sieroca dola

Transkrypt

sieroca dola
Bolesław Prus
Strona
2
SIEROCA DOLA
Spis treści
STRONA TYTUŁOWA
I. JAŚ WYJEŻDŻA DO KREWNYCH
II. JAŚ ZOSTAJE SYNEM GUWERNANTKI
III. JAŚ ZACZYNA DZIWID MATKĘ
IV. JAŚ Z MATKĄ JADĄ NA WŁASNY CHLEB
V. CO SIĘ STAŁO W WARSZAWIE
VI. PEWIEN TYP LUDZI UCZCIWYCH
VII. ZMIANA LOSU
VIII. NOWY PRZYJACIEL
IX. FIGIEL POCZCIWEGO JĘDRUSIA
XII. PRZYJACIEL
Strona
XI. OPUSZCZONY
3
X. DZIEJE LISTU
I. JAŚ WYJEŻDŻA DO KREWNYCH
Mój przyjacielu! Zarzucasz mi, że mam słabośd do opisywania kłopotów ludzi
uczciwych i radości hultajów; mówisz przytem, że widzę świat w ciemnych barwach.
Ale robię to tylko dla oryginalności. W gruncie rzeczy sam nie wierzę w to, co piszę.
Świat jest oceanem szczęścia — to wiadomo. Wszyscy, którzy pływają po nim, są
bardzo zadowoleni, i — mają słusznośd. Że się ten i ów zachłysnął, a ktoś inny utonął
— to nie argument.
Z tej wychodząc zasady, postanowiłem zrobid się optymistą. Rzecz nader łatwa:
potrzeba tylko, oglądając fakty, przechodzid na drugą stronę.
Ot i w tej chwili: alboż nie jesteśmy szczęśliwi? Zimno wprawdzie na dworze, ale
tylko na naszej półkuli. Gdzie indziej klimat jest umiarkowany, a nawet tak gorący, że
na wolnem powietrzu mogą piec chleb, naturalnie ci, którzy mają mąkę. Zresztą i
zimno nie psuje ludziom humoru. Cieszy się składnik węgli, że będzie robił interesa;
cieszy się pająk, że ostatnią w tym roku muchę złapał, a i mucha brzęczy tak, jakby
była zupełnie kontenta.
Śmierd, naprzykład, uważają ludzie za najgorszy wypadek. Jest to przesąd, o
czem najlepiej przekonał się pan Wincenty. Był on małym urzędnikiem, pobierał
kilkaset rubli pensji, a śmierci bał się jak ognia. Jednak w chwili stanowczej, nie znad
było na nim wielkiego wzruszenia. Machnął ręką, jakby chcąc powiedzied: „Głupi
świat!..." — i umarł. Umarł tak dobrze, jak najznakomitszy aktor, bal... nawet lepiej,
bo nie wstał, chod go wywoływali.
Przy tej sposobności, pani Wincentowa poznała całą dobrod ludzkiej natury.
Prawie wszyscy koledzy nieboszczyka zeszli się na pogrzeb. Zmarły wprawdzie za
Strona
Ale jego można nie liczyd, bo miał dopiero trzy lata.
4
Co prawda, nie wywoływała go publicznośd, tylko własna żona i trochę syn, Jaś.
każdego odrabiał zaległości, dłużej przesiadywał w biurze, brał papiery do domu. Ale i
tego liczyd nie warto. Zato żadnemu z nich nie oddał ostatniej chrześcijaoskiej posługi,
a oni mu ją przecie oddali!...
W ciągu reszty życia pozostało dla pani Wincentowej tajemnicą, jakim
sposobem wróciła z cmentarza do domu? Okolicznośd ta była dowodem litości
pewnego pana Karola.
— Słowo honoru daję! — mówił do swoich znajomych pan Karo] — sam ją
odwiozłem i jeszcze cztery złote za dorożkę zapłaciłem. Ale ja się nie lubię chwalid!...
Wróciwszy do domu, pani Wincentowa załamała ręce i szepnęła z rozpaczą:
— Co ja tu pocznę nieszczęśliwa, ja — i... ten biedny sierota!
Mówiąc to, patrzyła na Jasia, który zmęczony, spłakany (chod płakał, sam nie
wiedząc z jakiego powodu), upadł na kanapkę w żałobnej sukience i twardo zasnął.
Tymczasem, można się było smucid, ale nie wypadało rozpaczad. Rozpacz
zdradza małe zaufanie do miłosierdzia ludzkiego, no! a ludzie są przecie miłosierni.
Zaraz w kilka dni po nieszczęściu, zjechali do Warszawy krewni zmarłego: pan
Piotr i pani Piotrowa.
Pan Piotr, jako mężczyzna i człowiek praktyczny, wziął się do taksowania i
sprzedawania ruchomości. Pani Piotrowa zaś, aby nie przeszkadzad mężowi i
pofolgowad własnym uczuciom, usiadła przy wdowie i poczęła płakad z nią — na
współkę. Popłakawszy, ugotowała kawy na maszynce, napiła się sama, nakarmiła
wdowę, sierotę i swego męża pana Piotra, a potem — popłókawszy szklanki i łyżeczki,
wzięła się znowu do płaczu.
Taki podział zajęd i boleści zbawiennie oddziałał na wdowę, o czem
— A tak!... A wszystko to zawdzięcza twojej przytomności umysłu —
odpowiedziała pani Piotrowa.
Strona
— Uspokoiła się biedna Zuzia!... — rzekł raz do swej małżonki.
5
przekonywamy się ze słów samego pana Piotra.
— Ale gdzie tam!... Uspokoiła się, widząc twoje współczucie — twierdził pan
Piotr.
— Powiadam ci, mężuniu, że to twoja praktycznośd...
— Dosyd tego! — oburzył się pan Piotr. — Powiedziałem, że tyś ją pocieszyła i
basta!...
Ponieważ małżonka winna byd współmałżonkowi uległą, pani Piotrowa zatem
głośno przyznała słusznośd twórcy swojej rodziny. W duszy jej jednak pozostały
pewne wątpliwości, dla usunięcia których, (gdy mąż wyszedł), spytała pani
Wincentowej, ucałowawszy ją poprzednio: — Powiedz mi też, kochana Zuziu, które z
nas dwojga więcej cię uspakaja?... Prawda, że Piotruś?...
Wdowa w odpowiedzi zalała się łzami.
Stan jej coraz głębsze współczucie począł budzid w krewnych. Przyjechali tu bez
żadnego ściśle określonego zamiaru, lecz zbadawszy rzecz na miejscu, przekonali się,
że wypada coś zrobid.
— Biedactwo!... — rzekł pan Piotr. — Te kilkaset rubli, ze sprzedaży
ruchomości, wystarczą jej najwyżej na pół roku.
— Nawet i na tyle nie wystarczą!... — odpowiedziała pani Piotrowa.
— Trzebaby ją wziąd do nas...
— I dad jakieś zajęcie.
— Tak!... Poprostu dla rozerwania myśli — zakooczył pan Piotr.
Skutkiem tego, pani Wincentowa, wraz z Jasiem, wyjechała na wieś. Paostwo
Piotrowie mieli troje dzieci i przy nich guwernantkę. Po przyjeździe jednak z
Warszawy odprawili guwernantkę, którą zastąpiła wdowa: poprostu dla rozerwania
odprawili klucznicę.
Strona
ranki i wieczory na łzach — krewni więc, dla ostatecznego uwolnienia jej od smutku,
6
myśli. Ponieważ jednak pani Wincentowa tylko dnie przepędzała na nauce dzieci, a
Istotnie, przy pełnieniu tych podwójnych obowiązków i czuwaniu nad własnem
dzieckiem, wdowa nietylko o smutku, ale nawet o samej sobie zapomniała.
Zresztą, było jej tam dobrze, jak w raju. Dla siebie i syna miała jedzenia po uszy.
Do gości wychodziła, o ile czas pozwalał i ile razy chciała. Jako krewna, pensji nie brała
żadnej; paostwo Piotrowie nigdyby jej w taki sposób nie uchybili. Ale zato, ile razy
potrzebowała czy to dla siebie, czy dla Jasia, na sukienkę, koszulę, albo trzewiki, dośd
jej było powiedzied tylko słówko:
— Kochany wuju!... Możeby wuj był łaskaw dad mi dziesięd rubli...
— Naco to, kochana Zuziu?... — pytał pan Piotr.
— Chciałabym... — mówiła cicho, ze spuszczonemi oczyma — chciałabym kupid
Jasiowi płótna i korciku na ubranie...
— Owszem, kochana Zuziu!... Przecieżeś ty nasza krewna, chod daleka, a on
sierota... Ja wprawdzie nie wymawiam, zawsze jednak radziłbym oszczędnośd.
Dlatego zamiast korciku, kup mu barchanu, a i płócienko może byd trochę grubsze.
Widzisz, ledwie półtora roku upłynęło od śmierci męża, a już wydałaś te kilkaset rubli,
którem ci wydreptał... To ile chcesz, ile?...
— Dziesięd rubli... — szepnęła, tłumiąc westchnienie.
— Naco tyle?... Dosyd będzie siedem rubli!... Ja wprawdzie nie żałuję, ale żebyś,
moje dziecko, wiedziała, jak teraz o grosz trudno! — mówił pan Piotr, wydobywając
powoli najbardziej zatłuszczone papierki.
Serce człowieka składa się, jak wiadomo, z dwu części: w jednej mieszkają
uczucia dla siebie, w drugiej dla bliźnich. Otóż pan Piotr, pomimo wrodzoną dobrod i
praktycznośd, ową drugą połowę serca miał nieco skostniałą. Z tego powodu kochał
Strona
które innym wyrządzał, miał wyobrażenie dosyd słabe.
7
własne cnoty a nienawidził wad cudzych; czuł głęboko własne przykrości, lecz o tych,
Pani Wincentowa, poznawszy psychiczną organizacją krewnego, straciła
śmiałośd i przywiązanie do swego opiekuna. Coraz rzadziej odwoływała się do niego z
prośbą o pieniądze, a coraz częściej łatała ubranie swoje i syna.
Tymczasem Jaś rósł i, jak mówił pan Piotr, hartował się i odzwyczajał od
zbytków. Miał już lat pięd, chodził w lecie boso, tudzież w barchanowych majtkach,
które wraz z kaftanikiem, z tyłu zapinanym, stanowiły jedną całośd. Zato w dni
świąteczne nosił przykrótkie nieco, ale porządne ubranie po młodszym od siebie synu
pana Piotra.
Jaś był dzieckiem potulnem, uczył się i słuchał. Ludzie obcy, jak naprzykład
goście i folwarczna służba, mniemali, że chłopczyk ten był nierównie lepszy od dzieci
pana Piotra i jego małżonki. Na nieszczęście, pan Piotr, odznaczający się, jak
wiadomo, trzeźwym umysłem, dopatrywał w nim wiele wad. Według jego opinji, Jaś
był dziki, bo uciekał przed gośdmi, był skryty — bo niewiele mówił, a chod robił, co mu
kazano, musiał to zapewne robid niechętnie. Najbardziej potępiał go pan Piotr za
zaciętośd.
— Jeżeli mego chłopca wezmę za ucho — mówił — to on zaraz krzyczy. Tego
nieraz porządnie odwiczę, a on ani piśnie. Najwięksi zbrodniarze odznaczali się w
dzieciostwie takim uporem!...
Najgorszem było to, że Jaś — kłamał. Pewnego razu, synek paostwa Piotrów
przyleciał pędem z obory, wołając:
— Tatku!... tatku!... ja nie byłem w oborze, ja cieląt nie wypuściłem!
— To pewnie Jaś wypuścił! — rzekł surowo pan Piotr.— Prawda, synku, że Jaś?
Zdziwiony synek milczał.
tej chwili widmo pięciopalczastej dyscypliny na sarniej nóżce.
Strona
— A Jaś, proszę tatki, Jaś! — odparł chłopiec, który przed oczyma duszy ujrzał w
8
— No, przyznaj się, synku — mówił dalej ojciec — prawda, że Jaś wypuścił?
Oburzony pan Piotr pobiegł szukad sprawcy złego i znalazł go w ogrodzie pod
drzewem, gdzie Jaś spał, albo przynajmniej udawał, że śpi. Ale przenikliwy opiekun
zrozumiał podstęp; porwał więc chytrego chłopca za ramię i krzyknął:
— Ty wypuściłeś cielęta?
Zbudzony Jaś szeroko otworzył oczy, wybornie udając zadziwienie i przestrach.
Taka wielka bezczelnośd w tak małym chłopcu zrewoltowała cnotliwą duszę pana
Piotra.
— O, sprawięż ja tobie łaźnię, hultaju! — mówił opiekun, ciągnąc go do swego
pokoju.
— Ja nie wypuściłem cieląt!... Ja spałem w ogrodzie!... — wołał Jaś, zanosząc się
od płaczu.
Ponieważ pani Wincentowej w tym czasie w domu nie było, a pani Piotrowa nie
miała odwagi wstawiad się za przewrotnym chłopcem, Jaś więc dostał porządne cięgi.
W kilka dni potem okazało się, że nie Jaś, lecz synek pana Piotra cielęta wypuścił, ale
— już było za późno.
Małe to, jak mówił pan Piotr, nieporozumienie doreszty zniechęciło biedną
wdowę. Stała się ona smutniejszą, niż kiedykolwiek, zżółkła, podupadła na zdrowiu i
po całych dniach myślała o tem tylko, ażeby jak najrychlej wydobyd się z objęd
poczciwych krewnych. Między nią a opiekunem długi czas toczyła się głucha walka,
Strona
9
której widocznemi objawami były wybuchy gniewu ze strony pana Piotra i łzy wdowy.
II. JAŚ ZOSTAJE SYNEM GUWERNANTKI
Częstymi gośdmi w domu pana Piotra bywali paostwo Anzelmowie. Widzieli oni,
że pani Wincentowa doskonale uczy dzieci, że jest cicha, pracowita i zręczna, i że pan
Piotr, pomimo całą dobrod serca i przytomnośd umysłu, nie należy do smacznych
opiekunów. Litowali się oni nad losem wdowy, a ponieważ sami mieli chłopczyka i trzy
córeczki, więc umyślili wziąd panią Wincentowę do siebie.
Układ zrobiono pocichu. Że jednak pani Wincentowa bała się zawiadomid o nim
krewnych, więc wyręczył ją pan Anzelm.
— Cobyś też powiedział, kochany sąsiedzie — rzekł pewnego razu do Piotra —
gdybyśmy ci zabrali twoją kuzynkę?
— Co wam tam po niej! — odparł Piotr, pogardliwie machnąwszy ręką.
— Byłaby u nas tak samo guwernantką, jak i tutaj. Pan Piotr poprawił wąsa i z
pod oka spojrzał na mówiącego.
— Ona przecież u nas nie była guwernantką — rzekł — tylko... krewną.
— Dałbym jej dwieście rubli! — ciągnął dalej Anzelm, nie patrząc na sąsiada.
Pan Piotr oburzył się.
— Próżne gadanie! — zawołał z gniewem. — Onaby od nas nie odeszła za żadne
pieniądze...
— Odejdzie! odejdzie!... A zresztą możemy ją zapytad.
— Dobrze... zapytajmy! — odparł zirytowany pan Piotr,
trochę bojąc się, a trochę nie dowierzając temu, ażeby pani Wincentowa mogła
wyznała, że dom jego może opuścid.
— Co to znaczy, Zuziu? — krzyknął krewny. — Czy było ci u nas źle?...
Strona
Niebawem wezwano biedaczkę, która, ku najwyższemu zdziwieniu pana Piotra,
10
okazad się niewdzięczną.
— Owszem, dobrze... — odparła zmieszana — ale u pana Anzelma będę mied
pensją...
— No, jeżeli chodzi o stałą pensją — poprawił krewny — to mogę ci odtąd
płacid sto pięddziesiąt rubli rocznie.
— Bardzo dziękuję wujowi, ale... już umówiłam się z panem Anzelmem...
Ponieważ krewny nie odpowiedział nic, zatem pani Wincentowa pocichutku
wysunęła się z pokoju. Wówczas pan Piotr wybuchnął:
— Ślicznie sąsiad postępujesz ze mną! — zawołał. — Godzi się to intrygowad
między familją?... Świetny los zrobi u sąsiada, że będzie guwernantką...
— Tutaj była guwernantką i klucznicą! — odparł popędliwie Anzelm.
— Co to: klucznicą?... była jak u siebie, panią w domu!... Umarłaby z głodu po
śmierci męża, gdybyśmy jej nie przygarnęli... Zmarnowałaby rzeczy, gdybyśmy ich
dobrze nie sprzedali!
— Cóż z tego, żeś pan sprzedał rzeczy, kiedy już nie ma pieniędzy.
Ostatnia uwaga najdotkliwiej zraniła pana Piotra, który, zapominając o
prawidłach gościnności, wyszedł z pokoju, trzasnął drzwiami i zostawił sąsiada
samego. Pana Anzelma wcale to nie obraziło; siadł w tej chwili na bryczkę i pojechał
do domu, myśląc z rozkoszą, że pomógł prawdziwemu nieszczęściu.
Teraz dopiero, wprawdzie na bardzo krótko, zmienił się los wdowy i sieroty w
domu krewnych. Pani Piotrowa obsypywala pieszczotami kochaną Zuzię i Jasia,
któremu pan Piotr chciał natychmiast sprawid nowe ubranie, a matce płacid odtąd
dwieście rubli. Poczciwy krewny robił to bardziej dla uniknięcia skandalu i zatrzymania
Widocznie nie umiała ocenid przywiązania krewnych. Po czteroletnim pobycie między
nimi, dom ten wydał się jej nieznośnym. Nie było prawie kąta, gdzieby nie płakała nad
sobą albo synem — nie było pokoju, w którymby nie widziała kwaśnej miny pani
Strona
Ale pani Wincentowa, mimo uległości i szacunku dla opiekunów, uparła się.
11
pożytecznej Zuzi, aniżeli z uczuciowych powodów.
Piotrowej i ponurego wzroku pana Piotra — nie było pola i ogrodu, po którymby Jaś
jej boso nie biegał. Przypominała sobie z goryczą kaprysy dzieci, zuchwalstwo służby,
na którą nie było się przed kim skarżyd. Pamiętała gości, przed którymi obdarty i
zdziczały Jaś krył się po kątach, i do których ona sama nie zawsze mogła wychodzid, z
powodu braku sukni.
To też napróżno pani Piotrowa błagała ją ze łzami; napróżno dzieci, przez kilka
dni, były tak grzeczne, jak cherubiny; napróżno przytomny pan Piotr zbił dwie służące
za hardośd. Wdowa wstawiała się za sługami, pieściła grzeczne dzieci, a uprzejmym
rodzicom wyświadczała tysiączne usługi. Lecz gdy przyszły konie od pana Anzelma,
postanowiła jechad.
Widząc to, pan Piotr rzekł jej na odjezdne:
— Kiedy chcesz, jedź!... Ale odtąd — nie znamy się!
Spakowawszy trochę rupieci, siadła pani Wincentowa na bryczkę, zalewając się
łzami. Furman podał jej zdziwionego Jasia. Ze dworu nikt nie wyszedł na pożegnanie,
tylko w oknach kuchni widad było smutne lub uśmiechnięte twarze służby. Gdy
ruszyła bryczka, kilka psów podwórzowych, wśród podskoków i głośnego szczekania,
odprowadziło wdowę aż na pole. Nic dziwnego! ona te psy karmiła, a Jaś zawsze bawił
się z niemi, nigdy ich nie bił, ani targał za uszy: Nowi gospodarze, chod obcy, a może
właśnie dlatego, że obcy, okazali się nierównie lepszymi od krewnych. Pani
Anzelmowa była sobie szczupłą, bladą i chorowitą szatynką. Lubiła czytywad romanse
i grad na fortepianie; do gospodarstwa nie mieszała się tak dalece, że nawet służący
jej nie umieliby powiedzied, jak wygląda. Pan Anzelm znowu, niski, przysadzisty,
niedbalstwo, brak nauki i niemyślenie o jutrze. Długie te kazania skruszyły już z natury
miękkie serce pana Anzelma. Bijąc się w piersi, głośno wyznawał błędy, które mu
wytykano, i odtąd począł się tak uczyd, tak dbad o gospodarstwo i myśled o jutrze, że
Strona
gazet i pism rolniczych i prawie połykał artykuły, w których wyrzucano rolnikom ich
12
ogorzały i rumiany blondyn, był człeczyna uczciwy z kościami. Czytywał mnóstwo
nie miał czasu ani zajrzed do stodoły, ani wyjechad na pole. Dawniej także nie zaglądał
i nie wyjeżdżał, ale dlatego, że nie czytywał podobnych artykułów.
Zobaczywszy to, sąsiedzi poczęli go nazywad gospodarzem-filozofem. Istotnie,
pan Anzelm był filozofem, ale nie z tej szkoły, do której należało Towarzystwo
Kredytowe, bo pomiędzy nim a zarządem wymienionej instytucji trafiały się. częste i
ożywione sprzeczki.
Prócz tego pan Anzelm był jowjalnym. Lubił się śmiad i opowiadad dykteryjki;
gdy zaś usłyszał lub wyczytał nową, powtarzał ją sąsiadom, żonie, guwernantce i
ekonomowi, — wkoocu zaś pytał:
— A co, panie, dobry koncept?...
— Naturalnie!... — odpowiadał zapytany.
— To ja go wymyśliłem!
Młynkiewicz, ekonom Anzelma, który swego chlebodawcę uważał za szczyt
ludzkiej doskonałości, dodzierał nietylko „paoskie" suknie, ale i paoskie dykteryjki, w
towarzystwie karbowego, gajowego i pisarza. Po każdej zaś powiastce dodawał:
— A co, panie, dobry koncept?... To myśmy go wymyślili z panem Anzelmem!,..
W takiem towarzystwie nie mogło byd źle pani Wincentowej. Paostwo byli
dobrzy, dzieci grzeczne... To też między nimi odżyła biedna kobieta i jej synek.
Zaraz po przyjeździe, pan Anzelm dał nowej guwernantce kilkadziesiąt rubli
zgóry. Za tę sumę oporządzili się nieboracy i z najlepszą otuchą zajęli swój pokoiczek
na piąterku.
Cacko też to było, nie pokoik! Miał czyściuchną podłogę, w kącie piec i białe jak
„Grochu!... grochu!..."
Było tam jeszcze kilka krzeseł wiśniowego koloru, komódka, szafa, szerokie
łóżko dla matki, a dla syna rozsuwane łóżeczko — na wyrost. Były i dwa kotki bardzo
Strona
z okien wspinały się gałązki dzikiego wina, do drugiego przylatywały gołębie, wołając:
13
mleko ściany, których jedyną wadą było to chyba, że trochę bieliły suknie. Do jednego
łaskawe, jeden myszaty a drugi biały, spuścizna... po ostatniej guwernantce, starej
pannie.
— Zakociła nam panna Dylska całą okolicę! — mawiał nieraz pan Anzelm,
patrząc pilnie, azali się słuchacz nie roześmieje, gdy zaś to nastąpiło, dodawał z
triumfem:
— A co, panie, dobry koncept?... To ja go wymyśliłem!... Jeżeli guwernantka
była zadowolona z paostwa, to i oni musieli byd z niej kontenci. Okazało się, że pani
Wincentowa posiada dużo talentów.
W miesiąc po przybyciu, nauczyła klucznicę wypasad indyki, które dotychczas
były chude jak szczypy. Umiała rurkowad falbany u białych spódnic i zakładała firanki
jak tapicer, aż ją rozrywali sąsiedzi! Grała przytem mnóstwo taoców na fortepianie, i
dlatego nie obszedł się bez niej żaden wieczór. Zwykle zapraszano ją na bal, jako
młodą wdówkę, która powinnaby zdobyd męża. Niebawem jednak, wśród próśb i
całusów, zasadzano ją do fortepianu, od którego wstawała ledwie nad ranem.
W domu paostwa Anzelmów przemieszkała wdowa trzy lata, a czas, tam
Strona
14
spędzony, uważała za najszczęśliwszy w życiu.
III. JAŚ ZACZYNA DZIWID MATKĘ
Synek wdowy, wydobywszy się z żelaznych uścisków pedagogiki pana Piotra i
włożywszy nowe ubranie, szybko począł się rozwijad. Przy gościach wprawdzie,
tudzież w stosunkach z dziedmi pana Anzelma, pozostał i nadal nieśmiałym, Zato
jednak, znalazłszy się sam na sam z matką, ciężkiego nieraz nabawiał ją kłopotu.
Miał już skooczonych lat siedem, rwał zęby przy pomocy nitki i klamki i dośd
wprawnie czytał, kiedy nagle — napadła go szczególna manja. Począł on po pokoiku
matki chodzid wielkiemi krokami, jak pan Anzelm, garbid się i zakładad ręce wtył —
zupełnie jak pan Anzelm, a nadewszystko — głośno mówid do siebie, czego już pan
Anzelm nie robił.
Najciekawsze było to, co mówił:
— Będę miał bas... będę miał bat... będę miał bąk... będę miał dom...
Usłyszawszy to, matka struchlała.
— Co ty wygadujesz, chłopcze?... — krzyknęła, załamując ręce.
— Albo mama nie wie? — odparł. — Przecież bat to się robi z kija i ze sznurka, a
bąk to jest taki okrągły, z dziurką...
— No, dobrze, ja rozumiem... ale poco ty to mówisz? Na to już Jaś nie umiał
odpowiedzied. W gruncie rzeczy, gadanina jego była pierwszym brzaskiem budzącej
się myśli i wyobraźni. Chłopiec czytał w elementarzu wyrazy dla wprawy, a tam, gdzie
zwykle dzieci widzą tylko chaotyczną gromadę czarnych znaków i niezrozumiałych
matki, prawił dalej swoje:
— Będę miał bat...będę miał bąk... będę miał... Nagle urwał i zapytał:
— Proszę mamy, co znaczy: brzdęk?
Strona
psychicznych robiło lnu wielką satysfakcją, i dlatego, nie zważając na przestrach
15
dźwięków, on widział przedmioty i obrazy. To dwiczenie kiełkujących zdolności
Tym razem matka nie umiała mu odpowiedzied.
— Czy to jest drewniane, czy jakie inne?
— Ale gdzież tam!... Ach, jakie ja mam zmartwienie z tobą, moje dziecko...
Czekały ją jednak większe zmartwienia, szczególniej z zakresu geografji i
astronomji.
Pewnego razu, pani Wincentowa tłomaczyła dzieciom swoich chlebodawców
kształt ziemi. Czworo tych głuptasków, z których jedno patrzyło w sufit, a drugie na
podłogę, z najlepszą wiarą i bez żadnych zastrzeżeo, przyjęły do wiadomości zdania,
że ziemia jest okrągła i że się obraca naokoło słooca. Jaś, czem innem zajęty, słyszał to
zboku, a gdy wieczorem znalazł się z matką w pokoiku, rzekł:
— To wszystko musi byd bajka!...
— Co takiego? — spytała matka.
