylko jedna, a trzy zmielone prawie na mąkę. Kamieni, cośmy, na nim rok temu
wycięli wiersze, rozbity na jakie dwadzieścia kawałków, a w tym miejscu, gdzie była zawalona
studnia, zrobił się dół i gruzów nasypało w niego więcej niż na stodołę.
Ja myślę, że to mury same zawaliły się ze starości; ale matka mówi, że to może kowal
nieboszczyk, com o nim wielmożnemu państwu rozpowiadał, że on taką psotę zrobił.
Nic nie mówiąc nikomu o tym, że wielmożny pan szedł wtedy na zamek, przez cały tydzień
grzebałem między gruzami, czy, broń Boże, nie stało się nieszczęście. I dopiero, kiedym śladu nie
znalazł, ucieszyłem się tak, że na tym miejscu święty krzyż stawiam, cały z drzewa dębowego, nie
malowany, ażeby była pamiątka, jako wielmożny pan od nieszczęścia się ocalił. Ale moja żona,
kobiecym obyczajem, wciąż się niepokoi... Więc dlatego pokornie upraszam wielmożnego pana,
ażeby nam dał znać o sobie, że żyje i że zdrów jest...
Ksiądz proboszcz jegomość taki poradził mi wyciąć napis na krzyżu:
Non omnis moriar...
Ażeby ludzie wiedzieli, że choć stary zamek, pamiątka z czasów dawnych, w gruzy się
rozleciał, to przecie nie wszystek zginął i jeszcze niemało zostanie po nim do widzenia nawet dla
naszych wnuków...”
„A zatem Wokulski był w kraju!...” - zawołał ucieszony Rzecki i posłał po doktora prosząc
go, ażeby przyszedł natychmiast.
W niecały kwadrans zjawił się Szuman. Dwa razy przeczytał podany mu list i ze
zdziwieniem przypatrywał się ożywionej fizjognomii pana Ignacego.
- Cóż doktór na to?... - zapytał triumfalnie Rzecki.
Szuman zdziwił się jeszcze mocniej.
- Co ja na to?... - powtórzył. - Że stało się, co przepowiadałem Wokulskiemu jeszcze przed jego
wyjazdem do Bułgarii. Przecież to jasne, że Stach zabił się w Zasławiu.
Rzecki uśmiechnął się.
- Ależ zastanów się, panie Ignacy - mówił doktór, z trudnością hamując wzruszenie. -- Pomyśl
tylko: widziano go w Dąbrowie, jak kupował naboje, potem widziano go w okolicach Zasławka, a
nareszcie w samym Zasławiu. Myślę, że w zamku musiało coś kiedyś zajść między nim a tą... tą
potępienicą. Bo nawet mnie raz wspomniał, że chciałby zapaść się pod ziemię tak głęboko jak
studnia zasławska...
- Gdyby zechciał się zabić, mógłby to zrobić dawniej... Zresztą i pistolet by wystarczył, nie dynamit
- odparł Rzecki.
- Toteż zabijał się... Ale że w każdym calu była to wściekła bestia, więc mu pistolet nie
wystarczał... Jemu trzeba było lokomotywy, ażeby zginąć... Samobójcy umieją być wybredni, wiem
o tym!...
Rzecki kręcił głową i uśmiechał się.
- Więc co pan myślisz, u diabła?... - zawołał zniecierpliwiony Szuman. - Czy masz jaką inną
hipotezę.?...
- Mam. Stacha po prostu dręczyły wspomnienia tego zamku, więc chciał go zniszczyć, jak Ochocki
zniszczył grecką gramatykę, kiedy się na niej przepracował. Jest to także odpowiedź dana tej
pannie, która podobno co dzień jeździła tęsknie do tych gruzów...
- Ależ to byłoby dzieciństwo!... Czterdziestoletni chłop nie może postępować jak uczeń...
- Kwestia temperamentu - odparł Rzecki spokojnie. - Jedni odsyłają pamiątki, a on swoją wysadził
w powietrze... Szkoda tylko, że tej Dulcynei nie było między gruzami.
Doktór zamyślił się.
- Wściekła bestia!... Ale gdzież by teraz się podział, jeżeliby żył?...
- Teraz właśnie podróżuje z lekkim sercem. A nie pisze, bośmy mu już widać wszyscy obrzydli... dokończył ciszej pan Ignacy.- Zresztą, gdyby tam zginął, pozostałby jakiś ślad...
- Swoją drogą, nie przysiągłbym, że pan nie masz racji, chociaż... ja w to nie wierzę - mruknął
Szuman.
Kiwał smutnie głową i mówił:
- Romantycy muszą wyginąć, to darmo; dzisiejszy świat nie dla nich... Powszechna jawność
sprawia to, że już nie wierzymy ani w anielskość kobiet, ani w możliwość ideałów. Kto tego nie
rozumie, musi zginąć albo dobrowolnie sam ustąpić...
Ale jaki to człowiek stylowy!... - zakończył. - Umarł przywalony resztkami feodalizmu. zginął, aż
ziemia zadrżała... Ciekawy typ, ciekawy...
Nagle schwycił kapelusz i wybiegł z pokoju mrucząc:
- Wariaty!... wariaty!... cały świat mogliby zarazić swoim obłędem...
Rzecki wciąż uśmiechał się.
„Niech mnie diabli wezmą - mówił do siebie - jeżeli co do Stacha nie mam racji!... Powiedział
pannie: adieu! i pojechał... Oto cały sekret. Byle wrócił Ochocki, dowiemy się prawdy...”
Był w tak dobrym usposobieniu, że wydobył spod łóżka gitarę, naciągnął struny i przy jej
akompaniamencie zaczął nucić:
„Wiosna się budzi w całej naturze,
Witana nowym słowików pieniem...
W zielonym gaju, ponad strumieniem,
Kwitnęły dwie piękne róże...”
Ostry ból w piersiach przypomniał mu, że nie powinien się męczyć.
Niemniej czuł w sobie ogromną energię.
„Stach - myślał - wziął się do jakiejś wielkiej roboty, Ochocki jedzie do niego, więc muszę i ja
pokazać, co umiem... Precz z marzeniami!...
Napoleonidzi już nie poprawią świata i nikt go nie poprawi, jeżeli i nadal będziemy
postępować jak lunatycy... Zawiążę spółkę z Mraczewskimi, sprowadzę Lisieckiego, znajdę Klejna
i spróbujemy, panie Szlangbaum, czy tylko ty masz rozum... Do licha, co może być łatwiejszego
aniżeli zrobienie pieniędzy, jeżeli chce się tego?
A jeszcze z takim kapitałem i takimi ludźmi!...”
W sobotę po rozejściu się subiektów wieczorem pan Ignacy wziął od Szlangbauma klucz od
tylnych drzwi sklepu, ażeby na przyszły tydzień ułożyć wystawę w oknach.
Zapalił jedną lampę, z głównego okna wydobył przy pomocy Kazimierza żardynierkę i dwa
wazony saskie, a na ich miejsce ustawił wazony japońskie i starorzymski stolik. Następnie kazał
służącemu iść spać, miał bowiem zwyczaj własnoręcznie rozkładać przedmioty drobne, a osobliwie
mechaniczne zabawki. Nie chciał zresztą, ażeby prosty człowiek wiedział, że on sam najlepiej bawi
się sklepowymi zabawkami.
Jak zwykle, tak i tym razem wydobył wszystkie, zapełnił nimi cały kontuar i wszystkie
jednocześnie nakręcił. Po raz tysiączny w życiu przysłuchiwał się melodiom grających tabakierek i
patrzył, jak niedźwiedź wdrapuje się na słup, jak szklana woda obraca młyńskie koła, jak kot ugania
się za myszą, jak tańczą krakowiacy, a na wyciągniętym koniu pędzi dżokej.
I przypatrując się ruchowi martwych figur po tysiączny raz w życiu powtarzał:
„Marionetki!... Wszystko marionetki!... Zdaje im się, że robią, co chcą, a robią tylko, co im każe
sprężyna, taka ślepa jak one...”
Kiedy źle kierowany dżokej wywrócił się na tańczących parach, pan Ignacy posmutniał.
„Dopomóc do szczęścia jeden drugiemu nie potrafi - myślał - ale zrujnować cudze życie umieją tak
dobrze, jak gdyby byli ludźmi...”
Nagle usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i zobaczył wydobywającą się spod kontuaru
ludzką figurę.
„Złodziej?...” - przeleciało mu przez głowę.
- Bardzo przepraszam, panie Rzecki, ale... ja zaraz przyjdę odezwała się figura z oliwkową twarzą i
czarnymi włosami. Pobiegła do drzwi, otworzyła je pośpiesznie i znikła.
Pan Ignacy nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa.
Tylko serce uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach zrobiło mu się ciemno.
„Cóż, u diabła, ja się zląkłem? - szepnął. - Wszakże to jest ten... ten Izydor Gutmorgen... tutejszy
subiekt... Oczywiście, coś skradł i uciekł... Ale dlaczego ja się zląkłem?...”
Tymczasem pan Izydor Gutmorgen po dłuższej nieobecności wrócił do sklepu, co jeszcze
więcej zadziwiło Rzeckiego.
- Skądeś się pan tu wziął?... czego pan chcesz?... - zapytał go pan Ignacy.
Pan Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany. Spuścił głowę jak winowajca i
przebierając palcami po kontuarze, mówił:
- Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co ukradłem?... Niech mnie pan
zrewiduje...
- Ale co pan tu robisz? - zapytał Rzecki. Chciał się podnieść z fotelu, lecz nie mógł.
- Mnie pan Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc...
- Po co?...
- Bo, widzi pan, panie Rzecki... z panem przychodzi tu do ustawiania ten Kazimierz... Więc pan
Szlangbaum kazał mnie pilnować, ażeby on czego nie wyniósł... Ale że mnie się trochę niedobrze
zrobiło, więc... ja pana bardzo przepraszam...
Rzecki już powstał z siedzenia.
- Ach, wy kundle!... - zawołał w najwyższej pasji. - To wy mnie uważacie za złodzieja?... I za to, że
wam darmo pracuję?...
- Przepraszam pana, panie Rzecki - wtrącił z pokorą Gutmorgen - ale... po co pan darmo pracuje?...
- Niechże was milion diabłów porwie!... - krzyknął pan Ignacy. Wybiegł ze sklepu i starannie
zamknął drzwi na klucz.
„Posiedźże sobie do rana, kiedy ci niedobrze!... I zostaw pamiątkę swemu pryncypałowi” mruknął.
Pan Ignacy nie mógł spać całą noc. A ponieważ jego lokal dzieliła tylko sień od sklepu,
więc około drugiej usłyszał ciche pukanie wewnątrz sklepu i stłumiony głos Gutmorgena, który
mówił:
- Panie Rzecki, niech pan otworzy... Ja zaraz wrócę...
Wkrótce jednak wszystko ucichło.
„O gałgany!... - myślał Rzecki przewracając się na łóżku. - To wy mnie traktujecie jak złodzieja...
Poczekajcież!...”
Około dziewiątej z rana usłyszał, że Szlangbaum uwolnił Gutmorgena, a następnie zaczął
kołatać do jego drzwi. Nie odezwał się jednak, a kiedy przyszedł Kazimierz, zapowiedział mu,
ażeby nigdy nie puszczał tu Szlangbauma.
„Wyniosę się stąd - mówił - bodaj od Nowego Roku... Żebym miał mieszkać na strychu albo wziąć
numer w hotelu... Mnie zrobili złodziejem!... Stach powierzał mi krocie, a ten, bestia, lęka się o
swoje tandeciarskie towary...”
Przed południem napisał dwa długie listy: jeden do pani Stawskiej proponując, ażeby
sprowadziła się do Warszawy i zawiązała z nim spółkę; drugi do Lisieckiego zapytując: czyby nie
zechciał. Powrócić i objąć posady w jego sklepie?...
Przez cały czas pisania i odczytywania listów złośliwy uśmiech nie schodził mu z twarzy.
„Wyobrażam sobie minę Szlangbauma - myślał - kiedy otworzymy mu przed nosem sklep
konkurencyjny... he!... he!... he!... On mnie kazał pilnować... Dobrze mi tak, kiedym pozwolił
rozpanoszyć się temu filutowi... He! He! He!”
W tej chwili trącił rękawem pióro, które z biurka upadło na podłogę. Rzecki schylił sięç,
ażeby je podnieść, i nagle uczuł dziwny ból w piersiach, jakby mu kto przebił płuca wąskim
nożykiem. Na chwilę zaćmiło mu się w oczach i doznał lekkich mdłości; więc nie podnosząc pióra
wstał z fotelu i położył się na szezlongu.
„Będę ostatnim cymbałem - myślał - jeżeli za parę lat Szlangbaum nie wyjdzie na Nalewki... Stary
głupiec ze mnie!... troszczyłem się o Bonapartych i o całą Europę, a tymczasem wyrósł mi pod
bokiem tandeciarz, który każe mnie pilnować jak złodzieja... No, ale przynajmniej nabrałem
doświadczenia; wystarczy mi go na całe życie... Przestaniecie wy mnie teraz nazywać romantykiem
i marzycielem...”
Coś jakby zawadzało mu w lewym płucu.
„Astma?... - mruknął. - Muszę ja się na serio wziąć do kuracji. Inaczej za pięć, sześć lat zostałbym
kompletnym niedołęgą... Ach, gdybym się był spostrzegł dziesięć lat temu!...”
Przymknął oczy i zdawało mu się, że widzi całe swoje życie, od chwili obecnej aż do
dzieciństwa, rozwinięte na kształt panoramy, wzdłuż której on sam płynął dziwnie spokojnym
ruchem... Uderzało go tylko, że każdy miniony obraz zacierał mu się w pamięci tak nieodwołalnie,
iż w żaden sposób nie mógł przypomnieć sobie tego, na co patrzył przed chwilą. Oto obiad w
Hotelu Europejskim z powodu otwarcia nowego sklepu... Oto stary sklep, a w nim panna Łęcka
rozmawia z Mraczewskim... Oto jego pokój z zakratowanym oknem, gdzie przed chwilą wszedł
Wokulski, kiedy powrócił z Bułgarii...
„Zaraz... Co to ja poprzednio widziałem...” - myślał.
Oto piwnica Hopfera, gdzie poznał się z Wokulskim... A oto pole bitwy, gdzie niebieskawy
dym unosi się nad liniami granatowych i białych mundurów... A oto stary Mincel siedzi na fotelu i
ciągnie za sznurek wiszącego w oknie kozaka...
„Czy ja to wszystko istotnie widziałem, czy mi się tylko śniło?... Boże miłosierny...” - szepnął.
Teraz zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że podczas gdy jego ojciec rozmawiał z
panem Raczkiem o cesarzu Napoleonie, on wymknął się na strych i przez dymnik patrzył na Wisłę
w stronę Pragi... Stopniowo jednak obraz przedmieścia zatarł mu się przed oczyma i został tylko
dymnik. Z początku był on wielki jak talerz, później jak spodek, a potem zmalał do rozmiarów
srebrnej dziesiątki...
Jednocześnie ze wszystkich stron ogarnęła go niepamięć i ciemność, a raczej głęboka
czarność, wśród której tylko ów dymnik świecił jak gwiazda o nieustannie zmniejszającym się
blasku.
Nareszcie i ta ostatnia gwiazda zgasła... Może zobaczył ją znowu, ale już nie nad ziemskim
horyzontem.
Około drugiej w południe przyszedł służący pana Ignacego, Kazimierz, z koszem talerzy.
Hałaśliwie nakrył do stołu, a widząc, że pan nie budzi się, zawołał:
- Proszę pana, obiad wystygnie...
Ponieważ pan Ignacy nie ruszył się i tym razem, więc Kazimierz zbliżył się do szezlonga i
rzekł:
- Proszę pana....
Nagle cofnął się, wybiegł do sieni i zaczął pukać do tylnych drzwi sklepu, w którym jeszcze
był Szlangbaum i jeden z jego subiektów.
Szlangbaum otworzył drzwi.
- Czego chcesz?... - szorstko zapytał służącego.
- Proszę pana... naszemu panu coś się stało...
Szlangbaum ostrożnie wszedł do pokoju, spojrzał na szezlong i również cofnął się...
- Biegnij po doktora Szumana!... - zawołał. - Ja tu nie chcę wchodzić...
W tej samej porze u doktora był Ochocki i opowiadał mu, że wczoraj z rana powrócił z
Petersburga, a w południe odprowadzał na pociąg wiedeński swoją kuzynkę pannę Izabelę Łęcką,
która wyjechała za granicę.
- Wyobraź pan sobie - zakończył - że wstępuje do klasztoru!...
- Panna Izabela?... - zapytał Szuman. - Cóż to, czy ma zamiar nawet Pana Boga kokietować, czy
tylko chce po wzruszeniach odpocząć, ażeby pewniejszym krokiem wyjść za mąż?
- Daj jej pan spokój... to dziwna kobieta... - szepnął Ochocki.
- One wszystkie wydają się nam dziwne - odparł zirytowanym głosem doktór - dopóki nie
sprawdzimy, że są tylko głupie albo nędzne... O Wokulskim nie słyszałeś pan czego?
- A właśnie... - odpowiedział. Lecz nagle zatrzymał się i umilkł.
- Cóż, wiesz pan co o nim?... Czy może robisz z tego tajemnicę stanu?... - nalegał doktór.
W tej chwili wpadł Kazimierz wołając:- Panie doktorze, coś się stało naszemu panu.
Prędzej, panie!
Szuman zerwał się, razem z nim Ochocki. Siedli w dorożkę i pędem zajechali przed dom, w
którym mieszkał Rzecki.
W bramie zastąpił im drogę Maruszewicz z mocno zafrasowaną miną.
- No, wyobraź pan sobie - zawołał do doktora - taki miałem do niego ważny interes... Chodzi
przecież o mój honor... a ten tymczasem umarł sobie!...
Doktór i Ochocki w towarzystwie Maruszewicza weszli do mieszkania Rzeckiego. W
pierwszym pokoju był już Szlangbaum, radca Węgrowicz i ajent Szprot.
- Gdyby pił radzika - mówił Węgrowicz - dosięgnąłby stu lat... A tak...
Szlangbaum spostrzegłszy Ochockiego schwycił go za rękę i zapytał:
- Pan nieodwołalnie chce odebrać pieniądze w tym tygodniu?...
- Tak.
- Dlaczego tak prędko?...
- Bo wyjeżdżam.
- Na długo?...
- Może na zawsze - odparł szorstko i wszedł za doktorem do pokoju, gdzie leżały zwłoki.
Za nim na palcach weszli inni.
- Straszna rzecz! - odezwał się doktór. - Ci giną, wy wyjeżdżacie... Któż tu w końcu zostanie?...
- My!... - odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum.
- Ludzi nie zabraknie... - dorzucił radca Węgrowicz.
- Nie zabraknie... ale tymczasem idźcie, panowie, stąd!... - krzyknął doktór.
Cała gromada z oznakami oburzenia cofnęła się do przedpokoju. Został tylko Szuman i
Ochocki.