— A to, żeby tam ziemia była okrągła — odparł Jaś. — Żeby była okrągła, toby z
niej ludzie pospadali. Wiem przecież, bom nieraz łaził na stóg i zawsze z niego
zlatywałem.
— A tyś tam poco łaził, niedobre dziecko? — zgromiła go matka, lecz
opamiętawszy się, dodała: — Widzisz, ziemia jest większa... ho! ho!... ile razy większa
od stogu...
— Gdyby była większa od stogu, toby ludzie jeszcze prędzej pospadali... eh!...
nawet pozabijaliby się.
Na takie dictum umilkło biedne matczysko, nie mogąc wybrnąd z dziecinnych
zarzutów i nie podejrzewając nawet, że to niespokojne i zabawnie rozumujące
na księżycu, w czasie pełni, widad
chłopa, który gnój nakłada. Odtąd, ile razy zdarzyła się sposobnośd, leżał po
całych wieczorach na ziemi, z twarzą zwróconą do księżyca. Widywał wówczas
Strona
Jaś miał nadzwyczaj silną wyobraźnią. Pewnego razu usłyszał od parobków, że
16
powątpiewanie zdradza zawiązek niepospolitego umysłu.
mnóstwo rzeczy: raz, że księżyc toczy się jak koło po obłokach, to znowu, że pod
powierzchnią jeziora jest drugi księżyc i drugie niebo, to znowu, że z ponad wód i
wilgotnych łąk unoszą się jakieś olbrzymie widziadła, w długich powiewnych szatach...
Chłopa jednak na księżycu zobaczył dopiero przy koocu lata.
Jednego wieczora, spacerujący po ogrodzie paostwo Anzelmowie usłyszeli krzyk
dziecięcy:
— Fornalu! fornalu!... Gospodarzu!...
Zaciekawieni, podeszli w tamtą stronę i zobaczyli Jasia, który zadarł głowę,
twarz zwrócił ku księżycowi i wrzeszczał jak opętany:
— Fornalu! fornalu!...
Napróżno jednak zapytywali go: co to znaczy? Zawstydzony chłopak uciekł i
dopiero w parę godzin powiedział matce:
— Bo to widzi mama, ja chciałem się tego chłopa zapytad, jak tam jest na
księżycu?
Matka westchnęła.
innym razem rzucił pytanie:
— Moja mamo, dlaczego ja chodzę, a lalka nie chodzi, chociaż ma nogi i jest do
mnie podobna?
— A bo widzisz, moje dziecko, ty masz duszę, a lalka jej nie ma.
— A co to jest dusza?...
Matka zamyśliła się, i przywoławszy na pomoc katechizm księdza Putiatyckiego,
odparła:
koniecznie dowiedzied: jak wygląda dusza? Szczęściem, nadeszło wkrótce Boże
Narodzenie, a gdy Jaś zajrzał do kuchni, gdzie oprawiano ryby, klucznica, podając mu
jakiś podwójny pęcherzyk, rzekła:
Strona
— Przecie ja sam myślę, nie żadna dusza! Pytanie to trapiło go i chciał się
17
— Dusza... dusza jest to, co w twojem ciele myśli i niem rządzi...
— Naści, Jasiu, rybią duszę... Strzel sobie z niej!
Jaś miał wielką ochotę włożyd duszę w lalkę; zmiarkowawszy jednak, że ryba co
innego, a lalka co innego, nacisnął pęcherzyk nogą i strzelił.
Na drugi dzieo świąt, przyjechał do paostwa Anzelmów miejscowy proboszcz.
Siwy jak gołąb starowina, wziąwszy w lewą rękę tabakierkę, w prawą ogromny fular,
zebrał około siebie dzieci i egzaminował je z religji. Pytał ich: kto stworzył świat?... jak
się nazywali pierwsi rodzice?... naco Pan Bóg ludzi stworzył?... Jaś na wszystko
odpowiadał najgorzej i najbojaźliwiej; dopiero usłyszawszy frazes: co to jest dusza? —
krzyknął:
— Ja wiem!
— Bardzo dobrze!... bardzo ładnie! — chwalił go proboszcz. — No, powiedz już,
powiedz... bo ci języczek widzę ucieknie.
Jasiowi oczy świeciły jak węgle.
— Dusza — rzekł z wielką pewnością siebie — to takie, co strzela!
Starowina, usłyszawszy to, podniósł dogóry obie ręce z chustką i tabakierką i
zdziwiony zawołał:
— Jezus! Marja! A od kogożeś ty się o tem dowiedział?...
— A od klucznicy, proszę księdza proboszcza, jak oprawiała ryby.
— Moje dziecko!... moje dziecko!... — mruczał poczciwiec, kręcąc głową.
Potem zażył tabaki, raz, drugi raz, utarł nos powoli i systematycznie, i — dał
spokój egzaminowi, ku wielkiej uciesze dzieci.
Pani Wincentowa załamała ręce, ale zato pan Anzelm śmiał się tak, że aż mu
kędziory.
Wszystkiego tego nie słyszała jedna tylko pani Anzelmowa. Myślała ona o
swoich nerwach i o tem: czy eteryczny Wiesław Różyc ożeni się z Cecylją?
Strona
— Jaki to będzie facecjonista z tego chłopca! — mówił, całując Jasia w jasne
18
oczy nawierzch wychodziły.
Mimo egzaminowe niepowodzenie, Jaś był ogromnie zdolnym chłopcem. Mając
dopiero lat dziewięd, strugał drewniane pałasze i łuki dla synka paostwa Anzelmów,
tudzież czółenka z kory sosnowej — dla ich córek. Rozumiał budowę młyna, tartaka, i
małego, ściennego zegara; tego tylko nie mógł pojąd, z jakiej racji jedna skazówka
posuwa się prędzej niż druga?
W arytmetyce robił zadziwiające postępy: wymyślił bowiem sposób
wykonywania trzech pierwszych działao na ziarnkach fasoli, przy pomocy której
nauczył nawet starszego od siebie Józia niesłychanie trudnej rzeczy: tabliczki
mnożenia. Odtąd ile razy dzieci nie mogły czego pojąd, pani Wincentowa tłomaczyła
najprzód Jasiowi, a on im, zapomocą własnych przykładów, odznaczających się
prostotą i jasnością.
To też pan Anzelm nieraz mówił do Jasia:
— Chłopcze! ty będziesz wielkim człowiekiem.
Z pośród małych swoich towarzyszy, Jaś najbardziej lubił Antosię. Bo też w
republice dziecięcej oni oboje najskromniejsze zajmowali stanowiska: Jaś jako syn
guwernantki, Antosia — jako najmniej pieszczona przez swoich rodziców.
Pewnego razu, dzieci te prowadziły między sobą nader charakterystyczną
rozmowę:
— Czembyś chciała byd? — spytał Jaś.
— Chciałabym byd Manią! — odparła Antosia. — A ty czem?
— A ja... furmanem!
Mania była siostrą Antosi, najbardziej kochaną przez matkę; Jaś znowu, bawiąc
na nieszczęście, lalka miała pół łokcia długości, a kołyska ledwie kilka cali.
— Trzeba ją zepsud! — rzekł zmartwiony Jaś, biorąc kołyskę.
— Dajże pokój! — zawołała Antosia. — Przecież lalka może mied dziecko.
Strona
Jaś dostarczał najwięcej zabawek Antosi. Raz nawet zrobił jej kołyskę dla lalki;
19
się z Józiem, zawsze pełnił obowiązki konia. Okoliczności te tłomaczą życzenie obojga.
— A prawda!...
Istotnie na drugi dzieo, przy pomocy służącej, urodziło się dziecko, złożone z
mnóstwa gałganków i waty. Jaś pilnie mu się przypatrywał.
— Co to jest? — spytał, pokazując na jedną połowę ciała nowonarodzonego.
— To przecież głowa!...
— A gdzie ręce?
— Ona nie ma rąk, tylko koszulę.
Sprowadzono kołyskę, lecz okazało się, że głowa lalki jest za szeroka. Ponieważ
Jaś znowu się zmartwił, Antosia więc zaproponowała mu, aby wyrysował lalce nos i
oczy, co też wykonał, mocno przy tej okazji obracając językiem.
Przyjaźo dzieci była tak wielka, że Jaś postanowił nawet podzielid się z Antosia
niesłychanie ważną tajemnicą.
— Chodź — rzekł do niej — pokażę ci gniazdo.
— Gniazdo?... — zawołała, klasnąwszy w ręce.
— Ale nie powiesz nikomu?... — spytał uroczyście.
— Nie!... jak mamę kocham...
Poszli do ogrodu, gdzie kroplista rosa siedziała na liściach, tworząc mnóstwo
tęczowych kręgów. W powietrzu czud było upajającą woo, rozlegał się pomieszany
świergot ptaków, a tu i owdzie brzęk pszczół i cirkanie polnych koników.
— Czy to prawdziwe gniazdo? — pytała zaciekawiona dziewczynka.
— Rozumie się.
— A małe ptaszki są tam?
— Może to tu?... — dowiadywała się Antosia. — Możeś ty zapomniał?
Strona
W jednym z krzaków zaszeleściło coś.
20
— Jakżeś chciała?... Muszą byd.
Jaś, zamiast odpowiedzi, poważnie wstrząsnął głową. Doszli do klombu,
rosnącego w koocu ogrodu. Jaś zatrzymał się, przykląkł i, ostrożnie odchylając gałązki,
szepnął:
— Cicho!...
Antosia schyliła główkę i położyła palec na ustach.
— Widzisz? — spytał Jaś.
— Widzę — odparła — ale nie wiem gdzie...
Jaś wskazał palcem.
— Ach!... — krzyknęła zachwycona.
O łokied od niej, na ziemi, leżało szare gniazdeczko, okrągłe i gładkie jak ulane.
W środku był wklęsły materacyk z kooskiego włosia i z puchu, a na nim maleoki
ptaszek. Był on czerwony i bez pierza, miał zarośnięte, lecz wypukłe i duże oczy, a
jeszcze większy brzuszek. Usłyszawszy szmer koło siebie, podniósł główkę, a żółty
dziobek otworzył tak szeroko, jakby chciał połknąd Antosię.
— Jeśd chce! — zauważył Jaś.
W tej chwili, nad głowami dzieci usiadł ptaszek już dorosły. Poruszył parę razy
ogonkiem, popatrzył na ciekawskich najprzód prawem okiem, później lewem, a
wkoocu zaczął piszczed żałośnie.
— Odejdźmy — rzekł Jaś. — Matka przyszła go karmid. Antosia wracała do
domu bardzo zamyślona, a w kilka
godzin potem spytała:
— Jasiu! nie możnaby Mani pokazad gniazda? — A nie!
tajemnicy, lecz na nieszczęście postanowiła zaopiekowad się ptaszkiem. Nic nie
mówiąc, wzięła nad wieczorem garśd okruchów chleba i hojnie nakarmiła niemi
Strona
— Rozumie się! Józioby zaraz zepsuł gniazdo. Antosia rzeczywiście dochowała
21
— A Józiowi także nie?
gołego malca. Skutkiem tego, gdy dzieci na drugi dzieo przyszły odwiedzid go,
przekonały się, że biedny ptaszek już nie żyje.
— Ach, Antosiu! — zawołał Jaś — toś pewnie ty temu winna?
Dziewczynka zalała się łzami.
Jaś wziął do ręki martwe pisklę, które było jakieś pomarszczone i zimne, i
szepnął:
— Cóżeś ty był nam winien, biedaku!... W oczach łzy mu się zakręciły.
— Nie mów tak, Jasiu! — prosiła go zmartwiona dziewczynka, a potem dodała
prędko: — Możemy mu zato pogrzeb wyprawid...
— Co jemu z tego przyjdzie?
— Ja włożę go w kołyskę, tę, coś mi darował dla lalki... ty zrobisz mu krzyżyk...
— Daj spokój! — przerwał Jaś. — Myśl lepiej o tem, że będziemy mieli
zmartwienie.
— Przecież nikt nie wie...
— Nie bój się! Pan Bóg wie dobrze i jeszcze mnie skarze za to, żem ci pokazał
gniazdo...
Oboje wrócili do domu w nastroju bardzo poważnym. Jasiowi zdawało się, że
ktoś za nim chodzi, Antosi znowu, że wszyscy mają twarze zachmurzone i gniewne.
Nie mogła biedaczka wytrzymad, powierzyła więc Mani swoje strapienie. Mani
również zaciężyła tajemnica, więc szepnęła o niej Józiowi, który z wielkim śmiechem
ogłosił to publicznie. Sprawdziła się wówczas przepowiednia Jasiowa o zmartwieniu.
Pan Anzelm bowiem, usłyszawszy, o co idzie, zrobił ogromny hałas, począł tupad
Strona
postawił ich w kącie.
22
nogami, kazał przynieśd siekierę w celu ucięcia głowy Jasiowi i Antosi, a wreszcie —
IV. JAŚ Z MATKĄ JADĄ NA WŁASNY CHLEB
Po deszczu nastąpi pogoda, po nocy dzieo, po zmartwieniu radośd, po pracy
odpoczynek, po dostatku ubóstwo. Wszystko to zależy widad od obrotu ziemi naokoło
osi, jak mówił mój wuj, człowiek wielkiego serca i filozoficznego umysłu.
To też, mój przyjacielu, gdy masz zmartwienie, ciesz się: znak to bowiem
nieomylny, że wkrótce będzie dobrze. Smud się raczej wówczas, gdy jesteś zupełnie
szczęśliwy, bo na świecie niema nic trwałego! Jest to znowu pogląd mojej babki,
świątobliwej kobiety, która wiele w życiu zaznała, ba! widziała Napoleona...
Nie myślę ja wam zakłócad spokoju, o wy, którzy spoczywacie w odległych
grobach! Chcę tylko, aby wiedziano, żem nie zakopał w ziemi, jak bojaźliwy sługa,
wdowich groszów, któreście zostawili ku pożytkowi.
Pani Wincentowa za długo była szczęśliwa, bo prawie trzy lata. Rychło też los
się odwrócił.
System gospodarski pana Anzelma, oparty na czytywaniu artykułów wstępnych,
opłakane wydał owoce. Długi rosły, dochody zmniejszały się, aż wkoocu zacny
facecjonista, dla zaspokojenia wierzycieli i pozostawienia dzieciom uczciwego
nazwiska, sprzedał swój duży majątek, a wziął się do kilkowłókowej dzierżawy.
Smutne były dnie, kiedy ze starego dworu, który jeszcze wybudował dziad,
poczęto wynosid i wyprowadzad sprzęty do nowej siedziby. Nie było godziny, żeby coś
nie zaszło. To opustoszał salon — to pan Anzelm swojej guwernantce zapłacił resztę
O gdybyście wiedzieli, jak się też biedaczce ściskało serce przy odbieraniu tych
żałobnych podarków!...
Strona
krupek.
23
pieniędzy, — to znowu uprosił ją, aby sobie wzięła garnczek masła, trochę mąki i
Nareszcie wyjechała ostatnia fura. Za nią poszły dwa woły, poruszające
nieustannie gębami, i psy podwórzowe, z których jednego trzeba było aż w worek
włożyd, tak nie chciał jechad. Na folwarku pojawili się ludzie obcy, a przed ganek
zajechała wielka landara i bryczka. Pożegnawszy się kilkakrotnie, wygnaocy poczęli
wsiadad. Józio skoczył na kozioł, trzy dziewczynki umieściły się na przodzie landary, a
naprzeciw nich pan Anzelm i jego małżonka z drugim tomem najświeższej powieści,
której w domu nie mogła dokooczyd.
Do bryczki siadła pani Wincentowa z Jasiem.
Gdy furman strzelił z bata i konie ruszyły, pan Anzelm nagle zawołał:
— Zaczekaj-no!...
Wyskoczył z landary i wbiegł znowu do pustego dworu. Po chwili zobaczono go
w kancelarji, w pokoju dziecinnym, w salonie... Zdawało się, jakby czegoś szukał;
może szczęścia, które go opuściło?... Ktoś bliżej stojący słyszał, że pan Anzelm coś
mówił; może byd, że zapraszał cienie przodków, aby opuściły stary dwór dziedziców i
przeniosły się wraz z nim pod słomianą strzechę dzierżawcy?
Panu Anzelmowi tymczasem zdawało się, że z gładkich, obnażonych ścian
wyrastają niewidzialne ramiona, aby go pobłogosławid i uścisnąd na drogę. Wówczas
uczuł, że się stąd nie wyrwie, chciał bodaj umrzed w tych uściskach!... Ale przyszły mu
na myśl dzieci, więc — wrócił do landary i kazał jechad.
Przez małą milę biegła bryczka za powozem, i tak dojechali aż do murowanej,
walącej się kapliczki. Tu droga rozwidliła się we dwie odnogi, z których jedna szła ku
szosie, wiodącej do Warszawy.
— Niech was Bóg prowadzi! — odpowiedziała wdowa.
W landarze zrobił się ruch. Niebawem wygramolił się z niej szlachcic i przybiegł
do bryczki.
Strona
— Hop! hop!... — krzyknął. — Bywajcie tam zdrowi!...
24
Powóz stanął, i w jednem z jego okien ukazała się okrągła twarz pana Anzelma.
— Moja pani — mówił, ściskając wdowę w objęciach — niech cię Bóg
błogosławi! A jeżeli ci tam będzie bardzo źle, to wród do nas. Znajdzie się jeszcze chod
suchy kawałek chleba dla wszystkich.
Następnie zwrócił się do Jasia:
— A ty, chłopak, ucz się i słuchaj matki... Jeżeli zostaniesz kiedy wielkim
człowiekiem, zrób mię chod stróżem. Będziesz wtedy stawiał mnie w kącie, tak, jak ja
ci to nieraz robiłem... A co, panie, prawda, że dobry koncept?...
Mówiąc to, śmiał się grubym głosem, a jednocześnie po ogorzałej i zakurzonej
twarzy płynęły mu łzy. Tymczasem w landarze Mania narzekała, że jej źle siedzied —
Józio prosił furmana, ażeby mu dał lejce — Antosia, szlochając, patrzyła na bryczkę —
a pani Anzelmowa, trzymając na kolanach drugi tom zaczętej powieści, przymknęła
zapadłe oczy i z błogim uśmiechem rozmyślała: co też zrobi Ernest, zdradziecko
opuszczony przez Łucją?...
Nareszcie ruszył powóz w prawo, a bryczka w lewo. Wdowa i Jaś spoglądali za
odjeżdżającymi, których stopniowo zasłaniał długi, wijący się jak wąż, tuman płowego
kurzu. Wkoocu tuman znikł i zostali sami, mając dokoła pola, okryte więdniejącym
ścierniem i zasnute pajęczyną, a nad sobą — miłosiernego Boga, bez którego woli nie
Strona
25
zerwie się ani wątła sied pajęcza, ani wątlejsze od niej nici ludzkiego szczęścia.
V. CO SIĘ STAŁO W WARSZAWIE
Pani Wincentowa jechała do Warszawy z najlepszemi nadziejami. W ciągu
siedmioletniego pobytu na prowincji zapomniała o doznanych kłopotach i nauczyła
się patrzed na miasteczko nasze przez różowe okulary.
Warszawę, w opinji całego kraju, otacza jakaś aureola pomyślności, oświaty i
miłosierdzia. Wiejskie dziady po odpustach z uszanowaniem odzywają się o dziadach
warszawskich, którzy według nich, zarabiają tysiące, a niekiedy są właścicielami
kamienic. Majętniejszy obywatel ziemski we śnie i na jawie marzy o tem, aby mógł
zimę przepędzad w Warszawie, a przynajmniej kształcid dzieci w tamtejszych
pensjonatach. Uboższy szlachcic, który usiłuje przytłumid w sobie wstręt do hebla i
kowadła, tylko warszawskiemu rzemieślnikowi z ufnością powierza syna.
A cóż dopiero mówid o wszelkiego rodzaju biedakach, poszukujących pracy lub
pomocy? Niejeden i niejedna z tych, którzy na prowincji łatwo utrzymadby się mogli,
rzuca rodzinny kąt i śmiało jedzie do Warszawy. Nie ma znajomych, ani pieniędzy,
wierzy jednak w to, że byle przejechał rogatkę, a bardziej jeszcze — żelazny most,
wówczas mnóstwo instytucyj i tysiące dobroczynnych osób pospieszą na wyścigi z
protekcją, pieniędzmi i radą.
Człowiek, który w powiatowem miasteczku, pobierając kilkaset złotych pensji,
mieszkał obok budowniczego, pewnym jest, że w Warszawie nazwą go technikiem i
ofiarują tysiące rubli. Inny, który przez ciąg kilkudziesięcioletniego życia nie mógł
zrobid ani grosza oszczędności i na starośd dotknięty został paraliżem, błaga
Podobne projekty snuła sobie i pani Wincentowa. Była pewną, że dobrzy ludzie
pomogą jej, gdy im opisze swoje położenie i rzeczywiście niepospolite zdolności Jasia.
Przy pomocy nieznanych protektorów i odrobinie własnych pieniędzy, miała zamiar
Strona
na resztkę dni znajdzie spokojny i wygodny przytułek.
26
znajomych, aby go wysłali do świętego miasta, gdzie z paraliżu zostanie wyleczony i
otworzyd magazyn. Ponieważ handel z konieczności (niewiadomo jakiej?) musiałby jej
iśd dobrze, wzięłaby więc najlepszych nauczycieli do Jasia, który zkolei rzeczy zostałby
znakomitym inżynierem, zrobiłby olbrzymi majątek i tak dalej!...
Tak marząc i z miłością wpatrując się w różową twarz i półotwarte usta
zadumanego chłopczyny, uśmiechała się biedna matka. Szczęśliwa! że zakryte przed
nią były bolesne dzieje, z których ręka przeznaczenia z biegiem czasu odsłaniad miała
po jednej głosce...
Zaledwie wdowa stanęła na warszawskim bruku, wnet spotkały ją
rozczarowania. Dawni znajomi, z których wielu dorobiło się majątku, z trudnością
przypominali sobie jej nazwisko, z lodowatym, chod grzecznym uśmiechem
przysłuchiwali się jej projektom, a natomiast wiele mówili o swoich kłopotach i o
osobach, któremi muszą się opiekowad. Głośni na cały kraj filantropowie byli wiecznie
chorzy i zajęci, ci zaś, którzy nie mogli się wykręcid od obietnicy protegowania wdowy,
na widok jej kurczyli się, jak ślimak kłuty szpilką.
Wkoocu, po długiej dreptaninie i wielu upokorzeniach, po zjedzeniu zapasów i
wydaniu pieniędzy, zaoszczędzonych na wsi, udało się niebodze wynaleźd kilka rodzin,
które powierzały jej robotę do szycia. Praca była ciężka, a zapłata licha. Ażeby zarobid
rubla dziennie, należało przez kilkanaście godzin nie wstawad od maszyny lub stolika.
Najczęściej też zdarzało się, że damy, mieszkające w wykwintnych salonach, po całych
tygodniach i miesiącach nie zwracały jej z takim wysiłkiem zapracowanych kilku rubli.
Inne wypłacały ratami, tygodniowo po parę złotych, na które przez długie godziny
trzeba było wystawad w przedpokoju. Jeszcze inne zupełnie nie płaciły, a nawet
wkrótce pocznie robid oszczędności na najlepszych nauczycieli dla Jasia. On
tymczasem od rana do wieczora pisał, uczył się i czytał przy klekocie maszyny, a
najsmaczniej spał pod wpływem światła lampy i monotonnego łoskotu. Niekiedy
Strona
Mimo to, wdowa nie traciła nadziei, lecz pracowała, pocieszając się myślą, że
27
wymyślały i zakazywały służbie puszczad do domu natrętną!...
łoskot ten słabnął, ustawał, znowu się potęgował, znowu słabnął, i wreszcie milknął
zupełnie. Wówczas zdziwiony Jaś budził się i przy pomieszanem świetle
dogorywającej lampy i wschodzącego słooca, spostrzegał matkę. Siedziała ubrana, z
głową zwieszoną i przymkniętemi oczyma. Ręce jej opadły bezwładnie, oddychała
szybko, a na twarzy paliły się gorączkowe rumieoce.
— Mamo! — wołał Jaś — dlaczego mama nie śpi?... Budziła się i odpowiadała z
uśmiechem:
— Bo mi się jakoś nie chce...
Omdlałe ręce jej biegły znowu do przerwanej roboty, sztywne nogi poruszyły
się. Lecz w kilka chwil znowu opanowywało ją znużenie, mocniejsze od widma nędzy i
głosu dziecka.
Im gorliwiej pracowała, im dłużej siadywała po nocach, tem bardziej
zmniejszały się zarobki. Niekiedy na opędzenie całotygodniowych potrzeb miewała
jednego rubla. Wówczas, prócz mleka, które razem z Jasiem piła na śniadanie, i
talerza zupy na obiad, nie jadła nic więcej. Czasami, przy tych obiadach, napadała ją
wielka ochota na mięso. Zdawało się, że sam widelec pociąga jej rękę do małego
kęska pieczeni. Lecz umiała się pohamowad.
— Dlaczego mama nie je, mięsa? — pytał Jaś.
— Nie mam ochoty! — odpowiadała. — Pewnie musi byd twarde i niesmaczne.
— Gdzież tam! jest mięciutkie i doskonałe. Słyszy mama, jak pięknie pachnie?...
Czuła ona dobrze zapach mięsa, lecz mimo to nie jadła. Na drugi dzieo tęż samą
porcyjkę odegrzaną, bez żadnej zupy i jarzyny, dostawał Jaś na obiad, który matka
— Dlaczego dziś mama nie je obiadu?... — Suszę, moje dziecko!
A potem dodawała z uśmiechem:
— Nie nato człowiek żyje, aby jadł, ale nato je, aby żył.
Strona
Jaś, widząc to, odkładał widelec i pytał ze smutkiem:
28
zastępowała sobie kawałkiem chleba.
Odtąd Jaś coraz częściej słyszał to przysłowie, a wdowa coraz widoczniej
nędzniała i traciła siły. Nareszcie, pewnego wieczora, uczuła mocny ból i zawrót
głowy, dostała gorączki i położyła się.
Na drugi dzieo symptomaty chorobliwe wzrosły, i wdowa nie mogła wstad z
łóżka. Szczęściem, tego dnia odesłano jej kilka rubli za robotę, za które to pieniądze
karmiła blisko przez dwa tygodnie Jasia i swoją najemnicę, starą Maciejowę. Sama
żyła herbatą i wodą.
Choroba ta mniej ją niepokoiła, niżby się mogło zdawad. Dzięki silnej gorączce,
wdowa codzieo czuła się pozornie zdrowszą i twierdziła, że „jutro" wstanie.
— Tyle mam roboty!... — mawiała nieraz — kiedy ja to pokooczę?...
W rzeczywistości jednak roboty nie było żadnej.
Pewnego dnia, Maciejowa, jak zwykle, przyszła po pieniądze do miasta. Chora
wydobyła woreczek z pod poduszki, otworzyła go i poczęła w nim pilnie szukad.
Zbliżała go do oczu, zdziwiona, wytrząsała nad kołdrą, lecz stamtąd nie wypadło nic,
bo już nie było nic.
Nagle uderzyła się w czoło i zawołała ze śmiechem:
— Ach! jakaż ze mnie gapa... Zapomniałam, że te dziesięd rubli wziął do
zmienienia pan Anzelm.
— Pana Anzelma nie było tu... — rzekł przerażony Jaś. Wdowa uśmiechnęła się i
kiwnęła ręką.
— Maciejowo! co mamie jest?... — szepnął bardziej jeszcze strwożony Jaś do
wychodzącej najemnicy.
Chłopiec rzucił się z płaczem do matki.
— Moja mamo!... moja mamo!... — wołał, całując po rękach. — Mama taka
chora!
Strona
wyszła.
29
— Majaczy z choroby. To takie planety przychodzą...— odparła staruszka i
Matka, ciągle uśmiechając się, wzruszyła ramionami.
— Zdaje ci się tylko!... Byłam trochę osłabiona, ale wzmocnił mnie ten buljon...
Daj mi pid!
Jaś podał szklankę wody.
— Z jakim to sokiem?... pewnie z porzeczkowym... Dyź! dyź!... gołąbki...
Szklanka z resztą wody upadła na ziemię.
Tymczasem Maciejowa, w pogadance ze stróżem, powiedziała, że pani jej
wpadła w tyfus z głodu, i że w domu niema kawałka chleba. Stróż powtórzył to
jednemu z lokajów, a lokaj służącej paostwa Karolów, ludzi majętnych i miłosiernych.
Paostwo Karolowie nie mogli tego przenieśd, ażeby ktoś mieszkający z nimi pod
jednym dachem, umierał z głodu; złożyli więc naprędce małą radę familijną i
postanowili ratowad biedaków.
Jakoż w parę godzin po odejściu najemnicy, kiedy zrozpaczony Jaś, klęcząc przy
łóżku nieprzytomnej matki, z wielkim płaczem błagał Boga o ratunek, otworzyły się
drzwi i do izdebki ich wszedł jakiś poważny jegomośd ze służącą. Przybysz uspokoił
zdziwionego Jasia, obejrzał i opukał chorą i zapisawszy receptę, oddał ją służącej.
Niedługo przyniesiono obiad dla Jasia i lekarstwa dla chorej. Na drugi dzieo, nieznany
dobroczyoca polecił Maciejowej nie odstępowad od chorej, zjawił się znowu poważny
jegomośd, a potem znowu lekarstwa i jedzenie.
Jaś nie pytał o sprawcę tego wszystkiego, wiedząc, że był nim Bóg, który
wysłuchał sierocą modlitwę. Chod zatem matka była coraz bardziej nieprzytomną,
chłopczyk już się nie martwił.
do chorej, i oto co ujrzał: Matka jego leżała wpół odkryta. Czarne jak węgiel usta jej
były otwarte, ręce gwałtownie wyciągnięte nad głowę i zaciśnięte pięści...
Strona
Maciejowa, zmęczona, spała na kuferku, zwinięta w kłębek. Jaś na palcach zbliżył się
30
Jednego dnia obudził się bardzo wcześnie, zaraz po wschodzie słooca. Stara
Na ten straszny widok Jaś uczuł dziwne ciepło, szum w uszach i, nie wydawszy
Strona
31
jęku, zemdlony upadł na ziemię.
VI. PEWIEN TYP LUDZI UCZCIWYCH
Pan Karol, wysoki, przystojny brunet, średniego wieku, był o tyle majętnym, że
z procentu od kapitałów, pomieszczonych w papierach publicznych, mógł utrzymad
przyzwoicie swoją rodzinę, używad drobnych przyjemności, pomagad ludziom i jeszcze
coś odkładad.
Życie pana Karola, obok żony — ładnej i wesołej blondynki, tudzież dwu synów:
Edzia i Tadzia, którzy już byli w drugiej klasie, — płynęło bardzo spokojnie.
Namiętności nie miał żadnych, jego potrzeby zaś (naturalnie w granicach wygód i
dobrego smaku) były nader skromne.
Jako jednostka moralna, pan Karol był uosobioną miłością. Kochał on rodzinę,
społeczeostwo, naturę i sztukę, a oprócz tego, na szerokiem tle tej ogólnej miłości,
umiał się entuzjazmowad do pojedynczych przedmiotów. W ciągu jednego tygodnia
pragnął założyd wzorowe pismo, następnie gotów był pomóc jakiejś ubogiej rodzinie,
a później — częścią swego majątku przyczynid się do zaprowadzenia kanalizacji w
mieście. Za każdym razem entuzjazm jego szybko wznosił się do wyżyn, a następnie
zwolna opadał. Pan Karol był idealistą, w duszy więc jego toczyła się nieustanna walka
między doskonałemi ideałami a niedoskonałą rzeczywistością.
Dowiedziawszy się o smutnym stanie wdowy, pan Karol pomógł jej
natychmiast, projektując sobie, że musi stanowczo zabezpieczyd jej byt. Lecz że
wdowa umarła, szlachetny dobroczyoca uważał za obowiązek wziąd do swego domu
Jasia.
Jakoż w dzieo śmierci matki, Jaś znalazł się w mieszkaniu nowego opiekuna. I
podczas gdy pan Karol biegał po mieście w sprawie pogrzebu nieboszczki, pani
Strona
nieszczęśliwy chłopczyk znalazł się bez chleba i dachu.
32
W tej chwili wolałby stracid połowę majątku, aniżeli pozwolid na to, ażeby miły i
Karolowa własnoręcznie obszywała surducik Jasia białą taśmą, a synowie jej w swoim
pokoiku układali jego książki, ustawiali kuferek i łóżko.
Gdy Jaś, wraz z całą rodziną dobroczyocy, powrócił z pogrzebu, pan Karol rzekł:
— Moje dziecko! wprawdzie Bóg ciężko cię doświadczył, ale nie opuścił.
Straciłeś kochaną matkę, lecz w nas, tu obecnych, zyskałeś nową rodzinę.
Słysząc to, sierota zasłonił twarz rękami i głośno zaszlochał. Wtedy pan Karol
powstał z fotelu i całując go w głowę, uroczystym głosem przemówił te słowa:
— Jasiu! przyjmuję cię za syna.
Zkolei zbliżyła się pani Karolowa, znowu pocałowała sierotę i powtórzyła za
mężem:
— Jasiu! przyjmuję cię za syna.
Obecni przy tem chłopcy, znowu pokolei przystępowali do Jasia i, całując go w
oba policzki, mówili jeden po drugim:
— Jasiu! przyjmuję cię za brata.
Poruszająca ta scena dziwnie oddziałała na Jasia. Przy pierwszym pocałunku
chciał upaśd do nóg panu Karolowi, przy drugim — doświadczył zdziwienia, a przy
ostatnim — nagle przestał płakad. Serce i płuca skurczyły mu się tak boleśnie, że nie
mógł pochwycid tchu. Każdy następny pocałunek był dla niego szczęściem, które na
istotę ludzką spada z tak wysoka, że może ją rozmiażdżyd.
Dokonawszy ceremonji adoptowania nowego członka rodziny, paostwo
Karolowie spojrzeli na siebie z zachwytem, a ich chłopcy ze zdumieniem. Ponieważ
jednak obaj byli dobrze wychowani, milczeli więc, wierząc, że w ich oczach trafił się
Czuli jednak instynktownie, że między nimi a nowo kreowanym braciszkiem istnieje
wielka różnica. Chod więc żaden z nich nie okazywał drugiemu zbyt wyrafinowanej
Strona
Edzio i Tadzio, jak rodzeni bracia, kłócili się ze sobą, a nawet niekiedy czubili.
33
fakt dobry i uroczysty.
uprzejmości, Jasia odrazu traktowali dziwnie uprzejmie. Przy herbacie, ku wielkiemu
zadowoleniu rodziców, usługiwali mu na wyścigi — a gdy się kładł spad, chcieli go
rozebrad i ułożyli mu rzeczy na stołku, co każdy z nich nawet samemu sobie robił
niechętnie.
Około północy, gdy już paostwo Karolowie zamyślali o spaniu, w pokoju
chłopców rozległ się stłumiony krzyk dziecięcy:
— O mamo! mamo!...
Usłyszawszy to, pani Karolowa wybiegła z sypialni, a pan Karol ze swego
gabinetu. Zetknęli się oboje.
— Kto to wołał?... czy które z naszych dzieci? — spytała niespokojnie pani.
— Nie... To ten... Jaś — odparł mąż.
— Ach! on...
— On także nasz!... — zauważył z dobrotliwym uśmiechem pan Karol.
Pani Karolowa z rozczuleniem spojrzała mężowi w oczy, i objąwszy go rękoma
za szyję, oparła mu na ramieniu piękną główkę i szepnęła:
— Jakiś ty dobry, mój Karolu!... Jakiś ty szlachetny! Dziwna rzecz jednak! Ten
pełen uwielbienia wykrzyknik obudził w sercu pana Karola uczucie lekkiego kłopotu.
Szczerze byłby rad, gdyby mu żona nie wypominała szlachetności. Niesmaczne to
uczucie Karol przypisał zmęczeniu i senności. Kłopot jednak pana Karola zwiększył się
w ciągu dni następnych. Dom jego ciągle był pełen gości, którzy ciekawie
przypatrywali się Jasiowi i pytali o jego historją. Dowiedziawszy się zaś o przyjęciu
sieroty za syna, pod niebiosa wynosili zacnośd pana Karola i jego małżonki.
dzieci! — ostrzegała jakaś krewna.
Pan Karol słuchał, milczał, lecz potniał, szczególniej gdy żona, przed bardziej
zaufanemi osobami, opisywała wzruszającą ceremonją adoptacji.
Strona
— No, ale chyba do udziału w majątku nie przypuścisz go; skrzywdziłbyś własne
34
— Naturalnie, że odda go pan do szkół? — zapytała jedna z dam.
Po upływie paru tygodni odwiedził ich domowy lekarz, który zauważył, że w
pokoju dziecinnym jest za ciasno, i że należy usunąd jednego z chłopców. W pierwszej
chwili pan Karol chciał Edzia przenieśd do garderóbki. Ponieważ jednak była to epoka
egzaminów, a Edzio i Tadzio musieli się razem uczyd, przeniesiono zatem Jasia.
Dla Jasia zmiana lokalu była prawdziwem szczęściem. Odtąd mógł on większą
częśd dnia przepędzad w garderóbce i nie kręcid się między osobami, dla których czuł
wiele szacunku i wdzięczności, lecz których wstydził się i obawiał. Nie umiał siadad na
eleganckich krzesłach, nie umiał chodzid po woskowanej posadzce, często nogi
zaplątywały mu się między, dywanami, niekiedy coś tłukł, a przynajmniej wywracał.
Służba nie wiedziała, jak przemawiad do niego, a on — jak mówid do paostwa
Karolów. Wizyty przestraszały go, przy jedzeniu tracił apetyt. Słowem, biedny sierota,
wśród wszelkich oznak życzliwości, czuł się zgnębionym, nie umiał myśled, onieśmielał
się coraz bardziej i dziczał. Paostwo Karolowie dziwili się niejednokrotnie, że chłopiec
w jego wieku może byd tak roztargnionym i ponurym i że w najdrobniejszej rzeczy
posłużyd się nim niepodobna.
Pewnego dnia przyszedł do pana Karola jego znajomy, człowiek, odznaczający
się ironją i czarnemi poglądami na świat.
— Cóż to! — zawołał gośd — niebo, jak słyszę, obdarzyło cię trzecim synem?
— A tak! — odparł ze słabym uśmiechem pan Karol.
— W mieście mówią, że chłopak ładny i bardzo do ciebie podobny...
Pan Karol zarumienił się z oburzenia.
— Mógłbyś nie powtarzad podobnych bredni! — odezwał się do pesymisty.
nic w tem złego, ale w rozpieszczaniu go niema sensu. Gotów wkoocu zapomnied, że
jest sierotą i że potrzebuje sam dbad o siebie.
— Cóż mam robid? — przerwał pan Karol.
Strona
— Dobre jest miłosierdzie, mój Karolu, byle nie przesadzone. Żeś wziął chłopca,
35
Nastała chwila milczenia; gośd zapalił cygaro i mówił dalej:
— Oddad do rzemiosła! — odparł gośd. — Jeżeli chcesz, zarekomenduję ci
znakomitego krawca...
Idea ta, bez względu na sposób, w jaki ją podano, podobała się panu Karolowi.
Wieczorem rzekł do żony:
— Wiesz, Maniu, że wartoby pomyśled o przyszłości naszego wychowaoca.
— I ja tak sądzę — odpowiedziała pani krótko.
— Jest on biedny, ze sprzedaży po matce zebrało się ledwie kilkadziesiąt rubli...
Z drugiej znowu strony kraj potrzebuje zdolnych rzemieślników...
Pani aż klasnęła w rączki.
— Wyborny projekt! — zawołała.
— Oddamy go — mówił dalej — do uczciwego majstra, zgodzimy nauczyciela,
będziemy w święta przyjmowad u siebie. Chłopiec ukształci się i ogładzi, a gdy
wyrośnie na porządnego człowieka, otworzymy mu warsztat...
— Cudownie!... pysznie!... — potakiwała pani.
— Jak nam miło kiedyś będzie powiedzied sobie, żeśmy społeczeostwu dali
użytecznego członka!...
— Ależ tak!... tak!...
— Tylko... — dodał pan — Jaś jest zbyt młody i musi jeszcze jakiś czas
pomieszkad u nas.
Pani, nie odpowiedziawszy nato, zapytała po chwili:
— Do jakiego rzemiosła oddasz go?
— Do... do krawca myślę.
w tej chwili ceremonją adoptacji. Umilkli jednak oboje i odtąd unikali już rozmowy o
Jasiu.
Strona
jego żony był jedną z najniższych istot na świecie, a pani Karolowa przypomniała sobie
36
Małżonkowie spojrzeli sobie w oczy. Pan Karol wiedział, że krawiec w opinji
Trafiło się w owej epoce, że jakiś dziennik rzucił projekt otworzenia pracowni
rzemieślniczej dla kobiet. Dusza pana Karola, jak bomba, naładowana była gotowością
do ofiar i do nowych szlachetnych czynów. Łatwo pojąd, że artykuł o pracowniach dla
kobiet spełnił funkcją lonta, i że pan Karol wybuchnął. Od owej pory, zacny filantrop o
niczem już nie myślał, tylko o pracowniach dla kobiet. Wszedł natychmiast w stosunki
listowne z podobnemi instytucjami za granicą, po całych dniach pisał ustawę
pracowni, składał wizyty osobom wpływowym i we własnym domu urządzał sesje, na
które schodziło się mnóstwo indywiduów nieznanych, lecz rozumnych i dobro ogólne
miłujących.
Wielka idea tak pochłonęła umysł pana Karola, że nawet nie zmartwił się, gdy
mu doniesiono, iż jeden z jego synów nie dostanie promocji. Usłyszawszy tę
wiadomośd z ust żony, pan Karol wzruszył ramionami i nawzajem doniósł jej, że na
otworzenie pracowni dla kobiet przeznacza dwa tysiące rubli.
W tych czasach, w sercu dobroczyocy zaczęła się reakcja na niekorzyśd Jasia.
Chłopiec już mu się przykrzył. Najprzód dlatego, że pan Karol, myślący o
uszczęśliwieniu trzech miljonów kobiet, nie mógł jednocześnie zajmowad się losem
jednego dzieciaka. Powtóre dlatego, że pani Karolowa nieraz zapytywała: co będzie z
Jasiem?... — przerywając tym sposobem panu Karolowi obmyślanie szerszych planów.
Po trzecie, że widok Jasia był prawdziwym wyrzutem sumienia. Chłopiec ten wiecznie
bał się czegoś, wszystkim ustępował z drogi, wiecznie chciał służyd innym — robił to
bardzo niezręcznie... Pan Karol czuł nieraz wdzięcznośd dla żony, gdy nie widział Jasia
przy obiedzie lub herbacie. Gdy zaś zobaczył go, przychodziła mu na myśl
— Jasiu! przyjmuję cię za brata.
Strona
— Jasiu! przyjmuję cię za syna.
37
nieszczęśliwa ceremonja adoptacji i słowa:
Położenie Jasia było tymczasem rozpaczliwe. Nie robił nic po całych dniach, a z
chłopcami bawid się nie śmiał. Chętnie zgodziłby się czyścid buty swoim „braciszkom",
lecz na to niktby mu nie pozwolił, jako przybranemu synowi. Synowstwo to nie
przeszkadzało jednak, że gdy się zeszło więcej gości do paostwa Karolów, wówczas
pani wyprawiała Jasia do jego pokoiku, gdzie mu przynoszono jedzenie.
Jaś był prawie bliski obłędu. Z dziecinnych lat zostało mu bardzo przykre
wspomnienie domu pana Piotra, którego dziś chłopak żałował. Biegał on tam boso,
lecz biegał, gdzie mu się podobało. Pan Piotr wybił czasem, lecz zato ucałowała go
matka. Miał się też z kim bawid: w najgorszym razie z psami. A tu i psów nie było.
Skutkiem takiego położenia, Jaś stał się chorobliwie drażliwym. To też gdy raz,
przy obiedzie, pani Karolowa postawiła przed nim talerz tak jakoś niezręcznie, że się
wylało trochę rosołu, sierota wybuchnął płaczem.
Niezwykły ten objaw zwrócił uwagę pana Karola, który zawsze miał dobre
serce. Zacny filantrop utulił płaczącego Jasia, skarcił żonę surowem spojrzeniem, a po
skooczonym obiedzie, poszedł na gawędkę do pokoiku swego przybranego „syna", co
już było wypadkiem nadzwyczajnym. Obejrzał pokój, łóżeczko, parę książek
chłopczyny i wreszcie spytał dobrotliwie:
— Nie nudzi ci się?... Cóż robisz, moje dziecko? Chwila milczenia.
— Czasem czytam, a czasem siedzę... — wyszeptał Jaś, spuszczając oczy w
ziemię i owijając na palcu połę żałobnego surducika.
— Tęsknisz jeszcze?... — pytał dalej opiekun.
Jaś nie odpowiedział nic, ale na jego wyrazistej twarzyczce widad było taką
zdolności i chęd do pracy i żeś przytem dobry... Z takich dzieci jak ty, wyrastają ludzie
użyteczni, i ty. będziesz użytecznym pod moim kierunkiem. Pomyślę, żebyś się zaczął
czego uczyd; szkoda tylko, że w tej chwili nie mam czasu... Proszę cię przytem, ażebyś
Strona
— Widzisz, moje dziecko, ja myślę o tobie... o! bardzo myślę. Wiem, że masz
38
boleśd, że aż pan Karol zesmutniał i mimowoli począł się tłomaczyd:
się nie poddawał zmartwieniu i ażebyś w każdej wątpliwości życia uciekał się do mnie,
jak do... jak do przyjaciela. Świat, moje dziecko, jest polem walki, i szczęśliwy ten...
W tej chwili ktoś zadzwonił. Pan Karol zerwał się i wybiegł, nie dokooczywszy
swej mówki. Biedny Jaś nigdy się już nie dowiedział, kto jest szczęśliwy na tym
świecie.
Z powodu braku nowych wrażeo, chłopczyna począł marzyd i tonąd we
wspomnieniach. Niekiedy, szczególniej o szarej godzinie, przymykał oczy i wyobrażał
sobie, że jest jeszcze na wsi, w pokoiku matki, u pana Anzelma. Zdawało mu się, że
przez otwarte okno wieje ciepły wiatr i szeleści wśród gałązek winogradu. To znowu,
że w kącie siedzi jeden z dwu kotków i, oblizując łapę, mruczy pacierz. Za chwilę
odległy gwar uliczny przenosił go do Warszawy, i wówczas Jaś marzył, że słyszy klekot
maszyny, czuje na twarzy ciepło lampy, i że matka siedzi o krok od niego.
— Gdybym tylko otworzył oczy — myślał Jaś — zarazbym ją zobaczył. Ale nie
chcę, bo mi się nie podoba, i wolę siedzied z zamkniętemi oczyma!...
Niekiedy jednak na mgnienie otwierał oczy. Wówczas widział światło w
mieszkaniach naprzeciw, a na ciemnej ścianie swego pokoju czarne kontury
okiennych ram, podobnych do krzyża, a raczej do dwu krzyżów. Wtedy niewiadomo
skąd przychodziły mu słowa: „Kogo Pan Bóg kocha, krzyżyki mu daje..."
— Krzyżyki!... krzyżyki!...— myślał! Jaś, i czekał na matkę. Zdawało mu się, że
już idzie po schodach... Idzie minutę...
dwie... kwadrans... Widad, że schody urosły, bo takie są długie, jak stąd do
O matko! dlaczego idziesz tak powoli?... o matko! śpiesz się i wyrwij syna z sieci
szaleostwa, które go otacza ze wszystkich stron!...
Strona
upajał się szelestem jej sukni i cichem stąpaniem.
39
nieba, aż matka przejśd ich nie może... Jaś jednak czekał cierpliwie, a tymczasem
Niekiedy gorączkowe dumania sieroty przerywało gwałtowne wejście lokaja i
wyrazy:
— Na herbatę!...
Wówczas Jaś wstawał i szedł powoli, noga za nogą, wyobrażając sobie, że gdy
wejdzie do jadalnego pokoju, zastanie Antosię, Józia, Manię, że zobaczy jowjalną
twarz pana Anzelma i usłyszy jego gruby śmiech, że matka każe mu usiąśd na
wysokiem jak drabina krzesełku i poda zwykłą filiżankę leciutkiej herbaty z mlekiem...
Z takiemi marzeniami opuszczał Jaś swój ciemny pokoik. Nagle zalały go potoki
światła, i ujrzał, zamiast matki, piękną i surową panią Karolowę, a zamiast Anzelma —
pana Karola, na którego dystyngowanej twarzy miejsce rubasznego uśmiechu
szlachcica zajmował wyraz miłości, ogarniającej cały świat, skoncentrowanej obecnie
na trzech miljonach kobiet, dla których chciał otworzyd pracownią.
Gdy Jaś zobaczył to, zatoczył się jak pijany.
O matko! śpiesz się, bo duch twego syna zbyt często zrywa z rzeczywistością, a
Strona
40
wkoocu — może zerwad z ciałem!
VII. ZMIANA LOSU
Nadeszły wakacje, a chociaż Tadzio z trudnością, Edzio zaś prawie cudem dostał
promocją do trzeciej klasy, z tem wszystkiem w uroczysty dzieo zakooczenia
szkolnego roku czekała ich w domu niespodzianka.
Gdy chłopcy wrócili ze szkoły i okazali rodzicom cenzury, matka uroniła parę łez
radości, a ojciec, ozdobiwszy oblicze dobrotliwym uśmiechem, rzekł do nich:
— Moje dzieci! Wiecie o tem, że nauka uzacnia człowieka. Wiecie też, że szkoła
jest obrazem życia, i że kto za młodu wypełnia gorliwie swoje obowiązki, stanie się
zczasem dobrym obywatelem kraju. Nauka i sumienne wypełnianie obowiązków robią
człowieka szczęśliwym — i wy też zapewne czujecie w tej chwili w młodych waszych
sercach, słodkie zadowolenie...
— O tak jest, proszę ojca! — wykrzyknął Edzio, przyzwyczajony do
ceremonjalnych mówek swego życiodawcy.
— Tak jest!... — powtórzył za nim Tadzio, który, jako młodszy, nie umiał w tym
wypadku przyoblec się w należytą powagę i z wielką ciekawością zaglądał do drugiego
pokoju.
— Wiem — ciągnął dalej pan Karol — że obraziłbym was jakąś materjalną
nagrodą za naukę i cnotę... Wszak prawda?...
— O tak, ojcze!... — zawołał znowu Edzio.
— Tak! tak!... — powtórzył za nim Tadzio, niecierpliwie oczekując na
mnie i matce sprawiły wasze promocje, postanowiliśmy dad wam małe upominki...
Strona
— Z tem wszystkiem — prawił dalej pan Karol — wzamian za przyjemnośd, jaką
41
zakooczenie mowy.
Teraz nawet Edzio zarumienił się jak wisienka, a Tadzio klasnął w ręce.
Tymczasem ojciec wyniósł z drugiego pokoju prześliczny trzykołowy welocyped i fuzją,
która strzelała z kapiszonów.
Reszta niezupełnie naturalnej powagi opuściła chłopców. Edzio rzucił się ojcu
na szyję, Tadzio najprzód złapał fuzją, potem ucałował matkę, później —
odciągnąwszy kurek, podziękował ojcu, a nareszcie — chciał usiąśd na welocypedzie,
który nieszczęściem był już zajęty przez Edzia.
Pan Karol czuł wielką chęd do wypowiedzenia jeszcze kilku kształcących uwag.
Chłopcy jednak już go nie słuchali: zaczęli jeździd po wszystkich pokojach, strzelad i
śmiad się tak wesoło, że aż Jaś wyszedł ze swego pokoiku i, stanąwszy za fotelem,
pożerał wzrokiem ich piękne zabawki. Przypomniał on sobie, że i jemu matka dawała
kiedyś podarunki: raz bęben, drugi raz papierowego konia na kółkach, trzeci raz
blaszaną trąbkę... Wprawdzie wszystkie te cacka, razem wzięte, nie warte były
welocypeda albo fuzji, a jednak...
o jakże pragnął, aby się chod we śnie wróciły i owe czasy, i ubogie cacka, i ich
kochana dawczyni!
Chłopcy tymczasem, nie zważając na smutnego Jasia, jeździli, strzelali i
krzyczeli, zapomniawszy o tem, że są już przecie trzecioklasistami, a nadewszystko
synami ojca, który sieroty w dom przyjmował, myślał ó szczęściu całego
społeczeostwa i tak budujące mowy prawił im przy każdej sposobności!
Niepomiarkowana wesołośd ich nie podobała się panu Karolowi. Wziął on żonę
do drugiego pokoju i rzekł do niej z odcieniem łagodnej goryczy:
— Ależ, Karolu!... Ależ to byd nie może!... Oni cię zawsze rozumieją... Oni są
rozwinięci nad wiek! Czy nie dostrzegłeś, z jaką uwagą słuchał cię Edzio?... Ten
chłopiec każdy twój wyraz pochłaniał... — mówiła pani Karolowa z wielkim zapałem.
Strona
nich?...
42
— Obawiam się, droga, że chłopcy nasi nie zrozumieli tego, co mówiłem do
Zadumane czoło męża trochę wypogodziło się.
— Zdaje mi się jednak, — wtrącił — że w przyzwoitej zresztą ich zabawie widzę
jakiś odcieo lekkomyślności...
— Zbyt surowym jesteś, mój drogi!... — zawołała pani. — Oni tym sposobem
chcą ci okazad swoje przywiązanie i wdzięcznośd...