- Przypatrz mu się pan... - rzekł doktór wskazując na zwłoki.- Ostatni to romantyk!... Jak oni się
wynoszą... Jak oni się wynoszą...
Szarpał wąsy i odwrócił się do okna.
Ochocki ujął zimną już rękę Rzeckiego i pochylił się, jakby chcąc mu coś szepnąć do ucha.
Nagle w bocznej kieszeni zmarłego spostrzegł wysunięty do połowy list Węgiełka i machinalnie
przeczytał nakreślone wielkimi literami wyrazy:
Non omnis moriar...
- Masz rację... - rzekł jakby do siebie.
- Ja mam rację?... - zapytał doktór. - Wiem o tym od dawna.
Ochocki milczał.
Eliza Orzeszkowa Nad Niemnem
Tom I
Rozdział 1
Dzień był letni i świąteczny. Wszystko na świecie jaśniało, kwitło, pachniało, śpiewało.
Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały znad pól
porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad
równiną w gorącym powietrzu, nad niewielkimi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych
i liściastych drzew.
Z jednej strony widnokręgu wznosiły się niewielkie wzgórza z ciemniejącymi na nich
borkami i gajami; z drugiej wysoki brzeg Niemna, piaszczystą ścianą wyrastający z zieloności
ziemi a koroną ciemnego boru oderznięty od błękitnego nieba, ogromnym półkolem obejmował
równinę rozległą i gładką, z której gdzieniegdzie tylko wyrastały dzikie, pękate grusze, stare,
krzywe wierzby i samotne, słupiaste topole. Dnia tego w słońcu ta piaszczysta ściana miała pozór
półobręczy złotej, przepasanej jak purpurową wstęgą tkwiącą w niej warstwą czerwonego marglu.
Na świetnym tym tle w zmieszanych z dala zarysach rozpoznać można było dwór obszerny i w
niewielkiej od niego odległości na jednej z nim linü rozciągnięty szereg kilkudziesięciu dworków
małych. Był to wraz z brzegiem rzeki zginający się nieco w półkole sznur siedlisk ludzkich,
większych i mniejszych, wychylających ciemne swe profile z większych i mniejszych ogrodów.
Nad niektórymi dachami, w powietrzu czystym i spokojnym wzbijały się proste i trochę tylko
skłębione nici dymów; niektóre okna świeciły od słońca jak wielkie iskry; kilka strzech nowych
mieszało złocistość słomy z błękitem nieba i zielonością drzew.
Równinę przerzynały drogi białe i trochę zieleniejące od z rzadka porastającej je trawy; ku
nim, niby strumienie ku rzekom, przybiegały z pól miedze, całe błękitne od bławatków, żółte od
kamioły, różowe od dzięcieliny i smółek. Z obu stron każdej drogi szerokim pasem bielały bujne
rumianki i wyższe od nich kwiaty marchewnika, słały się w trawach fioletowe rohule, żółtymi
gwiazdkami świeciły brodawniki i kurze ślepoty, liliowe skabiozy polne wylewały ze swych
stulistnych koron miodowe wonie, chwiały się całe lasy słabej i delikatnej mietlicy, kosmate kwiaty
babki stały na swych wysokich łodygach rumianością i zawadiacką postawą stwierdzając nadaną im
nazwę kozaków. Za tymi pasami roślinności dzikiej cicho w cichej pogodzie stało morze roślin
uprawnych. Żyto i pszenica miały kłosy jeszcze zielone, lecz już osypane drżącymi rożkami,
których obfitość wróżyła urodzaj; niższe znacznie od nich, rumianym kwiatem gęsto usiane, słały
się na szerokich przestrzeniach liściaste puchy koniczyny; puchem też, zda się, ale drobniejszym,
delikatniejszym, z zielonością tak łagodną, że oko pieściła, młody len pokrywał gdzieniegdzie kilka
zagonów, a żółta jaskrawość kwitnącego rzepaku wesołymi rzekami przepływała po łanach niskich
jeszcze owsów i jęczmion.
Wśród tej wesołej przyrody ludzie dziś także byli weseli; mnóstwo ich ciągnęło po drogach i
miedzach. Gromadami na drogach, a sznurami na miedzach szły wiejskie kobiety, których głowy
ubrane w czerwone i żółte chusty tworzyły nad zbożami korowody żywych piwonii i słoneczników.
Od tych gromad lały się i płynęły po łanach strumienie różnych głosów. Były to czasem rozmowy
gwarne i krzykliwe, czasem śmiechy basowe lub srebrzyste, czasem płacze niemowląt u piersi w
chustach niesionych, czasem też pieśni przeciągłe, głośne, których nutę porywały i przedłużały echa
ze stron obu: w borkach i gajach rosnących na wzgórzach i w wielkim borze, który ciemnym pasem
odcinał pozłoconą, przetkaną szkarłatem ścianę nadniemeńską od wysadzanych srebrnymi
obłokami błękitów nieba. W tym ruchu ludzkim odbywającym się na urodzajnej równinie czuć było
najpiękniejszy dla wiejskiej ludności moment święta: wesoły i wolny w słoneczny i wolny dzień
boży powrót z kościoła.
W porze, kiedy ten ruch znacznie już stawał się mniejszy, na równinie, z dala od tu i ówdzie
jeszcze ciągnących gromad, ukazały się dwie kobiety. Szły one z tej samej strony, z której wracali
inni, ale zboczyły znać z prostej drogi i chwilę jakąś przebyły w jednym z rosnących na wzgórzach
borków. Było to przyczyną ich spóźnienia się, tym więcej że jedna z nich niosła ogromną więź
leśnych roślin, które tylko co i dość długo zapewne zrywała. Druga kobieta zamiast kwiatów
trzymała w ręku niepospolitej wielkości chustkę, która za każdym jej szerokim i zamaszystym
krokiem kołysząc się wraz z długim ramieniem powiewała jak sporej wielkości chorągiew. Z dala
to tylko widać było, że jedna z tych kobiet miała w ręku pęk roślin, a druga szmatę białego płó1.na;
z bliska uderzały one niezupełnie zwykłą powierzchownością.
Kobieta z chustką była niezwykle wysoką, a wysokość tę zwiększała jeszcze chudość jej
ciała, które przecież posiadało szkielet tak rozrosły i silny, że pomimo chudości ramiona jej były
szerokie i wydawałyby się bardzo silnymi, gdyby nie małe przygarbienie pleców i karku
objawiające trochę znużenia i starości, gdyby także nie ostre kości łopatek podnoszące w dwu
miejscach staroświecką mantylę z długimi, co chwilę powiewającymi końcami. Oprócz tej mantyli
zaopatrzonej w płócienny kołnierz miała ona na sobie czarną spódnicę, tak krótką, że spod niej aż
prawie do kostek widać było dwie duże i płaskie stopy ubrane w grube pończochy i wielkie,
kwieciste pantofle. Ubiór ten uzupełnionym był przez stary kapelusz słomiany, którego szerokie
brzegi ocieniały twarz, na pierwszy rzut oka starą, brzydką i przykrą, ale po bliższym przyjrzeniu
się uwagę i ciekawość budzić mogącą. Była to mała, chuda, okrągła twarz ze skórą tak ciemną, że
prawie brązową, z czołem sfałdowanym w kilka grubych zmarszczek, z wpadłymi i kościstymi
policzkami, z wyrazem goryczy i złośliwości nadawanym jej przez ostrość nosa i zaciśnięcie warg a
wzmaganym przez szczególną ognistość i przenikliwość oczu. Te oczy zdawały się być jedynym
bogactwem tej biednej, zestarzałej, złośliwej twarzy. Może kiedyś były one jedyną jej pięknością, a
teraz, wielkie i czarne, spod czarnych, szerokich brwi oświecały ją jeszcze przejmującym blaskiem;
miały one spojrzenie przenikliwe, ostre, urągliwe i płomienność nieustanną, jakby wciąż z wnętrza
podsycaną, a dziwną przy tej sczerniałej, w dłoni czasu czy losu zgniecionej twarzy. Szła szerokim,
zamaszystym, do pośpiechu znać przyzwyczajonym krokiem, a długie jej ramiona, u których
wisiały ciemne, kościste ręce, kołysały się u jej boków w tył i naprzód, białą, rozwiniętą chustką jak
chorągwią powiewając.
Kobietę z kwiatami trudno byłoby nazwać od razu panną z wyższego towarzystwa albo też
dziewczyną z niższych warstw wiejskiej ludności. Wyglądała trochę na jedno i na drugie. Wysoka,
choć znacznie od towarzyszki swojej niższa, ubraną była w czarną wełnianą suknię, bardzo
skromną, która jednak wybornie uwydatniając jej kształtną i silną, w ramionach szeroką, a w pasie
cienką kibić zdradzała znajomość żurnalu mód i rękę biegłego krawca. W wyprostowaniu jej kibici
i w delikatności cery czuć było także manierę i cieplarnię. Ale w zamian ruchy jej i gesty sprzeczały
się z całością jej osoby trochą popędliwości i jakby przybranej rubaszności, nie miała ona przy tym
na sobie ani kapelusza, ani rękawiczek. Głowę owiniętą czarnym jak heban warkoczem i twarz
śniadą, z purpurowymi usty i wielkimi, szarymi oczami śmiało wystawiała na upalne gorąco słońca.
Płócienny, tani parasolik opierała o ramię, a ręce jej dość duże i opalone zdradzały nader rzadkie
używanie rękawiczek. Wszystko to uderzało tym więcej, że sposób, w jaki trzymała swą odkrytą
głowę; ciemne brwi nad siwymi oczami ściągała, nadawał jej wyraz śmiałości i dumy. W ogóle ta
panna czy ta dziewczyna na lat dwadzieścia parę wyglądająca wydawała się uosobieniem piękności
kobiecej zdrowej i silnej, lecz dumnej i chmurnej. Pogody, jaką nadaje ludzkim twarzom szczęście
lub rezygnacja, w tej młodej i świeżej, ale niespokojnej i zamyślonej twarzy nie było, jakkolwiek
rozjaśniało ją teraz to zupełnie fizyczne ożywienie, którym istotę ludzką, niezupełnie jeszcze przez
życie zniweczoną, napełnia długa i swobodna kąpiel w kipiącym zdroju przyrody.
Prędko idąc, aby szerokim krokom towarzyszki swej wyrównać, z zajęciem, prawie z
miłością przyglądała się ona uzbieranej przed chwilą więzi roślin. Były tam bujne liliowe dzwonki
leśne, gwoździki, pachnące smółki, liście młodych paproci, młodziutkimi szyszkami okryte gałązki
sośniny. Wszystko to rzucało jej w twarz falę dzikiej i przenikliwej woni, którą też ona od chwili do
chwili wciągała pełnym i długim oddechem swej silnej, szerokiej piersi. Rozkosz, którą uczuwała
wtedy, i upał słońca, w którym nurzała swą odkrytą głowę, rumieńcem powlekły śniade jej policzki;
zarazem surowe jej i zamyślone, choć pełne purpurowej krwi usta rozchyliły się w młodym i
szczerym śmiechu. Śmiała się ze słów towarzyszki swej, która idąc wciąż prędko i wielkimi stopy
swymi z wysoka i mocno o ziemię uderzając, grubym, nieco ochrypłym, przez brak oddechu często
przerywanym głosem ciągnęła w borku jeszcze rozpoczęte opowiadanie.
- Ot, tu, powiadam ci, w tym samym miejscu, pomiędzy tymi wzgórkami, te głupie chłopy wzięli
mię za cholerę... Może nie wierzysz? Słowo honoru, prawdę mówię! Jeszcześ wtedy nie była w
Korczynie, jeszcze mała byłaś, bo było to właśnie wtedy, kiedy ojczulek twój z tą Francuzicą
romansował...
Urwała nagle, stanęła, chrząknęła tak głośno; że aż rozległo się po polu; chustką trzymaną w
ręku jeszcze głośniej nos utarła i gniewnie do siebie zamruczała:
- Wieczna głupota moja!
Młoda panna, której na chwilę twarz znieruchomiała, uśmiechnęła się znowu.
- Co tam! Niech ciocia na to nie zważa! Jaż wiem dobrze o wszystkim i z przeszłością oswoiłam się
zupełnie... Przecież ciocia nie przez złośliwość pewno... Co tam! Jakże to było z tą cholerą?
Zaczęły iść dalej, tak samo prędko jak wprzódy. Stara mówiła znowu:
- Ot, jak było. Z kościoła wracałam, tak jak i teraz, a śpieszyłam bardzo, bo Emilka była chorą i
goście mieli na obiad przyjechać... Więc leciałam co tchu, wprost przez pole, które wtedy ugorem
stało, przez puste zagony... Co dam krok, to półtora zagona przesadzę... Wprost jakbym nad ziemią
leciała... A miałam na sobie zieloną suknię... jeszcze wtedy kolorowe suknie nosiłam... Kapelusz
taki, ot, słomkowy zdjęłam i dla ochłody machałam nim sobie przed twarzą... Uf ! nie mogę...
Zdyszała się, stanęła znowu i zaczęła kaszlać. Kaszel jej był gruby, chrypliwy, głośny, jakby
dobywał się z głębi beczki. Mało jednak zwracała nań uwagi i zaraz idąc znowu opowiadała dalej:
- Cholera wtedy grasowała po świecie; w naszych stronach jej jeszcze nie było, ale ludzie lękali się,
aby nie przyszła... Otóż, kiedy mię chłopi wracający z kościoła zobaczyli tak lecącą polem, jak
narobią krzyku, płaczu... Jedni zaczęli uciekać i biec tak prędko, jakby ich diabeł ganił, drudzy
popadali pośród dróg na kolana i nuż żegnać się, czołami bić o ziemię, pacierze głośno mówić...
„Cholera! - krzyczą - ot i już bieży, nam na zgubienie!” „Ale! - odpowiadają drudzy - już to nie co
innego! Cholera, i koniec! Wielka taka, że głową nieba dostaje, w zielonej sukni i złotą łopatą
macha!” Ta łopata, uważasz, to był mój kapelusz na słońcu błyszczący... prawda, że go też dobrze
spłaszczyłam, bo zdjąwszy w kościele z powodu gorąca i nie mając gdzie podziać, położyłam go na
ławce i przez całe nabożeństwo na nim siedziałam... Uf! nie mogę...
Znowu zabrakło jej oddechu, chrząkała, nos ucierała i chwilę szła milcząc.
- I cóż się stało potem? - zapytała młoda panna.
- A cóż? Daremnie ekonom, który jak raz wtedy wracał też z kościoła, i Bohatyrowicze, którzy
mnie kiedyś znali, z bliska nawet znali, perswadowali chłopom, że to nie była cholera, tylko panna
Marta Korczyńska z Korczyna, kuzynka pana Benedykta Korczyńskiego...Nie uwierzyli i do
dzisiejszego dnia nie wierzą... „Ot - mówią - czy to taka kobieta może gdzie być na świecie? Głową
do nieba dostawała, nad ziemią leciała, zieloną suknię miała na sobie i złotą łopatą machała
morowe powietrze przed sobą pędząc...” Wieczna głupota ludzka! Powiadam ci, Justynko, że
ludzka głupota to wielki i wieczny kamień. Większy on jeszcze od ludzkiej złości. Już ja to wiem,
bo był czas, że i sama tak uderzyłam się o swoją własną głupotę, że... Uf! nie mogę...
Sapała, chrząkała, kaszlała znowu głośno, jak z beczki. Justyna policzki i usta topiąc w
dzwonkach, paprociach i gwoździkach zauważyła:
- Przecież cioci te niemądre gadania nic nie zaszkodziły...
Czarne oczy Marty Korczyńskiej spojrzały ostro, prawie zjadliwie.
- Tak myślisz? - sarknęła - wiecznie to samo. Nikt nie uwierzy w to, czego sam nie doświadczył.
Nie zaszkodziły! Pewno, nie zjadły mię one, ale... ukąsiły. Czy ty myślisz, że to miło być wziętą za
cholerę? Nie byłam ja wtedy tak starą... dwanaście lat temu miałam lat trzydzieści sześć...
- Więc teraz czterdzieści osiem? - z niejakim zdziwieniem zauważyła Justyna.
- A ty może myślałaś, że sześćdziesiąt? - ostro zaśmiała się Marta. - Zapewne, wyglądam na tyle,
sama to wiem, a i wtedy już niewiele lepiej jak teraz wyglądałam. Może nie wiesz dlaczego? Ha?
czy wiesz dlaczego?
- Wiem - z powagą odpowiedziała panna.
- No, to dobrze, że wiesz; bo może zrobisz co takiego, abyś i sama prędko na cholerę wyglądać nie
zaczęła...
Justyna ramionami wzruszyła.
- A cóż ja takiego zrobić i co przeciw temu poradzić mogę?
Zamyśliły się obie i mimo woli zwolniły kroku, co najpierw spostrzegła starsza.
- No, wleczem się jak żółwie. Prędze, bo już tam Emilka wyrzeka pewno, że nie wracam, i zaczyna
dostawać migreny albo globusa...
- A Terenia - podchwyciła panna - biegnie po krople z bobrowej esencji albo po proszki bromowe,
albo po antymigrenowy ołówek, albo po Rigollot...
Zaśmiała się, lecz wnet spoważniała znowu.
- Wujenka jest naprawdę biedna z tym ciągłym chorowaniem.
Marta kiwnęła głową i machnęła ręką.
- A pewno - rzekła - biedna kobieta! Ale bo, widzisz, żeby tak pchły pieścić, jak ona swoje choroby
pieści, toby na wołów powyrastały, słowo honoru!
W tej chwili za rozmawiającymi rozległ się turkot powozu; droga była w tym miejscu
wąską, zeszły więc na stronę. Szły samym skrajem pola porosłego gęstą pszenicą. Biała i sucha
kurzawa owiała je wielkim kłębem, o tyle jednak przezroczystym, że rozpoznać w niej było można
zgrabny faeton, ciągnięty przez cztery piękne, błyszczącą uprzężą okryte konie, i dwu siedzących w
faetonie mężczyzn. Widziały też, że obaj mężczyźni spostrzegłszy je podnieśli nad głowami czapki,
a jeden z nich nawet przechylając się nieco ku nim zawołał:
- Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami!
Marta z rozżarzonymi oczami i machając ku powozowi swą białą chustą odkrzyknęła:
- A modliłam się, modliłam się, aby Bóg panu rozum przywrócić raczył!
Wykrzykowi temu odpowiedział z oddalającego się szybko powozu wybuch śmiechu, widocznie
basowy i ochrypły głos Marty przedrzeźniającego. Na twarz Justny wybił się wyraz silnie uczutej
przykrości, prawie udręczenia.
- Boże! - szepnęła - a ja miałam nadzieję, że ten człowiek dziś już do nas nie przyjedzie, że go ten
pan Różyc do siebie na obiad zaprosi...
- Nie głupi on! - odpowiedziała Marta. - Zapewne Różyc zaprosił go do swego powozu; wolał więc
swoje szkapiny do domu odprawić, a sam i w cudzym faetonie poparadować, i u nas cudzy obiad
zjeść... dwie razem korzyści dla hultaja tego...