Pan Karol zupełnie uspokoił się i poszedł do swego gabinetu, aby tam, zdała od
zgiełku, rozmyślad nad ustawą pracowni dla kobiet, które to zajęcie zaczęło go już
trochę nudzid. Pani tymczasem, odwoławszy chłopców na stronę, miała z nimi długą
konferencją.
Tego samego dnia, po obiedzie, na którym Jaś znalazł się przy ogólnym stole, a
każdy z chłopców dostał po pół kieliszka węgierskiego wina — na intencją promocji,
— miał miejsce dosyd szczególny wypadek. W chwili, gdy wszyscy mieli wstawad od
stołu, pani Karolowa spojrzała wymownie na synów, Edzio trącił Tadzia kolanem,
Tadzio Edzia kułakiem, — poczem obaj stanęli przed ojcem, z bardzo uroczystemi
minami.
— Mamy wielką prośbę do ojca... — odezwał się Edzio.
— Chcielibyśmy uczyd Jasia... — zawołał prędko Tadzio.
— Ależ nie tak!... — zgromił go Edzio — ja będę mówił... Chcielibyśmy, żeby Jaś
bawił się z nami...
— Właśnie, żeby się bawił!... — przerwał Tadzio.
— Pozwólże mówid mnie!... — upomniał go znowu Edzio. — Chcielibyśmy uczyd
zaś pan Karol zabrał głos:
Strona
Pani Karolowa spojrzała na męża z triumfującym uśmiechem, — rozrzewniony
43
Jasia, a jeżeli będzie pilny, bawid się z nim...
— Bardzo się cieszę, moje dzieci, że macie tak szlachetne popędy. Owszem,
uczcie waszego młodego przyjaciela, tym bowiem sposobem od wczesnego wieku
przyzwyczaicie się służyd bliźnim!
— A co, czy nie zrozumieli cię?... — szepnęła pani, nachylając się do małżonka.
Pan Karol z uczuciem pocałował ją w rękę.
Edzio zbliżył się do zdziwionego i przestraszonego Jasia i rzekł:
— Dziś dajemy ci jeszcze wakacje, a jutro zabierzemy się do lekcyj. Jak się
będziesz dobrze uczył, pozwolimy ci jeździd na welocypedzie, albo strzelad z fuzji. Co
ci się podoba!
Ponieważ niedługo potem pan Karol ze swoimi nad wiek rozwiniętymi synami
poszedł do znajomych z wizytą, Jaś więc znowu został sam. Był on olśniony, lecz
zarazem i zakłopotany. Cieszyło go to, że odtąd będzie miał rówieśników, że będzie
się z nimi bawił i rozmawiał. Drżał na myśl, że strzeli z fuzji i upajał się nadzieją jazdy
na welocypedzie. Pytał też ciekawie: czego mnie oni będę uczyd? — i zgóry cieszył się
pochwałami za pilnośd. Może i paostwo Karolowie, widząc jego pracę i grzecznośd,
pogłaszczą go kiedy, a może i ucałują, tak serdecznie, jak ta, która go od kilku miesięcy
opuściła. Trzeba bowiem wiedzied, że Jaś miewał czasami dziwne pragnienia: oto
chciał kiedy przyjśd znienacka do pani Karolowej, położyd głowę na jej kolanach i
ucałowad jej suknią. Gdyby zamknął oczy, gdyby uczuł jej delikatne ręce na swojem
czole i włosach, wówczas zdawałoby mu się, że wróciła do niego na chwilę matka,
którą często widywał, lecz nigdy nie mógł dotknąd spragnionemi ustami. Miał on
wprawdzie wszystkie wygody: pokoik cieplejszy i jedzenie lepsze, lecz brakło mu
mógł on zrozumied: skąd dwaj chłopcy tak nagle zapragnęli zająd się jego nauką?...
Zdawało mu się, że w obietnicach Edzia i Tadzia brzmiał ten sam ton, podobny do
zgrzytu piasku na szybie, jaki słyszał kiedyś w wyrazach:
Strona
Z drugiej jednak strony, na dnie pięknych nadziei, Jaś czuł jakiś niesmak. Nie
44
znajomej twarzy, głosu, pieszczot...
— Jasiu! przyjmuję cię za syna... Jasiu! przyjmuję cię za brata...
Jego sieroctwo sprawiło, że mimo wiedzy i woli stał się podejrzliwym, i że
bardziej, niż kiedyś brutalnego gniewu pana Piotra, lękał się obietnic wszystkich
członków tej miłosiernej rodziny.
Niebawem dostał się Jaś w ręce nowych opiekunów i nauczycieli. Chłopcy,
według wskazówek ojca, podzielili się pracą: Tadzio uczył go czytad i pisad, Edzio
arytmetyki i geografji. Od wykładów podobnych niech Bóg wszystkie dzieci zachowa!
Edzio kształcił Jasia w ułamkach, lecz ponieważ sam ich dobrze nie umiał,
biedny więc jego uczeo z nudnych tych prelekcyj zapamiętał dwa tylko twierdzenia:
pierwsze — że jest głupi, a drugie — że jest osioł. Tadzio znowu, widząc, że jego
wychowaniec w warunkach zwykłych czyta lepiej od niego, wpadł na oryginalny
pomysł i kazał uczniowi swemu czytad z książki, przewróconej do góry nogami!...
Pani Karolowa przypatrywała się niekiedy tym pedagogicznym dwiczeniom, lecz
uważając je za zabawkę, śmiała się z nich i taiła je przed mężem. Już to wogóle Jaś nie
cieszył się jej względami!
Znudziwszy się wykładem arytmetyki i czytaniem, obaj chłopcy zarzucili je i
wzięli się do łaciny. Zadawali Jasiowi do wyuczenia się napamięd całą deklinacją, albo
kilkanaście i kilkadziesiąt słówek odrazu. Nie dośd na tem: chcieli, aby się wyuczał ich
w ciągu pół godziny.
Pan Karol tymczasem w ciszy gabinetu pracował nad ustawą warsztatów
kobiecych, a pani Karolowa mówiła do chłopców z uśmiechem.
— Nie męczcie się tak, moje dzieci, przecież to wakacje!...
Wtedy pani Karolowa, głaszcząc nad wiek rozwiniętego synka, myślała;
— Jacy oni podobni do ojca!... On wyznaje takie same zasady!
Strona
młodym wieku nie przyzwyczai się do pracy?...
45
— Musimy, mamo! — odpowiadał wtedy Edzio. — Cóż z niego będzie, jeżeli w
Nie poprzestając na nauce, młodzi nauczyciele stosowali jeszcze do swego
wychowaoca środki represyjne. Zrobili mu dziennik i zapisywali w nim bardzo
szczegółowo: jak się sprawował, jak się uczył, czy był pilny i ile opuścił lekcyj?... U dołu
każdodziennego raportu podpisywali się obaj własnoręcznie.
Pewnego
razu,
młodzi
pedagogowie,
wyczerpawszy
„wszelkie
środki
łagodności", poszli do matki z prośbą, aby Jasiowi nie dała obiadu za lenistwo. Prośba
ta nie podobała się pani Karolowej. W łagodny, lecz stanowczy sposób upomniała
ona chłopców, aby się z Jasiem mniej surowo obchodzili, i odebrała im przy tej
sposobności pewną „oślą czapkę", którą Jaś prawie ciągle nosił na głowie.
Innego dnia, pan Karol, już zupełnie znudziwszy się ustawą pracowni kobiecych,
zapytał swoich chłopców:
— No, moje dzieci, jakże się tam popisuje wasz uczeo? Chłopcy podali mu
dziennik. Pan Karol przejrzał go i zapytał w obecności Jasia:
— Cóż to znaczy?... widzę tu same złe stopnie.
— Ha! cóż robid, proszę ojca, kiedy się źle uczy... — odparł Edzio.
— Czy nie ma zdolności?
— I zdolności nie ma, i trochę nie chce... Słysząc to, Jaś oblał się ponsem.
— Czy to prawda, Jasiu? — zwrócił się do niego pan Karol.
Jaś milczał, spuściwszy oczy; wyręczyła go jednak pani Karolowa, mówiąc:
— Oni nad nim bardzo wiele pracują, sama to widzę!... Ponieważ zaś są złe
rezultaty, musi mied zatem niewielką ochotę do książki.
Jaś wpił sobie paznogcie w ręce i pierwszy raz w życiu uczuł to, co ludzie dorośli
— Mój Jasiu! zrobiłeś mi wielką przykrośd. Przypuszczam, że nie masz zdolności,
lecz obok tego widzę ze smutkiem, że brakuje ci ochoty. Ponieważ zaś każdy czyn
Strona
wyraz twarzy, mówił spokojnie i sucho:
46
nazywają: brakiem szacunku dla starszych. Pan Karol tymczasem, przybrawszy surowy
niedobry musi byd zmazany przez pokutę, my więc jutro wyjedziemy na parę dni na
wieś, a ty zostaniesz w domu!
Na drugi dzieo paostwo -Karolowie wyjechali na wieś wraz z dziedmi, a Jaś
został sam. Nowe wrażenia dostarczyły mu obfitego materjału do medytacyj.
Zrozumiał dwie rzeczy: najprzód tę, że nauka udzielana mu przez chłopców,
była złośliwem udręczeniem — a powtóre tę, że pan Karol postąpił z nim
niesprawiedliwie. Jaś przecie uczył się kiedyś arytmetyki i pojmował ją doskonale;
łatwo też domyślił się, że Edzio nie musiał byd tęgi w ułamkach. Uczył się także czytad,
lecz nigdy nie słyszał, aby ktoś posługiwał się książką, przewróconą do góry nogami.
Uczył się wreszcie obcych języków, lecz nie tak jak łaciny.
Przypomniał on sobie, w jaki sposób matka zaznajamiała go z francuskiemi
wyrazami. Ile razy wyszli na spacer, i Jaś zobaczył nowy przedmiot, wówczas matka
tłomaczyła mu jego znaczenie, opowiadała mnóstwo ciekawych szczegółów i wkoocu
nazywała przedmiot ten po francusku. Tym sposobem, bez wysiłku, wśród zabawy,
chłopiec wyuczył się mnóstwa obcych wyrazów. Umiał on nazwad: niebo, obłoki,
ptaki, staw, młyn, ryby, łąkę i zwierzęta, które się na niej pasły. Wkrótce też począł
układad małe zdania.
Odtąd, ile razy spojrzał na znany przedmiot, przychodziło mu zaraz na myśl jego
francuskie nazwisko, gdy zaś usłyszał wyraz, wnet przypomniał sobie zapach siana,
klekot młyna, ryby, wyskakujące nad powierzchnią wody, szelest trzcin na stawie,
słowem, całą piękną wiejską naturę. Nudna zwykle nauka słówek dla niego była
przyjemną i podniecającą rozrywką; nie dziw też, że uczył się chętnie.
postąpid naprzód i w której nieustannie brzydkie sowy i nietoperze uderzały go w
głowę, wrzeszcząc: mądrośd — sapientia, bocian — ciconia, okręt — navis, rocznik —
Strona
umyśle Jasia była ona podobna do strasznej jaskini, wśród której ani kroku nie mógł
47
Obok tego łatwego i poetycznego wykładu, jakże ponuro wyglądała łacina! W
annalis!... Nad tą obmierzłą czeredą unosiły się jeszcze dwa smoki: pierwsza i druga
deklinacja, których nie mógł ani zrozumied, ani zapamiętad.
I otóż zato, że czuł wstręt do straszydeł, które wypuścili na niego rówieśnicy,
zato, że się nie chciał błąkad wśród ciemności, — pan Karol nie wziął go na wieś,
zabraniał mu patrzed na niebo, wody i lasy, upajad się powietrzem dziecinnych lat. A
któż wie, może w niejednem z polnych ptaków, które tak stroniły od miasta, Jaś
poznałby dawnego przyjaciela? Kto wie, czy w czasie wieczornej przechadzki ciepły
wiatr nie przyniósłby mu dawno już niesłyszanych wyrazów: „Jasiu!... Jasiu!... wracaj
do domu, bo się zaziębisz..."
A dziś, gdzie ten dom i gdzie ta, która go tak niespokojnie wzywała?...
Wyjazd paostwa Karolów obudził w sercu Jasia niepokonaną tęsknotę do wsi.
Zapragnął jeszcze raz zobaczyd szare stodoły, kryte słomą, dwór, wyglądający z poza
ciemno-zielonych liści, a wkoocu Antosię, pana Anzelma i całą ich rodzinę. Zdawało
mu się, że po śmierci matki, oni jedni pozostali tylko na tym świecie. Przypomniał
sobie rozstajne drogi, rozwaloną kapliczkę i pożegnanie pana Anzelma. Wszakże od
tych rzeczy nawet rok nie upłynął!
Myśli te obudziły w nim, jak na jego wiek, bardzo dziwne postanowienie, i otóż
— zapragnął do pana Anzelma napisad list. Pamiętał nazwisko poczty, z której pan
Anzelm odbierał pisma, i wiedział, że przy bramie ich kamienicy wisiała pocztowa
skrzynka. Dwu tych szczegółów było dla niego dosyd. Wziął więc papier, polinjował go
i zaczął: „Kochany panie. „Mama chciała pisad do pana, ale już umarła..."
Przeczytawszy te wyrazy, rzucił pióro i zalał się rzewnemi łzami. „Już umarła!..."
litery niejednokrotnie rozpływały się we łzach. Wreszcie, po kilku dniach, rzucił
zaadresowany list do skrzynki, a wkrótce potem przechodzący przez pocztę, w szafce
Strona
Odtąd po kilka razy zasiadał do rozpoczętego listu, na którym duże i nieforemne
48
Jakie straszne słowo, i to on sam je napisał!...
nieopłaconych korespondencyj, widzied mogli między innemi adres, pisany ręką
dziecinną:
„Do rąk własnych wielmożnego i kochanego pana Anzelma... w Wólce, żeby
prędko doszedł."
Zabawny ten adres był mimo to dokładnym; na nieszczęście jednak, na kopercie
nie było marki!... List musiał przepaśd, chod kto wie, czy od niego nie zależała
przyszłośd, a nawet życie Jasia.
Gdy rodzina filantropa wróciła ze wsi, pan Karol dostrzegł w Jasiu zmianę.
Chłopiec patrzył na wszystkich śmiało, lecz ponuro. Gdy Edzio i Tadzio zaczęli
opowiadad mu o konnej jeździe, pływaniu czółnem i wdrapywaniu się na drzewa,
przerwał im, mówiąc:
— Znam ja to lepiej od was!
I wyszedł, nie wysłuchawszy kooca ich opowiadao. Nadomiar złego do książki
siadał niechętnie, a gdy mu improwizowani nauczyciele wyrzucali lenistwo,
odpowiadał:
— Żebym ja was tak uczył, wypędzilibyście mnie z domu!...
Zdarza się, że robak, schwytany przez dziecko, traci na chwilę przytomnośd i
zachowuje się tak, jak rzecz martwa. Dopiero gdy go wsadzą na szpilkę, poczyna się
wid i usiłuje kąsad. Jaś już się wił. Słabszy charakter w jego położeniu uległby i do
śmierci pozostał zabawką dzieci i dorosłych; Jaś nie uległ, i to go zgubiło. Pan Karol
bowiem, widząc nieustanne rozdrażnienie sieroty i grzecznośd swoich synów, posądził
Jasia o złośliwośd.
— Tak zawsze bywa z cudzem pisklęciem!... — odparła żona, całując męża w
zadumane czoło.
Strona
umie tego ocenid i, jak uważam, nie lubi ani nas, ani naszych dzieci.
49
— Tyle miałem sympatji dla tego chłopca — mówił raz do żony — ale on nie
Wkrótce pan Karol znowu zapomniał o sierocie, a nawet o ustawie pracowni dla
kobiet. W tym czasie bowiem, ruchliwy i wiecznie na usługi społeczeostwu oddany
umysł jego zajął się kwestją budowania blaszanych śmietników dla miasta. Odtąd pan
Karol począł naradzad się z technikami, blacharzami, kołodziejami — i ze swych
nowych marzeo ocknął się nie prędzej, aż w domu wybuchnął skandal.
Pewnego dnia, Jaś, jak zwykle, w pokoju chłopców uczył się łaciny i, jak zwykle,
nauka szła mu niesporo.
Napozór był on sam, właściwie jednak było ich dwóch: to jest on i welocyped,
który stał pod piecem. Ile razy chciał Jaś skupid uwagę nad książką, tyle razy
przeszkadzał mu niepoczciwy jego towarzysz. Zdawało się Jasiowi, że welocyped to
rusza kółkiem, to pochyla się, jak pijany, to znowu ma taką minę, jakby się oglądał i
dawał mu znaki. Gdy Jaś położył książkę, welocyped stał spokojnie jak trusia, lecz gdy
znowu wziął się do roboty, welocyped znowu rozpoczynał figle, niekiedy bardzo
pocieszne. Widocznie kusił chłopca.
Ponieważ pantominy te zniecierpliwiły Jasia, zbliżył się więc do sprytnej
maszynki i począł ją oglądad. Potem wsiadł na nią i... ostrożnie przejechał po pokoju.
W chwili, gdy jeździec i koo zawrócili się zpowrotem do pieca, skrzypnęły drzwi,
i do pokoju wpadli obaj chłopcy.
— Czy widzisz?... — krzyknął do brata rozgniewany Edzio. — On jeździ, zamiast
się uczyd!...
— Złaź zaraz, ty ośle... — zawołał Tadzio i, porwawszy Jasia za ramiona,
gwałtownie pochylił go wtył.
Rozpoczęła się krótka, lecz gwałtowna walka, w ciągu której Jasiowi krew
popłynęła z nosa, a obaj chłopcy mieli popodbijane oczy. Na odgłos bitwy wpadła do
Strona
machnął tak nieszczęśliwie ręką, że uderzył Tadzia w twarz.
50
Szarpnięcie było tak bolesne, że Jasiowi świeczki stanęły w oczach. Broniąc się,
pokoju pani Karolowa, przed którą Edzio i Tadzio usprawiedliwili się bardzo prędko,
oskarżając Jasia, że ich zbił pięściami i powydzierał im włosy z głowy.
Pani Karolowa znalazła się przy tej sposobności jak lwica w obronie lwiątek.
Nozdrza się jej rozdęły, oczy zaszły łzami... Nie pytając o powód kłótni, ani patrząc na
nos Jasia, krzyknęła drżącym z gniewu głosem:
— Precz mi stąd!... nie godzien jesteś bawid się z memi dziedmi,
niewdzięczniku!...
Wzburzony Jaś pobiegł do swego pokoiku i upadł tam na łóżko. Niedługo
usłyszał nowy hałas: to synowie i matka oskarżali go przed panem Karolem. Biedny
chłopiec był już przygotowany na plagi; szczęściem, wkrótce wszystko ucichło.
Upłynęła godzina jedna i druga. Gniew Jasia ochłonął, lecz zato wrócił niepokój.
— Co oni myślą robid ze mną?... — szeptał przerażony.
Nadeszła pora obiadowa, i milczący lokaj przyniósł Jasiowi do pokoju jedzenie;
lecz chłopiec niczego nie dotknął, myśląc ciągle: co z nim będzie?...
Po upływie dwudziestu czterech godzin, służący wezwał Jasia do gabinetu pana.
Sierota zastał pana Karola, jego żonę, obu synów, a na biurku mały model blaszanego
śmietnika, nad którym obecnie pracował filantrop.
— Jasiu! — zaczął pan Karol bez żadnej oznaki gniewu. — Przyjąłem cię do
domu, w nadziei, że potrafisz byd wdzięcznym, a przynajmniej znośnym. Ty jednak
byłeś skrytym, upartym, leniwym, nie okazywałeś nam żadnego przywiązania, a w
dodatku, wczoraj skrzywdziłeś moich synów. Ponieważ w społeczeostwie złe postępki
nie mogą byd przepuszczane bezkarnie i ponieważ sprawiedliwośd wymaga
— A teraz, kiedy sprawiedliwośd została wymierzona, my przebaczamy ci
wszystko złe, któreś nam wyrządził... Tadziu, podaj rękę Jasiowi!
Strona
domu. Pójdziesz do rzemiosła!... Jaś stał nieporuszony; pan Karol mówił dalej:
51
przedewszystkiem usunięcia przyczyn złego, jestem więc zmuszony oddalid cię z mego
— Ojcze! — odezwał się w tej chwili Edzio — mój brat nie może podawad ręki
temu, który go uderzył w twarz!...
Na te słowa, myślące oblicze pana Karola rozjaśniło się. Rzekł więc:
— Moje dzieci! Jakkolwiek zawziętośd jest wadą, cieszę się jednak, że umiecie
szanowad swoją godnośd...
I powiedziawszy to, znakomity filantrop spojrzał najprzód na swoich synów,
potem na model śmietnika, a wreszcie pocałował żonę w rękę i szepnął jej do ucha:
— Jest to jeden z piękniejszych dni w mojem życiu!...
W parę godzin potem wezwano Jasia powtórnie do gabinetu. Sierota zobaczył
pana Karola na fotelu, a przy drzwiach jakiegoś człeczynę z czerwonym nosem.
— Jasiu — rzekł pan Karol — oto jest twój nowy opiekun, który cię dziś weźmie
do siebie. Upakuj rzeczy.
Gdy Jaś wrócił do pokoju, nieznajomy udał się za nim i biorąc poufale chłopca
za klapę surducika, zapytał: — Ten surdut to chyba nie w Warszawie robiony?...
— W Warszawie, panie!... — odparł Jaś bojaźliwie.
— Jak się pouczysz u mnie, mój mały, ze sześd lat, to będziesz lepsze robił!... —
mruknął nieznajomy opiekun, który był krawcem.
Pożegnanie sieroty z panem Karolem i jego żoną było oziębłe. Gdy Jaś wyszedł
już na schody, wybiegła za nim stara kucharka i wsuwając mu w kieszeo kilka
dziesiątek, szepnęła:
— Bywaj zdrów, moje dziecko!... Może się ludzie lepiej na tobie poznają.
Jaś, który nigdy nie rozmawiał z tą kobietą, spojrzał na nią zdziwiony.
Jaś rozpłakał się i pocałował ją w rękę. Z ust tej kobiety pierwszy raz dopiero
usłyszał serdeczne słowo w domu grzecznych, moralnych i miłosiernych marjonetek.
Strona
sierota!...
52
— Tak! tak! — mówiła dalej. — Dobre z ciebie dziecko i zdatne, tylko zwyczajnie
Strona
53
VIII. NOWY PRZYJACIEL
Pan Kalasanty Durski, majster krawieckiego kunsztu, mieszkał w okolicach
Starego Miasta, gdzie w pewnej kamienicy na dole posiadał sklep z żoną, a na
drugiem piętrze warsztat z odpowiednią liczbą chłopców i czeladników. Był to człek
starej daty; nosił na grzbiecie surdut z długim stanem, a pod czerwonym nosem wąsy,
które skutkiem podgolenia przypominały wycior do cybuchów. Grywał przytem
niekiedy na basetli i miłował swoją rodzinę, tudzież krajowe trunki.
Z takim opiekunem szedł Jaś na nowe mieszkanie, a chod droga była niewielka,
zjadła im jednak dużo czasu. Na każdej ulicy pan Durski zostawiał Jasia na flizach, a
sam „wstępował za interesem." Chłopiec dostrzegł, że interesa te zawsze przypadały
w cukierni lub bawarji i że musiały iśd dobrze, ponieważ pan Kalasanty stawał się
coraz rzeźwiejszym.
Nareszcie opiekun i wychowaniec dosięgli „magazynu ubiorów męskich", w
którym znaleźli chudego i zaspanego chłopca, imieniem Jędruś, i bardzo otyłą damę
— samą panią Durską. Wobec damy tej Jaś złożył ukłon, a pan Kalasanty, stanąwszy
na rozkraczonych nogach, zawołał:
— A co! szanuję nas ludzie!... Oto jest — mówił, wskazując na Jasia — ten
chłopak, co nam go dali w opiekę. Tamci go, panie, wzięli, ale że był niewdzięcznik,
uparty i kawalerów trochę w zęby poszturgiwał, więc go, panie, oddali do mnie, do
Durskiego!... U mnie, panie, czysty dom poprawy... Wszystkich łajdaków mi oddają z
całego świata! Cóż ty na to, Franiu?...
— Powiadam ci, Franiu, że to chłopak z edukacją, tylko trochę łajdak, i dlatego
do mnie go oddali... do Durskiego! Ale jak ja mu, panie, przyfastryguję kilka rzemieni
Strona
mu głowę dogóry, uszczypnął w policzek i mówił dalej podniesionym głosem:
54
Otyła dama bacznie przypatrywała się Jasiowi. Widząc to, pan Kalasanty zadarł
pod sprzączkę, to wyrośnie z niego anioł... jak Jędruś!... Daj-no, Franiu, złotówkę,
muszę iśd do miasta.
— Przecieżeś dopiero wrócił z miasta... — odparła dama niechętnie. —
Poszedłbyś lepiej na górę, bo tam stają na łbach...
— A ja poco na górę?... — oburzył się majster. — A od czego ja trzymam
Panewkę?... A kto będzie za interesami chodził?... Daj, Franiu, złotówkę!...
Pyzata i jakby nalana twarz damy ożywiła się.
— Patrzcie go ś m i r u s a, on mi tu będzie interesami zawracał!... — krzyknęła
dama. — Nie dam nic... siedź w domu!... Nie bój się, nie zbankretują bawarje, jak dziś
nie pójdziesz.
— Jakie znów bawarje?... Muszę przejśd po dłużnikach, bo mi pieniądze
przepadną. Dajże chod dwadzieścia groszy.
Dama, znudzona, wydobyła z kantorka dużą dziesiątkę i doręczyła ją mężowi,
który wyszedł ze sklepu, mrucząc:
— Każdy umie brad na kredyt, a za pieniędzmi sam lataj!...
— Jędruś!... — rzekła majstrowa do chudego chłopca — a wyjrzyj-no oknem,
gdzie pan poszedł?...
Chłopak stanął przy szybie i, popatrzywszy jakiś czas, parsknął śmiechem.
— Co tam znowu!... — zapytała dama.
— A bo, proszę pani majstrowej, pan majster pokazuje, że mi da kopsa! —
odparł chłopak, zatykając rękami usta.
— A gdzie poszedł?
kościoła, jak na bawarje, toby go żywcem do nieba wzięli...
Skooczywszy te sentencje, ziewnęła, zamyśliła się, a potem zawołała na
chłopca:
Strona
— Śmirus!.. wałkoo!... — lamentowała dama. — Żeby on tak często chodził do
55
— Jużci, że do dziurki!... Tam teraz przywieźli świeże piwo.
— Jędrek!...
— Słucham pani majstrowej!...
— A skocz-no po kufelek piwa i rachuj który, bo oni nas zawsze okpiwają.