Justyna była widocznie zaniepokojoną. Już pachnąca więź, którą trzymała w ręku,
zajmować ją przestała.
- Ciekawam - szepnęła - jaką to komedię mieć dziś będziemy?
Marta spojrzała na nią przenikliwie i ciszej trochę rzekła:
- O papuńcię swego lękasz się, ha? Ten błazen wieczne facecje wyprawia z tym safandułą...
Tu aż się za wklęsłe usta swoje wielką ręką chwyciła.
Po czole, ustach i nawet ramionach Justyny przebiegło drgnienie nagle jakby uczutego
obrzydzenia; wnet jednak odpowiedziała:
- Niech ciocia śmiało wszystko przede mną mówi. Ja dawno już zrozumiałam położenie ojca i
swoje, dawno, dawno... ale oswoić się z nim nie mogę i nigdy, nigdy z nim się nie pogodzę...
Marta zaśmiała się.
- Ot, lubię takie gadanie! Ciekawam, co zrobisz? Musisz pogodzić się albo powiesisz się chyba czy
utopisz się... Każdy desperuje z początku, a potem i godzi się z takim losem, jaki mu Bóg czy
diabeł nasyła. Bo aby wszystkie losy ludzkie były robotą Pana Boga, w to ani trochę nie wierzę.
Spowiadałam się już z tego i raz nawet absolucji od księdza nie dostałam; jednak nie wierzę...
Powiadam ci, że każdy z początku desperuje, a potem jak baran na rzeź spokojnie swoją drogą
idzie... Uf! nie mogę!
Zakaszlała się tak, że aż jej oczy łzami zaszły. Krztusząc się jeszcze, tymi załzawionymi
oczami na towarzyszkę popatrzała.
- Ty bo, Justynko, straszną melancholiczką jesteś! Czemu nie robisz tak jak i inne panny? Z łaski
wuja i wujenki korzystaj, strój się, kiedy cię stroić chcą, baw się, gdy tylko zdarzy się okazja,
mizdrz się do kawalerów, a może którego złapiesz i za mąż wyjdziesz... ha? Słowo honoru! czemu
ty tak nie robisz?
Justyna nie odpowiadała. Szła prosto i równym krokiem jak wprzódy, tylko w rozpalonych i
zamyślonych jej oczach błysnęły łzy.
- Phi! - zaśmiała się Marta - melancholiczka jesteś... i dumna jak księżniczka. Od wujostwa nic
przyjmować nie chcesz, ze swoich procencików ubierasz siebie i ojca, trzewiki nawet oszczędzasz,
tak że czasem boso chodzisz, kapelusza i rękawiczek nie nosisz...
- O, niech ciocia tak nie myśli! - porywczo prawie zawołała Justyna. - Ja ani kłamać, ani udawać
nie chcę! Prawda, że zawsze łamię sobie głowę, aby mnie i ojcu tych kilku własnych naszych
groszy na odzienie przynajmniej wystarczyło... Ale boso czasem chodzę i kapeluszów ani żadnych
drogich rzeczy nie noszę nie tylko dlatego... nie tylko dlatego...
- To i dlaczegóż? no, dlaczegóż? - błyskając oczami dopytywała się stara panna.
- Dlatego - z nagłym i silnym rumieńcem odparła Justyna - że dawno już odechciało mi się ich
strojów i zabaw, ich poezji i ich miłości... Żyję tak, jak oni wszyscy, bo skądże sobie wezmę innego
życia, ale jeżeli mogę zrobić co inaczej niż oni, po swojemu robię i nikogo to obchodzić nie
powinno.
Marta przypatrywała się jej przenikliwie i z uwagą.
- A wszystko to - rzekła - poszło od tej historii twojej z Zygmusiem Korczyńskim... prawda? Cha!
cha! Myślałaś wtedy pewno, że cię otwartymi ramionami spotkają i do familii swojej wprowadzą...
bo i tak przecie krewną im przychodzisz... A oni tymczasem... gdzie! ani pomyśleć o tym nie dali
mazgajowi temu... Cha! cha! wiem ja to wszystko, wiem! Wieczna głupota ludzka!
Justyna ze wzrokiem w ziemię wbitym milczała.
- No, a myślisz że ty jeszcze czasem o tym mazgaju? serce... boli jeszcze czasem?
- Nie.
Z krótkiej tej odpowiedzi poznać można było, że panna Justyna mówić nie chce o
przedmiocie przez starszą jej towarzyszkę zaczepionym. Tylko już wszelki cień uprzedniego
ożywienia zniknął z jej twarzy. Zmysły jej przestały pić z kielicha rozkwitłej przyrody rozkoszny
napój zapomnienia. Gryząca troska przejrzała się w zwierciadle jej szarych, przezroczystych źrenic;
jakieś wspomnienia czy wstręty opuściły w dół końce pąsowych warg nadając im wyraz znudzenia i
goryczy. Wtem na drodze za dwoma idącymi kobietami zaturkotały znowu koła, tylko nieco inaczej
niż wprzódy. Nie był to głuchy i do cichego grzmotu podobny turkot faetonu, ale klekotliwe trochę
i z lekkim skrzypieniem połączone toczenie się kół prostego woza. Kurzawa też podniosła się
znacznie mniejsza, opadła prędko i dwie kobiety obejrzawszy się ujrzały za sobą długi wóz
napełniony słomą, którą z obu boków przytrzymywały drewniane drabiny, a okrywał wzdłuż woza
rozesłany, pasiasty i barwisty, na domowych, wiejskich krosnach utkany kilimek. Wóz ten ciągnęła
para koników małych, tłustych, z których jeden był kasztanowaty z konopiastą grzywą, a drugi
gniady z białymi nogami i białą łatką na czole. Oplatała je z rzadka uprząż z prostych, grubych
powrozów. Gdyby nawet koła tego wiejskiego ekwipażu nie turkotały wcale, a ciągnące go dobrym
truchtem koniki stąpały bez najlżejszego szelestu, zbliżenie się jego dałoby znać o sobie przez
unoszący się zeń wielki gwar głosów. Napełniało go towarzystwo liczne. Na słomie okrytej
pasiastym kilimkiem pomiędzy okrągłymi poręczami drabin siedziało kilka kobiet, z których jedna
tylko była niemłoda, w ciemnej chustce na plecach i wielkim czepcu na głowie, inne zaś, niby
klomb ogrodowy, kwitły rumieńcami twarzy i jaskrawymi barwami ubrań. Było im tak ciasno, że
siedziały w różnych postawach i kierunkach, twarzami, bokami i plecami ku sobie zwrócone,
ściśnięte jak kwiaty w bukiecie. Jednym z nich w tym ścisku chustki z głów pospadały i tworzyły
na plecach kapiszony z muślinu albo perkalu; innym kosy nawet czarne albo złociste rozwinęły się
na błękitne albo różowe staniki, á u wszystkich nad uszami i przy skroniach zwieszały się albo
sterczały wetknięte we włosy pąsowe, liliowe i żółte kwiaty. Wóz trząsł nimi i silne ich kibicie
chwiał wciąż w kierunki różne; chwytały też drabiny ciemnymi rękami albo czepiały się wzajem
swych ramion i sukien śmiejąc się i gadając głośno i wszystkie razem. W tym gwarnym ogródku
było tak ciasno, że woźnicy zabrakło miejsca do siedzenia: kierował on końmi stojąc u samego
brzegu woza, a można by przypuścić, że postawę tę przybrał nie z konieczności, ale przez
zalotność, dlatego aby w najkorzystniejszym świetle wydać się współtowarzyszkom podróży. Był
to mężczyzna trzydziestoletni, wysoki i tak zgrabny, jakby go matka natura z lubością i wielkim
staraniem na łonie swym wyhodowała. Tymczasem nie co innego, tylko ciężka praca około
zdobywania jej darów, gorące jej żary letnie i d2ikie polne powiewy nadały temu ciału taką
harmonię i siłę, że trzęsący się i podskakujący wóz nie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i
wyniosłych linii. Od ogorzałej cery jego twarzy silnie odbijały złociste, bujne wąsy i jasnozłote
włosy opadające spod czapki na kołnierz szarej, krótkiej kurty ku ozdobie zapewne zieloną taśmą
oszytej. Niedbale w ogorzałych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez
się kobietom odpowiadał wesoło na zapytania ich i przycinki, czasem męski śmiech swój łączył z
chórem cienkich, piskliwych śmiechów dziewcząt.
Marta i Justyna zatrzymały się u brzegu drogi, w cieniu wierzby, której kwiat podobny do
zielonawych robaczków osypywał im suknie i głowy. Marta w kierunku jadących machnęła swą
białą chustką i niezwykle u niej przyjaznym głosem krzyknęła:
- Dobry wieczór, panie Bohatyrowicz! dobry wieczór!
Woźnica szybko zdjął czapkę odkrywając czoło mniej opalone od reszty twarzy, gładkie i
pogodne.
- Dobry wieczór! - odpowiedział.
- Dobry wieczór! - chórem krzyknęły dziewczęta.
- A skądżeś to pan wziął tyle dziewcząt? - zawołała znowu stara panna.
- Po drodze jak poziomki uzbierałem - nie zatrzymując koni, ale tylko zwalniając nieco ich biegu
odpowiedział zagadnięty.
Jedna z dziewczyn, najśmielsza znać, przechylając się przez drabinę wozu i białymi zęban1i
błyskając, głośno prawić zaczęła:
- Piechotą, proszę pani, szłyśmy... a on nas napędził, tośmy mu kazały, aby nas zabrał...
- Oho! kazały! - zażartowała Marta.
- A jakże! - potwierdziła dziewczyna z wozu - czy ja nie mam prawa jemu nakazywać? jaż jego
strzeczna siostra! dla siostry szacunek mieć powinien! Bardzo słusznie!
W tej chwili wóz zrównał się ze stojącymi pod wierzbą kobietami, woźnica po raz drugi
zdjął czapkę i spojrzenie jego z wysoka spłynęło na Justynę. W tym szybkim spojrzeniu dostrzec
można było, że oczy woźnicy błękitne były jak turkusy i że w tej chwili przeleciała w nich
błyskawica. Ale wnet włożył na głowę czapkę, twarz znowu ku drodze zwrócił i poruszywszy
lejcami zawołał na konie, aby szły prędzej.
Wóz zaczął toczyć się prędzej. Justyna z zaciekawieniem i figlarnością w oczach, z
rozchylonymi w uśmiechu ustami poskoczyła i gestem wesołym, który by nawet wykwintnemu oku
mógł wydać się rubasznym, rzuciła na jadące kobiety swoją więź gałęzi i kwiatów. Na wozie
wybuchnęły śmiechy, dziewczęta chwytały rozsypane kwiaty, niektóre z nich wołały:
- Dziękujemy! dziękujemy panience!
Ale woźnica nie obejrzał się i nie zapytał o przyczynę powstałego na wozie gwaru. Zamyślił
się o czymś tak bardzo, że aż głowę, którą przedtem wysoko trzymał, trochę pochylił.
Dwie kobiety iść znowu zaczęły, Marta mówiła:
- Ten Janek Bohatyrowicz na pięknego i dzielnego chłopaka wyrósł... znałam go dzieckiem...
Znałam ich kiedyś wszystkich... kiedyś... dobrze i z bliska...
Zamyśliła się, mówiła ciszej trochę niż zwykle.
- Był, uważasz, taki czas krótki, że ci Bohatyrowicze u nas we dworze bywali i do stołu z nami
siadali... mianowicie, ojciec tego Janka, Jerzy, i stryj jego, ten Anzelm Bohatyrowicz, co to teraz
podobno schorowany i melancholikiem jakimś stał się... Jednakowoż jaki to był kiedyś
mężczyzna... przystojny, odważny, patriota... romansowy... Do takiej poufałości wtedy pomiędzy
dworem a tą szlachecką okolicą przyszło, że siądę sobie, bywało, do fortepianu i akordy biorę, a
Anzelm za mną stanie i śpiewa: “Bywaj, dziewczę, zdrowe, ojczyzna mię woła!" A potem ja jemu
śpiewam: “Szumiała dąbrowa, wojacy jechali..." Będzie temu już lat dwadzieścia dwa... trzy... Jaki
to był gwar u nas, jakie życie i moje, i wszystkich... A teraz wszystko inaczej... inaczej... wieczny
smutek...
Mówiła to coraz powolniej, głową kiwała, a ogniste jej oczy nieruchomo tkwiły w dalekim
punkcie przestrzeni. Wtem znad wozu, który oddalił się o kilkadziesiąt kroków, z towarzyszeniem
klekotliwego turkotu kół wzniósł się czysty i silny głos męski z całej szerokiej piersi śpiewający
strofę starej pieśni:
Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną;
Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,
A ja kaliną.
Justyna z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi w uśmiechu usty słuchała pieśni, która
dalej rozlewała po polach swą rozgłośną i smętną nutę:
Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą,
A ja łozami;
Ty się zmyjesz wodą, ty się zmyjesz wodą,
Ja mymi łzami...
- Słowo honoru! - nagle i najgłębszym swym basem zawołała Marta - i my kiedyś z Anzelmem
śpiewaliśmy ten sam duet...
Na wozie stojący wysoki mężczyzna w znacznym już od dwóch kobiet oddaleniu śpiewał
dalej:
Ty jesteś panną, ty jesteś panną
Przy wielkim dworze;
A ja będę księdzem, a ja będę księdzem
W białym klasztorze...
- Ot - sarknęła Marta - w pieśni jest „będziesz” nie „jesteś”. Dlaczego on śpiewa „jesteś”? Przerabia
sobie stare pieśni, błazen!
Justyna uwagi tej nie słyszała. Gorący płomień przemknął w jej oczach.
- Pyszny głos! - szepnęła.
- Nieszpetny - odpowiedziała Marta. - Pomiędzy nimi często znajdują się piękne głosy i śpiewacy z
nich zawołani... I ten Anzelm kiedyś, gdzie tylko, bywało, obróci się... śpiewa.
Z daleka już, z daleka od toczącego się wozu przypłynęła jedna jeszcze strofa:
A jak pomrzemy, a jak pomrzemy,
Każemy sobie
Złotne litery, złotne litery
Wyryć na grobie...
Stara panna stanęła nagle pośród drogi, podobna do wysokiego słupa ubranego w słomiany
kapelusz i stojącego na dwu wielkich nogach w kwiecistych pantoflach. Wzrok w twarzy młodej
dziewczyny utkwiła, wspomnienia i rozczulenia jakieś pracowały w jej chrypliwie oddychającej
piersi, aż krzyknęła prawie:
- A koniec tej pieśni znasz? Naturalnie, że nie znasz! Teraz już jej nikt... oprócz nich... nie śpiewa...
Ramiona rozkrzyżowała i grubym, ochrypłym głosem zadeklamowała:
A kto tam przyjdzie albo przyjedzie,
Przeczyta sobie:
Złączona para, złączona para
Leży w tym grobie!
- Ot, jaki koniec! - powtórzyła i wnet szerszymi jeszcze jak wprzódy krokami i mocniej ramionami
rozmachując poszła dalej.
Wóz napełniony wiejskimi dziewczętami wtoczył się pomiędzy szare domostwa i gęste
ogrody wsi długim sznurem rozciągniętej nad brzegiem wysokiej góry, u której stóp w falach
swych błękit nieba i ciemny bór odbijając płynął cichy, spokojny Niemen.
Potop Henryka Sienkiewicza
Tom I
Rozdział 1
Przyszedł nowy rok 1655. Styczeń był mroźny, ale suchy; zima tęga przykryła Żmudź
świętą grubym na łokieć, białym kożuchem; lasy gięły się i łamały pod obfitą okiścią, śnieg
olśniewał oczy w dzień przy słońcu, a nocą przy księżycu migotały jakoby iskry niknące po stężałej
od mrozu powierzchni; zwierz zbliżał się do mieszkań ludzkich, a ubogie szare ptactwo stukało
dziobami do szyb szedzią i śnieżnymi kwiatami okrytych.
Pewnego wieczora siedziała panna Aleksandra w izbie czeladnej wraz z dziewczętami
dworskimi. Dawny to był zwyczaj Billewiczów, że gdy gości nie było, to z czeladzią spędzali
wieczory śpiewając pieśni pobożne i przykładem swym prostactwo budując. Tak też czyniła i panna
Aleksandra, a to tym łacniej, że między jej dziewkami dworskimi same były prawie szlachcianki,
sieroty bardzo ubogie. Te robotę wszelką, choćby najgrubszą, spełniały i przy paniach służebnymi
były, a w zamian za to ćwiczyły się w obyczajności, lepszego doznając od prostych dziewek
traktowania. Były jednak między nimi i chłopki, mową głównie się różniące, bo wiele z nich po
polsku nie umiało.
Panna Aleksandra wraz z krewną swą panną Kulwiecówną siedziały w pośrodku, a
dziewczęta po bokach na ławach; wszystkie kądziel przędły. Na potężnym kominie ze zwieszonym
okapem paliły się kłody sosnowe i karpy, to przygasając, to znów strzelając jasnym, wielkim
płomieniem lub skrami, w miarę jak stojący wedle komina wyrostek przyrzucał drobniejszych
brzeźniaków i łuczywa. Gdy płomień strzelił jaśniej, widać było ciemne drewniane ściany ogromnej
izby z nadzwyczaj niskim, belkowanym sufitem. U belek wisiały na niciach różnokolorowe
gwiazdki uczynione z opłatków, kręcące się w cieple, a zza belek wyglądały motki lnu, zwieszające
się na obie strony, jakby tureckie zdobyczne buńczuki. Cały niemal pułap był nimi założony. Po
ścianach ciemnych błyszczały jakoby gwiazdy statki cynowe, większe i mniejsze, stojące lub
poopierane na długich półkach dębowych.
W głębi, przy drzwiach, kudłaty Żmudzin huczał gwałtownie żarnami mrucząc pod nosem
pieśń monotonną, panna Aleksandra przesuwała w milczeniu paciorki różańca, prządki przędły, nic
jedna do drugiej nie mówiąc.
Światło płomienia padało na ich młode, rumiane twarze, one zaś z rękoma wzniesionymi ku
kądzielom, lewą podszczypując len miękki, prawą kręcąc wrzeciona, przędły gorliwie jakby na
wyścigi, surowymi spojrzeniami panny Kulwiecówny podniecane. Czasem też spoglądały na się
bystrymi oczkami, a czasem na pannę Aleksandrę, jakby w oczekiwaniu, rychłoli Żmudzinowi mleć
zakaże i pieśń pobożną rozpocznie; ale z robotą nie ustawały i przędły, przędły; wiły się nici,
warczały wrzeciona, migotały druty w ręku panny Kulwiecówny, a kudłaty Żmudzin w żarna
huczał.
Chwilami jednak przerywał robotę, widocznie coś się w żarnach psuło, bo jednocześnie
rozlegał się jego gniewny głos:
- Padłas !
Panna Aleksandra podnosiła głowę, jakby rozbudzona ciszą, która następowała po
okrzykach Żmudzina; wówczas płomień oświecał jej białą twarz i poważne, błękitne oczy, patrzące
spod brwi czarnych.
Była to urodziwa panna o płowych włosach, bladawej cerze i delikatnych rysach. Miała
piękność białego kwiatu. Żałobna suknia dodawała jej powagi. Siedząc przed tym kominem była
tak w myślach pogrążona jak w śnie; zapewne nad dolą własną rozmyślała, gdyż losy jej były w
zawieszeniu.
Testament przeznaczył ją na żonę człowieka, którego nie widziała od lat dziesięciu, a że
dobiegała dopiero dwudziestu, więc pozostało jej tylko niejasne wspomnienie dziecinne jakiegoś
burzliwego wyrostka, który za czasu swego pobytu z ojcem w Wodoktach więcej z rusznicą po
bagnach latał, niż na nią patrzył.
„Gdzie on jest i jaki on jest teraz?” - oto pytania, które cisnęły się na myśl poważnej pannie.
Znała go wprawdzie jeszcze z opowiadań nieboszczyka podkomorzego, który na cztery lata
przed śmiercią przedsięwziął był daleką i trudną podróż do Orszy. Otóż, wedle tych opowiadań,
miał to być „wielkiej fantazji kawaler, choć gorączka okrutny”. Po owym układzie o małżeństwo
dzieci zawartym między starym Billewiczem a Kmicicem ojcem, miał ów kawaler przyjechać zaraz
do Wodoktów akomodować się pannie; tymczasem wybuchła wielka wojna i kawaler zamiast do
panny pociągnął na pola beresteckie. Tam postrzelon, leczył się w domu; potem ojca schorzałego i
bliskiego śmierci pilnował; potem znów była wojna - i tak zeszły owe cztery lata. Teraz od śmierci
starego pułkownika upłynął już kawał czasu, a o Kmicicu słuch przepadł.
Miała tedy o czym rozmyślać panna Aleksandra, a może tęskniła do nieznanego. W sercu
czystym, właśnie dlatego, że jeszcze miłości nie zaznało, nosiła wielką gotowość do kochania. Iskry
tylko trzeba było, żeby na tym ognisku rozpalił się płomień spokojny, ale jasny, równy, silny i jak
znicz litewski nie gasnący.
Więc niepokój ogarniał ją, czasem luby, a czasem przykry, i dusza jej ciągle zadawała sobie
pytania, na które nie było odpowiedzi, a raczej dopiero miała nadejść z pól dalekich. Więc pierwsze
pytanie było: zali on z dobrej woli ją zaślubi i gotowością na jej gotowość do kochania odpowie? W
owych czasach układy rodzicielskie o małżeństwo dzieci bywały rzeczą zwykłą, a dzieci choćby po
śmierci rodziców, związane pod błogosławieństwem, dotrzymywały najczęściej układu. W samym
więc zaswataniu jej nie widziała panienka nic nadzwyczajnego, ale że dobra wola nie zawsze z
obowiązkiem chodzi w parze, więc i ta troska obciążyła płową główkę panny: „Czy on mnie
pokocha?” I potem już stado myśli opadło ją, jak stado ptastwa opada drzewa samotnie na
rozległych polach stojące: „Ktoś ty jest? jakiś jest? Żyw chodzisz po świecie? czy może już gdzie
tam poległeś?... Dalekoś ty? czy blisko?...” Otwarte serce panny, jak drzwi otwarte na przyjęcie
miłego gościa, mimo woli wołało ku dalekim stronom, ku lasom i polom śnieżnym, nocą
przykrytym: „Bywaj, junaku! bo nie masz nic gorszego w świecie nad oczekiwanie!”
Wtem jakby w odpowiedź wołaniu, z zewnątrz, właśnie z owych śnieżnych dalekości nocą
pokrytych, doszedł głos dzwonka.
Panna drgnęła, lecz oprzytomniawszy wnet przypomniała sobie, że to z Pacunelów
przysyłano każdego prawie wieczora do apteczki po leki dla młodego pułkownika; myśl tę
potwierdziła panna Kulwiecówna mówiąc:
- To od Gasztowtów po driakiew.
Nieregularny głos dzwonka targanego przy dyszlu brzmiał coraz wyraźniej; na koniec ucichł
nagle, widocznie sanki zatrzymały się przed domem.
- Obacz, kto przyjechał - rzekła panna Kulwiecówna do obracającego żarna Żmudzina.
Żmudzin wyszedł z czeladnej, lecz po małej cĺiwili pojawił się z powrotem i biorąc znów za
drąg od żaren rzekł z flegmą:
- Panas Kmitas.
- A słowo stało się ciałem! - wykrzyknęła panna Kulwiecówna.
Prządki zerwały się na równe nogi;. kądziele i wrzeciona pospadały na ziemię.
Panna Aleksandra wstała także; serce jej biło jak młotem, na twarz występowały rumieńce, a
po nich bladość; ale odwróciła się umyślnie od komina, żeby wzruszenia nie okazać.
Wtem we drzwiach pojawiła się wyniosła jakaś postać w szubie i czapce futrzanej na
głowie. Młody mężczyzna postąpił na środek izby i poznawszy, że się znajduje w czeladnej, spytał
dźwięcznym głosem, nie zdejmując czapki:
- Hej! a gdzie to wasza panna?
- Jestem - odpowiedziała dość pewnym głosem Billewiczówna.
Usłyszawszy to przybyły zdjął czapkę, rzucił ją na ziemię i skłoniwszy się rzekł:
- Jam jest Andrzej Kmicic.
Oczy panny Aleksandry spoczęły błyskawicą na twarzy Kmicica, a potem znów wbiły się w
ziemię; przez ten czas jednak zdołała panienka dojrzeć płową jak żyto, mocno podgoloną czuprynę,
smagłą cerę, siwe oczy bystro przed się patrzące, ciemny wąs i twarz młodą, orlikowatą, a wesołą i
junacką.
On się zaś w bok ujął lewą ręką, prawą do wąsa podniósł i tak mówił:
- Jeszczem w Lubiczu nie był, jeno tu ptakiem śpieszyłem do nóg panny łowczanki się pokłonić.
Prosto z obozu mnie tu wiatr przywiał, daj Boże, szczęśliwy.
- Waćpan wiedziałeś o śmierci dziadusia podkomorzego? - spytała panna.
- Nie wiedziałem, alem go łzami rzewnymi opłakał, dobrodzieja mojego, gdym się o jego zgonie od
owych szaraczków dowiedział, którzy z tych stron do mnie przybyli. Szczery to był przyjaciel,
nieledwie brat mego nieboszczyka rodzica. Pewnie waćpannie wiadomo dobrze, że przed czterema
laty aż pod Orszę do nas przybył. Wtedy mi to waćpannę obiecał i konterfekt pokazał, do którego
po nocach wzdychałem. Byłbym tu wcześniej przyjechał, ale wojna nie matka; ze śmiercią jedno
ludzi swata.
Zmieszała nieco panienkę ta śmiała mowa, więc chcąc ją na co innego odwrócić rzekła:
- To waćpan jeszcze swojego Lubicza nie widział?
- Czas na to będzie. Tu pierwsze służby i droższy legat, który naprzód chciałbym odziedziczyć.
Jeno mi się waćpanna tak od komina odwracasz, żem dotąd i w oczy spojrzeć nie mógł. Ot! tak!
odwróć się waćpanna, a ja od komina zajdę! - ot - tak!
To rzekłszy śmiały żołnierz chwycił nie spodziewającą się takiego postępku Oleńkę za ręce i
ku ognisku odwrócił, tak nią jak frygą zakręciwszy.
Ona zaś zmieszała się jeszcze bardziej i nakrywszy oczy długimi rzęsami stała tak światłem
i własną pięknością zawstydzona. Kmicic puścił ją wreszcie i uderzył się po kontuszu.
- Jak mi Bóg miły, rarytet! Dam na sto mszy po moim dobrodzieju, że mi cię zapisał. Kiedy ślub?
- Jeszcze nieprędko, jeszczem nie waćpana - odrzekła Oleńka.
- Ale będziesz, choćbym ten dom miał podpalić! Na Boga! myślałem, że konterfekt pochlebiony,
ale to, widzę, malarz wysoko mierzył, a chybił. Sto bizunów takiemu - i piece mu malować, nie one
specjały, którymi oczy pasę. Miłoż to taki legat dostać, niech mnie kule biją!
- Dobrze nieboszczyk dziaduś mi powiadał, żeś waćpan gorączka.
- Tacy u nas wszyscy w Smoleńskiem, nie jak wasi Żmudzini. Raz, dwa !- i musi być, jak chcemy,
a nie, to śmierć!
Oleńka uśmiechnęła się i rzekła już pewniejszym głosem podnosząc na kawalera oczy:
- Ej! to chyba Tatarzy u was mieszkają?
- Wszystko jedno! a waćpanna moją jesteś z woli rodziców i po sercu.
- Po sercu, to jeszcze nie wiem.
- Niechbyś nie była, to bym się nożem pchnął!
- Śmiejący się to waćpan mówisz... ależ my to jeszcze w czeladnej!...Proszę do komnat. Po długiej
drodze pewnie się i wieczerza przygodzi - proszę!
Tu Oleńka zwróciła się do panny Kulwiecówny:
- Ciotuchna pójdzie z nami?
Młody chorąży spojrzał bystro:
- Ciotuchna? - spytał - jaka ciotuchna?
- Moja, panna Kulwiecówna.
- A to i moja - odparł zabierając się do rąk całowania. - Dla Boga ! toż ja mam w chorągwi
towarzysza, który się zwie Kulwiec-Hippocentaurus. Cży nie krewniak, proszę?
- To z tych samych! - odrzekła dygając stara panna.
- Dobry chłop, ale wicher jak i ja! - dodał Kmicic.
Tymczasem wyrostek ukazał się ze światłem, więc przeszli do sieni, gdzie pan Andrzej
szubę z siebie zrzucił, a potem na drugą stronę, do komnat gościnnych.
Zaraz po ich odejściu prządki zbiły się w ciasną gromadkę i nuż jedna przez drugą gadać, a
uwagi czynić. Strojny młodzian podobał się im bardzo, więc i nie szczędziły mu słów, wzajemnie
się w pochwałach przesadzając.
- Łuna od niego bije - mówiła jedna. - Kiedy wszedł, myślałam, że królewicz.
- A oczy ma jak ryś, aż nimi kłuje - odrzekła druga. - Takiemu się nie przeciw!
- Najgorzej się przeciwiać! - odpowiedziała trzecia.
- Panną jak wrzecionem okręcił! Ale już to znać, że mu się udała bardzo, bo i komuż by się ona nie
udała?
- Ale i on nie gorszý, nie bój się! Żeby ci się taki zdarzył, poszłabyś i do Orszy, choć to podobno na
końcu świata.
- Szczęśliwa panna!
- Bogatym zawsze lepiej na świecie. Ej, ej! złotoż to, nie rycerz!
- Mówiły pacunelki, że i ten rotmistrz, któren jest w Pacunelach, u starego Pakosza, piękny
kawaler.
- Nie widziałam ja go, ale gdzie jemu do pana Kmicica! Już takiego chyba na świecie nie ma!
- Padłas! - zawołał nagle Żmudzin, któremu znów się coś w żarnach popsuło.
- A nie pójdziesz, ty kudłaty, ze swoimi wymysłami! Dajże już spokój, bo się i dosłyszeć nie
można!... Tak, tak! trudno lepszego niż pan Kmicic na całym świecie znaleźć! Pewnie i w
Kiejdanach takiego nie ma!
- Taki to się i przyśni!
- Niechby się choć przyśnił...
W taki to sposób rozprawiały ze sobą szlachcianki w czeladnej. Tymczasem nakrywano co
duchu w izbie stołowej, a w gościnnej siedziała panna Aleksandra sam na sam z Kmicicem, bo
ciotka Kulwiecówna poszła krzątać się wedle wieczerzy.
Pan Andrzej nie zdejmował wzroku z Oleńki i oczy iskrzyły mu się coraz bardziej, na
koniec rzekł:
- Są ludzie, którym majętność nad wszystko milsza, inni za zdobyczą na wojnie gonią, inni się w
koniach kochają, ale ja bym waćpanny za żadne skarby nie oddał! Dalibóg, im więcej patrzę, tym
większa ochota do żeniaczki, żeby choć i jutro! Już tę brew to chyba waćpanna korkiem
przypalonym malujesz?
- Słyszałam, że tak płoche czynią, ale jam nie taka.
- A oczy jakoby z nieba! Od konfuzji słów mnie brakuje.
- Nie bardzoś waćpan skonfundowany, gdy tak obcesem na mnie nastajesz, aż mnie i dziwno.
- To też obyczaj nasz smoleński: do niewiast czy w ogień śmiało iść. Musisz, królowo, do tego
przywyknąć, bo tak zawsze będzie.
- Musisz waćpan odwyknąć, bo nie może tak być.
- Może się i poddam, niech mnie usieką! Wierz, waćpanna, nie wierz, a rad bym ci nieba
przychylić! Dla ciebie, mój królu, gotówem się i obyczajów innych uczyć, bo wiem to do siebie,
żem żołnierz prostak i w obozie więcej bywałem niźli na pokojach dworskich.
- Ejże, nic to nie szkodzi, bo i mój dziaduś żołnierzem był, ale dziękuję za dobrą chęć! - odrzekła
Oleńka i oczy jej spojrzały tak słodko na pana Andrzeja, że mu od razu serce jak wosk stopniało i
odrzekł:
- Waćpanna mnie na nitce będziesz wodzić!
- Oj, niepodobny waćpan do takich, których na nitce wodzą! Najtrudniej to z niestatecznymi.
Kmicic ukazał białe, jakoby wilcze, zęby w uśmiechu.
- Jak to? - rzekł - małoż to ojcowie nałamali na mnie rózeg w konwencie, abym do statku przyszedł
i różne piękne maksymy spamiętał, przewodniczki żywota...
- A którążeś najlepiej spamiętał?
- Kiedy kochasz, padaj do nóg - ot tak!
To rzekłszy pan Kmicic już był na kolanach, panienka zaś wołała chowając nogi pod stołek:
- Dla Boga! tego w konwencie nie uczyli! Daj waćpan spokój, bo się rozgniewam... i ciotka zaraz
przyjdzie...
On zaś, klęcząc ciągle, podniósł głowę w górę i w oczy jej patrzył.
- A niech i cała chorągiew ciotek nadciągnie, nie zaprę się ochoty!
- Wstańże waćpan.
- Już wstaję.
- Siadaj waćpan.
- Już siedzę.
- Zdrajca z waćpana, Judasz!
- A nieprawda, bo jak całuję, to szczerze!... Chcesz się przekonać?
- Ani się waćpan waż!
Panna Aleksanara śmiała się jednak, a od niego aż łuna biła młodości i wesołości. Nozdrza
mu latały jak młodemu źrebcowi szlachetnej krwi.
- Aj! aj! - mówił - co to za oczki, jakie liczko! Ratujcież mnie, wszyscy święci, bo nie usiedzę!
- Nie trzeba wszystkich świętych wzywać. Siedziałeś waćpan cztery lata, aniś tu zajrzał, to siedź i
teraz!
- Ba! znałem jeno konterfekt. Każę tego malarza w smołę, a potem w pierze wsadzić i po rynku w
Upicie biczem pędzać. Już powiem wszystko szczerze: chcesz waćpanna, to przebacz! - nie, to
szyję utnij! Myślałem sobie tedy na ów konterfekt poglądając: gładka, gadzina, bo gładka, ale
gładkich nie brak na świecie - mam czas! Ojciec nieboszczyk napędzał, żeby to jechać, a ja zawsze
jedno: Mam czas! żeniaczka nie przepadnie! panny na wojnę nie chodzą i nie giną. Nie przeciwiłem
się ze wszystkim woli ojcowskiej, Bóg mi świadek, ale chciałem wpierw wojny zażyć, jakoż na
własnej skórze praktykowałem. Teraz dopiero poznaję, żem był głupi, bo mogłem i żeniaty na
wojnę iść, a tu mnie delicje czekały. Chwała Bogu, że całkiem mnie nie usiekli. Pozwól waćpanna
rączki ucałować.
- Lepiej nie pozwolę.
- Tedy nie będę pytał. U nas w Orszańskiem mówią: „Proś, a nie dają, to sam weź!”
Tu pan Andrzej przypił się do rączki panienki i całować ją począł, a panienka nie wzbraniała
zanadto, żeby nieżyczliwości nie okazać.
Wtem weszła panna Kulwiecówna i widząc, co się dzieje, podniosła oczy do góry. Nie zdała
jej się ta konfidencja, ale nie śmiała strofować, natomiast zaprosiła na wieczerzę.
Poszli tedy oboje, wziąwszy się pod ręce jakby rodzeństwo, do jadalnej izby, w której stał
stół nakryty, a na nim wszelkich potraw obficie, zwłaszcza wędlin wybornych, i omszały gąsiorek
wina moc dającego. Dobrze było ze sobą młodym, raźno i wesoło. Panna już była po wieczerzy,
więc tylko pan Kmicic zasiadł i jeść począł z tą samą żywością, z jaką przedtem rozmawiał.
Oleńka spoglądała nań z boku, rada, że je i pije, potem zaś, gdy nasycił pierwszy głód,
zaczęła znów wypytywać:
- To waćpan nie spod Orszy jedziesz?
- Bo ja wiem skąd?!.. Dziś tu bywałem, jutro tam! Takem pod nieprzyjaciela podchodził jako wilk
pod owce i co tam można było urwać, tom urywał.
- A żeś się to waćpan ważył takiej potędze oponować, przed którą sam hetman wielki musiał
ustąpić?
- Żem się ważył? Jam na wszystko gotów, taka już we mnie natura!
- Mówił to i nieboszczyk dziaduś... Szczęście, żeś waćpan nie zginął.
- Ej! nakrywali mnie tam czapką i ręką jako ptaka w gnieździe, ale co nakryli, tom uskoczył i gdzie
indziej ukąsił. Naprzykrzyłem się tak, że jest cena na moją głowę... Wyborny ten półgęsek!
- W imię Ojca i Syna! - zawołała z nieudanym przerażeniem Oleńka spoglądając jednocześnie z
uwielbieniem na tego młodziana, który razem mówił o cenie na swą głowę i o półgęsku.
- Chybaś miał waćpan potęgę wielką do obrony?
- Miałem dwieście swoich dragoników, bardzo przednich, ale mi się w miesiąc wykruszyli. Potem z
wolentarzami chodziłem, których zbierałem, gdziem mógł, nie przebredzając. Dobrzy pachołkowie
do bitwy, ale łotry nad łotrami ! Ci, co nie poginęli, prędzej później pójdą wronom na frykasy...To
rzekłszy pan Andrzej znów się rozśmiał, wychylił kielich wina i dodał:
- Takich drapichrustów jeszcześ waćpanna w życiu nie widziała. Niech im kat świeci! Oficyjerowie
- wszystko szlachta z naszych stron, familianci, godni ludzie, ale prawie na każdym jest
kondemnatka. Siedzą teraz w Lubiczu, bo co miałem innego z nimi robić?
- To waćpan z całą chorągwią do nas przyciągnął?...