Gdy chłopiec przyniósł piwo, pani majstrowa wypiła je duszkiem, i zamknąwszy
oczy, przesiedziała tak z pół godziny. Potem zaś, zwróciwszy się do Jasia, mówiła
zwolna:
— Tak! tak! mój kawalerze... chod masz edukacją, oddali cię do rzemiosła. Ze
mną było to samo: mogłam wyjśd za urzędnika, a wyszłam za krawca... Siedzę też
teraz za kontuarem i świecę ludziom oczami... Tak to, tak!... Jędruś!...
— Słucham pani majstrowej!... — odparł drzemiący chłopak.
— Skocz-no po kufelek piwa!... A który to idzie?...
— Dziewiąty, proszę pani majstrowej.
— Jak to dziewiąty?... liczyłam przecież po szybach, i jeszcze mi jedna została.
— Ale dziewiąty, proszę pani majstrowej!... — twierdził zuchwale chłopak, chod
w tej chwili miał bardzo czerwone uszy i ponure wejrzenie.
Do takiego to majstra wszedł Jaś „na poprawę." Z początku trzymano go w
sklepie, później jeden dzieo siedział w sklepie, drugi na górze w warsztacie. Głównem
zajęciem jego było chodzenie za sprawunkami i odnoszenie posyłek. Niekiedy kazano
mu przyszywad metalowe guziki do tej części ubrania, którą brzydzili się sankiuloci;
niekiedy polecano bawid dzieci, których paostwo Durscy mieli dwoje. Że zaś jedno z
nich nazywało się Jasiem, naszego więc małego przyjaciela dla odróżnienia nazwanoJaśkiem.
składali razem i kupowali wódkę i bułki, a ponieważ Jaś nie chciał pid wódki,
terminatorzy znienawidzili go „za ambitnośd."
Strona
majster, zamiast śniadania, dawał chłopcom po sześd groszy. Chłopcy pieniądze te
56
Sierota prędko zniechęcił do siebie całe otoczenie. Według zwyczaju, pan
Znacznie gorsze było to, że nie lubiła go majstrowa. Wszyscy chłopcy, za obiady
i kolacje, całowali ją w rękę; chudy Jędruś robił to częściej nawet niż inni, Jaś — tylko
się kłaniał.
— Jaki mi... z paoskiej psiarni!... — mawiała też często majstrowa. — Dlatego,
że niby to uczył się po francusku, to mnie już nie może pocałowad w rękę... Fąfel!...
Potem zaś, wysapawszy się, wołała:
— Jędrek!
— Słucham pani majstrowej! — odpowiadał chłopak, przecierając oczy.
— Skocz-no po kufelek piwa... A tylko dobrze rachuj, bo oni strasznie oszukują.
U majstra Jaś także nie miał łaski.
— Co on sobie myśli, ten błazen?... — oburzał się nieraz pan Durski. — U niego
czelanik pan, ja — pani wszyscy panowie... Jakby był udzielnym księciem, a nie
przybłędą!
I często gromił Jasia, a jak obecnie — Jaśka, któremu znów tytuły: „pan majster"
i „pani majstrowa" — z trudnością przechodziły przez gardło.
Pan Kalasanty nietylko nie lubił, ale nawet z pewnego rodzaju wzgardą
spoglądał na sierotę. Majster miewał ciągłe interesa do miasta, skutkiem czego ciągle
trzeba go było szukad. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, wszystkie sprawy, mające
na celu podniesienie krajowego przemysłu, koncentrowały się w pobliskiej bawarji,
gdzie chłopcy z całą łatwością odnajdywali swego przewodnika i chlebodawcę, zawsze
przy tym samym stole i kuflu.
Pewnego dnia, Jaś został wydelegowany do sprowadzenia, z bawarji pana
— Oho, patrzcie! — zawołał majster, ujrzawszy go. — To ci, panie, chłopiec!...
On ci, panie, nawet po francusku gada, kiedy chce a przecież do mnie oddali go na
edukacją!
Strona
statecznych.
57
Durskiego. Chłopiec poszedł tam i znalazł opiekuna w wesołem towarzystwie ludzi
— Fiu!... fiu!... — zagwizdał jeden z obecnych, który miał minę senatora, a
wyglądał na rzeźnika.
— Nie wierzycie?... — spytał majster, usiłując utrzymad się na krzesełku z
godnością. — Powiedz zaraz, chłopak, jak się mówi po francusku: piwo, wódka, albo...
surdut?...
Gdy zawstydzony Jaś wyrazy te przetłomaczył, majster zapytał zkolei:
— Pocóżeś tu przyszedł?
— Pani prosi pana do sklepu.
— Nie głupim!... — odparł skwaszony nieco pan Kalasanty. — Powiedz, że ja
odejśd nie mogę, że mam tu interesa... że tu jest jeden kupiec z Petersburga, co robi u
mnie obstalunki!...
Obecni buchnęli śmiechem, pan majster zaś rzekł, podając Jasiowi kufel:
— No! masz... napij się, a gadaj, jak ci powiedziałem. Jaś podziękował za piwo, a
pan majster aż skoczył ze
zdziwienia.
— Nie pijesz piwa?... — krzyknął. — Hej!... Zośka!...
daj-no temu małemu kieliszeczek anyżówki!... Dopiero pozna co to smak...
Jaś i za anyżówkę podziękował i prędko wrócił do sklepu, gdzie pani majstrowa
z łatwością wybadała go, że jej małżonek pije piwo i że zasłania się jakimś
petersburskim kupcem.
Pan Durski, dowiedziawszy się o tem, plunął z gniewu.
— Nic z niego nie będzie! — mruczał. — Nie zna się na piwie i roznosi plotki!...
ozdobioną włosami prostemi jak druty, pałkowatym nosem i wypukłemi oczyma.
Pracował okrutnie, i on to utrzymywał warsztat Durskiego, a że krajał jak nikt w
Warszawie, śpiewali więc o nim chłopcy:
Strona
Pan Ignacy Panewka był to człeczyna młody, przysadzisty, niezgrabny, z wielką głową,
58
Wśród zgrai niechętnych, Jaś znalazł przyjaciela, w osobie czeladnika Panewki.
Pan Panewka, Psia podszewka, Kraje jak Szabu, A głupi jak but.
Ponieważ rodziny nie miał (przed dwudziestu kilkoma laty spadł z deszczem
około szpitala Dzieciątka Jezus), przywiązał się więc do swego majstra i, pomimo
częstych kłótni, siedział u niego od kilku lat. Dzieo, w którymby Ignacy na dobre
rozdzielił się z Burskim, byłby ostatnim dla warsztatu, sklepu i reputacji znakomitego
krawca.
Ten Panewka był osobliwym człowiekiem. Nie miał ani rozumu, ani
ukształcenia, lecz jakiś dziwny instynkt, który go popychał do sympatyzowania i
naśladowania tych, których uważał za doskonalszych od siebie. Na nieszczęście, ideały
owe były mniej niż skromne. Jeden z nich nosił włosy rozpołowione na przodzie i
rękawiczki wątrobiastego koloru, i otóż pan Ignacy nie używał odtąd innych
rękawiczek i nie czesał inaczej głowy. Ktoś drugi imponował mu siłą i awanturniczym
duchem; wnet zatem Panewka zapragnął mu dorównad: porwał się na jakiegoś
drągala, został przez niego sromotnie pobity i w dodatku — poszedł do kozy na parę
dni.
Ponieważ Durski miał przysłowie „panie" i mógł wypid odrazu kilkanaście kufli,
więc i Panewka mówił „panie" i przepijał cały zarobek. Usłyszawszy raz, że ktoś tam
zjadł dwanaście jaj na twardo, idealista postanowił spróbowad tej samej sztuki i dostał
zapalenia kiszek, z którego ledwie wylizał się po paru miesiącach.
Na tej nierozwiniętej a gwałtownie wydzierającej się ku lepszemu duszy, sierota
zrobił ogromne wrażenie. Panewka znowu zapragnął go naśladowad. Ponieważ Jaś był
ładny, pan Ignacy zatem całe godziny spędzał przed lustrem, badając, o ile jego
skórze, uwydatniając tym sposobem wielkie i odstające uszy. Jaś — Burskiego
tytułował tylko „panem" i otóż Ignacy począł mówid „panie" i „pani", zamiast jak
dotychczas „panie majstrze" i „pani majstrowe" Że jednak reformy te szły mu
Strona
chłopczyny?... Jaś nosił włosy krótkie, i wnet Panewka ostrzygł głowę przy samej
59
pałkowaty nos, szerokie usta i kanciaste policzki czynią go podobnym do miłego
niezgrabnie, wyśmieli go więc wszyscy, nieboraka, a Jaś od pana Kalasantego dostał za
uszy.
„Szukajcie królestwa Bożego," — mówi Pan; Ignacy szukał go, lecz nie umiał
znaleźd. Czuł on, że jaja na twardo nie zrobiły go doskonalszym, ani ostrzyżenie
włosów podobnym do Jasia. Co gorsze, nie wiedział nawet, jakie przymioty chłopca
czyniły go tak sympatycznym?
Pewnego razu, gdy byli sami, zapytał sieroty:
— Widziałeś ty kiedy człowieka uczciwego na świecie?... Ale takiego, że nu!...
— Oj! oj! — odparł Jaś potakująco.
— Kto on taki?
— A pan Anzelm i... moja mama... — dodał ciszej.
— Cóż oni takiego zrobili?...
— Oni wszystko dobrze robili!... — odpowiedział chłopiec.
„Wszystko dobrze robili!..." W tem to i sęk. Panewka też dobrze robił —
krawieczyznę; ale o reszcie dobrych czynów nie wiedział. W pierwszej chwili chciał
nawet zapytad Jasia: co to znaczy robid dobrze? Ale przyszło mu na myśl, że jest
przecie czeladnikiem, a Jaś terminatorem, dał więc spokój. Odtąd jednak coś go
trapiło we wnętrzu, i czy się ubierał, czy krajał, czy pił, zawsze myślał: co to znaczy
robid dobrze, ale tak dobrze, że to nu!... Był on ziemią, która oczekiwała niebieskiej
rosy.
Innym razem słyszał Panewka, jak Jędruś mówił do chłopców:
— Ten podły Jasiek psuje nam interesa! Nie chce nic brad od kundmanów za
pieniędzy majstrowej należed musi do czynów dobrych.
Strona
Błyskawica oświetliła ciemny umysł Panewki; przeczuł on, że oddawanie
60
odnoszenie, a jak co wytarguje na mięsie, to oddaje majstrowej... Lizus!...
Ponieważ na drugi dzieo przypadała niedziela, więc pan Ignacy (który nie
mieszkał u Burskiego), wybrał się z wizytą do Jasia. Zastał go na strychu, gdzie wszyscy
terminatorzy sypiali.
Po krótkiej pogadance, która się ciągle urywała, czeladnik nagle zapytał
chłopca:
— Dlaczego ty sobie nie bierzesz koszykowego, głupi?... Miałbyś przecie trochę
własnych pieniędzy...
— Ja nie chcę kraśd! — odparł z oburzeniem sierota.
— Głupi! głupi! — mruczał zmieszany Panewka, usiłując nadrobid miną. —
Przecież co utargujesz w jatce, to twoje.
— Co to, to chyba nie! — odpowiedział Jaś. — Jeżeli się potrzeba z czem kryd,
to już jest źle.
Ignacy oparł wielką głowę na rękach i po długiem milczeniu zapytał:
— No, a jeśliby kto brał tak guziki, igły, nici, albo kawałek aksamitu — to także
źle?...
— Rozumie się! przecież to złodziejstwo.
Czeladnik wyprostował się jak sprężyna; przeszedł się parę razy po strychu i
począł mówid:
— Głupstwo!... Jak będziesz brał chodby igły i nici z warsztatu, to ci fuszerka
taniej wypadnie, i możesz pójśd czasem na Pragę, a czasem do teatru. A jak nie
będziesz brał, to i nic nie zarobisz, i jeszcze cię inna czeladź nazwie durniem. Co ci z
tego przyjdzie, że majstrowi jakiś tam kawałek podszewczyny, albo kortu zostanie?...
Nowa błyskawica olśniła Ignacego. Do tej pory sądził on, że tylko to jest dobre,
co ludzie chwalą; teraz poznał, że nad opinję ludzką istnieje wyższy probierz:
Strona
odpowiedział Jaś krótko.
61
— Będę wiedział o tem, że robię dobrze... Inni niech gadają, co chcą! —
przekonanie o dobrem. Nie można powiedzied, aby o probierzu tym nie słyszał nigdy;
dziś jednak, pod wpływem przywiązania do sieroty, poczuł i zrozumiał jego wartośd.
Odtąd, był to już inny człowiek, a w ciągu następnych paru tygodni pan Durski
przekonał się, że mu w warsztacie wychodzi mniej materjału.
Innej niedzieli, pan Kalasanty znowu wyszedł za „interesem," a pani
Kalasantowa znowu wysłała Jasia, aby poszukał jej męża. Chłopiec udał się do bawarji
i przy zwykłym stole zobaczył Panewkę i Durskiego, który zawzięcie dysputował z
jakimś nieznanym jegomością.
— Stawiam w zakład dziesięd kufli piwa, że prawda!... — wołał zaperzony
majster.
— Trzymam! — odparł z uśmiechem jegomośd.
W tej chwili pałające spojrzenie Durskiego padło na Jasia, więc krzyknął:
— On nam powie!... to chłopak z edukacją!... No, powiedz mi zaraz, tylko nie
zełżyj, czy do Ameryki można dojechad koomi?...
— Ale gdzież tam! — śmiało odparł Jaś. — Przecież Ameryka leży za oceanem
A...
Nie dokooczył, bo majster schwycił go za kołnierz i wyrzucił za drzwi, mrucząc:
— On mi tu jeszcze będzie gadał!... Przecież nieraz czytałem o herbacie
lądowej; a gdyby Ameryka...
Ale i on nie dokooczył, przerwał mu bowiem kipiący z gniewu Panewka:
— Co pan majster będziesz chłopaka wyrzucał za drzwi jak psa?... Co to! czy on
paoski syn?
— A ty mi jakiem prawem będziesz wygrażał?... — krzyknął. — A tyś co za
jeden?... Skórka na buty!... hę?...
Strona
Podchmielony nieco majster otrzeźwiał.
62
I pogroził mu pięścią.
Niewiele już brakowało, żeby się chwycili za krawaty. Szczęściem, rozbrojono
ich i odprowadzono nabok rozjuszonego czeladnika, który wciąż wołał:
— Już ja u ciebie, śmirusie, robid dłużej nie będę!... A jak mi chłopca skrzywdzisz
kiedy, to cię tak wystębnuję, że z ciebie nawet kotletów nie wykroją!...
Był to dzieo fatalny, pan Durski bowiem nietylko przegrał dziesięd kufli piwa, ale
jeszcze — miał stracid czeladnika, swoją prawą rękę w warsztacie i handlu! Myśl ta
otrzeźwiła go zupełnie, wrócił więc do domu smutny i położył się spad.
W poniedziałek Ignacy od rana nie przyszedł do roboty, majster więc musiał go
zastępowad na górze, upomniawszy żonę, aby dała mu znad natychmiast, skoro się
zjawi Panewka. Nareszcie, tak niecierpliwie oczekiwany czeladnik przybył koło
dziesiątej, żądając ukooczenia rachunków i dziękując uroczyście za miejsce.
W tej chwili Jędrek poleciał do warsztatu, a pani Durska odezwała się
płaczliwym głosem:
— Co też to znowu panu Ignacemu do łba strzeliło?... Rzucad nas, takich
przyjaciół, takich... co to żebyś pan z latarnią szukał, nie znajdziesz na całym świecie!
Panewka milczał.
— No, panie Ignac, szoruj pan na górę!... stary kazał na przeprosiny kupid pół
kwarty anyżówki, no!...
Ponieważ w tej chwili usłyszano jakiś krzyk w podwórzu, więc majstrowa i
czeladnik wyszli do sieni. To Durski wołał z ganku drugiego piętra:
— Ignaś!... Ignaś, psia wiaro!... Kim na górę!... Palniemy sobie po kieliszku...
— Nie chcę!... — odpowiedział tym samym głosem czeladnik, otrząsając się
chodźże do mnie!... Ja już zeszedłem na pierwsze piętro, chociażem majster i
mógłbym byd twoim ojcem... Chłopcy! a weźcie się do niego...
Strona
— Aaa!... Jakiż z ciebie Ignac, mój ty Ignaś! — wołał znowu majster. — No,
63
gniewnie.
Po tych słowach, zbiegli ze schodów z wielkim łoskotem dwaj najsilniejsi
terminatorzy, a jednocześnie z ganków i okien poczęli wyglądad lokatorowie. Lecz
chod chłopcy wzięli go pod oba ramiona, a otyła Durska poczęła z całych sił rękami i
głową podpierad mu plecy, uparty Panewka ani drgnął. Dopiero gdy Jaś przybiegł do
niego i szepnął słówko, czeladnik zmiękł odrazu i milcząc poszedł do roboty.
Teraz już poznali wszyscy, jak wielką władzę ma nad Ignacym sierota, i —
Strona
64
znienawidzili Jasia jeszcze bardziej.
IX. FIGIEL POCZCIWEGO JĘDRUSIA
Po owej awanturze z majstrem, Panewka jeszcze bardziej zbliżył się do Jasia,
coraz częściej składał mu wizyty lub zapraszał do siebie. Na jednej z takich wizyt
zapytał sieroty:
— Skąd. ty wiesz, że Ameryka jest za morzem?
— A z książek — odparł Jaś.
— Książki! — mruknął czeladnik, skrobiąc się w głowę.— Djablo to droga
rzecz...
— Niebardzo. Za kilka złotych można mied wcale porządną...
Panewka zamyślił się, a potem rzekł nagle:
— Żebym ja tak nie pijał piwa, to wiele możnaby mied książek na rok?
— Eh! — zawołał Jaś — chyba ze sto!
Ignacy złapał się za głowę; następnie zaś, z wielkiem zakłopotaniem, począł
mówid:
— Bo to widzisz, jabym tak chciał wiedzied jedno i drugie, alem... trochę słaby w
czytaniu, i w pisaniu nietęgi. Żebym miał przy kim przypomnied sobie...
Jasiowi zamigotały oczy.
— Ja pana nauczę... wszystkiego nauczę! — krzyknął, chwytając czeladnika za
rękę.
I stanął układ. Panewka zarzucił piwo, wyrzekł się teatru, a natomiast począł
Odtąd, każdy świąteczny dzieo, od rana do nocy, spędzali razem. Lekcje trwały
krótko, lecz zato — prawie kooca nie było czytaniu. Jaś pełnił obowiązki lektora, a
czeladnik słuchał i pożerał wzrokiem chłopca.
Strona
rachunków, a nadewszystko opowiadał mu mnóstwo ciekawych rzeczy.
65
kupowad książki, które dawał Jasiowi. Jaś zato uczył go czytad, pisad, trochę
Czy Jaś rozumiał swój wpływ na czeladnika i jego niezmierne przywiązanie?... o
tem godzi się wątpid. Chłopiec lubił go, lecz bardziej jeszcze książki, których mu
dostarczał Ignacy. Czuł on, że między nimi istnieje niezapełniona przepaśd, jaka istnied
może między dwoma umysłami: czynnym i biernym, tudzież między dwiema osobami,
z których jedna jest tępą, flegmatyczną i szorstką, druga zdolną, ognistą, wrażliwą i
dobrze wychowaną. W tym więc czasie, gdy Panewka nie mógł prawie żyd bez Jasia,
Jaś obywał się bez niego doskonale, a nawet niekiedy nudził się nim. Istotnie, owe
wiekuiste a niezawsze rozsądne pytania, owe wpatrywanie się w oczy, ślepa wiara we
wszystko, co wychodziło z ust chłopczyny, mogły zaciężyd nawet wytrawnemu
człowiekowi. Bezmierne przywiązanie zawsze nakłada pewien rodzaj pęt na osobę
ukochaną, i dlatego łatwo może się sprzykrzyd.
Z rodziną pana Karola stosunki Jasia zerwały się zupełnie. Będąc już w terminie,
sierota odwiedził ich kilka razy. Za pierwszym razem pani pogadała z nim w
przedpokoju i kazała nakarmid w kuchni. Za drugim razem pan Karol palnął mu długą
mówkę, w której radził kochad, szanowad i słuchad majstra, i — zarabiad na
przychylnośd kolegów. Za trzecim razem — zamknięto chłopcu drzwi przed nosem.
Odtąd ani razu nie poszedł tam i począł uczuwad w sercu niechęd do znakomitego
filantropa, którego rady, w oczach Jasia, nie miały sensu. „Słuchad majstra" — a więc
pid piwo i wódkę, pochlebiad i niekiedy kłamad! „Zarabiad na przychylnośd kolegów?"
— a więc kraśd i znowu kłamad!... Rozmyślając nad tem kazaniem, Jaś wzruszył
ramionami, chod miał dopiero lat jedenaście.
Wśród takich wypadków minęło lato, jesieo, a nawet i Boże Narodzenie. Jaś na
„Jasia nie proszę na święta, ponieważ prawdopodobnie sam nie będę w domu.
Z pieniędzy pozostałych po nieboszczce, a ulokowanych przeze mnie w kasie
oszczędności, posyłam rs. 10 na zakupienie rzeczy dla Jasia potrzebnych.
Strona
zaadresowany na imię Durskiego:
66
kolędę dostał od majstra nową kamizelkę, a od pana Karola następujący liścik,
Przypominam mu też, aby był dobrym i westchnął niekiedy za duszę matki. Uniżony
sługa Karol."
Pan Kalasanty list ten odczytał głośno, wobec wszystkich terminatorów i
czeladników, szczególny kładąc nacisk na wyrazy: „Wielmożny pan Durski" i „uniżony
sługa," — a potem dodał od siebie:
— O widzisz!... Masz byd dobrym i wzdychad czasem za duszę matki... „Uniżony
sługa..." To jakiś porządny, panie, człowiek z tego Karola!...
Jaś, wysłuchawszy, ścisnął pięści. Czuł on, że pan Anzelm nigdy nie napisałby
podobnego listu.
Przez całe święta paostwo Durscy hulali jak para aniołów. Po świętach, na Jana
Ewangelisty, zamknęli sklep z okazji imienin swego synka, a na Młodzianków otworzyli
sklep, lecz, zostawiwszy w nim Jasia i Jędrusia, sami wyszli do miasta. Przypomniała
sobie pani Durska, że najprzód, dziś wypadają urodziny stryjecznej siostry jej ciotki po
ojcu, a powtóre, że jutro będą musieli oboje siedzied w domu, ponieważ Panewka
chce wyjśd za interesami.
Z dwu chłopców, pilnujących sklepu, Jasia już znamy, warto więc poznad i
Jędrusia. Jędruś było to poczciwe dziecko, jak mówili paostwo majstrowie. Robid
wprawdzie nie lubił, ale zato mógł cały dzieo — siedzied i drzemad. Był też
niesłychanie przvwiązanv: za byle co całował majstrowę w rękę, a majstra nigdy z
żadnego sekretu nie wydał. Doskonały ten chłopiec posiadał przecież dwie wady: miał
tępą głowę do rachunków i nie miał szczęścia do świata.
Jeżeli był posłany z rublem do miasta, a zrobił sprawunek za sześd złotych,
łagodnie: że przyniósł reszty rychtyg tyle, ile było trzeba.
— Oto ci dopiero zakuty łeb! — krzyczał wtedy majster, zlekka targając go za
uszy.
Strona
cztery grosze? — dziwił się, płakał, całował po rękach, twierdząc jednak uparcie, chod
67
wówczas przynosił szesnaście lub osiemnaście groszy reszty. Gdy go pytano: gdzie
Niekiedy bywało gorzej, i trafiało się, że jakiś łotr na ulicy wydzierał
poczciwemu Jędrusiowi po kilka złotych z ręki, a nawet raz wyrwał mu ktoś nowe
spodnie, które odnosił. Wówczas pan majster chciał mu koniecznie „przyfastrygowad
kilka rzemieni pod sprzączkę," lecz broniła go majstrowa.
— Daj spokój! — mówiła tłusta dama — czyż się godzi bid za nieszczęście? To
bywają tacy ludzie! Jednemu szydła golą, a drugiemu i brzytwy nie chcą.
Wyznad jednak należy, że poczciwemu Jędrusiowi — szydła goliły zbyt często.
Otóż w dzieo Młodzianków, gdy majstrów już od paru gogodzin nie było w
domu, a z gości nikt nie przychodził, poczciwy Jędruś odezwał się do Jasia:
— Przyniósłbyś tam jaką książkę do czytania, bo się okropnie nudzi.
Usłyszawszy to żądanie z ust zawołanego próżniaka, Jaś zdziwił się, lecz mimo
to pobiegł na stryszek. Zabawił z dziesięd minut, a wróciwszy, dostrzegł, że poczciwy
Jędruś jest ogromnie zmieszany, i że mu drżą ręce. Nie zastanawiając się jednak nad
tem głębiej, otworzył książkę i za chwilę utonął w czytaniu.
Tego samego wieczora, pani Durska, odsunąwszy sklepowy kantorek, zapytała
męża:
— Czyś ty brał pieniądze, niedołęgo?...
— Nie... albo co?
— To, że nam brakuje kilkanaście rubli, ty pijaku!... — zawołała oburzona dama,
— Jezus! Marja!... — krzyknął zupełnie już trzeźwy pan Durski. — Pewnie nas
kto okradł!
— Jużci że okradł, a ja nie wiem nawet, czy dziś czy wczoraj!...
— Nie gadajże nic nikomu... Jak jutro chłopcy będą w warsztacie, zrewiduję ich
kuferki. Czy pamiętasz, jakie były pieniądze?
Strona
Po chwili namysłu majster rzekł:
68
Za szafami rozległ się szelest, na który jednak małżonkowie nie zwrócili uwagi.
— Był jeden papier dziesięciorublowy... był znowu trzyrublowy sklejony, i
tenbym poznała. Także srebrna pięciozłotówka i dwuzłotówka...
— Znajdzie się to! — mówił majster — tylko siedź cicho. Dzięki Bogu jeszcze, że
się do grubych pieniędzy nie dobrał!...
W tej chwili uchyliły się pocichuteczku drzwi od strony podwórza, i z poza szaf
sklepowych wyśliznął się ostrożnie jakiś cieo, skurczony i drżący. Ale majstrowie i tego
nie zauważyli.
Około północy, na strychu, podczas gdy wszyscy chłopcy pogrążeni byli w
głębokim śnie, ten sam cieo przypełzał do pościeli Jasia, począł przysłuchiwad się jego
spokojnemu oddechowi, a wreszcie wyszeptał głosem, przypominającym syk węża:
— Jasiu!... Jasiu!...
Szept ten nie rozbudził sieroty, lecz podsunął mu marzenie. I otóż śniło się
Jasiowi, że jest w nieznanym sobie ciemnym pokoju, z którego ktoś ukryty w
sąsiedniej izbie usiłuje go wywabid, szepcząc:
— Jasiu!... Jasiu!...