- Tak jest. Nieprzyjaciel zamknął się w miastach, bo zima okrutna! Moi ludzie też się zdarli jako
miotły od ciągłego zamiatania, więc mi książę wojewoda hiberny w Poniewieżu naznaczył.
Dalibóg, dobrze to zasłużony odpoczynek!
- Jedz waćpan, proszę.
- Ja bym dla waćpanny i truciznę zjadł!... Zostawiłem tedy część mojej hołoty w Poniewieżu, część
w Upicie, a godniejszych kompanionów do Lubiczam w gościnę zaprosił... Ci przyjadą waćpannie
czołem bić.
- A gdzież waćpana laudańscy ludzie znaleźli?
- Oni mnie znaleźli, gdym i tak już do Poniewieża na hiberny szedł.
Byłbym i bez nich tu przyciągnął.
- Pij no, waćpan...
- Ja bym dla waćpanny i truciznę wypił...
- Ale o śmierci dziadusia i o testamencie to laudańscy dopiero waćpanu powiedzieli?
- A, o śmierci to oni. Panie, świeć nad duszą mego dobrodzieja! Czy to waćpanna wysłałaś do mnie
tych ludzi?
- Tego sobie waćpan nie myśl. 0 żałobie myślałam i modlitwie, więcej o niczym...
- Oni też to samo mówili... Ho! harde jakieś szaraki!... Chciałem im dać nagrodę za fatygę, to
jeszcze się na mnie żachnęli i nuż przymawiać, że to może orszańska szlachta munsztułuki bierze,
ale laudańska nie! Bardzo mi szpetnie przymawiali! Co ja słysząc myślę sobie tak: nie chcecie
pieniędzy, każę wam dać po sto bizunów.
Na to panna Aleksandra chwyciła się za głowę.
- Jezus Maria! i waćpan to uczynił?
Kmicic spojrzał zdziwiony.
- Nie przestraszaj się waćpanna... Nie uczyniłem, choć się dusza zawsze we mnie na takich
szlachetków przewraca, którzy równymi nam się być mienią. Alem sobie pomyślał: okrzyczą mnie
niewinnie w okolicy za gwałtownika i jeszcze przed waćpanną obmówią.
- Wielkie to szczęście! - rzekła oddychając głęboko Oleńka - bo inaczej na oczy bym waćpana
widzieć nie mogła.
- A to jakim sposobem?
- Mała to szlachta, ale, starożytna i sławna. Dziaduś nieboszczyk zawsze się w nich kochał i na
wojnę z nimi chodził. Wiek życia razem przesłużyli, a czasu pokoju w dom ich przyjmował. Stara
to domu naszego przyjaźń, którą waćpan szanować musisz. Masz przecie serce i nie popsujesz tej
świętej zgody, w której żyliśmy dotąd!
- To ja o niczym nie wiedziałem! niech mnie usieką, jeślim wiedział! A przyznaję, że ta bosa
szlachetczyzna jakoś mi nie idzie do głowy. U nas: kto chłop,to chłop, a szlachta wszystko
familianci, którzy po dwóch na jedną kobyłę nie siadają... Dalibóg, że takim szerepetkom nic do
Kmiciców ani do Billewiczów, jak piskorzom nic do szczuk, choć i to, i to ryba.
- Dziaduś powiadał, że substancja nic nie stanowi, jeno krew i poczciwość, a to poczciwi ludzie,
inaczej by ich dziaduś opiekunami moimi nie czynił.
Pan Andrzej zdumiał się i otworzył szeroko oczy.
- Ich? opiekunami waćpanny dziaduś uczynił? wszystką szlachtę laudańską?...
- Tak jest. Waćpan się nie marszcz, bo nieboszczyka wola święta. Dziwno mi to, że wysłańcy tego
waćpanu nie powiedzieli?
- Byłbym ich... Ale nie może to być! Przecie tu jest kilkanaście zaścianków... wszyscyż to oni nad
waćpanną sejmują? Zali i nade mną będą sejmikować, czym po ich myśli, czy nie?... Ej ! nie żartuj
no waćpanna, bo się we mnie krew burzy!
- Panie Andrzeju, ja nie żartuję... świętą i szczerą prawdę mówię. Nie będą oni sejmikowali nad
waćpanem; ale jeśli im ojcem za przykładem dziadusia będziesz, jeśli ich nie odepchniesz, pychy
nie okażesz, to nie tylko ich, ale i mnie za serce ujmiesz. Będę razem z nimi waćpanu dziękowała,
całe życie... całe życie, panie Andrzeju...
Głos jej brzmiał jak prośba pieściwa, ale on nie rozmarszczał brwi i chmurny był. Gniewem
wprawdzie nie wybuchnął, choć chwilami przelatywały mu jakby błyskawice po twarzy, ale odrzekł
z wyniosłością i dumą:
- Tegom się nie spodziewał! Szanuję wolę nieboszczyka i tak myślę, że pan podkomorzy mógł ten
drobiazg szlachecki do czasu mego przybycia opiekunami waćpanny uczynić, ale gdym tu już raz
nogą stanął, nikt inny prócz mnie opiekunem nie będzie. Nie tylko owe szaraki, ale i sami
Radziwiłłowie birżańscy nic tu do opieki nie mają!
Panna Aleksandra spoważniała i odrzekła po krótkiej chwili milczenia:
- Źle waćpan czynisz, że się dumą unosisz. Kondycje dziada nieboszczyka albo trzeba wszystkie
przyjąć, albo wszystkie odrzucić - rady innej nie widzę. Laudańscy nie będą się przykrzyć ani też
narzucać, bo to godni ludzie i spokojni. Tego waćpan nie przypuszczaj, żeby oni ci ciężcy byli.
Gdyby tu jakieś niesnaski powstały, tedyby mogli słowo rzec, ale tak mniemam, że wszystko
pójdzie zgodnie i spokojnie, a wtedy taka to będzie opieka, jakby jej nie było...
On pomilczał jeszcze chwilę, potem ręką kiwnął i rzekł:
- Prawdać to, że ślub wszystko zakończy. Nie ma się o co spierać, niech jeno siedzą spokojnie i nie
wtrącają się do mnie, bo dalibóg, nie dam sobie w wąsy dmuchać; zresztą, mniejsza o nich!
Przyzwól waćpanna na ślub prędki, to będzie najlepiej!
- Nie wypada teraz o tym mówić w czasie żałoby...
- Aj! a długo będę musiał czekać?
- Sam dziaduś napisał, żeby nie dłużej jak pół roku.
- Wyschnę do tego czasu jak trzaska. Ale się już nie gniewajmy. Jużeś waćpanna tak zaczęła na
mnie surowie spoglądać jak na winowajcę. Bogdajże cię, mój królu złoty! Com ja winien, kiedy
natura we mnie taka: gdy mnie gniew na kogo uchwyci, to bym go rozdarł, a gdy przejdzie, to bym
zszył!
- Strach z takim żyć - odrzekła już weselej Oleńka.
- No! zdrowie waćpanny! Dobre to wino, a u mnie szabla i wino to grunt. Jaki tam strach ze mną
żyć! Waćpanna to mnie usidlisz swoimi oczami i w niewolnika obrócisz, mnie, którym nikogo nad
sobą znosić nie chciał. Ot, i teraz! wolałem z chorągiewką na własną rękę chodzić niż panom
hetmanom się kłaniać... Mój królu złoty! jeślić się co we mnie nie spodoba, to i przebacz, bom się
manier pod harmatami uczył, nie we fraucymerach - w zgiełku żołnierskim, nie przy lutni. U nas
tam niespokojna strona, szabli z ręki nie popuść. Toteż, choć tam i kondemnatka jaka na kim cięży,
choć go i wyrokami ścigają - nic to! Ludzie go szanują, byle fantazję miał kawalerską. Exemplum:
moi kompanionowie, którzy gdzie indziej dawno by w wieżach siedzieli... swoją drogą godni
kawalerowie! Nawet białogłowy u nas w butach i przy szabli chodzą i partiom hetmanią, jako pani
Kokosińska, stryjna mego porucznika, czyniła; która teraz kawalerską śmiercią poległa, a synowiec
pod moją komendą za nią się mścił, choć jej za życia nie kochał. Gdzie nam dworności się uczyć,
choćby największym familiantom? Ale to rozumiemy: wojna - to stawać, sejmik - to gardłować, a
mało języka - to dalejże szablą! Ot, co jest! takiego mnie nieboszczyk podkomorzy poznał i takiego
dla waćpanny wybrał!
- Jam zawsze za wolą dziadusia szła chętnie - odparła spuszczając oczy panienka.
- A dajże jeszcze rączyny ucałować, moja słodka dziewczyno! Dalibóg, okrutnieś mi do serca
przypadła. Tak mnie sentyment rozebrał, że nie wiem, jak do owego Lubicza trafię, któregom
jeszcze nie widział.
- Dam waćpanu przewodnika.
- Ej, obejdzie się. Już ja przywykłem tłuc się po nocach. Mam pachołka z Poniewieża, który
powinien drogę znać. A tam mnie Kokosiński z kompanami czeka... wielcy to familianci u nas
Kokosińscy, którzy się Pypką pieczętują... Tego niewinnie bezecnym ogłoszono za to, że panu
Orpiszewskiemu dom spalił i dziewkę porwał, a ludzi wyciął... Godny towarzysz!... Dajże jeszcze
rączyny. Czas, widzę, jechać!
Wtem północ poczęła bić z wolna na wielkim gdańskim zegarze w jadalnej izbie stojącym.
- Dla Boga! czas! czas! - zawołał Kmicic. - Nic tu już nie wskóram! Miłujesz że mnie choć na
obwinięcie palca?
- Kiedy indziej odpowiem. Przecie będziesz mnie waćpan odwiedzał?
- Co dzień! chybaby się ziemia pode mną rozpadła. Niech mnie usieką !...
To rzekłszy Kmicic wstał i wyszli oboje do sieni. Sanki czekały już przed gankiem, więc
ubrał się w szubę i żegnać ją począł prosząc, by do komnat wróciła, bo z ganku zimno leci.
- Dobranoc, królowo miła - mówił - śpij smaczno, bo ja to chyba oka nie zmrużę o twojej gładkości
rozmyślając!
- Byleś waćpan czego szpetnego nie upatrzył. Ale lepiej dam waćpanu człowieka z kagankiem, bo
to i wilków pod Wołmontowiczami nie brak.
- A cóż to ja koza, żebym się wilków miał bać? Wilk żołnierzowi przyjaciel, bo często się z jego
ręki pożywi. Wzięło się też i bandolecik do sanek. Dobranoc, najmilsza,.dobranoc!
- Z Bogiem !
To rzekłszy Oleńka cofnęła się, a pan Kmicic ruszył ku gankowi. Ale po drodze, w szparze
uchylonych drzwi do czeladnej, dojrzał kilka par oczu dziewcząt, które spać się nie pokładły, aby
go ujrzeć raz jeszcze. Tym posłał pan Jędrzej żołnierskim obyczajem całusa od ust ręką i wyszedł.
Po chwili zabrzęczał dzwonek i jął brzęczeć zrazu głośno, potem coraz bardziej mdlejącym
dźwiękiem, coraz słabiej, wreszcie ustał.
Cicho się zrobiło w Wodoktach, aż ta cisza zdziwiła pannę Aleksandrę; w uszach jej jeszcze
brzmiały słowa pana Andrzeja, słyszała jeszcze jego śmiech szczery, wesoły, w oczach stała bujna
postać młodzieńca, a teraz, po tej burzy słów, śmiechu i wesołości, takie dziwne nastało milczenie.
Panienka nadstawiła uszu, czy nie dosłyszy jeszcze choć tego dzwonka od sanek. Ale nie! Już
ontam dzwonił gdzieś w lasach, pod Wołmontowiczami. Więc mocna tęsknota ogarnęła
dziewczynę - i nigdy nie czuła się tak samotną na świecie.
Z wolna wziąwszy świecę, przeszła do izby sypialnej i klękła do pacierzy.
Zaczynała je z pięć razy; nim wszystkie z należytą powagą odmówiła. Ale potem jej myśli
jakby na skrzydłach pognały do tych sanek i do tej postaci w nich siedzącej... Bór z jednej strony,
bór z drugiej, w środku szeroka droga, a on sobie jedzie... pan Andrzej ! Tu Oleńce wydało się, że
widzi jak na jawie płową czuprynę, siwe oczy i śmiejące się usta, w których błyszczały białe jak u
młodego psiaka zęby. Trudno bowiem miała przed sobą zapierać poważna panna, że jej się okrutnie
podobał ów rozhukany kawaler. Zaniepokoił ją trochę, trochę przestraszył, ale jakże pociągnął
zarazem właśnie tą fantazją, tą wesołą swobodą i szczerością. Aż się wstydziła, że jej się podobał
nawet ze swojej pychy, kiedy to na wzmiankę o opiekunach głowę jakby turecki dzianet podniósł i
mówił: „Sami nawet Radziwiłłowie birżańscy nic tu do opieki nie mają...” - To nie niewieściuch, to
mąż prawdziwy! - mówiła sobie panna. - Żołnierz jest, jakich dziaduś najwięcej miłował... Bo i
warto !
Tak rozmyślała panienka - i to ją ogarniała błogość niczym nie zmącona, to niepokój, ale i
ten niepokój był jakiś luby. Potem zaczęła się rozbierać, gdy drzwi skrzypnęły i weszła ciotka
Kulwiecówna ze świecą w ręku.
- Strasznieście długo siedzieli! - rzekła. - Nie chciałam młodym przeszkadzać, żebyście się sami
pierwszym razem nagadali. Grzeczny wydaje się kawaler. A tobie jak się udał?
Panna Aleksandra zrazu nic nie odpowiedziała, jeno bosymi już nóżkami przybiegła do
ciotki, zarzuciła jej ręce na szyję, a złożywszy swą jasną głowę na jej piersiach rzekła
pieszczotliwym głosem:
- Ciotuchna, aj, ciotuchna!
- Oho! - mruknęła stara panna podnosząc w górę oczy i świecę.
Adam Asnyk Do młodych
Szukajcie prawdy jasnego płomienia,
Szukajcie nowych, nie odkrytych dróg;
Za każdym krokiem w tajniki stworzenia
Coraz się dusza ludzka rozprzestrzenia
I większym staje się Bóg!
Choć otrząśniecie kwiaty barwnych mitów,
Choć rozproszycie legendowy mrok,
Choć mgłę urojeń zedrzecie z błękitów,
Ludziom niebiańskich nie zbraknie zachwytów,
Lecz dalej sięgnie ich wzrok.
Każda epoka ma swe własne cele
I zapomina o wczorajszych snach...
Nieście więc wiedzy pochodnię na czele
I nowy udział bierzcie w wieków dziele,
Przyszłości podnoście gmach!
Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy,
Choć macie sami doskonalsze wznieść;
Na nich się jeszcze święty ogień żarzy
I miłość ludzka stoi tam na straży,
I wy winniście im cześć!
Ze światem, który w ciemność już zachodzi
Wraz z całą tęczą idealnych snów,
Prawdziwa mądrość niechaj was pogodzi I wasze gwiazdy, o zdobywcy młodzi,
W ciemnościach pogasną znów!
Adam Asnyk Daremne żale
Daremne żale, próżny trud,
Bezsilne złorzeczenia!
Przeżytych kształtów żaden cud
Nie wróci do istnienia.
Świat wam nie odda, idąc wstecz,
Zniknionych mar szeregu;
Nie zdoła ogień ani miecz
Powstrzymać myśli w biegu.
Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe,
A nie w uwiędłych laurów liść
Z uporem stroić głowę.
Wy nie cofniecie życia fal,
Nic skargi nie pomogą!
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą.
Adam Asnyk Limba
Wysoko na skały zrębie
Limba iglastą koronę
Nad ciemne zwiesiła głębie,
Gdzie lecą wody spienione.
Samotna rośnie na skale,
Prawie ostatnia już z rodu...
I nie dba, że wrzące fale
Skałę podmyły u spodu.
Z godności pełną żałobą
Chyli się ponad urwisko
I widzi w dole pod sobą
Tłum świerków rosnących nisko.
Te łatwo wschodzące karły,
W ściśniętym krocząc szeregu,
Z dawnych ją siedzib wyparły
Do krain wiecznego śniegu.
Niech spanoszeni przybysze
Pełzają dalej na nowo!
Ona się w chmurach kołysze,
Ma wolne niebo nad głową!
Nigdy się do nich nie zniży,
O życie walczyć nie będzie;
Wciąż tylko wznosi się wyżej
Na skał spadziste krawędzie.
Z pogardą patrzy u szczytu
Na tryumf rzeszy poziomej...
Woli samotnie z błękitu
Upaść - strzaskana przez gromy.
Adam Asnyk Ach, jak mi smutno
Ach, jak mi smutno! Mój anioł mnie rzucił,
W daleki odbiegł świat,
I próżno wzywam, ażeby mi zwrócił
Zabrany marzeń kwiat.
Ach, jak mi smutno! Cień mnie już otacza,
Posępny grobu cień;
Serce się jeszcze zrywa i rozpacza,
Szukając jasnych tchnień;
Ale na próżno uciszyć się lęka,
I próżno przeszłość oskarża rozrzutną...
Cięży już nad nim niewidzialna ręka
Ach, jak mi smutno!
Maria Konopnicka Wolny najmita
Wąską ścieżyną, co wije się wstęgą
Między pólkami jęczmienia i żyta,
Szedł blady, nędzną odziany siermięgą,
Wolny najmita.
I nigdy wyraz nie był dalszym treści,
Jak w zestawieniu takim urągliwym.
Nigdy nie było tak głuchej boleści
W jestestwie żywym.
Rok ten był ciężki: ulewa smagała
Srebrnym swym biczem wiosenne zasiewy:
I ziemia we łzach zaledwie wydała
Słomę a plewy.
Z chaty, za którą zaległy podatki,
Wygnany nędzarz nie żegnał nikogo...
Tylko garść ziemi zawiązał do szmatki
I poszedł drogą.
W powietrzu ciche zawisły błękity:
Echo fujarki spod lasu wschód wita...
Stanął, i otarł łzę połą swej świty
Wolny najmita.
Wolny, bo z więzów, jakimi go przykuł
Rodzinny zagon, gdzie pot ronił krwawy,
Już go rozwiązał bezduszny artykuł
Twardej ustawy...
Wolny, bo nie miał dać już dzisiaj komu
Świeżego siana pokosu u żłoba;
Wolny, bo rzucić mógł dach swego domu,
Gdy się spodoba...
Wolny, bo nic mu nie cięży na świecie
Kosa ta chyba, co zwisła z ramienia,
I nędzny łachman sukmany na grzbiecie,
I ból istnienia...
Wolny, bo jego ostatni sierota,
Co z głodu opuchł na wiosnę, nie żyje...
Pies nawet stary pozostał u płota
I z cicha wyje...
Wolny! - Wszak może iść albo spoczywać,
Albo kląć z zgrzytem tłumionej rozpaczy,
Może oszaleć i płakać, i śpiewać
Bóg mu przebaczy...
Może zastygnąć, jak szrony, od chłodu,
Bić głową w ziemię, jak czynią szaleni...
Od wschodu słońca do słońca zachodu
Nic się nie zmieni.
Ubogi zagon u nędznej twej chatki
I mokrą łączkę, i mszary, i wrzosy
Obsadzi urząd... podatki! podatki!
Ty idź do kosy!
Idź, idź! Opłatę do kasy wnieść trzeba,
Choć jedno ziarno wydadzą trzy kłosy
I choć nie zaznasz przez rok cały chleba...
Idź, idź do kosy!
Czegóż on stoi? Wszak wolny jak ptacy?
Chce - niechaj żyje, a chce - niech umiera!
Czy się utopi, czy chwyci się pracy,
Nikt się nie spiera...
I choćby garścią rwał włosy na głowie,
Nikt się, co robi, jak żyje, nie spyta...
Choćby padł trupem, nikt słówka nie powie...
- Wolny najmita!
Maria Konopnicka Rota
Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród,
Nie damy pogrześć mowy!
Polski my naród, polski lud,
Królewski szczep Piastowy,
Nie damy, by nas zniemczył wróg...
- Tak nam dopomóż Bóg.
Do krwi ostatniej kropli z żył
Bronić będziemy Ducha,
Przed nim się rozpaść musi w pył
Krzyżacka zawierucha.
Twierdzą nam będzie każdy próg...
- Tak nam dopomóż Bóg!
Nie damy miana Polski zgnieść,
Nie pójdziem żywo w trumnę,
W ojczyzny imię i w jej cześć
Podnosim czoła dumne:
Odzyska ziemię dziadów wnuk,
- Tak nam dopomóż Bóg.
Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz
Ni dzieci nam germanił,
Na sercu oręż toczon nasz,
Duch będzie nam hetmanił,
Pójdziem, gdy zagrzmi złoty róg...
- Tak nam dopomóż Bóg.
Maria Konopnicka Mendel Gdański
Od wczoraj jakiś niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi się i częściej niż zwykle
nakłada krótką fajkę patrząc w okno. Tych ludzi nie widział on tu jeszcze Gdzie idą? Po co
przystają z robotnikami, śpieszącymí do kopania fundamentów pod nowy dcm niciarza Greulicha?
Skąd się tu wzięły te obszarpane wyrostki? Dlaczego patrzą tak po ścianach? Skąd mają pieniądze,
że idą w pięciu do szynku?
Stary Mendel kręci głową, smokcząc mały, silnie wygięty wiśnio wy cybuszek. On zna tak
dobrze tę uliczkę cichą. Jej fizjonomię, jej ruch, jej głosy, jej tętno.
Wie, kiedy zza którego węgła wyjrzy w dzień pogodny słońce; ile dzieci przebiegnie
rankiem, drepcąc do ochronki, do szkoły; ile zwiędłych dziewcząt w ciemnych chustkach, z małymi
blaszeczkami. w ręku przejdzie po trzy, po cztery do fabryki cygar na robotę; ile kobiet przystanie z
koszami na starym wytartym chodniku, pokazując sobie zakupione jarzyny, skarżąc się na drogość
jaj, mięsa i masła; ile wyrobników przeczłapie środkiem bruku, ciężkim chodem nóg obutych w
trepy, niosąc pod pachą węzełki, a w ręku cebrzyki, kielnie, liny, siekiery, piły. Ba, on i to nawet
wie może, ile wróbli gnieździ się w gzymsach starego browaru, który panuje nad uliczką wysokim,
poczerniałym kominem - w gałęziach chorowitej, rosnącej przy nim topoli, która nie ma ani siły do
życia, ani ochoty do śmierci i stoi tak czarniawa, przez pół uschnięta, z pniem spustoszonym, z
którego na wiosnę wynika nieco bladej zieloności. On, może nawet, nie patrząc w okno, samym
uchem tylko rozpoznałby, czy Paweł, stróż, zamiata ulicę nową swoją czy też starą miotłą.
I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdański wiedzieć, kiedy już od lat dwudziestu i
siedmiu w tej samej izbie, pod tym samym oknem swój warsztat introligatorski ma i tak już
przeszło ćwierć wieku przy nim w fartuchu swoim skórzanym stoi, a podczas kiedy sucha, żylasta,
a dziś już nieco drżąca ręka dociska drewnianą śrubę prasy, oczy jego spod brwi gęstych,
nawisłych, siwych patrzą w tę uliczkę, która jest wśród wielkiego miasta, jakby odrębnym,
zamkniętym w sobie światem.
Świata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy się powiększa, a kiedy
zmniejsza kaszel starego archiwisty, który mu przynosi do oprawy grube, pełne kurzu foliały
zatęchłych papie rów, wie, jak pachnie pomada małego dependenta, któremu zszywa akta pana
mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od pani radczyni z żądaniem, aby jej za „śkło pięknie
wsadził” laurkę z powinszowaniem, na której złocisty anioł odkrywa się i pokazuje kawalera z
bukietem róż w ręku; wie, kiedy nie je obiadu student mieszkający na strychu, wie, z której strony
nadbiegnie zdyszana pensjonarka żądając, aby jej „niebiesko i ze złotymi sznurkami” oprawił
przepisane na listowym papierze poezje Czesława i Gawalewicza.
On wszystko wie. Wszystko, co można widzieć na lewo i na prawo siwym, bystrym okiem,
co można na prawo i na lewo usłyszeć uchem i co przemyśleć można długimi godzinami, stukając
jak dzięcioł młotkiem introligatorskim, równając i obcinając wielkie arkusze papieru, warząc klej,
mieszając farby.
I jego też znają tu wszyscy. Obcy człowiek rzadko zajrzy; każdy jakby swój, jakby domowy.
Stary, łysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy mu latem „dzień dobry” i
pyta o Bismarcka; suchotniczy powroźnik zaczepia o jego klamkę swoje długie, konopne sznurki,
które dysząc kręci w wąskiej wpółwidnej sionce kamieniczki; chudy student z facjatki, z nogami
jak cyrklowe nożyce, wsadza zmierzchem w jego drzwi głowę na długiej, cienkiej szyi i pożycza od
niego łojówkę; którą „zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkę popisze”... Straganiarka poda mu
czasem przez okno rzodkiew czarną, w zamian za kolorowe skrawki papieru, z których sobie jej
chłopaki sporządzają latawce słynne na całą ulicę; synek gospodarza całymi godzinami prze siedzi
u niego czekając na wolną chwilę, w której Mendel da mu tektury do podklejenia wyciętych z
arkusza żołnierzy, a tymczasem dziwuje się wielkim uszom nożyc, waży w ręku młotek, wtykając
nos w garneczek z klajstrem, próbując go niemal. Wszystko to tworzy jakąś atmosferę ciepłą
poufałą atmosferę wzajemnej życzliwości. Staremu Mendlowi dobrze w niej być musi. Mimo
sześćdziesięciu i siedmiu lat rześki jest jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje się na jego
zwiędłej w trudach twarzy.
Włosy jego są mocno siwe; a długa broda zupełnie siwa. Pierś zaklęsła pod pikowanym
kaftanem często zadychuje się wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jakoś nie chce rozprostować,
ale tym nie ma się co trapić, póki nogi i oczy starczą, póki i w ręku siła jest. Kiedy mu duszność
dech zapiera, a w zgiętym grzbiecie ból jakiś krzyże łamie, stary Mendel nakłada w małą fajeczkę
tytoń z poczerniałego, związanego sznurkiem pęcherza i kurząc ją, wypoczywa chwilę. Tytoń,
którego używa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki piękny, siny dymek i tak Mendlowi smakuje.
Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie szczególnego, że widać w nim różne rzeczy oddalone i
takie, które już dawno minęły.
Widać w nim; i Resię, żonę jego, z którą dobrze mu było na świecie przez trzydzieści lat, i
synów, którzy się za chlebem rozbiegli jak te liście wichrem gnane, i dzieci synów tych, i smutki
różne, i pociechy; i troski; a już najdłużej to w nim widać jego najmłodszą dziewczynę Liję; tak
wcześnie wydaną i tak Wcześnie zgasłą, po której mu tylko jeden wnuk pozostał. Gdy stary Mendel
rozpala swoją fajeczkę, jakieś ciche mruczenie dobywa się z ust jego. W miarę jak pali i jak dymek
siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które już nigdy nie. wrócą, mruczenie to rośnie, potężnieje,
staje się jękiem niemal. Ta dusza ludzka, dusza starego Żyda, ma też smutki swoje i tęsknoty, które
zagłusza pracę.
Tymczasem sąsiadka przynosi w jednej ręce garneczek z rosołem, w którym pływają
kawałki rozmiękłej bułki; a w drugiej przykryty talerz z mięsem i jarzyną: Mendel odbiera od niej
ten skromny obiad; nie je go wszakże, tylko postawiwszy na małym żelaznym piecyku czeka.
Czekanie to trwa niedługo. O samej drugiej drzwi izdebki otwierają się głośno, hałaśliwie, a w nich
ukazuje się mały gimnazista; w długim, na wyrost sporządzonym szynelu, w dużej, zsuniętej na tył
głowy czapce, z tornistrem na plecach: Jest to chłopak dziesięcioletni może, który po matce,
najmłodszej córce starego Mendla, wziął piwne o złocistych blaskach oczy, długie, ciemne rzęsy i
drobne usta, a po dziadzi nos orli i wąskie wysokie czoło Szczupły i mały chłopak mniejszym się
jeszcze i szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w szkolnej, szerokim pasem
przepasanej bluzie. Stary Mendel jest w ciągłej o niego obawie. Przezroczy sta cera chłopca, jego
częsty kaszel, jego wątłe piersi i pochylone barki budzą w dziadzie nieustanną troskę. Wybiera też
dla niego najlepsze kawałki mięsa, dolewa mu i dokłada na talerz, a kiedy chłopak się naje; klepie
go po ramieniu i zachęca do zabawy z dziećmi w podwórku.
Malec rzadko kiedy namówić się pozwala Jest zmęczony lekcjami, ciężkim szynelem,
siedzeniem w szkole; drogą; dźwiganiem tornistra, i ma też dużo zadań na jutro. Powłóczy nogami
chodząc, a nawet wtedy, kiedy się uśmiecha, piwne jego oczy patrzą z melancholią jakąś.
W kilka chwil po obiedzie malec: zasiada przy prostym, sosnowym stole, dobywając z
tornistra książki i zeszyty, a stary Mendel zabiera się do swego warsztatu. Choć chłopak cicha się
sprawia i tylko szeptem półgłośnym powtarzając lekcje kiedy niekiedy zaledwie stuknie stołkiem,
na którym się buja podparłszy na stole oba chude: łokcie, znać przecie, że staremu introligatorowi
przeszkadza coś w robocie. Co i raz odwraca on głowę by spojrzeć na chłopca, a choć po klajster
ręką sięgnąć może, obchodzi z boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby po drodze uszczypnąć
wnuka w liczko blade, przejrzyste lub pogłaskać go po krótko przyciętych, miękkich i ciemnych jak
krecie futerko włosach. Chłopiec przyzwyczajony jest widać do tych pieszczot, nie przerywa przy
nich bowiem ani swego żarliwego szeptu, ani kołysania się na stołku. Stary introligator wszakże
zupełnie i tym jest zadowolony, a przyciszając klapanie pantofli powraca na palcach do swego
warsztatu.
W piątek przed wieczorem scena się odmienia: malec uczy się przy oknie, kołysząc się
mozolnie na stołku nie mającym tu swojego rozpędu, a na sosnowym, pokrytym serwetą stole
sąsiadka zastawia rybę, makaron i tylko co przyniesioną od piekarza tłustą, pięknie zrumienioną
kaczkę. Cynowy, o dziwnie powykręcanych ramionach świecznik z gałkami oświeca izbę
uroczyście, świątecznie. Stary Mendel ma na sobie wytarty już nieco, ale jeszcze piękny żupan
czarny, przepasany szerokim pasem, za który z lubością zakłada spracowane ręce. Siwe jego włosy,
pokrywa jarmułka, a skrzyp nowych, z długimi cholewami butów napełnia izbę jakimś radosnym
szemrem. Gdy już stół zastawiony został, chłopak się myje, przyczesuje swoje krecie futerko na
ozdobnej, podłużnej głowinie, zapina świeży kołnierzyk i czyste mankiety, a założywszy ręce w tył,
stoi poważny i wyprostowany, podczas kiedy, dziad sięga na policę po zwinięty tałes i po
modlitewnik.
W chwilę potem rozlega się wargowy, brzęczący śpiew modlitewny starego Żyda głos jego
przechodzi wszystkie spadki od niskich, śpiewem brzmiących, do wysokich, na których śpiew jego
przechodzi w jęk i żarliwy jakiś lament, w akcenty namiętne, błagalne, łkające. Pod wpływem
śpiewu tego mały gimnazista odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje się bledszą
jeszcze, wielkie oczy to rozszerzają się nad miarę, to mrużą się i zachodzą łzami; patrzy na dziada
jakby urzeczony, a spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na szczęście dziad zamyka wkrótce
stary modlitewnik i błogosławieństwem rozpoczyna szabasową ucztę.
Zdarzyło się raz latem, że chłopaki od Kołodziejskiego ślusarza i od szewca Pocieszki
zebrali się przed otwartym oknem starego introligatora, a zaglądając przez nie do oświetlonej
szabasowym światłem izby robili sobie z tej modlitwy śmieszki i głupią uciechę.
W tej chwili wszakże przechodził tamtędy stary proboszcz, a spojrzawszy przelotnie w okno
i widząc modlącego się Żyda, który z takim jękiem wołał po swojemu do Boga, uchylił kapelusza.
Scena była niema, ale nad wyraz wymowna. Chłopaki zemknęły, jakby ich wiatr zdmuchnął, i nie
było odtąd wypadku, aby spokój tej ubogiej izby zamieszany został.
Przedwczoraj dopiero...
Właściwie i przedwczoraj nie stało się nic. Tylko malec powrócił ze szkoły bez czapki,
zdyszany, jak zając zgoniony. Zrazu nic mówić nie chciał; dopiero po długich badaniach wyznał, że
jakiś obdartus krzyknął na niego „Żyd!.. Żyd!...”, więc on uciekał i czapkę zgubił, i nie śmiał
wracać po nią.
Fala gniewu uderzyła staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostował się, jakby urósł nagle,
splunął, a potem chłopaka twardo za ramię ująwszy, do stołu pchnął i obiad w milczeniu spożył.
Po obiedzie nie wrócił do warsztatu i fajki nie nakładał, tylko sapiąc po izbie chodził. Malec
także do lekcji się nie brał, ale patrzył na dziadka zalęknionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak
gniewnym nie widział.
- Słuchaj ty! - przemówił wreszcie stając przed chłopcem Mendel. - Jak ja ciebie małego sierotę
wziął i chował, i za niańkę także był, i za matkę także był, i piastował ciebie, nu, to nie na to ja
ciebie chował i nie na to piastował, co by ty głupi był! I jak ja ciebie uczyć dał, jak ja ciebie do
szkoły posyłał, jak ja tobie książki kupował, to też nie na to, co by ty głupi był! A ty ze wszystkim
głupi rośniesz i nie ma u ciebie żadnej mądrości! Jakby u ciebie mądrość była, to by ty tego nie
wstydził się, nie płakał, nie uciekał, że kto na ciebie „Żyd” krzyknie. A jak ty tego płaczesz, jak ty
uciekasz i jeszcze taką piękną, nową czapkę gubisz, co pięć złotych bez sześciu groszy kosztuje
gotówką, pieniędzmi, nu, to ty ze wszystkim głupi jesteś, a te szkoły, te książki, te nauki to
wszystko na nic!
Odsapnął i znów mówić zaczął:
- Nu, co to jest Żyd? Nu, jaki ty Żyd? - mówił już łagodniejszym głosem. - Ty się w to miasto
urodził, toś ty nieobcy, toś swój, tutejszy, to ty prawo masz kochać to miasto, póki ty uczciwie
żyjesz. Ty się wstydzić nie masz, żeś Żyd Jak ty się wstydzisz, żeś ty Żyd, jak ty się sam za podłego
masz, dlatego żeś Żyd, nu, to jak ty możesz jakie dobro zrobić dla to miasto, gdzie ty się urodził,
jak ty jego kochać możesz?... Nu?...
Zachłysnął się i znów przed chłopakiem stanął. Tym razem jednak patrzył na jego zlęknioną
twarzyczkę z jakimś rozrzewnieniem Po łożył mu na głowie rękę i rzekł z naciskiem:
- Uczciwym Żydem być, jest piękna rzecz! To pamiętaj sobie! A teraz się ucz, żeby ty głupim nie
był, a czapkę to ja tobie inszą kupię, to ty nie potrzebujesz płakać, bo to głupstwo jest.
Malec pocałował w rękę dziada i wziął się do książek. Stary introligator bardziej jednak był
poruszony tą sprawą, niż to chciał dziecku okazać. Długo bowiem po izbie chodził nie kończąc
pilnej, zaczętej roboty i spluwając po kątach, jakby się goryczą jaką nakarmił. Nie przetrawił on tej
goryczy w sobie i przez noc widocznie, gdyż bardziej zgarbiony i postarzały niż zwykle nazajutrz
wstał; kiedy chłopiec podpiąwszy rzemienie tornistra do szkoły ruszył, stary po szedł do okna i
patrzył za nim niespokojnie, długo.
Niepokój ten nie opuszczał go i przy pracy nawet Częściej niż zwykle pod wpływem
jakiegoś rozdrażnienia nakładał krótką fajeczkę i podchodził do okna, i patrzył podejrzliwie w tak
dobrze, tak dawno znaną sobie uliczkę Pod wpływem też tego rozdrażnienia zapewne ruch jej, jej
głosy, jej tętno inne mu się jakieś niż zwykle wydały.
Gdy jednak malec powrócił ze szkoły wesół, bo piątkę dostał, rozbawiony nową czapkę,
która mu na oczy wjeżdżała, stary o swoich przywidzeniach zapomniał i czy to sam dla siebie, czy
dla uciechy dziecka gwizdał przy robocie jak za młodych czasów.
Po obiedzie wpadł po akta dependent pachnący piżmem
- Co słychać? - spytał.
- Wszystko dobrze, broń Boże ad złego! - odrzekł Mendel Gdański.
- Podobno Żydów mają bić? rzucił pachnący dependent z głupkowatym uśmiechem.
- Nu, jak bić, to bić! -- odrzekł Mendel pokrywając wrażenie, jakie na nim te słowa wywarły. - A
kto ich ma bić? Urząd?...
- I... urząd by tam - roześmiał się mały dependent.
- Nu, jak nie urząd, to i chwała Bogu! - rzekł Mendel.
Roześmiali się obaj. Młody dependent głupkowato, Żyd z przymusem widocznym
Zły był, że ta rozmowa toczyła się przy dziecku: Spojrzał na chłopca spod brwi nasuniętych.
Malec wlepił w dependenta wielkie swoje oczy i dopiero kiedy ten za progiem był, spuścił je na
karty książki, pociemniałe, pałające. Stary Mendel jakby nie widział tego, zaczął znowu gwizdać.