Chłopiec znał skądciś ten głos, lecz go się lękał. Zdawało mu się, że osoba,
ukryta za drzwiami, musi byd przebrana w stare i zleżałe kobiece suknie i że jest
straszna. W niepojęty sposób odgadywał wysoki wzrost widziadła, szkaradne rysy i
fałszywy uśmiech, i czuł, że mu włosy powstają na głowie. Począł się lękad nietylko tej
osoby tajemniczej i złowrogiej, ale tych pustych pokoi i mroku, który je zapełnia...
Chciał uciekad, lecz nogi odmówiły mu posłuszeostwa... Chciał krzyknąd, lecz głos mu
zamarł... A tymczasem drzwi wpół otwarte skrzypnęły zlekka i przez szczelinę, między
Zerwał się z jękiem, i zdawało mu się, że dostrzegł ludzką postad, która
zamknęła szybko jego kuferek i ukradkiem, przy ziemi, poczołgała się ku pościeli
Jędrka. Widzenie to jednak Jaś policzył na karb snu i znowu padł na twardą, poduszkę.
Strona
oczy widma...
69
niemi a futryną, zobaczył wyraźniej stare i zleżałe suknie, fałszywy uśmiech i martwe
Z rana, gdy chłopcy zasiedli do roboty, poczciwy Jędruś zeszedł do sklepu, a Jaś
udał się za sprawunkami do miasta, pan Kalasanty, w towarzystwie jednego z
czeladników, zrewidował kuferki na strychu, celem wykrycia wczorajszej kradzieży.
Poszukiwania te trwały z godzinę, dobry jednak skutek musiał je uwieoczyd — pan
majster bowiem, wydając okrzyki podziwu i klnąc na czem świat stoi, szybko zbiegł do
sklepu, aby złożyd raport żonie.
Tu zastał Jasia, który w tej chwili wrócił z miasta. Zobaczywszy go, prawie
szalony z gniewu, Durski schwycił chłopca za rękę i wrzasnął:
— A tuś mi, złodzieju!... Zato, żem cię na naukę przyjął, żem cię jak własnego
syna pielęgnował, tyś mnie na podziękowanie okradł?... Poczekaj!...
Jaś osłupiał, a zdumiona majstrowa zawołała gniewnie na męża:
— Czyś oszalał, stary?... Co ty wygadujesz? Majster ochłonął nieco i rzekł:
— Gadam to, że on nas okradł. Ot — patrzaj, co w jego kuferku znalazłem!.. — I
pokazał żonie sklejony trzyrublowy papierek, tudzież pięcio- i dwuzłotówkę srebrną.
Pani Durska aż usiadła na krześle.
— Chryste elejson! — mruknęła — jaki to teraz świat przewrotny!...
Majster znowu zwrócił się do Jasia i podniesionym głosem zawołał:
— Gadaj!... kiedyś ukradł!... gdzie jeszcze dziesięd rubli?...
Jaś schwycił majstra za rękę i patrząc na niego z wyrazem rozpaczy, zalany
łzami, drżący, mówił wśród łkao, któreby zmiękczyły najtwardsze serce:
— Panie!... panie!... co też pan mówi?... Jabym panu wziął pieniądze?... Ja?!...
— Gdzie dziesięd rubli?... — wrzeszczał nieubłagany majster, uderzając go w
— Panie!... ja nie wziąłem... jak matkę kocham!... I załamał ręce.
Na tłustem obliczu pani Durskiej znad było powątpiewanie i litośd, ale zaciekły
jej małżonek nie miał zwyczaju ulegad podobnym słabościom, a widząc, że nie
Strona
Jaś zaniósł się od płaczu i rozdzierającym głosem zawołał:
70
twarz. — Gadaj!... bo oddam cię na policją!...
skutkują ani jego wrzaski, ani bicie, zniżył nagle głos o całą oktawę i już niby spokojnie
rzekł:
— Jędrek!... zawołaj stójkowego.
Uczciwy chłopak powoli wyszedł, a Jaś oprzytomniał. Teraz dopiero zrozumiał
swoje położenie: posądzono go o kradzież!... W tej chwili stanęły mu w myśli nauki
matki, własny jego wstręt do podobnego występku, a wreszcie — widziany przed
kilkoma laty obraz grupy ludzi, okutych w łaocuchy i otoczonych przez wojsko. Byli to
zbrodniarze, do których obecnie zaliczono jego!...
Coś zamigotało mu w oczach, zaszumiało w głowie... Usłyszał brzęk kajdan i
krzyki ulicznych tłumów... Rzucił się ku drzwiom i wybiegł na ulicę.
— Łapaj!... — zawołano.
Jaś wpadł do przechodniego domu, z niego na drugą ulicę i znikł wśród tłumu
przechodzących.
Około południa do sklepu majstra Durskiego zeszło się mnóstwo osób. Byli tam
terminatorzy, czeladnicy, sąsiedzi, którym pan Kalasanty, po raz dwudziesty z rzędu,
opowiadał o tem, jak go Jaś okradł, jak dziesięciu rubli nie oddał i jak wreszcie uciekł z
domu, niewiadomo gdzie.
W tej chwili wszedł nieobecny dotychczas Panewka, stęskniwszy się widad za
robotą, a może i za Jasiem.
— Aha!... Jak się masz, panie Ignacy?... Dobrze się popisał twój metr!... —
zawołał majster, i znowu ze wszelkiemi szczegółami opowiedział mu o kradzieży,
rewizji, o braku dziesięciu rubli i o ucieczce sieroty.
ukazały się rzadkie i krzywe zęby.
Zdziwiony majster przerwał opowiadanie, między obecnymi rozległ się szmer, a
w tej chwili czeladnik — rzucił się na poczciwego Jędrusia i schwycił go za gardło.
Strona
pochylił się naprzód. Oczy jego przybrały zielonawo-żółty kolor, a z poza bladych warg
71
Panewka słuchał go skamieniały. Nagle, potoczywszy wzrokiem po obecnych,
Dobry chłopiec zsiniał, przykląkł i stłumionym głosem (chod go nie pytano)
wybełkotał:
— Ja!... ja!...
Zaległa cisza, wśród której słychad było rozmowę na dwa szepty:
— Kiedyś podłożył pieniądze Jasiowi?... — pytał czeladnik.
— Dziś w nocy!... — odpowiedział dobry Jędruś.
— Jakim sposobem ukradłeś?...
— Otworzyłem wytrychem...
— Gdzie reszta?...
— W mojej kamizelce...
Nigdy jeszcze nie widziano tak spokojnego badania i tak szybkiego wyznania.
Czeladnik po ostatnich wyrazach Jędrusia poszarpał na nim kamizelkę i z za podszewki
wydobył zmiętoszony dziesięciorublowy papierek.
— Czy to ten?... — spytał majstra, rzucając bankocetel na kantorek.
— Jużci, że ten! — odparł nie żartem przelękniony Durski.
— Niechże was Bóg skarze... za to posądzenie... was i dzieci wasze!... —
krzyknął Panewka,
Potem, nie patrząc na nikogo, wyszedł ze sklepu, a za nim chyłkiem powysuwali
się obecni, przejęci zgrozą.
W sklepie zostały trzy osoby: paostwo Durscy i poczciwy Jędruś. Majster, który
nigdy nie odznaczał się zbytkiem rozumu, teraz zgłupiał zupełnie. Przeszedł się parę
razy po sklepie, marszcząc brwi i stukając w palce, a wreszcie, stanąwszy przed swoją
Pani majstrowej źle jakoś z oczu patrzyło w tej chwili, lecz niezrażony majsterek
mówił dalej:
Strona
— Wiem, co zrobię!
72
większą połową, zawołał:
— Oto pójdę ich poszukad i obu sprowadzę do domu: Panewkę i Jaśka... Franiu!
daj złotóweczkę...
Panią Durską, gdy usłyszała to, według jej własnego zapewnienia, jakby paraliż
tknął. Jak się tedy nie zerwie, jak nie hopnie majsterka — raz z lewej strony, jak nie
poprawi drugi raz z prawej — aż się zatoczył niebożę!... Potem nie czekając na
złotówkę, ani na dalszy ciąg poprzedzającego, schwycił Jędrusiową czapczynę, która
mu zasłaniała tylko wierzch głowy, wypadł do sieni z wielkim impetem, i nie oparł się
aż w bawarji, jeneralnej pocieszycielce strapionych. A pani Durska tymczasem biadała:
— Ach, nieszczęśliwa ja sierota!... Ach, pocóżem ja wyszła za tego birbanta!...
Ach, nie lepiejże mi było wyjśd za urzędnika poczciwego?... Miałabym już do tej pory
ze dwanaścioro dzieci, a tak dwoje, i to lichych, krawieckich!... Ach, matko moja,
pocóżeś ty mnie niebogę na ten świat wydała?... Jędruś!
— Słucham pani majstrowej — mruknął podły chłopiec, wyłażąc jak wilk z poza
szafy.
— A skocz-no mi po kufelek pi...
W tej chwili spojrzenie jej padło na nikczemnego intryganta. Przypomniała
sobie jego zbrodnię, straszną klątwę Panewki i, pochwyciwszy z wściekłością nożyczki,
rzuciła niemi w przewrotnego wyrostka. Ale chłopiec zręcznie się uchylił, a narzędzie
śmierci albo kalectwa, z brzękiem; odbiwszy się od ściany, utkwiło ostrzem w
podłodze. Majstrowa zaś oparła na kantorku tłuste ręce, na nich głowę i poczęła
znowu lamentowad :
— Ach, skrzywdziłam sierotę!... Ach, skarze Bóg mnie i moje dzieci!... Czy
ludzie, nawet niebo uciekają przed nim. Dotknięty zarzutem kradzieży, czuł swoją
niewinnośd, a mimo to wstydził się, lękał i rozpaczał. Któż mu uwierzy, chodby
przysiągł?... On sam zresztą nie rozumiał, jakim sposobem w jego kufrze znalazły się
Strona
A tymczasem Jaś biegł, sam nie wiedząc gdzie. Zdawało mu się, że ulice, sanki,
73
zwarjował Panewka, żeby tak strasznie przeklinad?...
pieniądze... Gdy nadejdzie noc, gdzie głowę przytuli, czem zaspokoi głód, który go już
zaczął trapid?... Do jednej tylko istoty poszedłby on śmiało, nawet takim obarczony
zarzutem... Gdyby jej upadł do nóg i powiedział: „Mamo! ja jestem niewinny!..." —
uwierzyłaby mu, a może i ocaliła od kajdan, których złowrogi brzęk nieustannie
rozlegał się w jego duszy... Ale matkę przyciska w tej chwili grób; a chod pasuje się z
nim, chod radaby biec na ratunek sierocie, nie puszczają jej napół zgniłe deski trumny
i ścięty mrozem kopiec ziemi. Bezsilna wówczas, gdy jej syna w imieniu prawa ścigad
Strona
74
ma całe społeczeostwo!
X. DZIEJE LISTU
Powiadasz, mój przyjacielu, że Pan Bóg jest najlepszym dramaturgiem,
ponieważ zawsze daje najmniej spodziewane rozwiązanie. Masz racją, i na dowód
tego opowiem ci następującą historją.
Nieopatrzony marką list Jasia dośd długo wisiał w pocztowej skrzynce, chod był
bardzo a bardzo pilny. Przechodziło tamtędy mnóstwo dam, które bawią się tylko dla
otarcia łez cierpiącej ludzkości, i z których każda jest tak świątobliwa, że po śmierci
wprost z karawanu pierwszej klasy wziętą zostanie do własnego pałacu w królestwie
niebieskiem. Żadna z nich jednak nie raczyła spojrzed na biedny liścik, który w
niebogłosy zdawał się krzyczed, ażeby go wysłano do Wólki! Przechodziły panny
piękne jak jagody, a takie dobre, niewinne, miłosierne i wogóle tak doskonałe, że
pojawienie się ich robiło dystrakcją wygłodzonym kancelistom pocztowym, że na ich
widok pocztyljoni i bryftrygierzy żegnali się, jak przed cudownemi obrazami... Lecz i z
nich żadna nie zainteresowała się liścikiem.
Przechodzili tamtędy panowie, starzy i młodzi, w futrach i paltotach, w płytkich
i głębokich kaloszach. Ten miał złote okulary, inny laskę z kością słoniową, ów
częstował znajomych kilkuzłotowemi cygarami, tamten posiadał kamienicę, a jeszcze
inny najlepsze serce w świecie. Wielu z nich było członkami Towarzystwa
Dobroczynności, albo Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Wielu troszczyło się o
paralityków, lecz list Jasia, oddawna leżący w skrzynce, żadnemu nie przyszedł na
myśl.
chytry starzec!... Ilu on panów, co powozami jeździli, wy kierował na dziady; ilu
kupców wsadził na Leszno; ile zgubił wdów i sierot; ilu młodym ludziom olbrzymiemi
Strona
się codziennie jegomośd chudy i łysy, w długim granatowym płaszczu. Zły to był i
75
Nareszcie i on zwrócił na siebie uwagę. Przez dziedziniec pocztowy przesuwał
procentami zwichnął karjery, — o tem dopiero dowiemy się w dzieo sądu
ostatecznego.
Ponieważ staruszek przez całe życie pisywał listy na koszt, z obawy więc, czy i
teraz do którego nie zapomniał przylepid marki, i czy mu go nie odrzuciła poczta, —
często zaglądał do szafki. I otóż, w czasie jednej z takich odwiedzin, przeczytał adres:
„Do rąk własnych wielmożnego i kochanego pana Anzelma... w Wólce, żeby
prędko doszedł."
Zobaczywszy to, stary aż się zatrząsł z gniewu i uderzając laską w kamienie,
mruknął:
— A to dopiero oślisko jakiś!... Chce, żeby mu list prędko doszedł, a marki nie
przylepia...
Z temi słowy szybko pobiegł do bramy, lecz tu nagle się zatrzymał i znowu
mruknął:
— Dobrze mu tak, niech się pilnuje!...
Ale na środku ulicy Nowo-Senatorskiej znowu stanął i, jakby kłócąc się z kimś,
mówił gniewnie:
— A to co nowego?... Ja... ja mam marki kupowad dla jakichś tam hołyszów,
urwipołciów?... Zjesz djabła, czy ci się uda!
Daremnie się jednak wykręcał, daremnie klął i usiłował biec naprzód! Schwyciła
go za kark potężna prawica boża i już z Placu Teatralnego zawróciła na pocztę. Ale
lichwiarz jeszcze nie dawał za wygraną i począł się tłomaczyd płaczliwym głosem:
— Pewnie już niema urzędników na poczcie... Oniby też czekali dla głupiego
Mimo to wracał, chod stękał, i zaszedł do biura, gdzie sprzedają marki. Ach!
jakże mu trudno było znaleźd woreczek z pieniędzmi, jak mu się trzęsły ręce, jak
ciężko żałował dziesiątczyn... Mimo to — musiał zapłacid, i list poszedł.
Strona
bogaty człowiek?...
76
listu! A czy licho nadało z tą kanalją?... A czy nie mógłby tego samego zrobid jaki
Dziwne rzeczy wyrabiasz, o Panie! że, pominąwszy tyle zacnych i wykwintnych
osób, do spełnienia sierocej woli użyłeś lichwiarza w wytartym i zabłoconym
płaszczu!...
Z tem wszystkiem zdawało się, że jakaś klątwa cięży nad biednym liścikiem
Jasia. Po wysłaniu go z Warszawy, zajechał na inną stacją, znowu wrócił i dopiero po
Bożem Narodzeniu doszedł do właściwych rąk. Akurat w dzieo św. Szczepana, około
10-tej wieczorem, gdy dzieci już spały, pani zaczęła nową powieśd, a pan Anzelm
myślał o niektórych dyspozycjach na jutro, do niskiej jego izdebki wszedł Młynkiewicz,
który w tej chwili powrócił z miasteczka.
— Cóż, są pisma? — spytał pan Anzelm.
— A są, i jeszcze list jakiś — odparł ekonom, kładąc na stole sporą paczkę.
Szlachcic wziął przedewszystkiem list do ręki, a przeczytawszy adres, wybuchnął
śmiechem:
— Także koncepcista jakiś! — zawołał.
— A może to nasz Jaś? — wtrącił półgębkiem ekonom.
— Zapewne, że on!... to tak jakby jego charakter — mówił szlachcic, szybko
rozrywając kopertę.
A potem zaczął głośno czytad:
„Kochany panie! Mama chciała sama do pana napisad, ale już umarła..."
— O nieszczęście! — mruknął pan Anzelm.
Szlachcic utarł nos, zaczął szybko mrugad powiekami i stłumionym głosem
czytał dalej:
mi tu, ale tęskno, bo nieraz nie ma człowiek do kogo gęby otworzyd, chod jeśd i pid
jest co. Z początku mieszkałem z chłopcami, ale potem dali mi osobny pokoik i do
stołu niezawsze wołają, to też mi bardzo smutno. Od wakacyj wzięli mię chłopcy
Strona
ciągle wspominała o panu. Teraz jestem u pana Karola, który mię wziął z łaski. Dobrze
77
„Już wkoocu była nam taka bieda, że strach!... a mama przed samą śmiercią
uczyd, ale więcej tam klęczenia i łap dawania, niż tego, co potrzeba. Mają oni fuzją i
welocyped, ale mi tego do ręki nie dają, chod ja i niewiele o to dbam, bo wolałbym się
uczyd z kim starszym. Najgorzej mi tylko żal, że naskarżyli na mnie z panią przed
ojcem, żem leniwy i próżniak. Zato pan Karol rozgniewał się i mnie w domu zostawił,
chod wszyscy wyjechali na wieś, aż mi się płakad chce...
„Mój kochany panie, niech się pan nie gniewa na mnie za takie brzydkie pismo,
ale to nie z lenistwa i próżniactwa, tylko przez złe pióro... Mój kochany panie, co ja
mam z sobą robid, kiedym już tak sam został na świecie? Trzebaby mi pójśd na własny
zarobek, ale nie śmiem podziękowad panu Karolowi, bo on zawsze taki, jakby
chorował, i ciągle się tylko za głowę łapie. Może jabym się tam na wsi przydał do
czego, to już i nauce dałbym spokój, aby tylko stąd wyjśd.
Całuję ręce i nogi panu i pani, całuję także Antosię i Józia i Manię i Kazię; panu
Młynkiewiczowi się kłaniam i Wojciechowi, jeżeli jest, i niech mi pan odpisze, jak się
tam powodzi i czy wszyscy zdrowi?"
Następował podpis imienia i nazwiska, tudzież adres. Szlachcic, skooczywszy
czytad, stanął przed ekonomem i rzucił mu jedno tylko pytanie:
— Hę?!...
— Wola paoska — odparł osiwiały ekonom, kłaniając się. — Musi tam byd
chłopcu okrutnie źle...
— Wydobędziemy go!... — rzekł jakby do siebie Anzelm i począł wielkiemi
krokami chodzid po pokoju, rozmyślając. — Potrzebuję z piędset rubli... — szepnął. —
Trzeba chłopca tu przywieźd i od wakacyj oddad do szkół.
— Tak! zboże jest, ale o kupca niełatwo, a przytem to ekstraordynaryjny
wypadek... Zresztą i Józia czasby już do szkół...
Strona
— Mamy przecież trochę zboża na sprzedaż? — spytał pan Anzelm.
78
— Ładny grosz! — mruknął ekonom.
— Tępy chłopiec! — odpowiedział szlachcic. — On się jeszcze i za dwa lata nie
przygotuje.
Nastało znowu milczenie, które przerwał ekonom:
— Jeżeli taka wola paoska, to pieniądze się znajdą. Przecież tydzieo temu pan
Adam za cugowe konie dawał akurat piędset rubli z czemś...
Słowa te podziałały na pana Anzelma, jak kubeł zimnej wody. Przez chwilę
jeszcze się wahał, lecz wkoocu rzekł już innym głosem:
— Niech Młynkiewicz idzie spad.
Potem znowu począł rozmyślad:
— Żal mi wprawdzie chłopca, no! ależ i ja mam obowiązki... Od kwartału jest w
domu nauczyciel do Józia, mógłby się więc przy nim trochę poduczyd, ale — ze
szkołami ciężka sprawa... Szkoda chłopca!...
Coprawda, pan Anzelm wstydził się nawet przed sobą wyznad, że mu trochę żal
było pary cugowych koni, które stanowiły pamiątkę lepszych czasów. Długów teraz
nie miał, lecz dla edukacji Jasia musiałby się przez lat parę ograniczad w wydatkach.
Rok obecny był wyjątkowo pomyślny i pozwolił mu nawet na kupno żniwiarki, lecz czy
tak zawsze będzie?...
Ale z drugiej strony pan Anzelm wiedział, że Jaś jest ogromnie obiecujący, i
domyślał się, że pozostając nadal w dzisiejszych rękach, zmarnowad się może.
— Szkoda chłopca! — szeptał wzruszony. — No, ależ i ja mam obowiązki, i to
ciężkie...
— Podołasz im! — odezwał się jakiś głos.
odłożyd dla swoich...
— A co zrobisz dla kraju? — szepnął głos.
Strona
własnej rodziny. Edukacja chłopca może kosztowad z parę tysięcy rubli, lepiej więc to
79
— Zapewne! — odpowiedział szlachcic — ale w takim razie wolę poprawid byt
Szlachcic na środku swej izdebki stanął struchlały, i jakby pragnąc odegnad
trapiące go myśli, spojrzał dokoła siebie. Tym razem wzrok jego padł na trzy
odwieczne portrety. Jeden z nich przedstawiał jakiegoś rycerza w zbroi, drugi starca,
trzeci matronę.
I otóż zdarzyła się rzecz niesłychana. Portrety te ożyły i poczęły mówid:
— Ja wygrywałem bitwy, a w ostatniej z nich położyłem głowę... — odezwał się
rycerz.
— Założyłam szpital i szkołę, w której uczyło się kilka pokoleo... — mówiła
matrona.
— Założyłem miasteczko i kilkanaście wsi... — odezwał się starzec.
— A wy coście zrobili?... — pytał głos. — Twój ojciec, goniąc za tytułem
hrabiego po niemieckich oberżach, strwonił prawie cały majątek, a ty resztę!...
Anzelmowi kroplisty pot wystąpił na czoło. Odwrócił się od obrazów i chciał
usiąśd przy biurku, na starym, żelaznym fotelu, obitym skórą. Nagle cofnął się: w tej
chwili, pierwszy raz w życiu przyszło mu na myśl, że niegodzien jest siadad na tem
krześle, które zajmowali kiedyś znakomici obywatele kraju i święte matrony.
Tymczasem portrety mówiły znowu.
— Dom mój był przytułkiem inwalidów... — szeptał wojownik.
— Do mego stołu zasiadały sieroty... — mówiła matrona.
— W złych czasach kilka tysięcy ludzi uratowałem od głodowej śmierci i dałem
krajowi kilkunastu rzemieślników — odezwał się starzec.
— Twój ojciec wykształcił na pożytek ogólny kilkunastu żokiejów i
Anzelm. — Wartoż było dla tak nędznych rezultatów strwonid majątek, rodzid się z
bohaterów i statystów, nosid odwieczne nazwisko i mied pretensją do tytułu członka
Strona
— Żokiejów i psiarczyków... furmana i kuchtę!... — powtórzył z goryczą pan
80
psiarczyków... a ty — furmana i kuchtę, który cię okradł — uzupełnił głos.
klasy przodującej?... Nie byłem jednak gorszym od innych — szepnął szlachcic, jakby
tłomacząc się przodkom, którzy w tej chwili spoglądali na niego martwemi oczyma.
Istotnie! inni nawet psiarczyków porządnych nie umieli wykształcid!...
Myśli jego znowu skierowały się do sieroty.
— Dobrze — mówił — więc sprzedam cugowe konie, ograniczę się jeszcze
bardziej, spadnę do klasy dorobkiewiczów, ale któż mi zaręczy, że cała moja praca nie
pójdzie na marne, że chłopiec nie umrze, albo nie zepsuje się?
— Czyo to, co przypada na ciebie, a o reszcie nie myśl!... — mówił głos.
I otóż szlachcic zdecydował się. Postanowił powiększyd rodzinę o jednego
członka, który go miał najwięcej kosztowad. Robił to bez fałszywego entuzjazmu, na
zimno, czując, że spłaca dług, nieuiszczony w pomyślniejszych czasach.
Jeżeli mu się Jaś nie uda, wówczas czeka go zawód, pośmiewisko ludzkie, a kto
wie nawet, czy nie wyrzuty ze strony własnych dzieci. Ale jeżeli się uda?...
Było to duże ryzyko, lecz nie on pierwszy ryzykował. Jego pradziad kilkanaście
razy grał o życie, a chod wkoocu przegrał, zostawił dobre imię. Jego znowu ojciec grał
także raz... w djabełka o dwie wsie!
Wybiła trzecia rano, gdy pan Anzelm siadł do pisania listu, a siadł na żelaznym
fotelu, który niegdyś zajmowali wojownicy, znakomici obywatele i święte matrony.
Czuł on, że jest im równy, chod składa w ofierze tylko ostatnią parę cugowych koni!...
Około czwartej wszedł Młynkiewicz.
— Trzeba odesład ten list i konie panu Adamowi — rzekł szlachcic.
— Wola paoska!... — odparł ekonom, a potem spytał: — To pojedzie pan do
Gdy szlachcic znowu został sam, już śmiało spojrzał na portrety przodków. I on
także umiał poświęcid dla ogólnego dobra chociaż częśd skromnych resztek, i on do
stołu swego prowadził sierotę, aby przygotowad społeczeostwu obywatela.
Strona
— Pojutrze! — odpowiedział pan Anzelm. Ekonom pokręcił głową i wyszedł.
81
Warszawy?...
Strona
82
XI. OPUSZCZONY
Jaś, uciekłszy od majstra, opamiętał się dopiero na Placu Teatralnym.
Zmęczenie pohamowało go w biegu, powietrze orzeźwiło. Spojrzał dokoła i zobaczył
ludzi zamyślonych, rozmawiających lub uśmiechniętych, którzy szli za swojemi
interesami, nie mając zamiaru łapad go, ani zakuwad w kajdany. Zrobiło mu się jakoś
rzeźwiej i bezpieczniej. Czuł, że w tem miejscu, wobec tylu osób łagodnych, pięknych i
dobrze ubranych, majster nie śmiałby go bid i nazywad złodziejem. A zresztą
niechnoby spróbował!... Jasiowi przyszedł na myśl goniony przez oprawcę pies,
którego uratowali przechodnie. Mieliżby ci sami przechodnie byd mniej litościwymi
dla niego?...
W Saskim Ogrodzie śmiałośd jego spotęgowała się jeszcze bardziej. Kto go tu
zechce chwytad?... Gzy ten siwy a rumiany pan, któremu z niebieskich oczu patrzy
uczciwośd?... Czy ta w aksamitnej okrywce dama, której prześliczna twarz tchnie
dobrocią?... Czy może ci mali chłopcy, którzy wyglądają tak, jakby się z nim chcieli
bawid?... Niepodobna, aby kto zapragnął go skrzywdzid, tu, wobec pogodnego nieba,
drzew szronem okrytych, wiecznie zadumanych posągów, i ludzi, przynajmniej
napozór, szczęśliwych!