Ale gwizdanie to miało coś w sobie ze świstu przy tłoczonej wielkim ciężarem piersi, nuta
przycichła, głuchła, zasypiała, aż urwała się zgrzytem czy jękiem.
Zmierzchało już w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisnął się gruby zegarmistrz w
popielatym haweloku, jakiego stale używał w tej porze.
- Słyszałeś pan nowinę? - zapytał siadając na brzegu stołu, przy którym uczył się malec.
- Nu - odparł Mendel - co mnie po nowinów? Jak ona będzie dobra, to ona i wtedy będzie dobra,
kiedy ona nie będzie nowina, a jak zła, nu, to na co ja ją słuchać mam?
Podobno Żydów mają bić - rzekł tłusty zegarmistrz kiwając nogą w wyciętym trzewiku z
błyszczącą stalową sprzączką.
Stary Mendel zamrugał kilka razy nerwowo, koło ust przebiegło mu nagle drgnięcie. Wnet
opamiętał się jednak i przybrawszy. ton jowialnej dobroduszności rzekł:
- Żydów? Jakich Żydów? Jeśli tych, co uni złodzieje są co uni ludzi krzywdzą, co uni po drogach
rozbójstwo robią, co uni z tego biednego skórę ciągną, nu to czemu nie? Ja sam pójdę ich bić!
- Ale nie! - roześmiał się zegarmistrz. - Wszystkich Żydów...
W siwych źrenicach Mendla zapalił się błysk nagły. Przygasił go jednak wpółspuszczoną
powieką i niby obojętnie zapytał:
- Nu, za co oni mają wszystkich Żydów bić?
- A za cóż by? - odrzucił swobodnie zegarmistrz. - Za to, że Żydy!
- Nu - rzekł Mendel mrużąc siwe oczy - a czemu uni do lasa nie idą i nie biją brzeziny za ta, że
brzezina, albo jedliny za to, że jedlina?.
- Cha! elha! - roześmiał się zegarmistrz - każdy Żyd ma swoje wykręty! Przecie ta jedlina i ta
brzezina to nasze, w naszym lesie, z naszego gruntu wyrosła!
Mendel aż się zachłysnął, tak mu odpowiedź na usta nagle wykipiała. Pochylił się nieco ku
zegarmistrzowi i głęboko zajrzał mu w oczy.
- Nu, a. ja z czego wyrósł? A ja z jakiego gruntu wyrósł? Pan dobrodziej mnie dawno zna?
Dwadzieścia i siedem lat mnie pan dobrodziej zna! Czy ja tu przyszedł jak do karczmy? Zjadł,
wypił i nie zapłacił? Nu, ja tu nie przyszedł jak do karczmy! Ja tu tak w to miasto urósł jak ta
brzezina w lesie! Zjadł ja tu kawałek chleba, prawda jest. Wypił też wody, i to prawda jest. Ale za
tego chleba i za tej wody ja zapłacił. Czym ja zapłacił? Pan dobrodziej chce wiedzieć, czym ja
zapłacił?
Wyciągnął przed siebie obie spracowane, wyschłe i żylaste ręce
- Nu - zawołał z pewną porywczością w głosie - ja tymi dziesięciu palcami zapłacił! Pan dobrodziej
widzi te ręce?
Znów się pochylił i trząsł chudymi rękami przed blyszczącą twarzą zegarmistrza.
- Nu, to takie ręce są, co ten chleb i te wode próżno do gęby nie nosiły! To takie ręce są, co się
pokrzywiły od noża, od obcęgów,, od śruby, od młota. Tu, ja nimi zapłacił za każdy kęs chleba i za
każdy kubek wody, co ja tu jadł i wypił. Ja jeszcze i te oczy przyłożył, co już dobrze patrzeć nie
chcą, tego grzbietu, co nie chce już prosty być, i te nogi, co nie chcą mnie już nosić!
Zegarmistrz słuchał obojętnie, bawiąc się dewizką. Żyd sam się roznamiętniał swą mową.
- Nu, a gdzie ta zapłata moja jest? Ta zapłata moja jest w szkole u dzieci, u tych paniczów, u te
panienki, co się uczą na książkę, co piszą na kajetu, nu. Una i w kościół jest, jak tam z książkami
ludzie idą... Nu, una i u wielmożnego proboszcza jest, bo ja i jemu oprawiał książki, niech un
zdrowy żyje!
Tu uchylił jarmułki, a potem dodał:
- Moja zapłata w dobrych rękach jest!
- Tak się to mówi - odparł dyplomatycznie zegarmistrz - ale Żyd zawsze Żydem!..
Nowe iskry zagorzały w oczach starego introligatora.
- Nu, a czym un ma być? Niemcem ma być? Francuzem ma być?.. Może un koniem ma być? Nu,
ho psem un już dawno się zrobił, to un już jest!
- Nie o to chodzi! - rzekł patetycznie zegarmistrz. – Chodzi o to, żeby nie był on obcym!..
- O to chodzi? - odparł Żyd przechylając się w tył i cofając łokcie. - Nu, tn niech mi tak od razu pan
dobrodziej powiada! To jest mądre słowo! Ja lubię słyszeć mądre słowo! Mądre słowo to jest jak
ojciec i jak matka człowiekowi. Nu, ja za, mądre słowo to bym milę drogi szedł. Jak ja mądre słowo
usłyszę, to mnie za chleb star czy. Jakby ja wielki bogacz był, wielki bankier, nu, to ja by za każde
mądre słowo dukata dał. Pan dobrodziej powiada, co by Żyd nie był obcy. Nu, i já tak samo
powiadam. Czemu nie? Niech un nie będzie obcy. Na co un obcy ma być, na co ma obcym się
robić, kiedy un i tak swój? Pan dobrodziej myśli, co jak tu deszcz pada, to un Żyda nie moczy, bo
Żyd obcy? Albo może pan dobrodziej myśli, co jak tu wiatr wieje, to un piaskiem nie sypie W oczy
temu Żydowi, bo Żyd obcy? Albo może pan dobrodziej myśli, że jak ta cegła z dachu ĺleci, to una
Żyda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi powinien, że una jego nie ominie. I wiatr
jego nie ominie, i deszcz jego nie ominie! Patrz pan dobrodziej na moje włosy, na moje brode...
Uny siwe są, uny białe są... Eo to znaczy? To zna czy, co uny dużo rzeczy widziały i dużo rzeczy
pamiętają. To ja panu dobrodziejowi powiem, co une widziały wielgie ognie i wielgi pożar, i
wielgie pioruny na to miasto bić, a tego, co by od te ognie i od ten pożar, i od te pioruny Żydy były
uwolnione, to uny tego nie widziały! Nu, a jak noc jest na miasto, to una i na Żydów jest, to i na
Żydów wtedy nie ma słońce!
Odetchnął głęboko, ciężko.
- Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na tańce bywa?
Gruby zegarmistrz skinął głową i zakołysał się na stole, brzęcąc dewizką.
Pochlebiało mu to, że introligator uważa go za człowieka światowego i mogącego jeszcze
zabawiać się tańcami.
Żyd gorejącymi oczyma patrzył w jego twarz płaską, ozdobiona szerokim, mięsistym
nasem.
- A srnutku swego, swego kłopotu pan dobrodziej ma?
Zegarmistrz podniósł brwi przebierając minę niezdecydowaną. Właściwie pragnął się on
okazać wyższym nad podobne drobnostki jak kłopot i smutek, ale że nie, wiedział, do czego 2yd
zmierza, mil czuł więc dyplomatycznie.
Stary introligator odpowiedzi też nie czekał, tylko mówił dalej głosem wezbranym, pełnym:
- Nu, jak pan dobrodziej na tańce bywa i swego smutku też ma, to panu dobrodziejowi wiadomo
jest, że się ludzie do. tańca, do wesołości zejdą i po wesołości się rozejdą, i nic. Ale jak te ludzie do
smutku się zejdą, jak się uni do płakania zejdą, nu, to już nie jest nic. To już ten jeden temu
drugiemu bratem się zrobił, bo już ich ten smutek jednym płaszczem nakrył. To ja panu
dobrodziejowi po wiem, co ja w to miasto więcej rzeczy widział do smutku niż do tańca i że ten
płaszcz to bardzo duży jest. Ajaj, jaki un duży... Un wszystkich nakrył, i ze Żydami też!
Odwrócił się bokiem i spojrzał za siebie w okno.
- Mój panie Mendel - rzekł zegarmistrz tonem wyższości. Gada się to tak i owak; ale każdy Żyd
byle pieniądze miał..
Stary introligator nie dał mu dokończyć, ale podniósłszy rękę trząsł nią, jakby cię od
natrętnego owada opędzał.
- Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowe! To jest mowa od wszystkich głupie ludzie. Jakby
Żydowi pieniądz za wszystko miał być, to by jemu Pan Bóg od razu kieszeń w skórę zrobił, abo i
dwie. A jak jemu Pan Bóg kieszeń W skórę nie zrobił, nu, to na to, że Żydowi pieniądz tyle ma być,
co i każdemu.
- Ma być! - zawołał triumfalnie zegarmistrz p nosząc tłusty podbródek i muskając się po nim. - Ale
nie jest! W tym sęk, że nie jest..
Uśmiechnął się Mendel współsmętnie, a wpółfiluternie.
- A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam właśnie sęka nie ma tylko jest dziure. Ajaj, jakie dziure!
Spoważniał nagle i kiwał głową patrząc w ziemię.
- Pan dobrodziej myśli, co ja te dziure nie widzę. Ja ją widzę. Że una się zrobić mogła, to jest źle,
ale że una dotąd nie załatana jest, to jeszcze gorzej. b V te dziure to dużo mocy wpada, i w słabość
się obraca. I dużo rozumu wpada, a w głupstwo się obraca. I dużo dobroci wpada, a w złość się
obraca... Chce mi pan dobro dziej wierzyć? Te dziure to nie Żydki zaczęły pierwsze drzeć. Nu że
uni ją potem darli, to ja wiem, to ja nie skłamię, nie powiem, że nie! Ale najpierw to ją zaczęła
drzeć zapomniałość na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga stworzone są.
Złożył dwa pierwsze palce w ręku, jakby tabakę brał, a wystawi wszy mały dodawał tym
gestem precyzji dowodzeniu swemu.
- To była pierwsza nitka, co tam w to miejsce pękła. Nu, tak jedni zaczęli do siebie ciągnąć, a
drudzy znów do siebie i tak się już dalej rwało. Pan dobrodziej powiada, co dla Żyda pieniądz
wszystko jest Nu, niech i tak będzie! A wie pan dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan
dobrodziej myśli, temu, że Żydki chytre są? To się pan dobrodziej myli. Pan dobrodziej zna ten słup
na Ujazdów? Nu, pan dobrodziej się śmieje! To tam na ten słup położony będzie honor i mądrość, i
wielga sławność. i wielgie herby, i wielga familia, i wielgie urzędy, i pieniądze też, nu, to jeden
wlizie na słup po ten hunor, a drugi po te mądrość, a trzeci po te herby, a czwarty po te sławność, a i
taki się znajdzie, co po te pieniądze wlizie, choć insze rzeczy przy nich są. Ale jak ten słup
położone będą tylko pieniądze, a nie będzie ani hunoru, ani sławności, ani mądrości, to po co ludzie
będą na ten słup liźć? Jak pan dobrodziej myśli? Po pieniądze uni będą liźć i po co więcej. A te z
dołu, co się przypatrują, to będą krzyczeć: “Ajaj, jaki to chytry naród, po pieniądze tylko lizie,
pieniądze u niego wszystko!" A im kto mniejszy będzie albo na głębszym dołu stał, to mniej
widzieć będzie, a głośniej jeszcze krzyczeć. A tylko te wysokie ludzie, te na górze stojące widzieć
będą, co na ten słup nic innego położone nie jest i tym, co po to lizą, co tam położone jest, nie będą
się dziwowali, a krzyczeć to úni też nie będą. Co na nasz słup leży? Pieniądze tylko leżą, tak my po
pieniądze idziem. Ale to nie jest pierwsze złe. Pierwsze złe to jest takie, co dwa słupy są i co po
nich nierówne rzeczy leżą.
- Jeszcze by! - roześmiał się impertynencko zegarmistrz.
- W teorii zresztą; dodał poważniej - masz pan może i słuszność. Ale w praktyce inaczej to się
okazuje. Was, Żydów, lęgnie się jak tej szarańczy, a zawsze to żywioł cudzy...
Stary introligator znów zamrugał nerwowo razy kilka i znów siwe swoje oczy w połowie
rzęsami przysłonił.
- Mądry człowiek, choćby w garści dwa kamienie miał i trzy choćby miał, to tylko jednym w psa
ciska. A pan dobrodziej dwoma kamieniami od razu cisnął na starego Żyda... Ale to nic nie szkodzi.
Ja ten jeden podniosę i ten drugi też podniosę. Mój grzbiet już się sam do ziemi schyla...
Musnął dwa razy białą swą brodę i pomyślawszy chwilkę rzekł:
- Pan dobrodziej wie, jak ja się nazywam? Nu, ja się nazywam Mendel Gdański. Że ja się Mendel
nazywam, to przez to, co nas było dzieci czternaście, a ja się piętnasty urodził, tu, na Stare Miasto,
w te wąskie uliczke, zara za te żółte kamienice, gdzie apteka. Pan dobrodziej wie? Nu, jak ja się tam
urodził, to nas było dzieci piętnaście, cały mendel. Przez to ja się Mendel nazywam. Czy nas ojciec
nieboszczyk potopić miał? Nie miał nas potopić! Raz, że się un Pana Boga bał, a drugi raz, że un te
swoje piętnaście dzieci tak kochał, że jak ·matka przyniosła śledź, to un tylko główkę sobie urwał, a
całego śledzia to dzieciom dał, co by się najadły, co by nie były głodne. Tak ich kochał.
Zachłysnął się. Poczerwieniał, oczy mu się zapaliły nagłym przypomnieniem. Wnet się
jednak pohamował i mówił dalej z jowialnym uśmiechem, w którym gorzką ironię dostrzec było
można.
- Ale ja, Mendel, wiedział, co mendlowi całemu źle na świecie, tak sam już tylko pół tuzina dzieci
miał, a moja córka, Lija, nu, una tylko jednego syna miała i od boleści wielkiej umarła. Żeby ona
żyła, a sześć synów miała, a patrzyła, na co ja patrzę, nu; to una by sześć razy od boleści umierać
musiała!
Mówił szybko, coraz szybciej, głosem namiętnie przyciszonym, pochylając się ku
zegarmistrzowi i przenikając go pałającym wzrokiem. Po chwili wyprostował się, wciągnął w starą
pierś głęboki, ciężki oddech i uśmiechnąwszy się smętnie, rzekł:
- To już my go nie nazywali Mendel, to już my go nazwali Jakub.
- Kubuś, pójdź tu! -, zawołał, jakby pierwszy raz przypominając sobie obecność chłopca. A gdy
malec wstał ze stołka i szastnąwszy buciętami przed zegarmistrzem, do dziada się przytulił, stary po
głaskał go po głowie i rzekł:
- Kubuś to takie imię, co. go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu synkowi może dać. To
jest takie imię, co to jak na tym sądzie króla Salomona niech nie będzie ani mnie, ani tobie: To
dobre imię jest! Po te imię to jak po te kładke przejdą ludzie z te nie dobre czasy do te dobre czasy,
kiedy jeden drugiemu nie będzie liczył w domu, dużo ma kołyski... Bo w te dużo kołyski dużo
pracy jest i dużo głodu jest, i dużo mogiłki też... I nie na tym mądrość jest, co by mało ludzi było,
ale na tym mądrość jest, co by uni dużo dobrego zrobili, dużo ziemi obsiali, dużo obkopali, dużo
obsadzili. Co by uni dużo przemysłowców mieli, dużo rozumu się uczyli, dużo dobroci znali w
sercu jeden dla drugiego. Mnie jeden stary chłop powiadał, co jak bocian więcej dzieci ma; niż ich
wyżywić może; to je dno albo dwa z gniazda zruci. Tak niech już pan dobrodziej kłopotu o to nie
ma. To i nad ludźmi taka moc musi być, co te gęby, liczy i te ziarna w kłosie też...
Trząsł siwą brodą, coraz silniej tuląc malca do swego boku..
- Nu, ja nie tylko nazywam się Mendel, ja jeszcze nazywam się Gdański. Nu, co to jest Gdański?
To taki człowiek albo taka rzecz co z Gdańska pochodząca jest... Pan dobrodziej wie?.. Wódka
gdańska jest i kufer gdański jest, i szafa gdańska jest... tak uny gdańskie mogą być, tak ja jestem
Gdański. Nie jestem paryski, ani nie jestem wiedeński, ani nie jestem berliński - jestem Gdański.
Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to może być? Jak ja Gdański, to ja cudzy? Tak pan
dobrodziej powiada? Czy to tam już wyschła Wisła? Czy tratwy tam nie idą od nasze miasto? Czy
tam te łapciuchy nasze flisy już nie są?.. To już wszystko cudze?.. To pan dobrodziej taki hojny?
Nu, szkoda, co ja przód nie wiedział o tym, co pan dobrodziej taki hojny, bo ja bym poprosił pana
dobrodzieja choć o połowę sklepu, choć o połowę te wszystkie zegarki, co tam są...
Zegarmistrz śmiał się i chwytał za boki.
- A niechże pana nie znam! A toś pan wywiódł sztukę, że i Bosko lepiej nie potrafi! Że Gdański, to
już swój! Cha! cha! cha!...
Stary Żyd kiwał głową i uśmiechał się także. Filuteria sofisty błyszczała mu w oczach, ale
uśmiech był gorzki, kolący...
- Mendel Gdański i Jakub Gdański - rzekł po chwili z powagą zwracając się do wnuka i jakby
przekazując mu dostojność swojego nazwiska i swojej tradycji.
- Nu, co un jest ten Mendel Gdański? Un Żyd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto un żyje,
ze swojej pracy, w to miasto ma grób ojca swego i matki swojej, i żony swojej, i córki swojej. Un i
sam w to miasto kości swoje położy. Nu; co un jest ten Kubuś Gdański? - ciągnął dalej,
odsunąwszy od siebie chłopca na środek izby na długość swej ręki i nie puszczając jego ramienia.
- Nu, un uczeń jest. Un w szkole siedzi, w ławkę przy swoich kolegi, un siedzi, w książkę patrzy,
pisze, uczy się. Nu, na co un się uczy? Un się na to uczy, co by rozum miał. Nu, czy un ten rozum
gdzie poniesie, jak un go będzie miał? Un go nigdzie nie poniesie, w obce miejsce. Un go nie
poniesie do wody utopić ani do ognia spalić, ani do ziemi zakopać. Un tu mądry będzie, na ten kraj,
na to miasto będzie rozum miał. To będzie w ten kraj cały rozum, co by bez niego był; i jeszcze ten
rozum będzie w ten kraj, co un go Kubuś będzie miał. Czy pan dobrodziej myśli, co to będzie
zadość? Za dużo? Nu, pan dobrodziej takie głupstwo nie może myśleć. Nu, a jak un rozum będzie
miał, to un będzie wiedział takich rzeczy, jakie ja nie wiem i pan dobrodziej nie wic. Un może i to
będzie wiedział, co wszyscy ludzie dzieci są od jednego Ojca i co wszyscy ludzie kochać się mają
jak te bracia...