Obszedłszy parę razy ogród, Jaś wydobył się za Żelazną Bramę. Myśli jego uległy
zmianie. W miarę oddalenia się od eleganckiej części miasta, spotykał coraz więcej
ludzi skromnie, a nawet nędznie ubranych. Twarze były blade i smutne, spojrzenia
wskazuje na niego palcem. Bez uzasadnionej przyczyny obawa jego przeszła w
trwogę, w paniczny strach, w rozpacz... Przyspieszył kroku; serce poczęło mu
gwałtownie bid, nie odróżniał już przedmiotów, a instynkt począł go naglid do ucieczki.
Strona
przechodzieo patrzy na niego podejrzliwie i gniewnie, ze wielu ogląda się za nim i
83
dzikie, Jaś uczuł głód, a jednocześnie począł się lękad. Zdawało mu się, że każdy
Szczęściem, ostatnie błyski rozsądku powstrzymały go, szedł więc zwolna jak automat,
potrącając ludzi i ocierając się o ściany domów.
— Patrzcie! — zawołała jakaś kobieta — ten chłopiec musi byd pijany, albo
ślepy!...
Jasiowi, gdy to usłyszał, zdawało się, że go coś dusi za gardło; lecz i tym razem
nie przyspieszył kroku i po upływie kilku minut znalazł się na mniej ludnej ulicy. W
jednej z bram spotkał chudą dziewczynę z konewką wody i rzekł:
— Pid!...
Dziewczyna napoiła go i coś mu odpowiedziała z uśmiechem, lecz nie zrozumiał
jej. Gdy poszła dalej, podniósł głowę machinalnie i zobaczył szyld z napisem:
OCHRONA
Był to przytułek dla dzieci biednych, lecz jeszcze nie tak biednych jak on. Jaś
wiedział o tem, zawrócił się więc i powędrował dalej. Dokąd?...
Na Placu Wareckim stanął przed ogromnym szpitalem. Tu chronili się ci, nad
którymi ciężyła ręka śmierci. Ponieważ jednak nad nim ciężyło tylko sieroctwo i zarzut
kradzieży, spuścił więc głowę i znowu poszedł dalej.
Ponieważ dął mu w oczy ostry wiatr, chłopiec skręcił na lewo i dostał się na
uliczkę pustą i spokojną. Stracił już wątek myśli, władzę nad sobą i stał się podobnym
do rzeczy martwej, której lada powiew nadaje nowy kierunek.
Na Nowym Świecie zbudził go niezwykły hałas; to gromada ludzi otaczała dwa
indywidua, prowadzące pod ramiona obdartego biedaka.
— Co to jest?... — spytał Jaś na los szczęścia.
chorzy w szpitalu, pijaki w cyrkułach...
Ale gdzież on się pomieści, on, najuboższe dziecko na świecie?... Chyba w
więzieniu!
Strona
Chłopiec począł znowu myśled. Ubogie dzieci mają przytułek w ochronach,
84
— Pijanego prowadzą do cyrkułu — odpowiedział ktoś z tłumu.
Jaś był bardzo zmęczony; nogi pod nim drżały i uginały się, ręce ciężyły mu w
bolesny sposób. Czuł głód, lekkie mdłości, morzył go sen, potrzebował spocząd chod
na chwilę, lecz nie miał gdzie. Miejsca w ochronach, szpitalach i cyrkułach były zajęte
przez innych, a do więzienia nie chciał iśd.
W takim stanie umysłu, idąc ciągle naprzód i potykając się na nierównym
chodniku, sierota zwrócił oczy na środek ulicy, po której mnóstwo sanek i powozów
przebiegało, i — po raz pierwszy w życiu, mając dopiero lat jedenaście, uczuł pociąg
do samobójstwa. W tej chwili wyobraził on sobie ból, jakiby mu sprawiły uderzenia
kooskich kopyt, usłyszał głuchy chrzęst własnych kości, lecz nie czuł trwogi, podobnie
jak człowiek, który cierpiąc na ząb, raczej z rozkoszą aniżeli z przestrachem myśli o
wyrwaniu go.
Tymczasem powozy i sanki roiły się jak muchy wśród lata. Jaś stanął. Jeden z
przechodniów zepchnął go ze środka fliz na krawędź, drugi — z krawędzi na ulicę.
Zdaleka nadjeżdżały wielkie sanie, ciągnione przez cztery konie. Chłopiec posunął się
krok naprzód, machinalnie odwrócił głowę i — ujrzał nad sobą olbrzymią postad
obarczonego krzyżem Chrystusa, który pochylił się i wyciągnął ku niemu rękę, jakby
mówiąc:
— Co ty robisz?...
Jednocześnie, u stóp męża boleści, który tak dziatki miłował, sierota dostrzegł
otwarte drzwi; cofnął się z ulicy i wszedł do podziemnego kościoła. Siedziba umarłych
przygarnęła zmęczone dziecię.
Minąwszy wąski korytarz, Jaś dostał się do piwnicy; wyszukał w niej
jakaś kobieta, nieco dalej mała dziewczynka. Jasiowi przyszły na myśl: matka i Antosia,
lecz tylko na chwilę. Wspomnienia te nużyły go teraz, nie miał sił ani chęci zajmowad
się niemi; natomiast czuł z rozkoszą, że siedzi i że mu jest ciepło. Niebawem zasnął.
Strona
podziemiu było kilka trumien ze zmarłymi różnej płci i wieku. Najbliżej sieroty leżała
85
najciemniejszy kącik, usiadł na stopniu zepsutego katafalku i oparł głowę o ścianę. W
Gdy się obudził, uczuł pod palcami ręki, opartej na skraju paltota, jakiś
przedmiot mały, płaski i okrągły. Ognie uderzyły mu na twarz, odgadł bowiem, że to
musi byd pieniądz. Istotnie, między syberyną i podszewką znalazł pięd groszy, które
Bóg wie odkąd leżały tam, aby zjawid się wówczas właśnie, gdy ich potrzebował
najbardziej.
Na dworze zapadał już mrok. Jaś kupił trzy podługowate bułki, zjadł je, popił
wodą z wodociągu i znowu poszedł na wędrówkę.
Zrobiło mu to dobrze. Był wyspany i najedzony, dla rozrywki więc począł
oglądad sklepy. W jednym widział eleganckie stroje, w innych biżuterje, owoce,
zabawki... Najdłużej zatrzymał się przed pewnym handlem korzennym, w którego
oknie siedział porcelanowy Chioczyk, kiwający głową i wywieszający język.
Cacko to podobało mu się i począł rozmyślad, jaki mechanizm jest we środku?...
Nagle usłyszał śmiech:
— Hę! hę! hę!...
Za nim stał wynędzniały robotnik, który utkwiwszy obłąkane oczy w twarz
Chioczyka, śmiał się, — ale tak dziwnie, tak strasznie, że Jaś pędem uciekł od okna.
— Dlaczego tylko jemu i mnie podobała się ta zabawka? — myślał chłopiec. —
Dlaczego jest tak nędzny, a śmiech jego tak okropny?... Co on dziś jadł, czy także tylko
bułki?... Gdzie będzie spał?...
— Gdzie będzie spał... O Boże! a gdzie ja?
I znowu począł się tuład. Stopniowo zamykano sklepy, ruch na ulicach słabnął,
światła gasły. Niekiedy na przestrzeni kilkuset kroków słychad było szybki chód
pierwsza, na całej ulicy świeciło się tylko w dwu oknach.
— Co ja tu pocznę? — szeptał sierota. — Co ja tu pocznę?...
Strona
miejscowości bardzo odległych. Wreszcie wszystko ucichło. Na dalekiej wieży wybiła
86
jednego tylko przechodnia, lub ziewanie stróża. Turkot dorożek dolatywał z
Wzniósł oczy do nieba, które w połowie lśniło się jeszcze od gwiazd, a w
połowie gęstemi pokryło się chmurami. Sąż to te same gwiazdy, które widywał
kiedyś?...
Wielkie i ruchliwe miasto budzi właściwy sobie rodzaj przestrachu w czasie
nocy. Jaś uległ tej trwodze tak dalece, że nie śmiał się ruszyd z miejsca; własne kroki
przerażały go. Oparł się o słup gazowej latarni i załamawszy drobne rączyny, wyjąkał:
— Jestem sam!...
Przesadzał: w tej chwili bowiem doleciał go jakiś szelest. Szelest ten stopniowo
zbliżał się, a niekiedy ustawał... Jaś wytężył wzrok i dostrzegł — psa, biegnącego
środkiem drogi.
Za owym psem, który szukał żeru wśród nocnej pomroki, Jaś przeszedł jeszcze
parę ulic. Ściemniło się zupełnie, a chłopca ogarnęła sennośd. Fizyczne i moralne jego
cierpienia dosięgły szczytu; najstraszliwszem z nich było uczucie zupełnej samotności.
Wiedział, że nietylko był sam, ale że nadto niema już chyba na świecie tak nędznej jak
on istoty.
Lecz omylił się i tym razem. O kilkanaście kroków dalej, przy migotliwem świetle
latarni, dostrzegł cieo przytulony do muru. Podszedł tam ostrożnie i na schodkach
sklepu zobaczył siedzącą kobietę.
— Kto tu?... — zapytał.
— To ja z dzieckiem!... — odparła przestraszona..— Ja nic złego nie zrobię...
— Nocujecie tu?...
— Tak... odpoczywamy. Do domu daleko. Jaś usiadł przy niej.
— Może panicz się spóźnił na kolej?... Chłopiec nie odpowiedział nic.
— Jakoś ciepło na dworze — rzekła znowu, a potem oparła głowę o ścianę i
zamknęła oczy.
Strona
— Nie! — odparł zakłopotany, cichym głosem.
87
— Panicz z tej kamienicy? — zapytała teraz kobieta.
Dziecko spało ciągle. Jaś dotknął jego nagiej rączki i wstrząsnął się. Była ona tak
pomarszczoną i chłodną, jak to pisklę, które niegdyś z jego winy straciło lżycie.
Teraz przyszło mu na myśl, że go Bóg skarał za śmierd ptaszka. Przypomniał
sobie piękne, okrągłe gniazdeczko i mimowoli porównał je z gniazdem łachmanów, na
których spoczywało pisklę rodu ludzkiego.
Wkrótce, wśród miasta, na schodach, okrytych zmarzniętem błotem, miłosierny
sen, lekarz cierpiących, ukołysał trzy istoty, pozbawione dachu nad głową.
I On także nie ma nad głową dachu,
Ten, który sobą wypełnia nieskooczonośd...
Rzecz dzieje się na drugi dzieo w południe.
Bliżej Wisły, wśród zbiorowiska drewnianych domów, na wielkiem podwórzu,
widzimy dwie osoby: pewną panią Weronikę i niejakiego Antka.
Panią Weronikę, według jej własnych zapewnieo, Bóg stworzył na wielką damę,
lecz piorun losu, z wyżyny salonów strącił na skromne stanowisko śmieciarki. Zgodnie
z tem ostatniem powołaniem, 50-letnia Weronika dźwigała na plecach wór z
konopnego płótna, a w ręku piastowała drewniany ożóg, zakooczony wygiętem
żelazem, w formie haczyka lub siódemki. Dodajmy do tego wysoki wzrost przy
pochylonej postaci, oblicze, noszące ślady walk z przeciwnościami, parę kosmyków
siwiejących włosów i garderobę, z której ząb czasu porobił szmaty, — a mied
będziemy dokładny wizerunek damy, wołającej obecnie na podwórzu sopranem,
Antek, stojący o kilkanaście kroków od niej, jest młodym mężczyzną, mogącym
mied od sześciu do dwudziestu lat wieku. Posiada on eks-wojskowy mundur, któremu
można zarzucid zbytek dziur w miejscach niepoplamionych, tudzież brak guzików,
Strona
— Koscji!... koscji kupuję!...
88
który przypomina operę włoską:
kołnierza i jednej poły. Głowę wdzięcznie przystraja mu fantastyczny garybaldyjski
kapelusz, lewą nogę kamasz, prawą but z cholewą. Antek prócz tego jest bardzo mały,
chudy i żółty na twarzy, posiada niewiele włosów, nos jak wiśnię i opinją —
skooczonego łajdaka. Był kiedyś na dobrej drodze i roznosił pisma po domach; od
czasu jednak, jak na własny rachunek sprzedał kilka egzemplarzy, a kilkadziesiąt rzucił
w rynsztok, literatura straciła w nim pracownika.
Od kilku godzin przyjemny Antek nudził się; najprzód bowiem coś go ckliło we
wnątrzu, a powtóre pozbawiony był towarzystwa. Ponieważ duża śmieciarka miała w
sobie coś pociągającego, zbliżył się do niej i płaczliwym głosem począł mówid:
— Moja pani!... moja złota pani...
Lamentując tak, trzymał ręce w dziurach, pełniących funkcją kieszeni i czochał
się plecami o biodro wielkiej damy.
— Czego ty chcesz, śmieciugo? — zapytała dobrotliwie dama. — A gadaj w lewe
ucho, bo na prawe nie dosłyszę!
Gdy się schyliła, Antek począł wrzeszczed na całe gardło:
— Niech mi też pani da tabaki!... moja pani, w złoto okuta!
— A tobie naco tabaki?...
— Bo widzi pani, jak przechodzę koło siódemki, to mnie zaraz kręci w nosie, a
nie mogę kichnąd! — wrzeszczał chłopiec, i znowu obtarł się o nią plecami, jeszcze
poufalej niż poprzednio.
Na taką impertynencją pani Weronika zakipiała z gniewu i podniosła do góry
haczyk, wołając:
kieszeni.
— Siódemka ci w nosie kręci? — mówiła oburzona pani. — A czy ty wiesz, że
gdybyś cały leżał w śmietniku, tobym cię jeszcze nie podniosła, łachmanie jakiś!...
Strona
— Ihii! — krzyknął przeraźliwie łobuz, usuwając się na bok i nie wyjmując rąk z
89
— Bodaj cię przejechali! bodajeś zmarniał, ty zdrajco!... kapeluszniku!
— Jaka aksamitna!... — odparł chłopiec, pogardliwie plując przez zęby.
Zobaczywszy to, dama krzyknęła w najwyższym gniewie:
— 0 Boże miłosierny! a czy już sprawiedliwości niema na tym świecie, żeby taki
ochłap uczciwych ludzi zaczepiał na ulicy i jeszcze pluł przez zęby!... Poczekaj, zobaczę
ja cię na Starem Mieście, jak cię będą piętnowali, jeżeli cię zamłodu psy nie zjedzą!...
Tak odgrażając się, obrażona dama poszła ku śmietnikowi, Antek zaś,
zobaczywszy dużą bryłę piaskowca, usiadł na niej i począł ostrzyd nóż, z wyrazem
takiej obojętności i znudzenia, jakiej pozazdrościdby mogli najwięksi panowie.
W
tej chwili wszedł na dziedziniec Jaś. Rozejrzał się bojaźliwie dokoła, a
spostrzegłszy śmieciarkę, zbliżył się do niej i cichym głosem przemówił parę wyrazów.
— A nie pójdziesz mi tu!... — wrzasnęła nieuspokojona jeszcze dama, rzucając
się na sierotę. — Dam ja ci tabaki, aż zgubisz łeb, że ci go nie odszuka sama „Gazeta
Policyjna!..."
Przestraszony Jaś począł uciekad, co widząc Antek zawołał:
— Hej tam!... łobuz!... A chodź ino tu!
Jaś niepewnym krokiem zbliżył się do ulicznika i stanął opodal.
— Czego ty chcesz od tej sałaciarki, co jej mąż był maszynistą u Bergera? —
spytał go Antek.
— Chciałem prosid, żeby mi dała jaką robotę — odpowiedział Jaś po chwili
wahania.
— A skądeś ty się tu wziął? — badał Antek, podejrzliwie patrząc na dośd
przyzwoite ubranie sieroty.
— Co tobie po robocie?
— Jeśd mi się chce.
Strona
Odpowiedź ta uspokoiła nieco ulicznika, pytał bowiem dalej:
90
— Z miasta.
— Fiu! fiu! — gwizdnął łobuz, a potem dodał: — Mógłbyś przecie sprzedad ten
rajtrok, tobyśmy oba mieli jedzenia na jaki tydzieo.
— Ja tam wolę robid — szepnął Jaś.
Antek włożył swój nóż do kieszeni i zamyślił się.
— A możebyś ty do mnie poszedł w służbę? —. rzekł nagle Antek, patrząc ostro
na Jasia.
Zadarł przytem głowę dogóry, ponieważ był od niego niższy.
— A boś ty co za jeden?... — spytał zdziwiony Jaś, uśmiechając się, chod miał
ochotę do płaczu.
Pytanie to ubodło widad ulicznika; podrapawszy się bowiem w okolicach
kołnierza, odparł z godnością:
— Wiesz ty, sałato, że przez moje ręce przeszło już z dziesięciu takich jak ty
durniów? Co ty sobie myślisz?... Tylko się do mnie zgódź, a dam ci jedzenie i takie
spanie, że się będziesz pocił w trzaskące mrozy!
— Ha! spróbuję... — rzekł Jaś po krótkim namyśle.
— No, to daj rękę na zgodę! — zawołał ulicznik i, uderzywszy go w dłoo z całej
siły, dodał:
— Chodź za mną, a dopiero poznasz, com ja za jeden!... Wyszedłszy stamtąd i
wyminąwszy kilka niezabudowanych
uliczek, dotarli do lepianki, otoczonej . zrujnowanym parkanem. Tu Antek kazał
zatrzymad się Jasiowi, a sam wszedł na podwórko.
Na podwórku stał wózek, leżała spora kupa piasku, a obok niej, jak żołnierz na
Antek skradał się jak wilk, mając widocznie powody unikania tęgo
zbudowanego mężczyzny. Niebardzo też zagłębiając się w podwórze, stanął przy
furtce i krzyknął:
Strona
wyrazem filozoficznego spokoju na twarzy, nie odznaczającej się zresztą inteligencją.
91
warcie, spacerował barczysty mężczyzna, z rudemi włosami, w półkożuszku i z
— Panie Marcinie!... B o n d z i u r!...
Drab zwolna odwrócił się, uważnie popatrzył na ulicznika i, przesunąwszy
czapkę od tyłu głowy ku przodowi, odparł:
— Na jeden bok!...
— A oddał panu ten Walek, złodziej, woreczki? — pytał Antek.
— Tyś sam złodziej! boś mu worki sprzedał za kieliszek wódki, chod były nie
twoje.
Odpowiedź ta uspokoiła nieco ulicznika, który począł ostrożnie zbliżad się ku
środkowi podwórza, mówiąc:
— Łże jak pies!... żeby mię Matka Boska skarała... Sam mi wyrwał worki i jeszcze
mię tak strzelił pod oko, że musiałem chodzid do doktora... Żeby mię tak choroba
tłukła!
Słabo rozwinięty pan Marcin nie wiedział, czy wierzyd, czy nie wierzyd tej
dziwnej historji. Antek tymczasem zbliżył się do kupy piasku i, uderzając ją nogą, rzekł
z westchnieniem:
— Żebym ja tak miał worki... Eh! w migbym panu sprzedał tę kupkę.
— Daj co w zastaw, to ci worków pożyczę.
— Uu! także się pana Marcina żarty czepiają! — mówił Antek, drepcząc w
miejscu i wsuwając ręce w rękawy. — Ja nie mam koszuli, a panu się zastawu żądzi!
— A gdzieżeś ją podział? — spytał ciekawie Marcin.
— Zgubiłem na Krakowskiem. Jakiem, mówię panu, zdjął paltok, tak ci psia kośd
spadła na ziemię, żem jej nie mógł napowrót odrychtowad. Niech ją choroba tłucze!
ukradniesz...
— A mój honor to pies?... — krzyknął obrażony Antek. — Cóż to, czy ja nie
miałem interesów z ludźmi porządnymi? O! i jeszcze z jakimi!
Strona
— Phy!... i workibym ci dał i piasku zakredytował, żebym wiedział, że mi nie
92
Pan Marcin, podrapawszy się w głowę, rzekł:
— No! no!... — mruknął Marcin i poszedł ku lepiance.
— A i powróz niech pan wytaszczy, bo przecie w pysku nie będę nosił...
— To ty, gnacie, nawet powroza nie masz? — dziwił się Marcin, kręcąc głową.
— Skądże mam mied?... — odparł ladaco. — Przecie jeszcze nie było licytacji w
lombardzie.
W kilka minut potem, pan Marcin, naładowawszy dwa worki piasku, przywiązał
je do pleców Antka, którego pożegnał temi słowy:
— A zaprzepaśd mi co, albo kupuj od innych łobuzów piasek, nie ode mnie, to ci
tak podziękuję, że ci zęby za uszami wyrosną!...
— Iiii! — wrzasnął łotr na odchodne, dając jednocześnie hasło Jasiowi.
Gdy tym sposobem wezwany sierota przybiegł, Antek przełożył na niego swoje
worki, mówiąc:
— A co, może nie będzie interesu?... Sam djabeł nie odejmie ci tego, co przy
mnie zarobisz!...
— Cóż ja mam z tem robid? — spytał zdziwiony Jaś, oglądając się niespokojnie
na swoje obciążone plecy.
— Jakto co?... Będziesz za mną piasek nosił, a ja będę krzyczał i jeszcze — będę
się frasował o ciebie.
Wkrótce na podwórzach domów, w okolicy Nowego Światu i Alei
Jerozolimskiej, słyszano przeraźliwe wołanie Antka:
— Ho — pia!... — pia — łego!... wiślanego! I niepewny głos Jasia:
— Piasku białego!...
zziajany, rozgorączkowany i stłumionym ze wzruszenia głosem począł wypytywad
piaskarza:
Strona
W godzinę po odejściu Antka, na Marcinowe podwórze wbiegł jakiś człowiek
93
Takie były owoce edukacji miłosiernego pana Karola.
— A nie widzieliście, człowieku, takiego chłopca w czarnym paletocie i w czapce
z daszkiem?
— Nie widziałem! — odparł Marcin, robiąc na niego wielkie oczy.
— Ładny taki chłopiec, powiadam wam, cichy... Oj, jakże mi dech zapiera... Jaś
mu na imię...
— Ani mi się śniło o takim! — mruknął niechętnie Marcin.
— Jak to może byd?... — ciągnął dalej błagalnym głosem przybysz. — Ludzie
przecież spotykali go... Tułał się w tych stronach... Alboż ja wiem, może i w Wisłę
wpadł!
— Co miał wpaśd? Przecież teraz Wisła stoi.
— To prawda! — mówił przybysz. — Pozwólcie mi tu spocząd trochę. Jak to
może byd, żebyście go nie widzieli?... przecie to taki znaczny chłopiec... Powiedział
majster, że go okradł, a onby mu nawet krajki nie wziął... O jakżem się zmęczył!...
Jakby tu przyszedł, to spytajcie: czy on Jaś? —
i powiedzcie, że to Jędrek ukradł, i że ja go szukam po całej Warszawie.
— Musi mied kiepsko we łbie! — pomyślał Marcin, który sam przecie nie
odznaczał się genjuszem.
— Powiedzcie mu to, a Bóg wam wynagrodzi...
Z temi słowy zerwał się znowu i pobiegł, jak pies, szukający zgubionego pana.
Opuściwszy podwórze, zatrzymał się jeszcze i przez parkan zawołał:
— A nie zapomnijcie, com wam mówił... — Jaś mu na imię!...
Nakrzyczawszy się aż do chrypki i nasprzedawawszy piasku coniemiara, Antek i
nakazuje wyznad, że Antek, chod mały, wziął sobie znacznie większą cząsteczkę,
oddając Jasiowi resztki. Na deser zaś, począł sierotę obełgiwad:
Strona
pół funta lakierosa i weszli w ustronną uliczkę, celem zjedzenia kolacji. Słusznośd
94
Jaś, jego oficjalista, kupili sobie nad wieczorem flaszkę piwa, pełne kieszenie bułek,
— Wiesz ty łobuz — mówił — że Marcin, jak się dowie o tem, żeśmy od innych
piasek brali, to nam będzie chciał lanie zrobid?... Ale się nie bój, ja w tem jestem!...
Ho! ho! mówię ci, że jakbym ja się wziął do niego, toby się jeszcze nie obejrzał, a jużby
na ziemi leżał. Ho! ho! ja, mówię ci, tom w bitwie taki zawzięty, jak Żyd w taocu, a
taką, mówię ci, mam moc, żebym zmógł sołdata z karabinem i z pałaszem.
— To czemu ty sam piasku nie nosisz? — spytał Jaś.
— Eh!... bo ja tylko w bitwie taki. A wreszcie, mówię ci, że ja byle jakiej roboty
nie lubię się podejmowad. Kiedym pisma nosił, to nieraz gadali: „Żebyś ty, Antek, nie
był taki złodziej, toby z ciebie było co dobrego!" — alem puścił pisma w trąbę!... To
czas zabiera. No, chodźmy na spacer!
I poczęli włóczyd się po mieście. Nagle Antek stanął przed kantorem wekslarza i
wskazując na garstkę złota za oknem, rzekł:
— Wiesz ty, łobuz, że to wszystko moje?
— At! — odparł Jaś z uśmiechem. — Roi ci się coś po głowie i tyle.
— Ma się wiedzied, że moje, bo jak zechcę, to ci się nie dam patrzed.
I powiedziawszy to, Antek odepchnął swego oficjalistę od okna. W Jasiu
zawrzała krew, tak więc ścisnął za kark swego pana, że ten aż się w kłębek zwinął, a
uwolniwszy się z trudnością, gniewnie zawołał:
— Uhu!... to z ciebie taki zuch?... Spróbuj się ty tak ze mną jeszcze raz, a dam
znad o tobie do cyrkułu, psiawiaro!
Jaś, usłyszawszy to, struchlał. Czuł on, że bezsilny ten chłopiec pobił go
dyplomacją, i że wobec niego niczem jeszcze byli: pan Piotr, pan Karol, a nawet
dzielnicy. Tam przeleźli jakąś dziurę w parkanie i o kilka kroków od niej ujrzeli wielką
beczkę po cukrze, która leżała poziomo.
Strona
Około dziesiątej wieczorem, dwaj chłopcy poszli znowu ku nadwiślaoskiej
95
majster Durski!
— A co?... to ci spanie!... — szepnął Antek, włażąc pierwszy do tego osobliwego
buduaru.
— Bój się Boga! — odezwał się drżący Jaś — a jak nas tu kto złapie?
— To i cóż?... nic nie ukradłem, nikogo nie zabiłem... Cóż mi kto zrobi? —
odparł Antek.
Z ciężkiem sercem Jaś wgramolił się za nim i utonął w starej, napół przegniłej
słomie, pośród której znajdowało się wiele innych rzeczy, stanowiących to, co zwykli
ludzie nazywają śmieciami.
Wkrótce zmęczenie pokonało wstręt, i Jaś zasnął w barłogu tak spokojnie, jak
niegdyś w rozsuwanem łóżeczku, ukołysany szmerem matczynej modlitwy.
Na drugi dzieo, jeszcze szaro było na dworze, gdy obaj chłopcy wymknęli się
przez ten sam otwór w parkanie, który służył im za wejście. Idąc pustemi ulicami, Jaś
mówił pacierz, a pod wodociągiem umył się; Antkowi wystarczyła czystośd— duszy.
Potem, tak samo jak wczoraj, Jaś nosił piasek, a przedsiębiorca Antek kupował towar,
lub brał go na kredyt ze składów, omijając jednak lepiankę barczystego Marcina.
— Nie chcę się wadzid z Marcinem! — objaśniał Antek. Po posiłku wieczornym,
złożonym z chleba, wędzonki
i dwu butelek piwa szlacheckiego po pięd groszy, dwaj mali tułacze zetknęli się z
innym chłopcem, Walkiem, który zawołał:
— Chy!... Antek... żebyś wiedział, jak się na ciebie Marcin wygraża!... Mówi, żeś
wczoraj wymanił od niego powróz i woreczki, że bierzesz piasek od innych, i że ci tak
mordy nakuje, aż wyplujesz parę!...
Potem włóczyli się we trzech, a gdy zapadła noc, Antek, odzyskawszy dobry
humor, krzyknął:
— Chodźta, kundle, na bal do resursy!... — Na jaki bal? — spytał Jaś.
Strona
jakby go przeszły ciarki.
96
— Co on tam szczeka! — mruknął pogardliwie Antek, poruszając plecami tak,
— O Jezu!... — pochwycił Walek — jaki on głupi!... Patrzy na haleganta, a nie
wie, że dziś Sylwester.
Gdy stanęli pod resursą, Antek, przysłuchując się dźwiękom muzyki, uronił
następną uwagę:
— To tak na nas taocują! Żeby nie my, toby w Warszawie nie było żadnego
balu.
Powiedziawszy to, schwycił Walka za ramiona i przy melodji kontredansa,
począł wywijad szota. Zrobił się rozgardjasz, chłopcy bowiem potrącili jakąś staruszkę,
sami o mało nie wpadli koniom pod nogi, i — dostawszy pięścią od milicjanta, a
batem od dorożkarza, zabrali Jasia i poszli spad na zwykłą kwaterę. W drodze, jeden z
nich zarzucił drugiemu niezręcznośd w taocu, w następstwie czego pochwycili się za
czupryny. Aż Jaś musiał ich rozbroid.
Gdy doszli do swego podwórka i beczki, Antek pierwszy wsadził tam głowę i ze
zgrozą spostrzegł parę zabłoconych butów. Wypadek ten takim gniewem napełnił
ulicznika, że, zapominając o potrzebie ostrożności, wrzasnął:
— Co tu jest?... Wyłaź stąd, łobuzie!...
— Cicho! cicho!... — ostrzegł go Walek.
— Co mam byd cicho?... — krzyczał ulicznik. — Skąd on się tu wziął?... Jak się
rozgniewam, to pójdę na policją, żeby do cyrkułu zaprowadzili tego złodzieja.
Para butów poruszyła się leniwie, a w głębi beczki rozległ się głos:
— Nie zaczepiaj, pókim dobry!...
— To pijak!... — szepnął Walek.
W tej chwili jeden z ogromnych butów, zakreślając w powietrzu łuk, otarł się o
wyszarzany surdut Antka tak energicznie, że chłopiec zatoczył się.
— To ci go przeżegnał, o Jezu!... — mruknął Walek.
Strona
mówił Antek, chwytając najezdnika za nogi.
97
— Co z tego, że pijak!... Niech nie zabiera cudzego mieszkania, złodzieisko! —
W beczce wciąż chrapało. Antek odprowadził Walka na bok i szepnął mu coś do
ucha. Potem obaj zbliżyli się ostrożnie do beczki, schwycili ją za krawędzie i z
ogromnym wysiłkiem podnieśli ją do góry.
Śpiący najezdnik znalazł głowę swą w pozycji, w której zwykli ludzie utrzymują
nogi.
— Ollaboga! — stęknęło w beczce, a jednocześnie dwa urwisy poczęli się drzed
w niebogłosy:
— Złodziej!... złodziej!... — Z beczki wtórował im gruby głos:
— Ollaboga!... Ratunku!...
Teraz trzej chłopcy uciekli za parkan. W lepiance zapłonęły światła, a na
podwórze wybiegli ludzie z kijami, dążąc ku beczce, z której ciągle rozlegały się okrzyki
i kołatania.
Noc tę, pełną wrażeo, Jaś i jego towarzysze spędzili pod jakąś szopą, na belkach.
— To tak jakbyś spał w karecie! — mówił Antek. Nadszedł ranek Nowego Roku.
Antek, który równo ze
świtem zapomniał o bezsenności i trudach, utworzył radę wojenną:
— Oto co dziś, to użyjemy — mówił. — Będziemy chodzid z powinszowaniem.
Ty, Walek, pójdź ze mną, a ty, Jasiek, daj mi swój paltok i czapkę.
— A w czemże ja zostanę?... — spytał oburzony Jaś.
— W moim surducie! Cóż to, może nie porządny? — ciągnął dalej, wskazując na
cały rękaw. — No, zdejmuj, bo jak nie, to... pójdę do cyrkułu i zaraz powiem, coś ty za
jeden!
płaczącemu swoje ohydne łachmany. Wkoocu zapowiedział mu, aby nad wieczorem
czekał go na Oboźnej ulicy, obok szynku.
Strona
niego prawie gwałtem palto, spodeoki i buciki, i ze złośliwym śmiechem rzucił rzewnie
98
Napróżno biedny Jaś groził i prosił! Nie pomagało nic. Nikczemny Antek zdarł z
Leniwie i wśród najczarniejszych myśli zeszedł nieszczęsnemu sierocie smutny
dzieo, w którym za cały pokarm miał zeschłą skórkę chleba. Na umówionem miejscu
Antek zjawił się dopiero około siódmej, a chod nic Jasiowi do. jedzenia nie przyniósł,
sam jednak był nadzwyczaj wesoły, ba! nawet dobrze pijany.
— Mówię ci — prawił ten łotr — poszło mi jak po mydle!... Wszędziem gadał,
żem z „Kurjera..." Bo widzisz, zabrałem ci na drodze jednemu łobuzowi
powinszowania... Mam nawet jeszcze...
Nie dokooczył, w tej chwili bowiem dwie jakieś olbrzymie ręce chwyciły go i
uniosły w powietrze.
— Gwałt! ratuj, Jasiek!... — wrzeszczał Antek. — Oj, damże ja ci teraz! — mówił
napastnik.
— Mój panie Marcinie! mój święty panie Marcinie! — wołał łobuz, zanosząc się
od płaczu.
— A masz worki!... a masz powróz! a masz piasek!... A nie mao ludzi
uczciwych!... a nie kradnij, co nie twoje!...
Każdemu z tych wysoce moralnych napomnieo towarzyszył świst jakoby
rzemienia i klaśnięcie podobne do tego, jak gdyby rzemieo stykał się ze skórą Antka.
Trwało to dobry kwadrans, z niewielkiemi przerwami.
Tymczasem Jaś, zobaczywszy, o co chodzi i poznawszy, w jaki sposób walą
piaskarze, uciekał pędem w stronę Krakowskiego Przedmieścia, wyprzysięgając się
służby u Antka, noclegu w beczce, a nawet swego ubrania. Teraz już nie wiedział, co
się z nim stanie, lecz wolał raczej więzienie i śmierd, aniżeli stosunki z indywiduami
śnieg i lód stopniał. W tej samej godzinie, w której Jaś uciekł od Antka, na miasto
opadły kłęby par. Światła lataro wśród wilgotnej i niebieskiej mgły podobne były do
Strona
Od kilku dni termometr trzymał się powyżej zera, na dworze było dośd ciepło,
99
podobnemi do Antka.
zawieszonych w powietrzu czerwonawych płomyków, a przechodnie wyglądali jak
cienie. Na ulicach, z powodu Nowego Roku, ruch był niewielki i jeszcze się zmniejszał.
Około dziesiątej mgła podniosła się do góry, a jednocześnie począł padad
deszcz, który stopniowo stał się bardzo obfitym i gwałtownym. Rynsztoki nabrzmiały, i
niebawem całą szerokością ulic zaczęły płynąd strumienie rzadkiego błota. Ludzie
najedzeni i dobrze ubrani czas ten nazywali szkaradnym — dla obdartych i głodnych
był on strasznym.
Od początku deszczu Jaś dostrzegł, że kapelusz i surdut Antka, jakieś twarde
dotychczas, robiły się coraz miększemi. Z pogiętego ronda woda zaczęła mu spadad na
ramiona. Nagle uczuł na karku wielką kroplę deszczu, a gdy się wstrząsnął i ścisnął
łopatki, kropla ta spłynęła mu na plecy. Z drugiej strony, mokre ubranie przylgnęło mu
do całego ciała, a dziurawe buty napełniły się błotem.
Wtedy przebiegł go lekki dreszczyk...
Deszcz tymczasem wzmagał się ciągle, wiatr miotał nim na wszystkie strony; na
kamienicach od dachów do podstaw porobiły się wilgotne smugi, ulice znowu
opustoszały i zamarły. Jaś począł biegad od bramy do bramy, od framugi do framugi,
szukając schronienia przed deszczem, który prześladował go z zaciętością żywej i
złośliwej istoty.
— O Boże! ratuj mnie... — szepnął chłopiec, zakręcił się parę razy w kółko i
znowu popędził naprzód.
Zdawało mu się, że po tem, czego dotychczas doświadczył, nie spotka już rzeczy
gorszej. Obecnie jednak położenie było gorsze od wszystkich poprzednich. Nie
Około pierwszej, zmordowany bezużyteczną gonitwą, rzucił się na jakieś
schodki. Trapiło go takie zimno, że zębami szczękał, a głowa mu pałała. Uczuł zawrót,
Strona
ścigany od deszczu, głodu i niedospanej nocy.
100
chodziło już o ucieczkę przed ludźmi, ale przed naturą. Biegł, nie wiedząc gdzie,
ociężałośd i wpadł na chwilę w stan bezwładu, środkującego między snem a
zemdleniem.
Gdy wrócił do przytomności, zadziwił się, poznawszy, że cierpienia jego ustały.
Miał tylko język suchy i bardzo spieczone usta, lecz zarazem czuł jakiś błogi spokój i
swobodę umysłu. Chwilami nie wiedział, gdzie jest, chwilami sądził, że jest jeszcze w
domu matki. Maszyna znowu jak kiedyś turkotała, i lampa świeciła jak dawniej.
To nie lampa, tylko latarnia uliczna; to nie turkot maszyny, tylko hałaśliwy
szmer wody, spadającej w kanał!
Jaś przetarł oczy, patrzył z uśmiechem na padający deszcz, na bystre potoki
wody, i znowu począł marzyd. Zdawało mu się, że słyszy klekot młyna i przypomniał
sobie, że w jednym z ogrodowych krzaków ma schowaną wędkę.
— Pójdę łapad ryby do stawu... — rzekł. Świadomośd znowu ostrzegła go, że to
nie młyn klekocze.
Lecz gorączka pokonała świadectwo zmysłów. Otóż i ogród: jak tu pachnie!...
Wszystkie drzewa okryte są kwiatami, a ścieżki suchym żwirem. Słooce pali tak, że Jaś
jest cały mokry i musi oczy zamykad przed blaskiem...
Gdy się ocknął, dostrzegł gazową latarnią i przekonał się, że migotliwy jej
płomieo drażni go. Zdawało mu się, że się cofa przed nim i kryje w lochu, w którym
gospodyni utrzymywała mleko w hładyszkach. W piwnicy tej znalazł wszystkie dzieci:
Antosię, Manię, Kazię i Józia. Ucieszył się tak, że aż klasnął w ręce, lecz zarazem
przekonał się, że go nie widzą.
— No, nie udawajcie... nie sprzeciwiajcie się! — zawołał. — Lepiej dajcie mi
rozżaliła, że się chciał poskarżyd przed matką; począł więc jej szukad, wołając:
— Mamo! mamo!
Strona
Ale dzieci nie słyszały go i wybiegły z lochu, a on za niemi. Obojętnośd ich tak go
101
trochę mleka, bom ogromnie zmęczony!...
Ale i matka uciekała przed nim i kryła się, że jej żadną miarą nie mógł dostrzec.
Gonitwa ta wprawiła go nieledwie w szał; wyciągnął ręce i rzucił się naprzód.
Gdy mu wróciła przytomnośd, poznał, że jest na ulicy, i że deszcz cokolwiek się
zmniejszył. Przypomniał sobie marzenia, lecz nie mógł pojąd co to znaczy, ani
zrozumied, czy jest tym samym Jasiem, który biegał kiedyś po ogrodzie i łąkach, uciekł
od Durskiego i został obdarty przez Antka? Czuł, że stało się z nim coś
nadzwyczajnego i że grozi mu jakieś wielkie niebezpieczeostwo. Nagle przyszedł mu
na myśl wyraz: śmierd...
Śmierd w nocy, wśród pustego miasta, pod chmumem niebem, na błocie, zdala
od wszelkiej żyjącej istoty, z którą mógłby się pożegnad, lub przynajmniej rzucid na nią
ostatnie spojrzenie, jakaż to straszna rzecz!... Dokoła niego jest tylu ludzi, a żaden ani
pomyśli o tem, że o parę kroków nędzne dziecko ma umrzed!...
Ogarnęła go rozpacz; chciał pukad we drzwi i woład:
„Zlitujcie się!..." Po chwili jednak uniesienie przeszło, a Jaś ruszył dalej i począł
mówid podniesionym głosem:
Kto się w opiekę podda Panu swemu...
Stracił on już poczucie bytu. Myśl zwróciła się ku Bogu i matce, a sztywniejące
nogi niosły go gdzieś... Gdzie?... Zapewne do ciemnej krainy, z której nikt nie wraca.
Bez planu i wiedzy znalazł się w Alejach Jerozolimskich i szedł środkiem drogi,
ku Wiśle.
Zdawało się, że niebo leje łzy nad tym żyjącym atomem, który, jak umiał,
Strona
102
polecał Stwórcy duszę, pełną żalu i niewymownej trwogi.
XII. PRZYJACIEL
Pan Anzelm stanął w Warszawie w wigilją Nowego Roku. Wynajął pokój w
hotelu Polskim i nie tracąc ani chwili czasu, poszedł do domu, w którym, według słów
Jasia, powinien był rezydowad opiekun sieroty.
— Czy tu mieszka pan Karol? — zapytał szlachcic stróża, zatrzymując się W
bramie.
— Tu, na pierwszem piętrze, ale musi go niema, bo dopiero co wyszedł.
Szlachcic sięgnął do portmonetki, a stróż zdjął czapkę.
— Nie wiesz, mój przyjacielu — mówił dalej szlachcic — czy u pana Karola jest
taki mały chłopiec, Jaś?...
— .. Aha!.., to ten, co mu matka w lecie z głodu umarła?... Był on tu, ale teraz
jest u krawca, u Durskiego, i nawet nigdy u pana nie bywa.
Usłyszawszy o śmierci z głodu, pan Anzelm wstrząsnął się. Potem zapytał stróża
o adres krawca, dał mu dwa złote, i gniewny, kazał się wieśd w okolicę Starego Miasta.
W magazynie ubiorów męskich znalazł tylko jejmośd panią Durską. Gdy ją
zapytał o Jasia, tłusta dama, załamując krzyknęła:
— Ach, mój panie serdeczny! także pan trafił... Imaginuj pan sobie, że ten łajdak
Jędrek, o ten, co się za szafę chowa, okradł nas, a mój stary — posądził Jasia! No, i
wyobraź pan sobie, że biedny chłopiec uciekł!... A takem go kochała! Przepadałam za
nim, mówię panu!...
— Otóż to, że nie wiemy, drogi panie! — jęknęła przestraszona majstrowa. —
Albo ja wiem?... może się zabił, a może się zastrzelił?!...
Strona
jest teraz?...
103
— Mniejsza o to — przerwał szlachcic, oblewając się rumieocem — ale gdzie on
— A do stu tysięcy djabłów!... — krzyknął rozgniewany szlachcic, tupnąwszy
nogą. — To wy się tak opiekujecie sierotami w Warszawie?...
— Ach, dobry panie!... ach, szlachetny panie!... — lamentowała biedna
majstrowa, patrząc z trwogą na sękaty kij gościa. — Ach, to ten mój... niby mąż
winien, a nie ja nieszczęśliwa!... Z innej ja pochodzę kondycji, drogi panie, i mogłam
wyjśd za urzędnika...
-— Gdzież więc mąż pani?! — wrzasnął szlachcic, uderzając kijem o podłogę.
— Ach!... pobiegł przecie szukad Jasia i tego łajdaka Panewkę... Jędrek! a skoczno po kuf... po pana, chciałam powiedzied...
Łotr szybko rzucił się do drzwi, i za chwilę sprowadził majstra, który stawiał nogi
w sposób bardzo niepewny, miał niezwykle bladą twarz i jak zwykle nos
amarantowego koloru.
— Gdzie Jaś?... — zapytał krótko pan Anzelm. Durski spojrzał na wylęknioną
żonę, zachwiał się na nogach jeszcze bardziej i odparł z rezygnacją:
— Uciekł, panie! chod go kochałem, jak rodzonego syna... Teraz szukam go,
panie, po całych dniach, ale... że trzech kupców petersburskich spotkało mnie tu,
naprzeciw w bawarji, więc...
— Zapłacęż ja wam, poczciwi opiekunowie! — mruknął Anzelm i wybiegł ze
sklepu, trzaskając drzwiami.
— Spóźniłem się!... Bóg widad pogardza moją ofiarą! — szeptał szlachcic,
biegnąc do ratusza.
Gdy przybył tam i zażądał, aby szukano Jasia, jeden z urzędników rzekł:
z daszkiem... Znaków szczególnych nie miał żadnych.
— Mnie tam nie chodzi o znaki szczególne, tylko o chłopca!... — odparł
szlachcic, i obiecawszy nagrodę temu, kto znajdzie Jasia, poszedł dalej, mrucząc:
Strona
szczegółowy rysopis. Twarz okrągła, włosy blond... Ubrany był w czarne palto, czapkę
104
— Chłopca tego już szukają. Wczoraj był tu jakiś Panewka i zostawił
— Ciekawym, kto jest ten Panewka?... Jakiś z niskiej klasy, ale uczciwy.
Zkolei pan Anzelm począł obchodzid kościoły, żądając, ażeby z ambon
ogłoszono o zaginięciu chłopca imieniem Jaś, ubranego w czarne palto i czapkę z
daszkiem. Księża z uprzejmością uwzględnili to żądanie, dodając od siebie, że już o to
samo byli proszeni przez jakiegoś niskiego człowieka z wielką głową.
— To musi byd sprytny człowiek! — myślał pan Anzelm o Panewce, nie wiedząc,
że ten człeczyna — kraje jak Szabu, a głupi jak but!...
Wróciwszy do hotelu, pan Anzelm rzucił się na łóżko zmartwiony. Czuł on, że po
nitce litości wkradło się do jego serca wielkie przywiązanie do sieroty.
2-go stycznia, około jedenastej w południe, dano znad panu Anzelmowi, że Jaś
znalazł się i że jest w ratuszu. Szlachcic w parę minut stanął w kancelarji.
Tu zastał jakiegoś robotnika, starą kobietę, komisjonera i stójkowego, którzy
otaczali chłopca ubranego w czarny paltocik. Anzelm spojrzał mu w oczy i osłupiał:
— Jak ci na imię? — spytał to indywiduum.
— Jaś, proszę pana... żeby mię tak cholera zatłukła!... — odpowiedział chłopiec
z wiśniowym nosem i kilkoma siocami na twarzy.
Szlachcic nie wiedział co myśled. W tej chwili jednak zbliżył się do ulicznika jakiś
stary policjant, popatrzył mu bystro w twarz, a następnie, odchyliwszy kołnierz
paltota i przeczytawszy na podszewce etykietę: „Kalasanty Durski w Warszawie",
rzekł:
— No, gadaj prawdę, tyś okradł tego małego!...
Anzelm upadł na krzesło, a tymczasem chłopak wrzaskliwym głosem
w ziemię wrósł!... On przecie służył u mnie, niech sam powie... Karmiłem go, jak
własnego syna... Ale jakeśmy się pobili z Marcinem, wczoraj wieczór, tak on, psia
kośd, wziął i uciekł!... Żebym tak skonania nie doczekał!...
Strona
— Nie okradłem... jak Boga kocham! On mi sam ten paltok darował... żebym tak
105
odpowiedział:
— No, a dlaczego ty się Jasiem przezywasz, kiedy ty jesteś Antek? — badał dalej
policjant.
— To też Antek!... przecie mówiłem, że Antek...
— Co ty tu będziesz łgał, łotrze!... wszyscy słyszeli, żeś się nazywał Jasiem!...
— Ehe!... — odparł zadziwiony ulicznik — kiedy tak, to pewnie musiałem
zapomnied!...
Ponieważ Antek był dobrze znany policji, przyniesiono więc jego stan służby, z
którego dowiedziano się, że ulicznik był już kilkanaście razy pod aresztem. Raz — za
to, że dmuchał w rurki wodotrysku przed pocztą; drugi raz, że wybił kamieniem szybę
w omnibusie; dalej zato, że okradł pudla i zabrał mu obrożę i kaganiec; potem zato, że
się nieobyczajnie zachowywał na ulicy, że ukręcał mosiężne klamki i że z jakimś
żołnierzem zrobił awanturę w szynku... Panu Anzelmowi stanęły włosy na głowie, gdy
porównywał mały wzrost ulicznika z ogromem jego występków!
Skutkiem tego, robotnik, stara kobieta, komisjoner i stójkowy, którzy znaleźli
ulicznika, odeszli z kwitkiem.
Prawie w tej samej chwili, przyniesiono panu Anzelmowi dwie wiadomości.
Pierwszą, że poczciwy Jędruś, terminator Durskiego, oskarżony o okradzenie majstra,
zajął już w ratuszu lożę obywatelską, od strony Danielewiczowskiej ulicy. Druga
wiadomośd była gorsza: ktoś bowiem doniósł, że Jaś musiał się utopid, ponieważ w
tym czasie, kiedy pękły lody na Wiśle, słyszano krzyk.
Na prośbę pana Anzelma, celem sprawdzenia wieści, rozesłano telegramy na
wszystkie strony miasta, i okazało się, że lody na Wiśle pękły pomiędzy Warszawą a
Magdaleny Robaczek, pobitej przez męża, Walentego Robaczek, wyrobnika, który
odznaczał się zamiłowaniem w nietrzeźwości.
Strona
też, że krzyk ów nie pochodził z ust topiącego się Jasia, ale z piersi niejakiej
106
Pragą, i że o tej samej porze usłyszano krzyk za Wolskiemi rogatkami. Sprawdzono
Gdy wszelkie wątpliwości zostały rozjaśnione w zadawalający sposób,
zdesperowany szlachcic opuścił ratusz i bez celu tułał się kilka godzin po ulicach.
Przeszedł Stare Miasto, był na Nowym Zjeździe, zwiedził warszawski brzeg Wisły, a
wreszcie, około szóstej wieczorem, zawrócił do hotelu.
Gdyby w tej chwili uważniej spojrzał dokoła siebie, dostrzegłby wynędzniałego
chłopczynę, który drepcząc nogami i chuchając w skostniałe ręce, zabiegał mu to z
prawej, to z lewej strony i zaglądał w oczy, z wyrazem nieopisanego niepokoju.
Ale pan Anzelm nie uważał i zamyślony szedł dalej. Wyminął kilka ulic, dotarł do
hotelu, wdrapał się chwiejnyni krokiem na schody i otworzył swój numer.
W chwili, gdy zapaliwszy świecę, zwrócił się ku otwartym drzwiom, aby je
przymknąd, zobaczył jakąś kupkę drżących łachmanów, które padły na ziemię i
oplątały mu nogi. Jednocześnie uczuł, że ktoś całuje mu kolana i, wśród jęku i
szlochao, usłyszał wyrazy:
— Panie mój!... panie!...
Szlachcicowi serce bid przestało. Porwał dziecko w objęcia, podniósł dogóry,
przypatrzył się mizernej twarzyczce i zawołał:
— O dziecko, ileś ty mi narobił zmartwienia!...
Jaś to był, obdarty, zmęczony i głodny. Lecz kto go aż tu doprowadził?...
Chyba Ten, który przylatującym bocianom i jaskółkom wskazuje niezawodną
drogę...
3-go stycznia, jeden z terminatorów Durskiego spotkał na ulicy Panewkę w
stanie opłakanym. Czeladnik był pijany tak, że ledwie się trzymał na nogach.
— A pan wie, że Jaś się wczoraj znalazł?... — Go ty gadasz?...
— A tak, znalazł się i jest u jednego szlachcica w hotelu Polskim — odparł
terminator.
Strona
—- Idź do djabła!... — mruknął Ignacy.
107
— Co panu jest?... — krzyknął zdumiony chłopiec, ujrzawszy go.
Panewce zabłyszczały oczy. Otrzeźwiał, wyprostował się i pędem pobiegł do
hotelu, a spotkawszy przed bramą szwajcara, rzucił się do niego z pytaniem:
— Gdzie Jaś?... gdzie ten chłopiec, co to go wziął jakiś szlachcic?...
— A acanu co do niego?...
— Powiedzcie, gdzie on?... — błagał Panewka, chwytając szwajcara za rękę.
— Już wyjechali na pocztę z tym. panem!— odparł obrażony oficjalista, chcąc
jak najprędzej uwolnid się z uścisków niezwykłego interesanta.
Czeladnik pędem ruszył przez ulicę Miodową. Gdy wszedł na Kozią, usłyszał za
sobą dźwięk trąbki. Obejrzał się. W tej chwili przejechała pocztowa kareta, w głębi
której zobaczył — bladą twarz Jasia.
Teraz Ignacy zebrał wszystkie siły i począł biec cwałem; odtąd już odległośd
między nim a ciężkim powozem nie zwiększała się, w każdym jednak razie wynosiła
kilkadziesiąt kroków.
— Nie dognam go! — mruknął Panewka, czując, że lada chwila padnie.
Przy moście, z powodu ścisku, kareta zwolniła bieg. Panewka zbliżył się do niej
na kilkanaście kroków i zawołał z całej mocy:
— Jasiu!... Jasiu!...
— Nie potrzebno krzyczed po ulicy! — ostrzegł go jakiś urzędowy głos.
Czeladnik wpadł na most i jeszcze przez kilkanaście sekund pędził, wołając:
— Jasiu!... Jasiu!...
Nagle kareta ruszyła prędzej, Panewka stracił siły i zziajany — patrzył na
oddalający się powóz.
Strona
Warszawa 1876 w grudniu.
108
— Nawet nie spojrzał na mnie... — szepnął z żalem. On także był sierotą.

Podobne dokumenty