Przyciągnął do siebie na powrót chłopca, a objąwszy jego szyję pochylił się do zegarmistrza
i szepnął:
- Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo miętkiego serca...
Pogłaskał chłopca po twarzy i dodał:
- Idź, kochanku, połóż się spać, bo jutro do szkoły pójdziesz.
Malec znów szastnął buciętami przed zegarmistrzem, dziada rękę do ust przycisnął i zniknął
za pąsową firanką dzielącą izbę od małej alkowy.
Stary Żyd łysnął oczami raz i drugi, zachłysnął się; unosząc brodę spytał:
- Nu, z przeproszeniem pana dobrodzieja, kto to powiadał, co Żydów mają bić? Ja się przy to
dziecko pytać nie chciał; żeby go broń Boże nie przestraszyć, bo to bardzo delikatne dziecko jest,
ale teraz to ja się pana dobrodzieja o to beż urazy spytam..
Uśmiechał się pochlebnie, ujmująco, siwe jego oczy patrzyły z przymileniem.
Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi wywodami Żyda, natychmiast uczuł swoją
przewagę.
- Powiadają... - bąknął niedbale, wydymając wargi.
- Nu, kto powiada? - pytał Żyd, a oczy już z aksamitnych stawały się ostre, kłujące.
- Ludzie powiadają... - bąknął tym samym tonem zegarmistrz.
Stary Żyd odskoczył nagle na dwa kroki, ze zwinnością, której by się nikt w nim nie
domyślał. Wzrok jego pałał, wargi parskały, głowę postawił jak kozieł.
- Ludzie?... Ludzie powiadają? - pytał głosem syczącym, w co raz wyższe wpadającym tony. Ludzie?..
I za każdym wymówionym wyrazem pochylał się coraz bardziej naprzód, przysiadał niemal.
Zegarmistrz patrzył obojętnie, bawiąc się dewizką i kiwając nogą w trzewiku. Uważał
jednak, że ta postawa Żyda jest wobec niego niewłaściwą i śmieszną.
- Cóż to pana tak dziwi? - zapytał chłodno.
Ale stary introligator już się uspokoił. Rozpatrywał się, ręce wparł w biodra, brodę wyrzucił
do góry, oczy zmrużył.
- Pan dobrodziej się myli - rzekł. - Ludzie tego nie powiadają. To powiada wódka, to powiada
szynk, to powiada złość i głupota, to powiada zły wiatr, co wieje.
Wzniósł rękę i machnął wzgardliwie.
- Niech pan dobrodziej śpi spokojnie. I ja będę spokojnie spał, ż to dziecko będzie spokojnie spało!
Nasze miasto bardzo dużo smutku ma i bardzo dużo ciemności, i bardzo dużo nieszczęścia, ale na
nasze miasto jeszcze to nie przyszło, co by się w nim ludzie gryźli jak psy. O to może pan
dobrodziej spokojny być!
Zacisnął usta i sięgnął z powagą po ciężki cynowy lichtarz, jakby chciał zaraz świecić
gościowi do sieni. Zsunął się pan zegarmistrz ze stołu, nacisnął hawelok, umocnił ná głowie
kapelusz, który mu gdzieś na kark zjechał, i rzuciwszy: dobranoc, wyszedł.
Wtedy Żyd od drzwi wrócił, lichtarz na stole umieścił, a przeszedłszy na palcach ku
alkowie, pąsowej firanki uchylił i ucha nadstawił.
Z wewnątrz alkowy słychać było oddech dziecka gorączkowy, nierówny, chrypliwy. Mała
lampka o zielonej szklanej banieczce paliła się tam na stołku. Stary pantofle zrzucił, do łóżka
podszedł i zapatrzył się w rozognioną twarzyczkę chłopca niespokojnie, badawczo Chwilkę tak stał
wstrzymując dech w piersi, po czym westchnął i wysunąwszy się z alkowy, na stołku ciężko siadł,
oparł dłonie o kolana i zakołysał siwą swoją głową.
Zgarbiony był teraz i jakby postarzały o jaki lat dziesiątek. Usta jego poruszały się
bezdźwięcznie, pierś dyszała ciężko, oczy utkwione były w podłogę. Cienka świeca dogasała
skwiercząc w cynowym lichtarzu.
Nazajutrz rano uliczka obudziła się cicha jak zwykle i jak zwykle spokojna. Mendel
Gdański od wczesnego ranka stał w skórzanym fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego
nożyce zgrzytały po papierze zapalczywie, twardo, śruba prasy piszczała dociskana do ostatniego
kręga, nóż wąski, długi błyskał pod ranne słońce zużytą swą klingą, skrawki papieru padały z
szelestem na prawą i na lewą stronę. Stary introligator pracował gorączkowo, żarliwie; na jego
zwiędłej, głęboko zbrużdżonej twarzy znać było noc niespaną. Gdy przecież wychylił lichą kawę,
którą mu sąsiadka w dużym fajansowym imbryku przyniosła, raźniej mu się jakoś na sercu zrobiło,
nałożył krótką fajeczkę, zapalił i poszedł budzić wnuka.
Chłopak zaspał dziś jakoś. Długo w noc na posłaniu rzucał się jak ryba, a teraz spał snem
głębokim, cichym. Cienki promień słońca wpadający do alkowy przez-otwór pąsowej firanki kładł
mu się na oczach, na ustach, na wątłych, odkrytych piersiach; to znów w ciemnych, miękkich
włosach i w długich, spuszczonych rzęsach zapalał złotobrunatne, migotliwe płomyki.
Stary patrzył się z lubością na dziecko. Czoło jego wygładzało się, usta rozszerzały, oczy
mrużyły i nabierały blasku. Roześmiał się wreszcie szczęśliwym cichym śmiechem, a wciągnąwszy
wielki kłąb dymu z fajeczki, pochylił się i puścił go pod sam nos chłopaka. Malec się zakrztusił,
zerwał, szeroko otwarł złote swoje oczy i zaczął je trzeć złożonymi w dwie chude piąstki rękami.
Spieszył się teraz niezmiernie, był zafrasowany; jedno z zadań zostało nie dokończonym, książki,
kajety nie poukładane leżały dotychczas na stole: Już i kawy nie dopił, i bułki na pauzę, przełożonej
dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie chciał wziąć, tylko w tornister książki rzucał,
niepewny, czy się nie spóźni. Kiedy wszakże szynel na ramiona wziąwszy do drzwi zmierzał, drzwi
otwarły się gwałtownie, a chudy student z facjatki pchnął go na powrót do izby:
- Uciekaj, bo Żydów biją!
Rozdrażniony był widocznie bardzo. Jego ospowata, długa twarz zdawała się jeszcze
dłuższą i jeszcze bardziej spustoszoną; krok, jaki z sieni do izby zrobił, oddalił cienkie jego nogi na
niezmierną odległość od siebie, małe bure oczy sypały iskry gniewu. Wylękły malec kłębkiem
potoczył się aż ku stołowi, upuszczając szynel i tornister...
Stary osłupiał. Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy buchnął, jak żbik do studenta
skoczył...
- Co to uciekaj?... Gdzie un ma uciekać?... Na co un ma uciekać?.:. Czy un tu ukradł co komu, co
by un uciekać miał?... Czy un tu w cudzej stancji siedzi?... W cudzy dom... Un tu w swojej stancji
siedzi! w swój dam! Un tu nikomu nic nie ukradł! Un do szkoły idzie! Un nie będzie uciekał!...
Przyskakiwał do stojącego we drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie, syczący
parskający i trzęsący brodą.
- Jak tam pan chcesz! - rzucił szorstko student. - Ja powiedziałem...
I zabierał się do wycofania ż izby swojej niezmiernie długiej nogi. Stary introligator
uchwycił go za połę wytartego paltota.
- Jak ja chcę?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chcę! Ja chcę, co bym ja spokój miał. Ja chce
spokojnie zjeść mój kawałek chleb, co ja na niego pracuję! Nu, ja chcę wychować te sierote ten
chłopiec, co by z to dziecko człowiek był, co by nikt na niego nie pluł, kiedy un nic winny nie
jest!... Nu, ja chcę, co by nie było ani mojej, ani niczyjej krzywdy, co by sprawiedliwość, co by się
ludzie Boga bali!:.. Nu, ja tego chcę! A uciekać to ja nie chcę! Ja w to miasto się urodził, w ten dom
dzieci miał, ja tu nikogo nie skrzywdził, ja tu warsztat mam...
Nie skończył, kiedy od załamu uliczki ozwała się głucha wrzawa, jakby z daleka gdzieś
przeciągającej burzy: Po twarzy studenta przeleciał kurcz nagły, wpółgłośna klątwa wypadła mu
przez ściśnięte zęby.
Stary introligator umilkł, wyprostował się i wyciągnąwszy chudą szyję nasłuchiwał chwilę.
Wrzawa zbliżała się szybko. Słychać już było gwizd przeciągły, śmiechy, wołania, wybuchy
krzyków i płaczu lament. Uliczka zawrzała. Zamykano bramy, tarasowano sklepy, jedni biegli
wprost na wrzawę, drudzy uciekali od niej.,
Nagle malec, wystraszony, rozszlochał się głośno. Student z naciskiem drzwi zamknął i
zniknął w pustej sionce.
Stary Żyd słuchał. Ani szlochania dziecka; ani wyjścia studenta zdawał się nie spostrzegać
Wzrok miał jak gdyby cofnięty w siebie, dolną wargę obwisłą, ucho nastawione. Mimo skórzanego·
fartucha widać było drżenie jego starych kolan; twarz z czerwonej stała się brunatną, z brunatnej
żółtą, z żółtej kredowobiałą: Wyglądał jak człowiek trafiony postrzałem. Chwilka jeszcze; a to
stare, osłabłe ciało złamie się i runie.
Coraz bliższa, coraz wyraźniejsza wrzawa wpadła nareszcie w opustoszałą uliczkę z
ogromnym wybuchem krzyku, świstania, śmiechów, klątw, złorzeczeń. Ochrypłe, pijackie głosy
zlewały się w jedno z szatańskim piskiem niedorostków. Powietrze zdawało się pijane tym
wrzaskiem motłochu; jakaś zwierzęca swawola obejmowała uliczkę, tłoczyła ją, przewalała się po
niej dziko, głusząco. Trzask łamanych okiennic, łoskot toczących się beczek, brzęk rozbijanego
szkła, łomot kamieni, zgrzyt drągów żelaznych zdawały się jak żywe brać udział w tej ohydnej
scenie. Jak płatki gęsto padającego śniegu wylatało i opadało pierze z porozrywanych poduszek i
betów. Już tylko kilka lichych kramów dzieliło izbę Mendla od rozpasanej ciżby. Malec przestał
szlochać i trzęsąc się cały jak w febrze, przysiadł się do dziada. Jego wielkie ciemne oczy
pociemniały jeszcze i świeciły ponuro z pobladłej twarzyczki. Dziwna rzecz! To przytulenie się
dziecka i to bliskie już niebezpieczeństwo skrzepiły starego Żyda. Położył rękę na głowie wnuka,
tchu w piersi nabrał szerokim oddechem, a choć twarz miał jeszcze jak opłatek białą, do źrenic już
przywołał i ogień, i życie. ·
- Sz... - szepnął uspakajająco.
Teraz dopiero płacz, który już umilkł, zduszony wielkim strachem. Teraz dopiero to
przedchwilowe szlochanie dziecka dochodziło do jego świadomości.
W tej chwili do długiej, wąskiej sionki wpadło kilka kobiet: powróźniczka z dzieckiem na
ręku, stróżka, straganiarka.
- Dalej, Mendlu! - krzyknęła od progu stróżka - zejdźta im z oczów! Ja tu duchem w oknie obrazek
postawię albo krzyzik. Już ta po inszych izbach stoi... To tam nie idą!...
Chwyciła malca za rękę.
- Dalej, Kubuś! Do alkowy!...
Obstąpiły ich, zasłaniały sobą, pchały ku pąsowej firance. Znały tego Żyda tak dawno, był
usłużnym, dobrym człowiekiem. Za kobietami zaczęli się wsuwać inni mieszkańcy małej
kamieniczki. Izba zapełniała się ludźmi.
Stary Mendel jedną rękę oparł na ramieniu chłopca, a drugą odsunął kobiety. Oprzytomniał
już zupełnie przez tę jedną chwilę.
- Dajta spokój, Janowa! - mówił twardym, brzmiącym jak dzwon głosem. - Dajta spokój! Ja wam
dziękuję, bo wy mnie swoją świętość chcieli dać, mnie ratować, ale ja do moje okno krzyż nie chcę
stawić! Ja się nie chcę wstydzić, co ja Żyd. Ja się nie chcę bać! Jak uny miłosierdzia w sobie nie
mają, jak uny cudzej krzywdy chcą, nu to uny nie są chrześcijany, nu, to uny i na ten krzyż nie będą
pytali i na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie są. To uny całkiem dzikie bestie są. A jak uny są
ludzie, jak uny są chrześcijany, nu, to dla nich taka siwa głowa starego człowieka i takie dziecko
niewinne też jak świętość będzie. Pójdź, Kubuś...
I pociągnąwszy za sobą chłopca, mimo hałaśliwych protestów zebranych, do okna podszedł,
oba jego skrzydła pchnięciem ręki otworzył i stanął w nim w rozpiętym kaftanie, w skórzanym
fartuchu, z trzęsącą się brodą białą, z głową wysoko wzniesioną, tuląc do swego boku małego
gimnazistę w szkolnej bluzie, którego wielkie oczy otwierały się coraz szerzej, utkwione w wyjący
motłoch.
Widok był tak przejmujący, że kobiety szlochać zaczęły.
Spostrzegła stojącego w oknie Żyda uliczna zgraja i omijając pozostałe kramy rzuciła się ku
niemu.
Tę heroiczną odwagę starca wzięto za zniewagę, za urągowisko. Tu już nie szukano, czy jest
do wytoczenia jaka beczka pełna octu, okowity, jaka paka towarów do rozbicia, jaka pierzyna do
rozdarcia, jaki kosz do stłuczenia. Tu wybuchła ta dzika żądza pastwienia się; ten instynkt
okrucieństwa, który przyczajony w jednostce, jak pożar opanowywa zbiegowisko, ciżbę...
Jeszcze nie dobiegli pod okno, kiedy kamień rzucony z póśrodka tłumu trafił w głowę
chłopca Malec krzyknął, kobiety rzuciły się ku niemu. Żyd puścił ramię dziecka, nie obejrzał się
nawet, ale podniósłszy obie ręce wysoko ponad wyjący motłoch wzrok utkwił i szeptał zbielałym
usty:
- Adonai! Adonai!... - a wielkie łzy toczyły się po jego zbrużdżonej twarzy.
W tej chwili był to prawdziwy Gaon, co znaczy: wysoki, wzniosły.
Kiedy pierwsi z tłumu pod okno dopadli; znaleźli tam wszakże niespodziewaną przeszkodę
w postaci chudego studenta z facjatki.
Z wzburzoną czupryną, w rozpiętym mundurze stał on pod oknem Żyda, rozkrzyżował ręce
zacisnąwszy pięście i rozstawiwszy nogi jak otwarty cyrkiel Był tak wysoki, że zasłaniał sobą okno.
niemal w połowie. Gniew, wstyd, wzgarda, litość wstrząsały jego odkrytą piersią i płomieniami szły
po jego czarnej, ospowatej twarzy...
- Wara mi od tego Żyda! - warknął jak brytan na pierwszych którzy nadbiegali. - A nie, to wal we
mnie jeden z drugim, gałgany! psubraty! hultaje!
Trząsł się aż cały i nawet pełnego głosu dobyć nie mógł, tak go gniew dławił. Z małych jego
burych oczu iskry sypać się zdawały.
Był w tej chwili pięknym jak Apollo...
Kilku trzeźwiejszych z bandy zaczęło się cofać Postać młodzieńca i jego słowa uderzyły ich
swą siłą. Skorzystał z tego długi student, a skoczywszy przez niskie okno do izby, odepchnął Żyda,
a sam w oknie stanął. Tłum przeciągnął mimo tego okna z głuchą wrzawą. Szyderstwa, pogróżki,
wrzaski, złorzeczenia towarzyszyły pochodowi temu; po czym wrzawa oddalała się, cichła, aż
przeszła w huk niewyraźny, daleki.
Tego wieczora nikt się, przy sosnowym stole nie uczył i nikt przy warsztacie nie pracował.
Zza pąsowej firanki z alkowy doby wał się niekiedy, cichy jęk dziecka; zresztą spokój panował tu
zupełny, Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony na podłodze szynel i tornister
uczniowski, nie znać byłoby tej burzy, która tu przeszła rankiem.
W alkowie za pąsową firanką leżał mały gimnazista z obwiązaną głową. Zielona lampka
paliła się przy nim, chudy student siedział na brzegu łóżka trzymając rękę malca.
Twarz studenta była już tą samą co zwykle, dziobatą, brzydką twarzą; w oczach tylko paliły
się niedogasłe ognie z dna duszy ruszone Siedział milczący; namarszczony, gniewny i od czasu do
czasu rzucał niecierpliwie spojrzenie w ciemny kąt alkowy. W kącie tym siedział stary Mendel
Gdański, bez ruchu, bez głosu. Skulony, z łokciami wspartymi o kolana, z twarzą ukrytą w rękach
siedział on tak już od południa, od chwili, w której, dowiedział się, że chłopcu niebezpieczeństwo
nie grozi.
Ta nieruchomość i to milczenie starego introligatora niecierpliwiły studenta.
- Panie Mendel! - burknął wreszcie - wyleźże pan już raz z tego kąta! Bosiny pan odprawiasz czy co
u licha? Trochę gorączki i nic więcej. Chłopak za tydzień jaki do szkoły pójdzie, byle się trochę
tylko skóra zrosła. A pan tak na marze zasiadł, jakby co panu umarło.
Stary Żyd milczał.
Po chwili dopiero podniósł głowę i odezwał się głosem namiętnie drgającym:
- Pan się pyta, czy ja na bosiny siedzę? Nu, ja siedzę na bosiny! Ja popiół na głowę mam i wór
gruby na głowie mam, i na popiele ja siedzę, i nogi bose mam, i pokutę wielką mam; i wielką
boleść mam, i wielką gorzkość...
Zamilkł i twarz znowu w ręce ukrył: Mała zielona lampka da wała jego siwej głowie, jakieś
szczególne, widmowe niemal oświetlenie..Malec jęknął raz i drugi i znów zaległo milczenie.
A wtedy wśród tej ciszy podniósł Mendel Gdański raz jeszcze głowę i rzekł:
- Pan powiada, co u mnie nic nie umarło? Nu, u mnie umarło to, z czym ja się urodził, z czym ja
sześćdziesiąt lat żył, z czym ja umierać myślał... Nu, u mnie umarło serce do tego miasto!

Podobne dokumenty